Dziewczyna z Titanica - ebook
Dziewczyna z Titanica - ebook
Piękna opowieść, która odsłania kulisy skandalicznego romansu najsłynniejszej pary swoich czasów – Johna Jacoba Astora i Madeleine Force – i ich tragicznego miesiąca miodowego na pokładzie Titanica. To historia, która pozostaje w pamięci czytelników jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony.
Madeleine Talmage Force ma zaledwie siedemnaście lat, kiedy zwraca na siebie uwagę Jacka Astora. Jest piękna, inteligentna i należy do klasy wyższej, ale Astorowie to zupełnie inna liga.
Matka Jacka, pani Astor, była przedstawicielką amerykańskiej elity i najbardziej wpływową osobistością Nowego Jorku. Jack natomiast to człowiek odważny i pracowity – bohater wojenny,
wynalazca i zręczny biznesmen. Mimo przeciwności losu zakochują się w sobie bez pamięci.
Wiosną 1912 roku para wyrusza w podróż na pokładzie luksusowego transatlantyku, RMS Titanic. Gdy statek uderza w górę lodową, Jack pomaga Madeleine wsiąść do łodzi ratunkowej i zapewnia ją, że wkrótce zobaczą się w Nowym Jorku...
To jedna z najpiękniejszych książek, jakie miałam przyjemność przeczytać. Znakomita, wręcz fenomenalna powieść, o której nie zapomnę. – Ellen Marie Wiseman
Wzruszająca, wciągająca i przejmująca historia miłosna, która zachwyci fanów powieści historycznej i oczaruje tych czytelników, dla których Titanic od zawsze jest obiektem fascynacji. – Hazel Gaynor
Porywająca historia, która chwyta za serce i urzeka żywymi szczegółami. "Dziewczyna z Titanica" to trzymająca w napięciu powieść historyczna w najlepszym wydaniu. – Patti Callahan
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-705-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
23 sierpnia 1912
Najdroższy Jakeyu,
nadałam ci jego imię. On dał ci swoje oczy i tę burzę jasnych włosów. Przypuszczam jednak, że podbródek masz po mnie, i tak chyba jest lepiej. Twój ojciec wyraźnie i samotnie górował nad wszystkimi, których znaliśmy, i niewątpliwie panował także nad moim sercem. Trudno, aby po kimś takim pozostała jakaś autentyczna, żywa pamiątka, nawet ty nią nie jesteś.
W chwili, gdy to piszę, leżysz w kołysce – maleńki i spokojny. Ilekroć wpadający przez okno pokoju dziecięcego wiatr rozchyla koronkowe firanki i wpuszcza do środka powietrze pachnące końmi i parnym letnim deszczem, układasz swoje usteczka w kształt przypominający uśmiech – uśmiech, który porusza mnie do głębi. Jestem zadziwiona i zarazem zrozpaczona na myśl, że nigdy nie poznasz Jacka ani on nie pozna ciebie. Nawet po upływie tych czterech miesięcy do mojej świadomości wciąż wdziera się ta prawda – zaskakująca i powalająca jak cios w tył głowy: Jack nigdy nie zobaczy tych dołeczków w policzkach, które robią się, kiedy się uśmiechasz, nie będzie cieszył się z twoich pierwszych kroków, nie zakocha się w kształcie twoich paluszków ani w twoim śmiechu. A ty, mój cudowny synku, nie będziesz miał ani jednego wspomnienia o ojcu.
Umysł wypełniają mi wspomnienia. Jestem wodospadem wspomnień o Jacku, wręcz tonę w nich, więc dla ciebie, a może i dla własnego spokoju, spiszę teraz to, co zdołam. Pewnego dnia – w odległej przyszłości – przekażę ci te zapiski, a moje wspomnienia staną się twoją własnością.
Nie chcę zaczynać od zakończenia, które i tak wszyscy już znają: pamiętna noc, niebo przypominające połyskującą satynę i lekki wstrząs, który spowodował, że zadrżałam, leżąc już w łóżku, ledwie zauważalny wstrząs, jakby statek przez chwilę i w niewytłumaczalny sposób przepływał przez kamieniste pole. Kolejne minuty spędzone na ubieraniu się po omacku, wrażenie ociężałości ciała, które od pięciu miesięcy nosiło pod sercem ciebie, i nieodparte pragnienie snu.
