Dziewczynki - ebook
Dziewczynki - ebook
To jest malutka książeczka. Tak malutka, że mogłaby być kamyczkiem chowanym w kieszeni, zgniecionym kwiatkiem z wianka, skrytym pod łóżkiem pamiętnikiem na kluczyk i kłódeczkę. A jednak z tej malutkiej książeczki dowiesz się rzeczy szczególnej wagi, na przykład dlaczego tajscy policjanci noszą na ramieniu opaski z Hello Kitty i za kogo umarł Elvis Presley. Poznasz różnicę między sikaniem triumfalnym a sikaniem bezwstydnym, na środku ścieżki. Wyruszysz w podróż z Dorotką do Oz, Nabokovem, ciocią z Ameryki i kilkoma martwymi dziewczynkami. Wyobrazisz sobie świat, w którym tampon nie jest przekazywany skrycie niczym twarde narkotyki.
To książeczka o dziewczynkach, a jak mówią – dziewczynki to kapryśność, zmienność, ot, tycia sprawa. Narracją zawiaduje tu więc nieskrępowana dowolność. Autorka dziarsko pędzi przez kolejne wątki, by ujawnić arcyważny fakt: życie dziewczynek to przymierzanie się, udawanie, przemienianie, gra, a za tym ciągłym stawaniem się ukryta jest przepotężna siła.
Dziewczynki Weroniki Murek to zbiór esejów, które wyzwalają tytułowe bohaterki z trujących kulturowych przekonań, że są niepoważne i nic nie znaczą. W błyskotliwej i niesfornej narracji autorka odzyskuje to, co w dziewczynkowatości najcenniejsze: marzenie, które jeszcze przed chwilą zdawało się tylko kaprysem.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-632-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roger Caillois, _Gry i ludzie_W Dalston w północnym Londynie znajduje się kościół klaunów.
Aby móc do niego przystąpić, trzeba się zarejestrować. Tu jednak uwaga: nie istnieje żadna lista, na której można by wpisać swoje imię i nazwisko. Rejestr członków to kolekcja jajek, z których każde wymalowane jest na czarno, czerwono i biało, tak że przypomina twarz w makijażu scenicznym konkretnego klauna. To nie dowcip i nie cyrkowa sztuczka – za pomocą owych jajek rozwiązywano w przeszłości konflikty związane z podrabianiem cudzego makijażu oraz kradzieżą tożsamości.
Sama nazwa – imię – to jeszcze nie dość. Czasami jedno słowo to zbyt mało, żeby określić swoją tożsamość. Czasami to zbyt wiele: róża jest różą, jest różą – co z tego?
Jeśli chcesz zostać klaunem – pisze Hugh Aldersey-Williams w książce _Anatomies. The Human Body, Its Parts and the Stories They Tell_ – musisz mieć makijaż. To jasne. Makijaż stanowi o tym, za kogo wezmą cię widzowie. Masz oczywiście inną, prywatną twarz, ale to wizerunek, który stworzysz i wybierzesz, będzie ci towarzyszył przez całe zawodowe życie. Weźmy aktorów teatralnych lub filmowych: co rusz grają inną rolę, a ich zadaniem jest przekonać publiczność, że _nie są tym, kim są_. Z klaunami rzecz ma się odwrotnie: wybierają tożsamość publiczną i przy niej trwają, a ich zadanie polega na tym, aby w miarę upływu czasu _stawać się jeszcze bardziej sobą_ – tym sobą, na którego świadomie się zdecydowali.
Piszę w tej książce o dziewczyńskości i dziewczynkowatości, ale staram się o nich pisać przede wszystkim w takim wymiarze, który sama najmocniej zapamiętałam: jako marzeniu o tożsamości, która może podlegać nieustannej zmianie, i złudzeniu, że ludzkie życie – zanim (i jeśli w ogóle) obierze jeden kształt, w którym ostatecznie stężeje i osiądzie – ma szansę mienić się, musować, być w wiecznej podróży i ciągłym przeistaczaniu, że można żyć bez konieczności podejmowania decyzji co do tego, kim się jest lub będzie.
