- W empik go
Dziewczyny na emigracji, czyli Liverpool bez cenzury - ebook
Dziewczyny na emigracji, czyli Liverpool bez cenzury - ebook
Wchodzenie w dorosłość – wyprowadzka z domu, wybór studiów, pierwsza praca, budowanie dojrzałych związków – nigdy nie jest łatwe. Nina postanowiła jednak podnieść sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i po maturze wyjechała do Anglii, by tam poznać smak dorosłego życia.
Rzeczywistość przerośnie jej oczekiwania – emigracja okaże się czasem wielu szalonych przygód, miłosnych uniesień i gorzkich lekcji… Przede wszystkim jednak będzie okazją do spotkania całego korowodu barwnych postaci, z mozaiki których wyłania się portret życia polskich emigrantów na Wyspach w pierwszej dekadzie XXI wieku.
Iga Wołos (z domu Łękawska), ur. 21 lipca 1988 roku w Końskich, woj. świętokrzyskie. Ukończyła I Liceum Ogólnokształcące o profilu humanistycznym. Po maturze podjęła pracę i dalszą edukację na Wyspach, gdzie spotkała się z innym kulturowo i mentalnie światem, który opisuje w swojej powieści. Z zawodu kosmetyczka i wizażystka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-487-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druga klasa liceum (miałam wtedy siedemnaście lat) upływała pod znakiem beztroskiego imprezowania, beztroskiego flirtowania oraz beztroskiego wagarowania (co nie było takie proste, ponieważ szkoła, do której uczęszczałam, zajmowała trzecie miejsce w wojewódzkich rankingach; co roku do kolejnej klasy nie przechodziło pięć lub sześć osób). Ja akurat zawsze zdawałam, ponieważ osiągałam dobre wyniki w nauce. W domu miałam sielankę, gdyż rodziców już zdążyłam odpowiednio nastawić oraz wyrobić im zdanie na temat mojej wychowawczyni, która z niejasnych przyczyn nienawidziła mnie (moja kumpela twierdziła, iż to pewnie dlatego, że w młodości jakaś blondynka musiała odbić jej faceta). Moi rodzice olewali więc wywiadówki i inne tego typu bezsensowne spotkania, a ja na wszelki wypadek wyłączałam często telefon stacjonarny, aby przez przypadek nikt im o nich nie przypomniał.
To jednak tylko wstęp! Cała akcja rozgrywa się w czasie, gdy jestem już trochę starsza, to znaczy w momencie, kiedy w mojej głowie rodzi się pewien pomysł.
Skończenie siedemnastu lat zmuszało już do refleksji nad własnym życiem. Ze względu na to, że w tym wieku zazwyczaj wszystko planuje się ze swoją najbliższą przyjaciółką, miałyśmy z Anielą te same plany. Na pewno chciałyśmy zostać dziennikarkami i na pewno chciałyśmy mieszkać we Wrocławiu. Dlaczego akurat to miasto, nie wiem – Anieli wybitnie na tym zależało, natomiast ja, po obejrzeniu grafiki w Google, doszłam do wniosku, że mi też się to miejsce podoba. Z kolei niejasna „sytuacja polityczna Polski – kraju, w którym przyszło nam żyć (bardzo żałowałyśmy, że nie padło na Hiszpanię) – zmuszała nas do refleksji, którą nazwałabym „co potem”. No właśnie, skończymy to dziennikarstwo i co potem? Przecież bardzo trudno znaleźć dobrą pracę (nie chciałyśmy skończyć na pisaniu nekrologów do lokalnej gazety). Perspektywa straty pięciu lat życia, cudownego, młodego życia, czyli najlepszych lat na coś, co później nie przyniesie kokosów, wydawała się bardzo dołująca. Wtedy wpadłam na genialny pomysł. Po prostu pewnego dnia, siedząc w przedostatniej ławce na języku polskim, doznałam olśnienia. Zobaczyłam siebie za granicą – pracującą i studiującą. Imprezującą i modnie ubraną. Szczęśliwą i z jakimś wysokim brunetem pod rękę.
– Aniela – szepnęłam do mojej przyjaciółki – wyjedźmy za granicę.
– Kiedy? – spytała Aniela, jakby w tym wszystkim to było najważniejsze.
– No po maturze przecież – odszepnęłam. – Wiesz, do pracy – dodałam, gdyby się nie domyślała.
– Dobry pomysł, żeby przeżyć przygodę życia – powiedziała, uśmiechając się.
Bez wahania! Cała moja Aniela. Chwilę później obserwowałam ją, jak siedzi wpatrzona w orła białego, umieszczonego nad tablicą w naszej klasie, głęboko zamyślona z delikatnie zarysowanym uśmiechem marzycielki na twarzy. Ma wizję – pomyślałam. Ma taką wizję jak ja.