Próbowaliśmy przedostać się na górny pokład. Obserwowaliśmy, jak pośród tłumu wzmaga się strach, narasta panika, aż w końcu zgiełk i krzyki wzięły górę nad wszystkim, czego nie pochłonął północny Atlantyk.
Udało mi się mi przejść na drugą stronę, kiedy utknęłam na krawędzi jednego z okien promenady. Pomógł mi twój ojciec, jego ręce – silne i pewne – cały czas popychały mnie naprzód. Inne kobiety, zrozpaczone, zalewające się łzami, nie przestawały wyciągać rąk do swoich mężczyzn, którzy pozostali na statku. Starały się znaleźć dla siebie miejsce w tej małej łodzi ratunkowej…
No cóż, zdaje się, że mimo wszystko zaczęłam od zakończenia. Jak wspomniałam, wszyscy już je znają, wylano nad nim morze łez i wygłoszono liczne (i całkowicie bezpodstawne) opinie na ten temat. Jednak nasz początek należał tylko do nas.
I był wspaniały.
Obserwował mnie od tygodni. Czułam na sobie jego spojrzenie, ilekroć zdarzyło nam się uczestniczyć w tym samym przyjęciu w ogrodzie lub koncercie albo przejeżdżać przez ten sam park czy odwiedzać ten sam klub. Pułkownik Jack Astor był prawdopodobnie najbogatszym człowiekiem w Ameryce i trudno było go nie zauważać. Jeszcze trudniej było nie dostrzegać siły w jego spojrzeniu – spokojnym, klarownym spojrzeniu szarych oczu, przejrzystych jak zimowy świt.
(Raz popełniłam błąd, mówiąc mu o tym. Roześmiał się, cmoknął mnie w policzek i stwierdził, że jestem urocza. Myślę jednak, że byłam bardziej subtelna. Powiedziałam, że „jak zima”).
Twoja babcia dryfowała nie wiadomo dokąd niesiona spazmami nadziei. Twój dziadek był bardziej pragmatyczny, ale nie mniej optymistyczny. Żadnemu z nich nie przeszkadzało, że Jack był rozwiedziony i prawie trzydzieści lat starszy ode mnie.
– Byłby szczęśliwcem, gdyby mógł cię mieć – stwierdził mój ojciec.
– Nie sprzeciwiaj się niczemu, co mówi – pouczała moja mama.
– Do tej pory nie odezwał się do mnie praktycznie ani słowem poza: „Jak się panienka miewa?” – zauważyłam, ale wszyscy troje wiedzieliśmy, że pozostawało tylko kwestią czasu i sposobności, żeby to się zmieniło. Byłam młoda, ale nie aż tak młoda; bywałam już zapraszana na pikniki i herbatki przez grono zainteresowanych mną młodzieńców. Wiedziałam, co oznacza to jasne, wytrwałe spojrzenie pułkownika Astora.
Pewnego razu pułkownik zaprosił nas na weekend do swojego domku w Bar Harbor, mimo że spędzaliśmy lato w naszym własnym – o wiele skromniejszym – domu w mieście. W Maine panował jasny, słoneczny sierpień i wszystko pachniało wiciokrzewem, skoszoną trawą i słonym, burzliwym morzem. Nie byliśmy jedynymi gośćmi pułkownika w ciągu tych kilku dni, ale sądząc po atencji ze strony służby i po przepychu naszych pokoi, wnosiliśmy, że to my byliśmy gośćmi, którzy naprawdę się liczyli.
Były tańce, siedmiodaniowe posiłki i wycieczka po porcie na parowym jachcie Noma należącym do Jacka (cierpiałam z powodu choroby morskiej, ale chyba udało mi się ją skutecznie zamaskować). Graliśmy w wista i krokieta, poker był zastrzeżony dla panów. Godziny ciągnęły się, leniwe i ozłocone, i prawie wszystkie pozostaną dla mnie nieco zatarte i niewyraźne, z wyjątkiem jednego szczególnego momentu.