Ilekroć mówiłam, że piszę esej o dziewczynkach, rozmówczynie i rozmówcy prędko się zapalali: któraś chciała pomóc, przywołując wspomnienie, zapomnianą lekturę, kiedyś ważną, teraz na końcu języka, nigdy bliżej. Inna wpadała w złość, mówiła: może i byłam dzieckiem, to prawda, ale na pewno nie byłam dziewczynką. Ktoś starał się sobie przypomnieć tę jedną ulubioną zabawę, która sprawiała, że zejście do piwnicy nie było już ponad ludzkie siły. Ktoś mówił: współczuję tematu. Ktoś zauważał: dziewczynki – to nie brzmi poważnie.
W 2014 roku firma Always wypuściła kampanię reklamową pod hasłem „_Like a girl_” – jak dziewczyna. Jej celem miało być odczarowanie wyrażenia, którym przywykło się określać działanie nieudolne i słabe. W reklamie Always dziewczynki biegają szybko, rzucają piłkę daleko, a kiedy biją – biją z całych sił. Chodziło też o zwrócenie uwagi na wyrażenie, po które czasem sięgamy machinalnie i które powoduje dużą część naszych kłopotów z figurą dziewczynki.
W 2002 roku Jerzy Dudek, ówczesny bramkarz Liverpoolu i reprezentacji Polski, ocenił gorzko grę swojego zespołu, mówiąc: graliśmy jak dziewczyny. Zaproszenie na mecz, które otrzymał od kobiecej drużyny Liverpoolu, miało go skutecznie przekonać, że dziewczyny potrafią grać w piłkę równie dobrze i zajadle jak mężczyźni, odruch to jednak odruch. „Grać jak dziewczyny” oznaczało – zwłaszcza w męskich ustach – grać gorzej. Odpuszczać. Nie walczyć. Wymiękać. Nie dać z siebie wszystkiego.
W 2007 roku (przytaczam to za Elline Lipkin, autorką książki _Girls’ Studies_) tajska policja zdecydowała się na wprowadzenie następującej kary: za nieprzestrzeganie regulaminu w miejscu pracy policjantom groziło noszenie na ramieniu opaski z wizerunkiem Hello Kitty.
Wszyscy znają Hello Kitty: to słodki biały kotek w różowej sukience i z różową kokardką przy uchu. To jeden z najbardziej kultowych popwizerunków i jeden z najlepiej sprzedających się wzorów na świecie. Hello Kitty jest wszędzie: na plecakach, portfelach, parasolkach, T-shirtach i piórnikach. Matt Alt, autor książki _Czysty wymysł. Jak japońska popkultura podbiła świat_, __ opisuje syryjskiego przywódcę Zahrana Allusza przemawiającego do swoich zwolenników – pod pachą miał mieć pistolet, przed sobą notesik z Hello Kitty. Urocza kocia buzia to fenomen, który trudno wyjaśnić, chociaż Matt Alt próbuje – wylicza jego potencjalne składniki: nieskończona, niewyobrażalna słodycz oraz fakt, że buzia Hello Kitty nie wyraża absolutnie niczego.
Szef policji w Bangkoku uznał ponoć, że tego rodzaju wizerunek nada się świetnie do karania nieposłusznych pracowników – mężczyzn. Spóźnienie do pracy? Opaska z Hello Kitty na ramię. Niesubordynacja innego rodzaju? Opaska z Hello Kitty na ramię. Upokorzenie miało sprawić, że reguły już nigdy nie zostaną złamane. Lipkin przytacza jego rozumowanie: Hello Kitty to ikona dziewczynek. Żaden poważny mężczyzna nie zechce nosić czegoś takiego na bicepsie. Żaden samiec alfa nie zniesie koloru różowego w tak wściekłym natarciu, chociaż – to zauważa akurat Kassia St. Clair, autorka książki _The Secret Lives of Color_ – pomysł, żeby kolor różowy automatycznie przypisywać dziewczynkom, jest stosunkowo nowy. Jeszcze w 1893 roku w „New York Timesie”, wśród porad dotyczących stylowych dziecięcych ubranek, można było przeczytać, że dla chłopców poleca się odzienia różowe, dla dziewczynek natomiast – błękit. Róż był kulturowo po stronie chłopców, a to dlatego, że – to jedna z hipotez – jest pochodną purpury, purpura zaś to kolor kardynałów i królów, czerwień, która musi dorosnąć i dojrzeć. Błękit był w tym ujęciu barwą słabszych; błękit jest w malarstwie tradycyjnym kolorem szat Matki Boskiej, a to oznacza, że mógł symbolizować opiekę, jaką rozciąga ona nad młodymi niewiastami.