Od tej pory żyłyśmy tylko naszym planem. Wymyśliłyśmy sobie, że polecimy lub pojedziemy, wszystko jedno jak dostaniemy się do Anglii. Dlaczego tam? Dużo znajomych tam wyjeżdżało i sobie radzili, nawet jeżeli byli największymi nieudacznikami życiowymi w Polsce. Oczywiście chciałybyśmy polecieć do Hiszpanii, niestety szkoła nas do tego nie przygotowała, nigdy nie uczyłyśmy się hiszpańskiego, natomiast z angielskiego obydwie miałyśmy piątki (niestety, w praktyce to niewiele oznacza, jak się później okazało). Moi rodzice najpierw nie potraktowali tego, co mówię o wyjeździe poważnie, wręcz się z tego śmiali. Następnie byli przekonani, że tylko ich straszę z jakichś niejasnych powodów emigracją do innego kraju (tata: „Może trzeba jej zwiększyć kieszonkowe?”). Wreszcie trzecim etapem było przerażenie i próba wybicia mi tego pomysłu z głowy. Z perspektywy czasu widzę, że rodzice jeszcze wtedy mieli podstawy, aby traktować mnie jak dziecko (nie umiałam nawet ugotować ziemniaków), natomiast ja już byłam przekonana o swojej dorosłości. Któregoś dnia, gdy Aniela siedziała u mnie, postanowiłyśmy włączyć internet i zwyczajnie poszukać pracy na Wyspach, nie mając przy tym zielonego pojęcia, rzecz jasna, co takiego mogłybyśmy robić. Spodobało nam się ogłoszenie spod Londynu – rolnik potrzebował pomocy na farmie. Było jasno określone, że potrzebuje pomocy przy karmieniu koni oraz innych zwierząt, jak również przy ich myciu i czesaniu. Szukał dwóch osób, zapewniał zakwaterowanie. Napisałyśmy do niego i nawet jakiś czas z nim korespondowałyśmy, wyobrażając go sobie jako ciepłego człowieka w słomianym kapeluszu, leżącego na łące tudzież polu, ze źdźbłem trawy w ustach. W końcu jednak okazało się, że rolnik nie będzie przecież na nas czekał rok, aż zdamy cholerną maturę. Oczywiście nie zwariowałyśmy i nie rzuciłyśmy wszystkiego – postanowiłyśmy, że po prostu poszukamy ogłoszeń już po maturze. Moi rodzice, ponieważ już do mnie nic nie trafiało, skupili się teraz na terroryzowaniu Anieli (tata wypytywał ją, gdzie chcemy mieszkać w Anglii, gdzie chcemy pracować, czy sobie zdajemy sprawę, że to, że tamto, przecież tyle niebezpieczeństw czyha na dwie młode blondynki w dzisiejszym świecie, jednak Aniela dzielnie odpierała ataki). Następnym etapem – kiedy już jasne było, że my nie żartujemy, że nam nie minęło, że matura się zbliża, a my nadal o wyjeździe – była zmowa rodziców. Moi rodzice poszli do rodziców Anieli. To już było cztery do dwóch. Próbowałyśmy się nie poddawać, jednak nie ułatwiało nam sprawy to, że rozwścieczona mama Anieli któregoś dnia ni stąd, ni zowąd dowiedziała się o wywiadówce odbywającej się tuż przed studniówką (Aniela do tej pory nie potrafi wyjaśnić jak to się stało, gdyż podobnie jak ja, wyłączała zawsze stacjonarny), na której jej mama została zasypana plikiem podrobionych usprawiedliwień, z rzekomo jej podpisem. Wściekła wróciła do domu, wyznaczając Anieli milion kar, wśród których oczywiście był zakaz chociażby myślenia o wyjeździe do Anglii.
Pewnego dnia mama jednak zaskoczyła mnie. Po prostu przyszła do domu i powiedziała, że Jagoda, córka pani Katarzyny, jej najlepszej koleżanki z pracy, od lat mieszka w Liverpoolu i teraz potrzebuje niańki do dziecka. Co więcej, chętnie przyjmie pod swój dach nawet dwie niańki. Jakby tego było mało, mama stwierdziła, że na takich warunkach są w stanie z tatą zgodzić się na mój wyjazd nie tylko na okres wakacji, ale na zawsze! Yuuupi, yuuupi, yuuupi!
Cokolwiek umysł może wyobrazić,
człowiek może osiągnąć.
Clement Stone
W tej sytuacji zamiast uczyć się do matury zaczęłyśmy razem z Anielą organizować pożegnania ze znajomymi. Najpierw jednak, aby uczcić nasze zwycięstwo, pojechałyśmy same na jednym rowerze bez bagażnika (nie pamiętam już, która siedziała na ramie) na moją działkę, którą także należało z godnością pożegnać (ile tam imprez się odbyło, szalonych i hucznych, w tym nasza osiemnastka! Co ciekawe, mury tej altanki to wszystko widziały i nadal stały). Miałyśmy ze sobą kiełbasę, ketchup i alkohol. Chciałyśmy zrobić grilla, niestety nie udało się, więc jadłyśmy kiełbasę na surowo. Rozmawiałyśmy o tym, jakie jesteśmy podekscytowane tym, co nas czeka, przepełniało nas cudowne uczucie jednej wielkiej niewiadomej, ale niosącej za sobą smak przygody. Patrzyłyśmy na mapę Anglii, którą zawinęłam z domu, oraz piłyśmy za to, że tam, na Wyspach, każda z nas spotka tego jedynego, który zostanie jej mężem. Możecie drodzy czytelnicy wierzyć lub nie, ale tak się też stało – o tym rzecz jasna później.
Czas matur nadchodził wielkimi krokami, a ja musiałam zmagać się z jednym jeszcze problemem, jaki stanowił mój były chłopak, który za wszelką cenę próbował zabrać się ze mną na Wyspy. Niestety nie docierało do niego, że między nami jest koniec. Nawiasem mówiąc, jak on nawet mógł pomyśleć, że zechciałabym zabrać go ze sobą, skoro był moim pierwszym chłopakiem? Tyle rzeczy mnie jeszcze w życiu czekało, tyle randek, tylu mężczyzn różnych narodowości, a ja miałabym go ze sobą wlec? Pfff. Przecież to czas, żeby spróbować czegoś nowego!
Ludzie, którzy kochają w życiu tylko raz, to w rzeczywistości istoty puste. To, co uchodzi w ich pojęciu za wierność i uczciwość, jest albo siłą przyzwyczajenia, albo imaginacją.