Matka z ojcem i Katherine odpoczywali po sobotnim obiedzie. Pułkownik miał nas później zabrać na przejażdżkę automobilem wzdłuż wybrzeża, a matka chciała podczas tej wycieczki wyglądać jak najlepiej – ponieważ już wtedy byliśmy na celowniku prasy. Byłam święcie przekonana, że jestem już gotowa do wyjścia, a leżenie w łóżku przez godzinę w gorsecie i z tymi wszystkimi spinkami we włosach brzmiało jak niemiłosierne tortury. Wymknęłam się zatem, gdy tylko zaczęła chrapać.
Nieco później siedziałam samotnie w kącie mosiężno-mahoniowej cytadeli domowej biblioteki, przerzucając strony książki, która wyglądała na tomik greckiej poezji. Byłam absolwentką porządnej szkoły dla panien, ale to łacina stanowiła moją mocną stronę. Poza podstawową znajomością alfabetu greckiego nie mówiłam ani nie czytałam w tym języku. W tamtej chwili studiowałam niezwykle emfatyczny potok liter, strukturę strof, odgadując dźwięki i znaczenia znaków, kiedy wyczułam, że ktoś wszedł do biblioteki.
Wspominając to teraz, zdaję sobie sprawę, że musiał mnie obserwować, wyczekując idealnego momentu, by spotkać się ze mną sam na sam, a ja oczywiście byłam temu przychylna i przygotowana na spotkanie. W końcu to on był powodem, dla którego gościłam w jego rezydencji. Tymczasem, gdy tylko zdałam sobie sprawę, że idzie w moją stronę, jedyne, co byłam w stanie pomyśleć, to: „O nie”.
Z całego serca pragnęłam, aby w moich rękach znajdowała się jakakolwiek inna książka niż ta, którą właśnie trzymałam. Gdyby mnie o nią zapytał, musiałabym albo skłamać i powiedzieć, że tak, rzeczywiście, poezja grecka jest tak cudownie genialna, albo przyznać, że niczym dziecko zauroczyłam się jedynie misternymi kształtami liter.
Spojrzałam w górę, gdy się zbliżył, wysoki, atletyczny i oszałamiająco przystojny, miał jasnobrązowe włosy zaczesane płasko do góry i starannie przycięte wąsy.
– Mogę? – zapytał, gestem wskazując bordowy skórzany fotel ustawiony naprzeciwko mojego.
– Bardzo proszę. – Zamknęłam książkę i odwróciłam ją tak, że tytuł i autor były ukryte pod fałdami mojej spódnicy.
Usiadł. Skrzyżował nogi. W oknie za nim skąpane w słońcu morze rzucało platynowe refleksy na końce jego włosów i krawędzie spiczastego kołnierza oraz beżowej dziennej marynarki z serży.
Jak już wspomniałam, był ode mnie starszy, ale w tamtej chwili, gdy światło za nim tak żywo i intensywnie jaśniało, mógł uchodzić za młodzieńca tuż przed pierwszymi zalotami.
Przechylił głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
– Jakże jest pani urocza, panno Force.
Moje spojrzenie powędrowało w dół, na kolana, jak mnie nauczono.
– Dziękuję – wyszeptałam.
– I jakże nieprzenikniona.
To sprawiło, że ponownie uniosłam wzrok. Nieprzenikniona? Czy to był komplement?
Pułkownik się uśmiechnął.
– Jak żadna inna kobieta, którą znam. Umysł panienki jest dla mnie zagadką.
– Och – westchnęłam – czasami i mnie się tak zdaje! Obawiam się jednak, że nie jestem naprawdę nazbyt tajemnicza.
Odchylił głowę do tyłu i się roześmiał. Poczułam nagły przypływ siły, którą wznieciło to, że człowiek taki jak John Jacob Astor, szczerze rozbawiony, śmiał się w mojej obecności. Wywołałam u niego żywą reakcję. Poczułam, jak przez moje trzewia przeszły dreszcze, piekielnie intensywne.
