Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dziewiąty Deszcz. Trylogia Dzikiego ognia. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 marca 2025
53,00
5300 pkt
punktów Virtualo

Dziewiąty Deszcz. Trylogia Dzikiego ognia. Tom 1 - ebook

Wielkie miasto Ebora lśniło niegdyś od złota. Teraz na jego ulicach grasują watahy wygłodniałych wilków. Tormalin Lekkoduch ani myśli siedzieć bezczynnie i czekać na śmierć, podczas gdy królestwo jego osławionych przodków chyli się ku upadkowi. Woli udać się tam, gdzie toczy się życie – do świata pełnego tawern, kobiet i wina.

Kiedy dostaje propozycję pracy od ekscentrycznej badaczki, lady Vincenzy „Vintage” de Grazon, przyjmuje ją bez wahania. Niebawem dołącza do nich zbiegła wiedźma ze skłonnością do podpalania rozmaitych rzeczy. I choć Tor niespecjalnie ma ochotę walczyć z potworami i wyprawiać się na poszukiwanie pradawnych artefaktów, musi przyznać, że wszystko jest lepsze od koszmaru, który zostawił za sobą.

Są jednak tacy, którzy nie pogodzili się z upadkiem Ebory. Wkrótce grupa poszukiwaczy przygód zostaje wciągnięta w magiczny spisek, a nad Sarnem zawisa widmo wojny. Albowiem powracają Jure’lia i niebawem spadnie Dziewiąty Deszcz…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-73-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Drogi Mari­nie, chcesz, abym zaczęła od początku, jed­nak nie wiesz, o co pro­sisz. Początki są nie­zwy­kle ulotne i trudne do zde­fi­nio­wa­nia, nie­mal rów­nie ulotne jak praw­dziwe zakoń­cze­nia. Od czego mam zacząć? Jak spruć taki gobe­lin? Recz jasna ist­nieje gdzieś nić, od któ­rej to wszystko się zaczęło, lecz aby ją zna­leźć, będę musiała cof­nąć się bar­dzo, bar­dzo daleko – do cza­sów wykra­cza­ją­cych poza Twoje, a nawet moje życie. Nie mów, że Cię nie ostrze­ga­łam._

Frag­ment pry­wat­nej kore­spon­den­cji
mistrza Marina de Gra­zon
z lady Vin­cenzą „Vin­tage” de Gra­zonPROLOG

Pro­log

_Dwie­ście lat temu_

– Będziemy mieli kło­poty?

Hestil­lion wzięła chłopca za rękę i uści­snęła ją prze­lot­nie. Kiedy pod­niósł na nią wzrok, oczy miał sze­roko otwarte i szkli­ste – bał się. Tak jak bali się ci wszy­scy nie­liczni ludzie, któ­rzy przy­byli do Ebory. Obda­ro­wała go łagod­nym uśmie­chem i nieco szyb roz­brzmie­wa­ją­cego echem kory­ta­rza. Jego ściany po obu stro­nach obwie­szone były wiel­kimi obra­zami olej­nymi, teraz posza­rza­łymi i zaku­rzo­nymi. Kilka z nich przy­kryto prze­ście­ra­dłami niczym ciała.

– Oczy­wi­ście, że nie, Louisie. Prze­cież jesteś ze mną, prawda? Mogę cho­dzić po całym pałacu, a ty jesteś moim przy­ja­cie­lem.

– Sły­sza­łem, że ludzie mogą osza­leć od samego patrze­nia. – Chło­piec urwał, jak gdyby wyczuł, że powie­dział coś nie­sto­sow­nego. – To zna­czy nie Ebo­ra­nie. Inni ludzie, z zewnątrz.

Hestil­lion znowu się uśmiech­nęła, tym razem nieco szcze­rzej. Wyczu­wała to w snach dele­ga­tów. To Ygse­ril był celem ich noc­nych wędró­wek, zwy­kle nie­wi­doczny, lecz zawsze obecny, z korze­niami się­ga­ją­cymi naj­dal­szych zaka­mar­ków. Wszy­scy się go bali: złych snów wywo­ła­nych tysią­cami lat plo­tek i opo­wie­ści. Zgłę­bia­jąc ich kosz­mary, Hestil­lion pozo­sta­wała w ukry­ciu. Ludzi nie obcho­dziła ebo­rań­ska sztuka wędro­wa­nia w snach.

– To zdu­mie­wa­jący widok, możesz mi wie­rzyć, ale nie zrobi ci krzywdy.