Oscar Wilde
Kiedy w końcu się odczepił lub tak mi się przynajmniej wydawało – nawet zaczęłam umawiać się z jego kolegą dla zabicia czasu (swoją drogą faceci są tacy nielojalni wobec siebie) – zaczęłyśmy z Anielą pakować się do Liverpoolu, z zakupionymi biletami lotniczymi w kieszeniach. Nasze szczęście było olbrzymie (tym bardziej, że Aniela tydzień przed wylotem przeżyła imprezę, o której wolałaby zapomnieć. Cóż, każdemu zdarza się zrobić jakieś głupstwo). Dzień po zdaniu ustnego angielskiego (na który zapomniałam dowodu osobistego i miałam problemy z wejściem), mój tatuś odwiózł nas na lotnisko w Krakowie. Widziałam, jak kręci mu się łezka w oku. Mnie natomiast tak bardzo przepełniało poczucie spełnienia, że o nadchodzącej tęsknocie nie myślałam. Stało się – chciałyśmy, mamy, nic trudnego. Uczucie radości nie opuszczało nas ani podczas ważenia bagażu (oczywiście przeważonego – tata musiał zabrać z powrotem masę ciuchów), ani podczas prześwietlania toreb, a już podczas wejścia na pokład po prostu eksplodowałyśmy ze szczęścia (dwa tysiące kilometrów poza domem za dwie godziny to nie byle co!). Pomimo że w podróży straciłam słuch i Aniela musiała do mnie krzyczeć, pomimo że spuchły mi nogi, przez co obie dostałyśmy ataku śmiechu, to na John Lennon Airport of Liverpool wylądowałyśmy o wyznaczonej porze, dwudziestego trzeciego maja dwa tysiące siódmego roku. Miałyśmy wtedy po niespełna dziewiętnaście lat.Na angielskiej ziemi, czyli nasze pierwsze kroki na obczyźnie
Jagoda była bardzo miłą i ładną brunetką, którą widziałam, jak byłam bardzo mała może ze dwa razy. Była ode mnie starsza o około dziesięć lat. Szybko wyemigrowała, więc zapomniałam o tym, że kiedyś ją spotkałam.
– Nina? To ty? – zapytała mnie na lotnisku, a ja od razu ją poznałam. – Ale wyrosłaś – dodała.
Jagoda miała męża, Adama, który nam zawsze służył pomocą. Teraz pobieżnie pokazał nam miasto, Jagoda natomiast skomentowała Liverpool w dwóch słowach („brudno i brzydko”). Ich dzieckiem był pięcioletni Krystian. Ja i Aniela zajęłyśmy jego pokój, a on na ten czas przeniósł się do rodziców. Rozpakowywałyśmy się w wielkim podnieceniu. Dla Jagody i Adama miałyśmy dwa wagony fajek oraz flaszkę (ostatecznie dałyśmy Jagodzie jeden wagon fajek, resztę zostawiłyśmy sobie, aby popalać przy alkoholu, co czyniło nas bardziej dorosłymi, jak nam się wtedy wydawało). Jagoda pozwoliła nam korzystać ze swojej prostownicy i suszarki, a Adam z lodówki (za co otrzymał od nas tytuł Mister Charity).
Rano Jagoda i Adam uciekali do pracy, a ja i Aniela dawałyśmy Krystianowi śniadanie (najczęściej tosty lub płatki z mlekiem), później brałyśmy rowerek i szłyśmy na najbliższy plac zabaw (na którym zresztą poznałyśmy pierwszych Anglików, którzy okazali się dilerami narkotyków). Po placu zabaw starałyśmy się gotować obiad. Na początku zrobiłyśmy pierwsze w życiu naleśniki. Później przyszedł czas na gotowanie ziemniaków, smażenie lub pieczenie mięsa, no i okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują – było to całkiem proste. Z czasem doszłyśmy do wprawy i przygotowywałyśmy obiady dla wszystkich domowników. Wieczory spędzałyśmy na drinkowaniu z nimi. Razem z Jagodą upodobałyśmy sobie francuskie brandy i picie tego trunku stało się dla nas niemal zwyczajem. Wracając natomiast do naszych znajomych z początków pobytu w Anglii, byli to pierwsi ludzie, dzięki którym uświadomiłyśmy sobie, że szkolny angielski jest nic niewart. Nie działo się to jednak przypadkiem – w Liverpoolu rozmawiano ze sobą gwarą, co nie ułatwiało nam sprawy. Wymowa niektórych słów zupełnie się różniła od „normalnego” angielskiego. Na przykład lookback brzmiało jak loohbah, a zwykłe przekleństwo fuckin’ brzmiało jak fohen. Kiedy jednak udało nam się z tym osłuchać, okazało się, że nie jest to wcale takie trudne. Dzięki naszym pierwszym znajomym dowiedziałyśmy się też, w jakiej cenie jest trawka na osiedlu, oraz że rozprowadza ją między innymi dziesięciolatek, po czym dostałyśmy na niego namiary włącznie z adresem, gdybyśmy kiedyś jej potrzebowały. Byłyśmy bardzo wdzięczne za te informacje, ale postanowiłyśmy natychmiast zmienić plac zabaw.
W międzyczasie nie zapomniałyśmy oczywiście o szukaniu pracy. Adam i Jagoda pomogli nam zarejestrować się w pewnej agencji pracy tymczasowej. Co prawda musiałyśmy zdać test angielskiego (i zdałyśmy go!), ale byłyśmy gotowe podjąć wszelką pracę, aby zacząć zarabiać, a co za tym idzie – wydawać. Wiedziałyśmy, że żadna praca nie hańbi, oprócz stania na ulicy oczywiście, ale omijałyśmy ogłoszenia związane ze sprzątaniem (wychodziłyśmy z założenia, że od razu trzeba mierzyć wysoko), choć kłóciło się to z naszym drugim przekonaniem, że jednak od czegoś trzeba zacząć tę drogę na szczyt. Tak czy siak postanowiłyśmy, że nie będziemy wybrzydzać i bierzemy, co się trafi. Przez kilka dni nic się nie trafiło, a my byłyśmy rozczarowane – chciałyśmy już zarabiać, a przede wszystkim, jak już wspomniałam, wydawać. Wystawy sklepowe kusiły nas zarówno ciuchami, jak i nowymi telefonami – wszystko to było w zasięgu ręki za zwykłą tygodniówkę!