Myślę, że od tamtej chwili oboje byliśmy na siebie skazani.ROZDZIAŁ 1
Czerwiec 1907
Newport, Rhode Island
Kiedy ujrzała go po raz pierwszy, była praktycznie niewidzialna: trzynastolatka, uczennica na wakacjach, z włosów spływała jej morska woda. Długie, kręcone włosy układały się w fale przylegające do jej ramion i pleców. Leżała zwinięta na boku z podkulonymi nogami na szorstkim, srebrzystym piasku plaży Bailey’s Beach, a obok rzucony spoczywał jej marszczony czepek. Piekła ją skóra na nosie, ale zupełnie się tym nie przejmowała, przecież dzień był wietrzny i ciepły, a słońce właśnie osiągało swój zenit. Gdyby tylko damom przystawało wyciągać się na piasku w kostiumie kąpielowym, żeby zrobić piaskowego anioła, to by to zrobiła.
Jednak Madeleine nie miała pięciu lat, ale trzynaście. A ponieważ było już po jedenastej – a więc minęła godzina, w której tylko panie mogły przyjść popływać w czerwonych, gęstych od alg falach – matka krzątała się w pobliżu. Zawsze była w pobliżu. Zdjęcie czepka przez Maddy stanowiło wystarczające wykroczenie.
Mewy krzyczały i miotały się nad głowami. Madeleine uniosła podbródek i obserwowała zataczane przez nie luźne kręgi, ich postrzępione skrzydła, gdy szybowały niczym smocze cienie majaczące na tle nieba.
Gromadka dziewcząt o kilka lat młodszych od niej stała przy brzegu, piszcząc i kopiąc w siebie nawzajem pianą i piaskiem. Były zbyt bojaźliwe, by się zanurzyć, ale jednocześnie na tyle świadome swoich gołych łydek i stóp, by nie oprzeć się brodzeniu w chłodnej wodzie. Ich piski były niemal głośniejsze od krzyków ptaków.
Podobnie jak Madeleine i każda inna kobieta na plaży dziewczęta nosiły się na czarno. Czarne pantalony, czarne sukienki z grubej tkaniny z bufiastymi rękawami – wszystko miały starannie zakryte od szyi po kolana, a nawet po nadgarstki. Wyglądało to tak, jakby w każde letnie południe ekskluzywne wybrzeże Bailey’s Beach nawiedzały koweny modnych, przemoczonych czarownic.
Para powolnie brodzących gniadych koni ciągnęła powóz pośród arabesków wodorostów, które wyznaczały linię brzegową. W końcu zatrzymały się na pierwszym skrawku suchego piasku. Z powozu wyskoczyli ubrani na niebiesko służący, rozpięli skórzane pasy z tyłu pojazdu i zdjęli tajemnicze duże pakunki. Maddy odwróciła się i obserwowała, jak mężczyźni – którym teoretycznie nie wolno było teraz przebywać na plaży, lecz z racji tego, że byli jedynie służącymi, nie wywołali poruszenia – sprawnie wznieśli baldachim w szafranowe pasy, pod którym rozłożyli dywan i rozstawili składany stół wraz z wiklinowym krzesłem, a następnie powrócili do powozu, by pomóc samotnej kobiecie zejść na plażę.
Miała posiwiałe włosy i zgarbioną sylwetkę. Nagłe, ostre światło sprawiło, że zmrużyła oczy, lecz tak szybko wprowadzono ją do namiotu, że Maddy ledwie zdążyła dostrzec blask ciemnych koralików, którymi wyszyta była jej suknia, i granatową broszkę przypiętą na piersi. Gdy tylko dama usiadła, smagana wiatrem służąca zaczęła rozpakowywać kosz i przygotowywać posiłek.
– Ha! – zabrzmiał w głowie Maddy głos, któremu towarzyszył dźwięk ciała opadającego na piasek obok niej. Madeleine rzuciła okiem na swoją starszą siostrę (uśmiechniętą, bez czepka kąpielowego i jakoś wcale niespaloną słońcem), po czym spojrzała z powrotem na kobietę pod baldachimem w kolorze szafranu.
– Czyżbyś nie była oszołomiona? – wycedziła Katherine, opierając się ponownie na przedramionach i wpatrując w bezkresne morze rozciągające się przed nimi. – Czyżby nie obleciał cię strach?
– Czy powinnam? – zapytała Maddy.
– Tak, z pewnością powinnaś, mała dziewczynko. To jest pani Astor. Pani Astor. Spróbuj tylko spojrzeć jej w oczy, a zamienisz się w kamień. Czy może w słup ognia? Nie, zaczekaj! Zostaniesz wykreślona z towarzystwa i umrzesz jako wysuszona, stara panna. – Wydała z siebie egzagerowany dreszcz, wciąż się szczerząc. – Horror!