Tak naprawdę chło­piec widział już Ygse­rila, przy­naj­mniej czę­ściowo. Chmura sre­brzy­stych gałęzi boga-drzewa wyra­stała ponad dachem pałacu i można ją było zoba­czyć z Muru, a nawet z pogó­rzy, a przy­naj­mniej tak jej mówiono. Chło­piec wraz ze swym ojcem, kup­cem win­nym, musieli zatem widzieć go w dro­dze do Ebory. Patrzyli na niego, zjeż­dża­jąc w dolinę na swo­ich małych gór­skich kucach, pod­czas gdy wino chlu­po­tało mia­rowo w drew­nia­nych antał­kach. To także Hestil­lion widziała w swo­ich snach.

– Jeste­śmy na miej­scu, spójrz.

Na końcu kory­ta­rza znaj­do­wały się mister­nie rzeź­bione, cięż­kie dwu­skrzy­dłowe drzwi. Nie­gdyś wyryte na nich feniksy i smoki malo­wane były zło­tem, ich oczy błysz­czały jasno, a każdy kieł i każdy szpon powle­czony był masą per­łową, jed­nak wszystko to złusz­czyło się lub spło­wiało, a same drzwi przed­sta­wiały sobą widok rów­nie smutny co wszystko w Ebo­rze. Hestil­lion z wysił­kiem pchnęła jedno skrzy­dło, które skrzy­piąc, otwarło się powoli i uka­zało wiru­jące w świe­tle dro­binki kurzu. Za drzwiami mie­ściła się ogrom­nych roz­mia­rów Kom­nata Korzeni. Przez chwilę cze­kała, aż Louis zbie­rze się w sobie.

– Ja… Och, to… – Pod­niósł rękę do głowy, jak gdyby chciał zdjąć czapkę, lecz przy­po­mniał sobie, że zosta­wił ją w pokoju. – Ni­gdy nie widzia­łem więk­szego miej­sca, pani!

Hestil­lion poki­wała głową. Nie wąt­piła, że chło­piec mówi prawdę. Kom­nata Korzeni znaj­do­wała się w samym sercu pałacu, który z kolei wybu­do­wano w samym cen­trum Ebory. Pod­łoga pod ich sto­pami wyko­nana była z prze­ty­ka­nego zło­tem jasno­nie­bie­skiego mar­muru i jako jedyna nie ule­gła jesz­cze znisz­cze­niu, sufit nad ich gło­wami przy­po­mi­nał zaś tre­liaż z krysz­tału i oło­wiu, przez który sączyło się do środka słabe świa­tło dnia. Z mar­mu­ro­wej posadzki wyra­stał Ygse­ril. Jego pra­stara kora była sza­ro­zie­lona, pomarsz­czona i sękata, grube korze­nie roz­bie­gały się we wszyst­kich kie­run­kach, a bez­listne gałę­zie się­gały w górę i wycho­dziły przez wyciętą w dachu okrą­głą dziurę. Widoczne mię­dzy nimi skrawki błę­kit­nego nieba przy­wo­dziły na myśl odłamki nie­bie­skiego szkła. Kora pnia była pomarsz­czona i pofał­do­wana jak skóra na wysu­szo­nym tru­pie, co zresztą było cał­kiem traf­nym porów­na­niem.

– I co myślisz? – zapy­tała Hestil­lion. – Co myślisz o naszym bogu?

Louis zaci­snął wargi, z pew­no­ścią szu­ka­jąc odpo­wie­dzi, która ją zado­woli. Hestil­lion sta­rała się nie oka­zy­wać znie­cier­pli­wie­nia. Cza­sami miała wra­że­nie, że mogłaby wyrwać powolne myśli z umy­słów nie­roz­gar­nię­tych gości. Ludzie byli tacy nie­skom­pli­ko­wani.

– Jest piękny, lady Hestil­lion – odparł w końcu. – Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem cze­goś takiego, nawet w naj­głęb­szych lasach desz­czo­wych, a ojciec mówi, że tam rosną naj­star­sze drzewa w całym Sar­nie.

– Cóż, ści­śle mówiąc, tak naprawdę to nie jest drzewo. – Hestil­lion popro­wa­dziła Louisa po mar­mu­ro­wej posadzce do miej­sca, gdzie zaczy­nały się korze­nie. Skó­rzane buty chłopca skrzy­piały przy każ­dym kroku, pod­czas gdy jej jedwabne pan­to­felki nie wyda­wały z sie­bie naj­mniej­szego nawet dźwięku. – To serce, obrońca, matka i ojciec Ebory. Bóg-drzewo karmi nas swo­imi korze­niami i wynosi nas w swych gałę­ziach. Gdy nasi wro­go­wie, Jure’lia, zja­wili się ostat­nim razem, z jego gałęzi spadł Ósmy Deszcz, a robale znik­nęły z Sarnu. – Urwała i zaci­snęła usta, żeby nie dodać: „a póź­niej Ygse­ril umarł i zosta­wił nas na pewną śmierć”.