Niestety był sezon, a agencje pracy tymczasowej były dosłownie zapchane studentami z Polski. Postanowiłyśmy więc iść na całość – nie miałyśmy przecież nic do stracenia. Poszłyśmy zatem do agencji pracy i powiedziałyśmy, że – po pierwsze – nie mamy pieniędzy, kończy nam się jedzenie, jeszcze chwila i zdechniemy z głodu, a po drugie – że nie mamy pieniędzy na mieszkanie, nasz landlord się denerwuje i lada chwila wywali nas na zbity pysk. Jednym słowem jesteśmy biedne jak myszy kościelne. Polka, która pracowała w tej agencji, pokazała nam listy do każdego zakładu pracy – wszystkie wypchane po brzegi. Pokazała nam też listę oczekujących na pracę – również była wypchana po brzegi. Zdesperowane poprosiłyśmy ją o wpisanie nas na listę oczekujących i podwójne podkreślenie naszych nazwisk. Zrobiła to i jeszcze na naszą wyraźną prośbę pomalowała nasze nazwiska kolorowym markerem. Zrezygnowane zapytałyśmy na koniec, czy można porozmawiać z szefem. Kiedy ten do nas zszedł, powtórzyłyśmy całą gadkę o biedzie, jaką nam przyszło klepać na Wyspach. Oczywiście to wszystko było ściemą – miałyśmy ciepłe lokum, jedzenie, a nawet darmowy alkohol. Nie było jednak czasu na litowanie się nad tymi, którzy potrzebowali pracy bardziej od nas. Boss powiedział, że zobaczy, co da się zrobić, a my rozczarowane wróciłyśmy do domu.
Po kilku godzinach zadzwonił osobiście i powiedział, że jest dla nas praca od jutra. Czyli jednak byłyśmy przekonujące! Trafiła się praca w fabryce – to był szok! Pierwsza w życiu praca i to jeszcze fizyczna! Ale co tam. Do odważnych świat należy. Ubrane w safetyshoes, które nie były zbyt kobiece, ale trudno, oraz w jakieś okulary ochronne, które również uroku nam nie dodawały, wykonywałyśmy swoją pracę skrupulatnie i rzetelnie, licząc już funty i złotówki w głowie, trzymając pistolet z gorącym klejem w dłoniach. Oczywiście szukałyśmy czegoś innego w międzyczasie. Wiedziałyśmy, że to tak tymczasowo, ot, żeby zarobić na ciuch i imprezę. No i na słodycze naturalnie.
Rodzice w tym czasie bardzo przeżywali moją pierwszą pracę. Kiedy napisałam mamie, że puchną mi nogi od stania, ta popłakała się. Kazali mi wracać, ale mi się spodobała Anglia. Często z nimi rozmawiałam na skypie. Oliwka, moja młodsza siostra, pokazała mi małego kotka – znajdę, którego postanowili przygarnąć. Podsunęłam im imię: Gucci. Znalazła go skopanego i wychudzonego przy kontenerach na śmieci. Ludzie, którzy to teraz czytają, zapewne są wrażliwymi, dobrymi osobami – w końcu sięgnęli po książkę. Jednak jeżeli wśród was znajdzie się ktoś, kto kiedykolwiek męczył zwierzęta lub pastwił się nad nimi, to muszę mu powiedzieć, że jest słabym psychicznie, skończonym głąbem i mam nadzieję, że w życiu spotka go coś złego!
W czasie wolnym zwiedzałyśmy okolicę. Liverpool może nie był pięknym miastem, ale był dla nas nowością. Czerwone cegły budynków, obrazy i wykładziny w pubach, pozdrawianie się na ulicy i chodzenie w pidżamach – wszystko dla nas było takie nowe i świeże. Ogólnie panujący luz skłaniał do refleksji nad populacją polską, zestresowaną, pozbawioną dystansu do siebie i innych, nadmiernie się wszystkim przejmującą, dbającą o detale, które nie mają przecież żadnego znaczenia w naszym życiu. Każdy Polak powinien choć raz odwiedzić Wielką Brytanię, aby przekonać się, że życie bez zmartwień oraz bycia ocenianym na ulicy jest czymś więcej niż tylko pięknym marzeniem. Oczywiście nie każdemu Polakowi brakuje luzu, tak jak nie każdy Brytyjczyk ma do wszystkiego dystans, ale jednak, patrząc na ogół, łatwo można zauważyć, że Anglicy są wolni od stresu. To tutaj powinno się stawiać sanatoria i wysyłać ludzi z Polski na rekonwalescencję. Psychiczną!
W całym tym ferworze poznawania nowego świata i nowego języka nie zapomniałyśmy o imprezowaniu. Należało zwiedzić okoliczne puby, oczywiście omijając te, które Jagoda nazwała spelunami. W drodze do jednego pubu kiedyś zaczepił mnie i Anielę gość, trochę starszy od nas, na oko jakieś pięć lat, ubrany w czarne dresy. W ten sposób poznałyśmy Chrisa i tak się zaczęła nasza pierwsza angielska przygoda, może nie miłosna, ale na pewno będąca czymś więcej niż tylko zwykłym kumplowaniem się. Chris miał kolegę, Tony’ego, który był bardzo do niego podobny (w czarnych dresach wyglądali jak bracia bliźniacy), tylko trochę starszy. Oni pierwsi oprowadzili nas po okolicznych pubach. Stawiali piwo, ja umawiałam się z Chrisem, a Aniela z Tonym, który, jak się okazało, ma trójkę dzieci i byłą żonę w Londynie. Oni nas uczyli gwary liverpoolskiej, zwanej scouse, używanej w hrabstwie Merseyside. Zabrali nas na karaoke. Do dziś pamiętam wieczór, kiedy Chris śpiewał na cały regulator w pubie, a wszyscy mu klaskali, choć był to sam fałsz. Następnie śpiewał Tony, co już nam się spodobało i nawet pochwaliłyśmy go za głos. Jeżeli Aniela późno kończyła pracę, razem z chłopakami wychodziłam po nią, jeżeli ja kończyłam późno, oni we trójkę przychodzili do mnie, dzięki czemu czułam się bezpiecznie. Następnie spędzaliśmy miło wieczór w pubie, gdzie wszyscy ich znali, popijając piwko i rozkoszując się widokiem obijającego się o szyby deszczu, który wcale mnie nie irytował ani mi nie przeszkadzał. Należy tutaj też nadmienić, że chłopcy palili nałogowo zielsko, a my oczywiście paliłyśmy z nimi.