Madeleine wiedziała oczywiście, kim jest pani Astor. Wszyscy wiedzieli. Tylko że nigdy wcześniej nie widziała jej na własne oczy. Force’owie i Astorowie nie bywali w tych samych kręgach towarzyskich. Maddy zawsze wyobrażała sobie nestorkę szanowanego nowojorskiego rodu jako kobietę o krępej sylwetce, tyleż silną, co wredną, o śmiechu przeszywającym niczym sztylet i paznokciach ostrych jak u sępa.
Nie tak. Nie jako postawną, krzepką osobę, która stroni od słońca i nakazuje służącej podać sobie na złoconym porcelanowym talerzu pokrojonego w kostkę homara.
– A kto to jest? – zapytała Maddy, wskazując głową na mężczyznę w kapeluszu, który długimi, pełnymi wdzięku krokami przemierzał plażę, idąc w kierunku baldachimu. (Zdecydowanie nie był służącym, lecz nikt go nie zatrzymywał).
– Ach – rzuciła jej siostra tonem jednocześnie pełnym poufałości i poczucia wyższości. Odrzuciła z uda pasmo wysychającego kelpu. – To, moja droga, jest jej syn, pułkownik.
Och, westchnęła w myślach Maddy.
Był czarujący. Tak słyszała, ale tylko dzięki szkolnym plotkom, a czarujący w mniemaniu uczennic może równie dobrze oznaczać, że nie jest zbytnio rozkapryszony, nie jest jeszcze łysy albo nie jest tak gruby jak jego koń.
Tymczasem pułkownik John Jacob Astor, dżentelmen, wynalazca i bohater wojenny, był czarujący, w niegdysiejszym, wojskowym stylu, raczej jak jej ojciec… Choć po namyśle nie – wcale nie, ponieważ pułkownik był jasnowłosy, a jej ojciec siwy, miał wąsy, a jej ojciec nie, wysportowany i wysoki jak… Cóż, jak on sam. Ponieważ poruszał się bardzo szybko, ledwie udało się jej dobrze mu przyjrzeć, ale to, co dostrzegła – i co miała zapamiętać do końca życia z tych kilku ciepłych sekund na dzikiej plaży w Rhode Island – to fakt, że uśmiechał się, gdy szedł w stronę matki. Że z łatwością przemierzał piasek, z gracją i determinacją. I że na ułamek sekundy odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały, że zauważył ją tam, na piasku, niedaleko.
A potem, na moment, uśmiechnął się do niej.
To było tak, jakby promień letniego słońca przeszył serce Madeleine. Przenikliwy i słodki zarazem, wspaniały i straszny – trafił prosto w jej pierś.
Chwilę potem już go nie było, zniknął w cieniu baldachimu. Ktoś rozwiązał sznury zbierające połacie materiału, które zatrzepotały na wietrze, a potem została już tylko szafranowo-biała płachta i mewy wciąż hałasujące nad głową.
– Maddy – szepnęła siostra, kładąc rękę na jej ramieniu. – Wyglądasz jakoś dziwnie. Czy wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedziała Madeleine. Usiadła prosto, przetarła dłonią czoło. Zwilżyła wargi i poczuła smak soli i piasku, nieuchronny i wszechobecny w każdym zagłębieniu i porze skóry. – Czuję się doskonale.
Kiedy następnym razem go zobaczyła, nie była już niewidzialna. Miała siedemnaście lat i spowijała ją zieleń: sznureczki drobnego bluszczu, różane kwiatki o postrzępionych brzegach, stokrotki, jasne wiązki ubiorków (które były najbardziej podobne do ruty, niedostępnej niestety dla scenografa) wplecione w jej ciemnobrązowe włosy. Śpiewała, szalała, czasem wirowała na scenie, tak że unosiła się jej spódnica, odsłaniając eleganckie nowe buciki, które kupiła specjalnie na tę sztukę.
Była Ofelią – tragiczną, pogrążoną w żałobie Ofelią – i ćwiczyła śpiewanie swoich szaleńczych, dramatycznych kwestii tak długo, aż zachrypła i konieczny okazał się dwudniowy odpoczynek, aby znów mogła mówić bez problemów.