Nawracające, nienowe to pytanie: dlaczego mężczyzna przebrany za kobietę jest częstszym motywem kretyńskich kabaretów niż kobieta przebrana za mężczyznę? Elline Lipkin wyjaśnia: dlatego, że bycie kobietą ciągle bywa uznawane za _bycie kimś mniej niż_. Powiedzenie do chłopca, że biega jak dziewczyna, to komunikat, że robi coś poniżej możliwości. Dziewczynki podlegają dyskryminacji krzyżowej: nie tylko jako osoby płci żeńskiej, ale także jako dzieci, którym często odbiera się prawo głosu.
Chcę więc przyjrzeć się temu wszystkiemu, ale przede wszystkim chcę pisać o dziewczynkach i chcę pisać o _stawaniu się_. O momencie w życiu, który jest cudowny i straszny. O tym, co przytrafia się wszystkim, którzy _już_ nie są tym, kim byli, ale _jeszcze_ nie są tym, kim za chwilę się staną. Chcę pisać o migotliwych i płynnych tożsamościach. O ich karnawale. O tym wszystkim, co poza binarnością i kolorem – błękitnym albo różowym. W wielu przykładach, które przywołam, pojawi się jednak w odniesieniu historycznym podział zero-jedynkowy – taki, który próbował uchwycić, co oznacza „bycie dziewczynką”, za pomocą metod równie archaicznych jak te, których do rozróżniania płci używał legendarny król Salomon: poprzez rozrzucenie orzechów i sprawdzenie, w jaki sposób zbierają je chłopcy, a w jaki dziewczynki.
Dzisiaj wiemy już, że tożsamości – także związane z płcią – są płynne, podobnie jak płynne są definicje kulturowe i rekwizyty, które im przypisujemy.
Jak pewnie zauważyliście, nie zaczynam od przytoczenia definicji dziewczynki. Nie określam wieku typowej dziewczynki ani nie przedstawiam historii dziewczyńskości. Najważniejszy powód jest taki: to zbiór esejów, nie monografia, a ja nie chcę szukać w dziewczynce tego, co stałe i podlegające encyklopediom i słownikom. W przywołaniach historycznych koncentruję się na tym, w jaki sposób obraz dziewczynki zmieniał się w XIX, XX i XXI wieku, kiedy kategoria dziewczynkowości i dziewczynkowatości stawała się coraz bardziej osobna i wyrazista.
Sam koncept „bycia dzieckiem” jest w ogóle konceptem nowoczesnym. Jak pisze w _Historii dzieciństwa_ Philippe Ariès, prawo do odrębności zostało dzieciom dane stosunkowo późno. Według średniowiecznych traktatów, które cytuje, dzieciństwo miało być niczym więcej niż okresem, kiedy człowiekowi rosną zęby. Uważano, że zaczyna się od przyjścia na świat i trwa do siódmego roku życia. To, że Jezus pojawił się na świecie jako dziecko, było częścią cierpienia, które wziął na siebie, aby zbawić ludzkość, świadectwem, że jest gotów na najwyższe upokorzenie. Dzieciństwo traktowano jako okres przejściowy, nie widziano powodu, by zapisywać je w pamięci. W 1687 roku niejaki Pierre Coustel pisze (za Arièsem te przykłady podaję): „Trzeba przezwyciężyć niechęć, jaką budzą dzieci w człowieku rozumnym”. Wyjaśnia: należy sobie wyobrazić, że to, co dzisiaj nie zasługuje na nasz wielki szacunek, kiedyś może stać się „dobrym prawnikiem” czy „zacnym proboszczem” – w ten sposób musimy patrzeć na dzieci. W 1714 roku La Fontaine notuje: „Mam młodą córkę, która dopiero zaczyna mówić”. Za czasów Monteskiusza opinia publiczna nie widziała w dziecku „poruszeń duszy ani wyraźnego kształtu ciała”. Sancho Pansa, giermek Don Kichota, nie wiedział, ile lat ma jego córka, którą przecież bardzo kochał: „Około piętnastu, a może o dwa lata mniej lub więcej… ale jest wielka jak kopia, świeża niby poranek kwietniowy, a silna niby tragarz”_._
Poza wskazaniem na konteksty historyczne chcę jednak przede wszystkim pisać w taki sposób, w jaki sama lubię myśleć o słowie „dziewczynka”: jako jednym z tych słów, które – jeśli użyte w grupie zaufania – potrafią wzmacniać.