Między mną a Chrisem oraz Anielą i Tonym nic nigdy nie było na poważnie. To znaczy nam się tak wydawało, bo faceci jak zwykle wyobrażali sobie już wspólną przyszłość z kilkuletnim wyprzedzeniem. Dlatego kiedy zauważyłam, że chłopaki za bardzo się angażują (Chris zaczął sobie wyrabiać paszport i przebąkiwał o tym, że musi poznać moją rodzinę), postanowiłyśmy z Anielą, że z nimi zrywamy, bo w końcu jesteśmy tu wolne i to na tej wolności zależało nam najbardziej. Trudno było to wytłumaczyć naszym Anglikom. Z jednej strony było mi smutno, z drugiej wiedziałam, że już najwyższy czas, by zakończyć tę znajomość. Nie chciałyśmy się angażować, byłyśmy na to za młode i w pełni świadome, że życie jest tylko jedno i trzeba brać z niego garściami. Natomiast jestem wdzięczna losowi za tę znajomość, która tyle wniosła do mojego życia i zapewniła nam dobrych kumpli na tak zwanej dzielnicy.
Miałyśmy po niespełna dziewiętnaście lat i byłyśmy wolne – zero facetów, zero dzieci (oprócz Krystiana, ale to nie nasze), zero obowiązków (oprócz Krystiana, ale to był przyjemny obowiązek), zero zmartwień i to jeszcze dwa tysiące kilometrów od domów, od rodziców i od bojcor (w gwarze świętokrzyskiej to słowo oznacza plotkary, szczególnie takie osiedlowe). Jednym słowem bardziej wyzwolonym człowiekiem chyba już być się nie dało. Korzystając z wakacji i z tego, że chodzimy do pracy w kratkę, często pozwalałyśmy sobie na szaleństwa już od rana. Jednego dnia włączyłyśmy jakiś program, na którym zwykli ludzie udawali, że śpiewają znane hity do kamerki internetowej. Tak nam to poprawiało humor, że śpiewałyśmy sobie razem z nimi, sącząc przy tym winko. W pewnym momencie energia tak nas rozpierała, że zaczęłyśmy tańczyć i skakać po kanapach, głośno przy tym śpiewając. Mówiąc krótko, rozkręciłyśmy we dwie imprezę w salonie, i to przed południem. Nagle zorientowałyśmy się, że jesteśmy obserwowane przez Adama, który nie wiadomo kiedy wrócił z pracy i stał w drzwiach, patrząc na nas z miną nietęgą. Gdy zauważył, że spostrzegłyśmy jego obecność i tym samym przestałyśmy tańczyć i śpiewać, powiedział, że daje nam dziesięć minut. Po czym wyszedł z domu i wrócił dokładnie za dziesięć minut. Kiedy pojawił się z powrotem, byłyśmy już normalne i nigdy później o tym zajściu nie rozmawialiśmy.
Teraz, kiedy byłyśmy wolne, doszła jeszcze jedna piękna rzecz do świętowania – pierwsza wypłata. Postanowiłyśmy wydać ją, mówiąc bez ogródek, co do pensa. Choć uczciwie rzecz ujmując, był wówczas pewien przestój w agencji, to jednak nie traciłyśmy optymizmu, chodząc po mieście i wydając pieniądze na wszystko, co wpadło nam w oko (zawsze mogłyśmy przecież powtórzyć śpiewkę o biedowaniu).
Zaczęłyśmy więc od zakupienia alkoholu do domu, aby móc się odwdzięczyć Jagodzie i Adamowi za te wszystkie drinki, które u nich wypiłyśmy. Sprezentowałyśmy też ogromną maskotkę małemu Krystianowi – był to jeden z siedmiu krasnoludków Królewny Śnieżki. W naszym ulubionym sklepie, sklepie Disneya, w którym wszystko cieszyło oko, świeciło się, grało, śpiewało i wręcz krzyczało: „Kup mnie!”, działając na nas tak, jakbyśmy nadal były dziećmi; nie mogłyśmy się też powstrzymać od zakupów dla siebie. Ja kupiłam kalendarz z Jackiem Sparrowem na okładce (młody Johnny Depp – ech…) oraz kubek z Myszką Minnie, natomiast Aniela nabyła kalendarz z Osiołkiem z Kubusia Puchatka oraz jakiś długopis z Dzwoneczkiem. To tyle odnośnie do ciągle dziecinnych stron naszych osobowości. Następnie poszłyśmy kupić sobie ciuchy. Postawiłyśmy na styl imprezowy. Kupiłam więc obcisłe, krótkie spodenki w kolorze białym (długo nie umiałam się z nimi rozstać) i wiązaną na szyi bluzkę z głębokim dekoltem oraz srebrnym wzorem, z bardzo dobrego materiału – najdroższą, jaka była w sklepie. Tak sobie chodziłyśmy i kupowałyśmy, aż po naszej tygodniówce została tylko kasa na bilet autobusowy oraz na jedno piwo w barze (zawsze drugie piwo stawiali szczęśliwcy, którym pozwalałyśmy się dosiąść). Ta myśl nie zdołowała nas wcale, i dobrze, ponieważ parę minut później dostałyśmy z agencji telefon. Było zlecenie. Co prawda na sprzątanie domków, ale było. Tym razem nie mogłyśmy odmówić. Wydawanie kasy nam się więc opłaciło, szczęściu nie było końca. Ten cudowny dzień zakończyły telefony od naszych rodziców: dzwonili z informacją, że odebrali wyniki matur i że są bardzo mile zaskoczeni. Poprawił mi się humor na myśl o minie mojej wychowawczyni, gdy dowiedziała się, że z rozszerzonego polskiego zdobyłam siedemdziesiąt jeden procent. Wróciłyśmy zatem do domu przeszczęśliwe, zrobiłyśmy wszystkim drinki: Jagodzie, Adamowi i jego koledze, który miał ksywkę Grubas, ze względu na brzuszek i na to, że najwyraźniej nadużywał małego co nieco. Grubas dla nas był spoko. Może był trochę zamknięty w sobie, może czasem palnął jakaś głupotę, podczas imprez wyjadał wszystkie kotlety w domu, jakie tylko usmażył Adam, ale ogólnie nie można było narzekać. To był najszczęśliwszy dzień na początku mojego pobytu w Liverpoolu!