Umarł i już go nie ma,
Zapadł się w grób,
W głowach wilgotna ziemia,
Kamień u stóp.
Po tygodniach prób stowarzyszenie Junior League miało zaszczyt grać Hamleta w Bar Harbor tylko przez dwa wieczory (teatr w kasynie zawsze cieszył się popularnością i tylko to miejsce dało się wynająć), a to był drugi spektakl. Poprzedniego wieczoru Madeleine trzęsła się z nerwów, ale dziś czuła się lepiej. Jej anturaż stanowiły lampiony z płonącymi świecami, tłusta farba do twarzy i kwiaty, a ona sama czuła się przesiąknięta poezją i muzyką. Obcasy jej butów uderzały o scenę tak lekko, że chwilami miała wrażenie, iż unosi się w powietrzu.
Za światłami ustawionymi na krawędzi proscenium, pod przygaszonymi witrażowymi żyrandolami, siedziała prawie bezgłośna, cicho oddychająca bestia – publiczność. Poza sporadycznym stłumionym kaszlem, subtelnym migotaniem diamentów w kolczykach i naszyjnikach, bestia pozostawała niewidoczna, niesłyszalna. Była tam i jednocześnie jakby jej nie było, uśpiona i całkiem anonimowa. Przynajmniej do czasu, gdy budziła się do oklasków.
Lecz przy trzecim obrocie (śpiewając: Zanim mnie miałeś, ślub obiecałeś, płacze dziewczyna zbolała) dostrzegła jego. Nie miała pojęcia, jak mogła go wcześniej przeoczyć; zasiadał na samym przedzie, blisko środka widowni. Demon czy duch nie mógłby wyjść z cienia bardziej niespodziewanie. Pułkownik Astor skupiał wzrok dokładnie na niej, ręce złożywszy na kolanach. W przygaszonym świetle padającym ze sceny jego niewyraźnie połyskująca twarz wyglądała srogo.
Czubek jednego z butów zahaczył o scenę i Madeleine się potknęła. Zastygła i obróciła się w nagle zaległej ciszy, po czym spojrzała w głąb sceny i zdała sobie sprawę, że pozostali członkowie obsady wpatrują się w nią z wyczekiwaniem.
Powinna teraz wygłosić swoją kwestię, lecz umysł zawzięcie świecił pustką.
Wpatrywała się w nich bezradnie, szum przepływającej w szalonym tempie krwi coraz głośniej pobrzmiewał w jej uszach.
Na tyłach widowni ktoś kichnął raz i drugi. Dorothy Cramp, która zzieleniała z zazdrości po tym, jak Madeleine otrzymała rolę Ofelii, i zagroziła, iż zrzeknie się członkostwa w stowarzyszeniu, łypiąc spod blaszanej korony króla Klaudiusza, spiorunowała wzrokiem Madeleine.
– Od jak dawna jest w takim stanie? – wyrecytowała Dorothy, cedząc każde słowo.
Mgła w mózgu Madeleine ustąpiła. Przypomniała sobie tekst swojej piosenki i swój porywczy taniec, uprzytamniając sobie, co ma robić. Przebrnęła przez kolejne wersy, a potem uciekła ze sceny w burzy płatków i liści, by spędzić resztę przedstawienia na obserwowaniu go zza szczeliny w kurtynie po prawej stronie.
Po tym, jak kurtyna opadła, a na scenie wylądowały bukiety kwiatów, za kulisami zaroiło się od członków obsady i ekipy technicznej, wszyscy śmiali się i rozmawiali. Rekwizyty piętrzyły się na bezładnych stosach, młode kobiety w perukach i spodniach przechadzały się tam i z powrotem, porzucały drewniane miecze i obszerne kamizelki, ściskały się i całowały, i opowiadały sobie, jakie to wszystko było doskonałe, jakie spektakularne i że w przyszłym roku zajmą się Molierem lub Marlowem, a cały świat legnie u ich stóp.
Madeleine wpadła przypadkowo na Dorothy i uśmiechnęła się – po części przepraszająco, po części wyzywająco – lecz Dorothy zignorowała ją i odeszła.