Chodźcie, dziewczynki! – krzyczą do siebie dojrzałe kobiety wieczorem w pubie; dziewczynki, noc jest jeszcze młoda, ruszamy! Dziewczynki, zaczynamy zaraz! – krzyczą do siebie drag queens w pewnym magazynie przemysłowym na obrzeżach Madrytu; dziewczynki, brody i cycki w górę, ruszamy! – krzyczą do siebie aktorki na moment przed wyjściem na scenę; dziewczynki, dziewczynki, zaraz kolej na nas! – krzyczymy do siebie z przyjaciółkami.
Myślę o obietnicy kryjącej się w zawołaniu: „dziewczynki!”. Nie o tym przyrzeczeniu, które mieści się w słowie, jest jego definicją czy uściśleniem. Myślę o obietnicy, za którą idą energia, zakasanie rękawów wobec życia, nagłe poderwanie się od stołu: chodźcie, dziewczynki, dopiero się zaczynamy, jeszcze możemy stać się wszystkim i jeszcze wszystko może się wydarzyć!
Bo ostatecznie do tego się to sprowadza: do rozedrganej wody w wysokiej przezroczystej szklance, do tego, co w człowieku nieuleżałe, nieopowiedziane i nieusadzone przy stole.
Piszę więc o dziewczynkach także z racji mojego doświadczenia życia jako dziewczynka. Ale właściwie piszę o dziewczynkach bez względu na wiek i płeć.Wyobraźmy sobie tę scenę, jakby była sceną z kreskówki.
Mężczyzna – ktoś między Gepettem a znawcą motyli, demiurg wyczulony na smaki i zapachy – płacze z głową ukrytą w dłoniach przy stole nakrytym obrusem w biało-czerwoną kratę, skarżąc się, że wszyscy uważają, iż jedyne, do czego się nadaje, to gotowanie spaghetti dla psów, które chcą się gzić po posiłku. Tymczasem jego prawdziwym marzeniem jest wystruganie lalki, która mogłaby ożyć.
W 1947 roku Vladimir Nabokov śle list do znajomego: „Zaczynam pisać nową rzecz. Krótką książkę o facecie, któremu podobały się małe dziewczynki, prawdopodobny tytuł: _Królestwo nadmorskie_”.
Cztery lata później – komentując postępy w pracy: „To będzie historia bardzo głęboko moralnego dżentelmena w średnim wieku, który bardzo niemoralnie zakochuje się w swojej pasierbicy”. Inspiracją ma być dziennikarska opowieść o małpie z Jardin des Plantes, która po miesiącach szkolenia narysowała węgielkiem szkic widoku z klatki. Była to perspektywa delikatna i małpia, przedstawiała kraty i eleganckich ludzi za kratami, którzy patrzyli na małpę w sposób żarłoczny i żałosny. Zawłaszczali spojrzeniem przestrzeń, sprawiając, że małpie życie stawało się życiem w jednym tylko wymiarze: bycia zobaczonym, bycia oglądanym.
Teraz wyobraźmy sobie scenę jak ze slapsticku.
Mężczyzna – ktoś pomiędzy Haroldem Lloydem a psem Goofym, w białych spodniach zaprasowanych w kant, w okrągłym słomianym kapeluszu przywodzącym na myśl te noszone przez weneckich gondolierów – rozdaje gościom kina Oaza w Aleksandrowie ulotkę filmu _Strzelec z Bengali_. Główną rolę gra Shirley Temple. Ulotka ogłasza wszem wobec: „Mała dziewczynka swoim złotym serduszkiem potrafiła poskromić dzikiego wodza krwawego plemienia”_._ W 1939 roku widzowie w kinie Bajka w Dąbrowie Górniczej studiują afisz filmu _Słowiczek_: „Najmilsza dziewczynka na świecie, promienny uśmiech szczęścia, jedyna, nieoceniona Shirley Temple w cudownym przebojowym filmie” – bo może i oszczędzano na kolorach, ale nie na przymiotnikach.
To drugi przykład spojrzenia na dziewczynkę, który weźmiemy pod lupę.
I wreszcie przykład trzeci, od niego zaczniemy: wyobraźmy sobie scenę jak z westernu.