***
Jednak jeśli był dzień najlepszy, musiał być też dzień najgorszy. Choć przesądy są dla tych, którzy w nie wierzą, to złożyło się, że przypadł on akurat na piątek trzynastego. Trzynastego lipca wracałyśmy z pracy, ze sprzątania wcześniej wspomnianych domków. Praca nie była zła. Ze względu na znajdowane łupy (całe wino, parę piw, ciastka, jakieś zabawki), trzeba przyznać, że wychodziłyśmy na swoje. Na szczęście nie musiałyśmy sprzątać po żadnych syfiarzach. Praca przebiegała sprawnie i w wesołej atmosferze, z rozklekotanym odkurzaczem typu Henry w rękach. Któregoś dnia szczęścia jednak już było za wiele. Przy magazynie, w którym znajdowały się prześcieradła, stał klon Wenwortha Millera! Normalnie skóra zdjęta z aktora serialu Prison Break, który skradł nam serca! Nawet w pierwszej chwili pomyślałyśmy, że może to on. Jednak oczywiste było, iż to nie mógł być on, ponieważ, po pierwsze, Miller nie był Brytyjczykiem, po drugie, nawet gdyby Miller był Brytyjczykiem, co do jasnej cholery robiłby przy sprzątaniu domków? W szczególności po co miałby stać przy magazynie z prześcieradłami w stroju, który zdradzał zawód sprzątacza? Mimo że to nie był on, miły stan pozostał nam na resztę dnia. Wróćmy jednak do rzeczy. Po pracy odwieziono nas pod samą agencję, gdzie czekało się na autobus. Autobusu nie było jednak widać, zapewne ze względu na straszną ulewę. Buty miałyśmy całe mokre. W ogóle woda na ulicy sięgała nam po kostki. Po czterdziestu minutach czekania postanowiłyśmy, że łapiemy taryfę. Miałyśmy tylko pięć funtów, a więc taksówka mogła dowieźć nas mniej więcej do połowy drogi do domu, ale przecież w taką pogodę dobre i to. Niestety taksówkarz nie zrozumiał nas i wywiózł nie wiadomo gdzie. Byłyśmy zagadane i żadna z nas nie zwróciła mu uwagi. Cóż, na liczniku wybiła piątka i zdecydowałyśmy, że wychodzimy. Wyszłyśmy w zupełnie nieznanym nam miejscu, którego nawet ani trochę nie mogłyśmy skojarzyć. Należało teraz znaleźć przystanek, z którego dojeżdża się na Bootle oraz zlokalizować jakiś bankomat. Po kilkunastominutowych poszukiwaniach w deszczu, kompletnie mokre, głodne i zmęczone namierzyłyśmy bankomat. Kiedy włożyłyśmy kartę, nagle, nie wiedzieć czemu, cholerna maszyna zacięła się. Ja dostałam panicznego ataku śmiechu, a Anieli zebrało się na płacz. Kolejka za nami robiła się coraz większa, ale to nie Polska, nikt jeszcze nie zaczął chrząkać. W końcu się udało. Kasa wypłacona. Jeden krok do przodu wykonany. Teraz trzeba było tylko znaleźć odpowiedni przystanek. Nie mogłyśmy sobie już pozwolić na powrót taksówką do domu, ze względu na rozrzutny tryb życia. Szukałyśmy zatem. Na domiar złego rozładowały się nam telefony, no bo jak inaczej? Sceny z filmów, które zazwyczaj wydają się naciągane i żenujące, właśnie zaczynały się spełniać. Tymczasem znalazłyśmy przystanek, z którego miał odjeżdżać autobus do znanej galerii handlowej Bootle Strand, skąd do domu było już blisko. Niestety, okazało się, że odjechał parę minut temu. Czekałyśmy więc nadal, czemu nie! Przecież spokojnie, Anglia, dwudziesty pierwszy wiek, piątek, do cholery musi coś jeździć!