Przy przesłoniętym aksamitem wejściu na scenę stała pani Ogdenowa Millsowa, matrona ze wszech miar znamienita i onieśmielająca. Madeleine nie mogła sobie przypomnieć, by choć raz widziała ją bez co najmniej czterech sznurów pereł na szyi, niezależnie od pory dnia. Wśród całego zgiełku i zamieszania, jakie nastąpiło po spektaklu, pani Millsowa pozostawała nieruchoma jak cmentarny posąg; nawet ogarnięte niefrasobliwą wesołością debiutantki z Junior League trzymały się od niej z daleka.
– Panno Force – zwróciła się do Madeleine pani Millsowa, unosząc brwi i wskazując głową w stronę mężczyzny stojącego za nią, również nieporuszonego. – Czy poznała panienka pułkownika?
Oczywiście Madeleine nie miała ku temu sposobności; oficjalnie nie została przecież zaprezentowana w towarzystwie. Nie było najmniejszego powodu, by ktoś taki jak John Jacob Astor IV zwrócił na nią uwagę.
Wciąż miała na sobie te idiotyczne chwasty. Oblepiały ją zwiędłe płatki i poskręcane liście. Włosy przybrały postać potarganych warkoczy; ramiona miała oprószone drobnymi, białymi płatkami ubiorków w kształcie gwiazdek. Ukradkiem zerknęła na niewielkie lustro powieszone za kulisami i ujrzała swoje bladoniebieskie oczy z rozmazanym wokół makijażem, skórę pokrytą grubą warstwą białego pudru oraz wciąż krwistoczerwone policzki i usta.
Pułkownik zerknął tam, gdzie ona, i zauważył lustro. Skóra wzdłuż jej kości policzkowych oblała się gorącem.
– Jack – kontynuowała pani Millsowa, niepomna tego i pogodna – chciałabym przedstawić pannę Madeleine Force, córkę Williama i Katherine Force’ów z Brooklynu, a ostatnio także z Manhattanu. Widział pan ją dziś w roli Ofelii. Madeleine, oto pułkownik John Jacob Astor.
Nie było innego wyjścia, jak tylko wyciągnąć rękę. Przyjął jej dłoń, ściskając ją pewnie ciepłymi palcami.
– Miło mi pana poznać – wyszeptała.
– Miło mi, panienko – odpowiedział łagodnym głosem.
Czuła, jakby wzrok ją zawodził, i nie była w stanie go zobaczyć wyraźnie, mimo że stał tuż przed nią. Nie tyle go widziała, ile czuła jego obecność – ciepły blask jego opalonej skóry, krzywiznę jego ust, aurę człowieka, który wiedział, czego chce, i nie miał nic przeciwko temu, by wszystko, czego dotknął, należało już do niego.
Madeleine znów poczuła się jak trzynastolatka, powróciła na tamtą dziką plażę – do chwili, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy, a jego uśmiech zdawał się przeznaczony tylko dla niej.
Gdzieś w okolicach jej lewego ramienia mignęło jakieś światło, zamarła, ale nie odwróciła głowy, by zobaczyć, co to takiego.
– Wypadła dziś panienka doskonale – powiedział pułkownik, uwalniając jej rękę.
Powstrzymała się przed wytarciem mrowiącej dłoni w sukienkę.
– Obawiam się, że powinnam była postarać się bardziej.
– To raczej niemożliwe – powiedział i skinieniem głowy zwrócił się do pani Millsowej. Chwilę później już go nie było. Odszedł ugodzony strzałą Amora.
Pani Ogdenowa Millsowa posłała Madeleine znaczące spojrzenie. Madeleine uśmiechnęła się, zaciskając usta, wybąkała podziękowania i wycofała się powoli, z wdziękiem, by wrócić do kolegów z Junior League.
* * *
Dopiero znacznie później – wiele godzin później, gdy Madeleine leżała w swoim łóżku w bezsenną noc i wpatrywała się przez okno połaciowe w przesłonięty chmurami księżyc – zdała sobie sprawę, że błysk za kulisami musiał być światłem magnezjowej lampy błyskowej fotografa, który uwiecznił moment, gdy pułkownik Astor po raz pierwszy dotknął jej dłoni.
W. Szekspir, Hamlet, przeł. S. Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997, s. 156.
Tamże.