Mężczyzna – ktoś z twarzy podobny jednocześnie do Hemingwaya i tarczy zegara, na którym jest wiecznie za piętnaście trzecia – siada do pisania felietonu dla czasopisma „The Aberdeen Saturday Pioneer”. To L. Frank Baum, obecnie dziennikarz, chwilę wcześniej: aktor, hodowca kurczaków, sekretarz drużyny baseballowej, obwoźny sprzedawca porcelany, ktoś w typie Czechowowskiego gamonia ziemianina rozwożącego globusy po wiejskich szkołach. Teraz Baum zajmuje się praktycznym doradztwem rolniczym, w felietonie pisze: skutecznym sposobem na utrzymywanie koni gospodarczych w dobrym humorze jest zakładanie im na oczy szmaragdowych okularów. Koń wychodzi na łąkę, koń rozgląda się, koń widzi wokół siebie suche przestrzenie. Rozsądny rolnik – dowodzi Baum – skrada się za nim, wyczekuje momentu, zakłada na pysk koński okulary: suszy nie widać, wszędzie zielono, nastrój uratowany.
Tymczasem teściowa Bauma Matilda Joslyn Gage stuka palcem w szpaltę z ogłoszeniami, mówi: słuchaj, Frank, słuchaj, Helen (zwraca się do drugiej córki), pamiętacieże tę opowieść o huraganie, który kiedyś nawiedził Dakotę? O szkolnej wycieczce, którą porwał wiatr, i o dzielnym nauczycielu, który ruszył jej na ratunek? Dlaczegoż nie napisać o czymś takim?
Tę scenę przytacza – mniej więcej w takim kształcie – Evan I. Schwartz, autor książki _Finding Oz. How L. Frank Baum Discovered the Great American Story_.
Matilda Gage zachęca dalej: jest akurat konkurs na opowiadanie dla dzieci, może któreś z was by coś napisało? Rzeczy dla dzieci dobrze się sprzedają.
Helen odstępuje, Frank nadstawia ucha. Schwartz przytacza historię z 1869 roku, która miała zainspirować Bauma do stworzenia _Czarnoksiężnika z Krainy Oz_. W niewielkim miasteczku zwanym Cardiff, niedaleko miejscowości Syracuse, dwóch robotników kopiących studnię natrafiło na figury kamiennych gigantów. Znalezisko zelektryzowało całe hrabstwo: czy to ślady dawnych cywilizacji? Czy to pozostałości po plemieniu indiańskim? Właściciel posesji stawia namiot, pod który wpuszcza na oględziny za odpowiednią opłatą. Nie tylko on zarabia: miasteczko staje się nagle turystycznym eldorado. Do głosu dochodzą archeologowie: badają posągi i oświadczają, że stworzone zostały zupełnie niedawno, i to najpewniej przez miejscową wytwórnię. Przyznaje się właściciel jednej z okolicznych fabryk. Wyjaśnia: nie chodziło mi o nic innego, jak tylko o udowodnienie, jak łatwo oszukać Amerykanów, jeśli uderzy się w odpowiedni ton – Bóg jest szalony, życie przypadkowe, katolicyzm to odmiana chrześcijaństwa z pełniejszym merchandisingiem, a historie wyssane z paluchów chytrych przedsiębiorców to jedyne niesamowitości, jakie mogą się w życiu wydarzać. Baum jest praktyczny, nie trzeba mu powtarzać. Rozumie: Amerykanie uwielbiają, kiedy ich robić w konia. Właściwie tylko czekają, aż pojawi się ktoś, kto oszuka ich w oszałamiający sposób. Jeśli więc Amerykanie oczekują oszołomienia, obowiązkiem Franka jest oszołomić Amerykanów.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Moja bratanica – i moja inspiracja – Basia ma dwa i pół roku i ciągle bawi się w zmienianie. Już nie chodzi o proste wcielenia podpatrzone w kreskówce, Basia ma własną archeologię stawania się, mówi: kiedy byłam mała, byłam kotem i jadłam to, co jadają koty. Mówi: kiedyś byłam dorosła, ale już nie jestem. Mówi: wczoraj byłam kimś, ale dzisiaj już tym kimś nie jestem. Po czym przechodzi do innego wcielenia i wypróbowywania – siebie i historii, którą ma dla siebie.
To niebywała postać, od której imienia pochodzi wyrażenie „efekt Matyldy”, opisujące sytuację, gdy praca i dorobek kobiety (najczęściej – naukowy) zostają przypisane mężczyźnie.