Po czterdziestu minutach nie było nam już niestety do śmiechu. Nie miałyśmy jak zadzwonić, aby wezwać posiłki. Nie wiadomo było, w którą stronę się udać. Wszystko nie tak. Wtedy postanowiłyśmy iść. Po prostu iść, nie wiemy gdzie, czy w dobrą stronę, ale przecież w końcu zapewne dojdziemy do jakiegoś miejsca, które chociaż trochę kojarzymy! Z kapturami od bluz na głowach szłyśmy całe mokre w tym rzęsistym deszczu. Kierowcy aut trąbili, nie wiadomo po co i dlaczego. W końcu tak idąc po nieznanym i w stronę nieznanego, zatrzymałyśmy się na jakimś przystanku, nie patrząc nawet na rozkład, nie wierząc w to, że może w ogóle coś jeszcze dziś jechać. Dostałyśmy niepohamowanego ataku głupawki, aż tu nagle ujrzałyśmy na horyzoncie autobus! Ba, był to autobus z odpowiednim numerkiem! Było to nasze zbawienie, ponieważ już się ściemniało. Teraz trzeba było zadbać o to, aby autobus nas nie przegapił. Wyszłyśmy więc na wszelki wypadek na sam środek drogi, aby kierowca nie miał wątpliwości. Jakieś pół godziny później, gdy już było ciemno, dotarłyśmy do domu. Ledwo żyłyśmy. Zjadłyśmy obiad i położyłyśmy się spać. To był najgorszy dzień z początków pobytu w Liverpoolu. Do tego stopnia był on tragiczny, że ani Adam, ani Grubas nie chcieli nam wierzyć, że to wszystko nas spotkało. Całe szczęście uwierzyła nam Jagoda, która próbowała się do nas dodzwonić w czasie tej feralnej przygody, ale cały czas słuchała tylko poczty głosowej.
Teraz jednak pora na coś weselszego – imprezowanie, czyli coś, czego sobie nie żałowałyśmy. Tutaj nikt nas nie znał i nie oceniał. Mogłyśmy codziennie latać pod rękę z innym facetem, gdybyśmy miały ochotę i kto nam mógłby cokolwiek powiedzieć? Wspaniale żyć w takim kraju, gdzie nie zwraca się uwagi ani na ciemnoskórych, ani na gejów, ani na przebierańców, ani na grube kobiety z rozpływającym się po udach cellulitem. Co więcej, tym ostatnim wydawało się, że kipią kobiecością. Nikt ich nie wytrącał z tego przekonania – czy to nie piękne?
Teraz, kiedy już Chris i Tony odeszli w zapomnienie, mogłyśmy iść gdzieś się zrelaksować. W domu szykowałyśmy się do wyjścia, popijając ulubioną brandy. W pubie bawiłyśmy się świetnie. Należy jeszcze tu dodać, że obchodziłyśmy wtedy moje dziewiętnaste urodziny. Zabawne było to, że przy barze zawsze pytali mnie o dowód. Kiedy słyszałam ID please, nie czułam jednak strachu, ponieważ przyzwyczaiłam się już, że nikt się nie doliczył jeszcze, że mam dziewiętnaście lat, a nie dwadzieścia jeden. Żaden bystry Anglik, nawet studiując mój dowód dłuższą chwilę, tego nie zauważał. Zawsze oddawał moje ID z szerokim uśmiechem na twarzy i nalewał nam piwo, drinka, czy co tam chciałyśmy. Tym razem stojąc przy barze, zagadnął mnie fajny chłopak – Brytyjczyk i nawet jak na Brytyjczyka ładny. Spytał mnie, ile mam tak naprawdę lat. Nie wiedzieć czemu, od razu mu zaufałam i powiedziałam, że dziś mam dziewiętnaste urodziny, nie zapominając przy tym o niewinnym uśmiechu i zatrzepotaniu rzęsami. Wtedy ten koleś (miał na imię Robbie) zawołał do naszego stolika swoich kolegów. Było ich dużo, cała drużyna czegoś tam. Dosiedli się do nas razem z trenerem, który nie wiedzieć czemu był pod krawatem. Wszyscy byli bardzo mili i w ogóle nie byli nachalni. Co prawda proponowali nam, abyśmy jechały z nimi na miasto, ale nie czułybyśmy się pewnie z całą drużyną sportową. Natomiast pamiętam, że Robbie zawołał kogoś, aby zrobił nam (to znaczy mi, Anieli, jemu i jakiemuś jego kumplowi) zdjęcie. Włożył je do breloczka, który dał nam w prezencie. Pożegnaliśmy się bardzo kulturalnie, nikt nie wymuszał od nas numerów telefonów, wszyscy życzyli mi najlepszego, a ja czułam się nieziemsko i bosko.
W pubie pracował barman, który był przesłodki. Miał duże brązowe oczy i pełne usta. Jednak nie to czyniło go uroczym, ale to, że był strasznie speszony podczas kontaktu wzrokowego ze mną, co świadczyło o jego nieśmiałości. Nawet gdy starał się uśmiechać, widać było, że dużo go to kosztuje. Zjem go – mówiłam do Anieli, a ona przyznawała mi rację, iż barman jest słodki, ale dodawała, że na pewno łatwo z nim nie będzie, tym bardziej, że to zawsze ja czekam aż ktoś zagada, nigdy nie robię tego pierwsza. Wkrótce jednak doczekałam się chwili, gdy barman zagadał i nie tylko, ale o tym później. Barman był w pracy, więc nie zawracałyśmy mu głowy. Trzy, może cztery stoliki dalej siedziało dwóch chłopaków. Właściwie to chyba mężczyzn, ale młodych. Jeden był łysy i przypominał nam kolegę z rodzimego osiedla, z Polski. Drugi był brunetem o śniadej karnacji i błękitnych oczach, miał też lekki zarost, a ta kombinacja sprawiała, że piwo szybciej uderzało mi do głowy i odzywała się biologia. Całe szczęście, że Anieli spodobał się łysy, więc nie byłoby problemu, gdyby się panowie do nas dosiedli (a nie miałyśmy najmniejszych wątpliwości, że to zrobią). Tych dwóch wyszło na chwilę po to, aby zaraz wrócić i usiąść przy stoliku obok nas. Wiedziałam, że tak będzie! Obserwowali nas już wcześniej, jak siedział z nami Robbie ze swoją drużyną. Po paru minutach łysy zapytał, czy może mogliby z nami usiąść. Zabawne było to, że odezwał się dosłownie w tej samej sekundzie co Aniela, która zaproponowała to samo. Ha! Obaj byli pod krawatem, obaj byli bardzo szarmanccy, zamówili nam drinki, życzyli wszystkiego, co najlepsze, a o północy zaśpiewali mi Happy Birthday. Nie mogli nadziwić się, że pracujemy, sprzątając domki. Peter (ten łysy) stwierdził, że powinnyśmy być modelkami. Następnie poszłyśmy z chłopakami na parkiet, ja z brunetem (Kevinem), a Aniela z Peterem. Na parkiecie zrobiło się romantycznie, sen o niezależności prawie się spełniał. Prawie, ponieważ niestety nie było gdzie jechać z nimi, aby kontynuować miły wieczór – ani oni, ani my nie mieszkaliśmy sami. Chłopaki odwieźli nas więc taksówką do domu i musieliśmy się pożegnać. Jeszcze przed samymi drzwiami spytali, czy aby na pewno nie mogą wejść, ale my uśmiałyśmy się, na myśl o minie Adama widzącego nas z jakimiś chłopakami, ładującymi się do pokoju jego syna. Pożegnałyśmy się więc i poszłyśmy spać. Aniela na koniec zresztą wykończyła Petera, mówiąc, że czasem śpimy ze sobą, skoro nie mamy chłopaków. My padłyśmy ze śmiechu, ale oni chyba w to uwierzyli, sądząc po minach. Koniec tej historii jednak okazał się inny, niż się spodziewałyśmy. Ponad miesiąc później, spacerując z Krystianem, zobaczyłyśmy na podwórku pewnego domu Petera jako… ojca rodziny. Robił BBQ, natomiast trójka lub czwórka rozwydrzonych dzieci biegała wokoło. Nie to było jednak najgorsze. Obok szczupłego, łysego Petera stała około studwudziestokilogramowa brunetka, w sposób co najmniej niesmaczny odsłaniając swoje wdzięki. Po prostu stanęłyśmy jak wryte, z tak zwanymi szczękami do samej ziemi, a kiedy Peternas zobaczył, zrobił tę samą minę. I tak sobie staliśmy wszyscy w szoku, a brunetka nie wiedziała, o co chodzi. A to szuja niewierna z tego Petera!
To jednak nie był koniec moich dziewiętnastych urodzin. Kolejnego dnia, gdy udało nam się wstać, dostałam od Adama i Grubasa kwiaty oraz czekoladki (Jagoda była chwilowo w Polsce, żeby coś pozałatwiać)! Od razu postanowiłyśmy, że zrobimy urodzinową imprezę, tym razem dla nich. Adam poprosił tylko, abyśmy nie zapraszały całej dzielnicy, bo do jasnej cholery przez trzy lata budował sobie reputację, a tu przyjechały dwie takie i wszystko spieprzą, po czym dodał: „Nie ma za co, nic się nie dzieje, nie przepraszajcie”. Wieczorem zrobiliśmy kilka kotletów (znaczną część pochłonął Grubas, jak zwykle), po czym wypiliśmy parę drinków. W międzyczasie Grubas coś rozlał, więc Aniela wyciągnęła mopa i zaczęła zmywać podłogę. Niestety okazało się, że Grubas potłukł przy tym szklankę, a Anieli, nie wiedząc czemu, popsuł się mop. Wieczorem Adam poszedł spać, a my we trójkę poszliśmy oglądać film na komputerze. Niestety okazało się, że komputer również nie działa. My też więc poszliśmy spać. Rano liczyliśmy straty – szkło, komputer i, co było najgorsze, rozwalona klapa od kibla. Oczywiście my nie mogłyśmy mieć z tym nic wspólnego – po prostu Grubas musiał na nią runąć, do czego się nie przyznawał. Adam był wściekły i zagonił Anielę do czytania instrukcji od kompa – na kacu i po angielsku. Napisał też SMS do Jagody: „Komputer rozwalony… Klapa od kibla rozwalona… Niemcy po domu na motorach jeżdżą. Nie wracaj, nie masz do czego”. Tak skończyła się moja impreza urodzinowa.
W naszym ulubionym pubie zostałyśmy stałymi bywalczyniami. Nie tylko ze względu na to, że był tam barman, którego nazywałam swoim przyszłym mężem, choć nie odezwał się do mnie jeszcze ani słowem i, oprócz zdawkowych spojrzeń, nie mogłam liczyć na nic więcej, ale również dlatego, że po prostu tam czułyśmy się najlepiej. Można było tam zwyczajnie wpaść na drinka, a można było też zostać i potańczyć, co zazwyczaj robiłyśmy. Polubiłyśmy się także z ochroniarzem, Afroamerykaninem, Johnem. Zawsze machał do nas z daleka i pilnował nas w pubie. Często rozmawialiśmy. Miałyśmy z nim dużo lepszy kontakt niż z Polakiem, który też stał tam na bramce. Jednym słowem po prostu wolałyśmy, żeby nigdzie, w obrębie stu kilometrów, najzwyczajniej na świecie nie było Polaków – byli tacy nudni!
Którejś nocy poznałyśmy dwóch chłopaków, narodowości egipskiej. Niezłym przystojniakiem okazał się Mo, z którym widywała się później przez krótki czas Aniela. Natomiast jego kumpel był niezbyt błyskotliwy i przystojny, więc przysposobiłam go sobie na kumpla, który odwoził mnie po imprezie na wózku z supermarketu do domu. Jakkolwiek to właśnie zabrzmiało, tak było. W pobliżu naszego pubu znajdował się Lidl, gdzie błąkał się luzem jeden wózek, który postanowiliśmy sobie pożyczyć. Miałam niesamowitą radochę z takich powrotów do domu i wyczekiwałam tego jak dziecko. Którejś nocy nawet widział mnie Chris jak „wracam” w ten sposób do domu. Are you all right? – zadał jakże mądre w tej właśnie chwili pytanie. To były cudowne, letnie dni. Czułam się szczęśliwa i wolna. Wolna od napastliwych chłopaków, którzy zawsze chcieli się angażować i wolna od ludzkich języków, które w moim ojczystym kraju sięgały za daleko.