– Ósmy Deszcz, kiedy naro­dziły się ostat­nie bestie wojenne! – Louis spoj­rzał na wzno­szący się nad nimi ogromny pień, a jego pyzatą, szczerą twarz roz­ja­śnił uśmiech. – Ostat­nia wielka bitwa. Ojciec mówił, że wojow­nicy Ebory nosili zbroje tak jasne, że nikt nie mógł na nie patrzeć, że dosia­dali bia­łych jak śnieg gry­fów, a ostrza ich mie­czy pło­nęły ogniem. Powstrzy­mali zarazę kró­lo­wej Jure’lia i robali i znisz­czyli jej Behe­moty. – Urwał. Urze­czony opo­wie­ściami o daw­nej bitwie w końcu się odprę­żył. – Prze­raża mnie trupi księ­życ – wyznał. – Bab­cia mówi, że jeśli zoba­czysz, jak do cie­bie mruga, umrzesz, nim zaj­dzie słońce.

Chłop­skie gada­nie, pomy­ślała Hestil­lion. Trupi księ­życ był niczym wię­cej jak tylko kolej­nym zepsu­tym Behe­mo­tem, który zawisł na nie­bie jak mucha uwię­ziona w bursz­ty­nie. Dotarli na skraj mar­mu­ro­wej posadzki, który wyzna­czał obsy­dia­nowy krąg. Za nim korze­nie skrę­cały się, plą­tały i wzno­siły niczym zakrzy­wione grzbiety sre­brzy­sto­zie­lo­nych mor­skich bestii. Kiedy Hestil­lion nastą­piła na jeden z nich, Louis zatrzy­mał się i gwał­tow­nie szarp­nął ją za rękę.

– Nie możemy!

Spoj­rzała na jego sze­roko otwarte oczy i się uśmiech­nęła. Zarzu­ciła na ramię jasno­złote włosy i wyrze­kła słowa, które posłu­żyły jej jako przy­nęta:

– Boisz się?

Obu­rzony chło­piec zmarsz­czył brwi i razem weszli mię­dzy splą­tane korze­nie. Z początku się poty­kał, bo jego buty były zbyt sztywne, by pod­dać się pomarsz­czo­nej fak­tu­rze kory, pod­czas gdy Hestil­lion wspi­nała się na te korze­nie, odkąd nauczyła się cho­dzić. Pro­wa­dziła go ostroż­nie, aż dotarli do ogrom­nego pnia, który wypeł­nił im pole widze­nia sza­ro­zie­loną ścianą chro­po­wa­tych fałd i zawi­ja­sów. Z tak bli­ska nie­trudno było sobie wyobra­zić, że z kory patrzą na nich twa­rze, smutne obli­cza wszyst­kich Ebo­ran, któ­rzy stra­cili życie od czasu Ósmego Desz­czu. Korze­nie pod ich sto­pami two­rzyły gęstą plą­ta­ninę się­ga­jącą głę­boko w dół, ku nie­wi­docz­nej ciem­no­ści. Hestil­lion uklę­kła i zgar­nęła jedwabną szatę na bok, tak by zbyt­nio się nie pognio­tła. Szarp­nię­ciem roz­wią­zała sze­roką żółtą szarfę, owi­nęła ją wokół pra­wego ramie­nia, zakry­wa­jąc rękaw, i zawią­zała koniec pod pachą.

– Chodź, uklęk­nij obok mnie.

Louis znów się zawa­hał i Hestil­lion pomy­ślała, że potrafi wyczy­tać z jego twa­rzy, co cho­dzi mu po gło­wie. Jakaś jego część wzdry­gała się na myśl o tym, że miałby uklęk­nąć przed obcym bogiem, nawet jeśli był on mar­twy. Widząc to, obda­rzyła go naj­bar­dziej pro­mien­nym ze swych uśmie­chów.

– Tak dla zabawy. Tylko na chwilę.

Kiwa­jąc głową, uklęk­nął na korze­niach obok niej. Gdy się do niej odwró­cił, być może po to, by sko­men­to­wać dziw­nie śli­ską fak­turę drzewa pod pal­cami, Hestil­lion wysu­nęła z rękawa nóż i unio­sła go do przy­ga­szo­nego świa­tła w Kom­na­cie Korzeni. Był tak ostry, że chwilę po tym, jak prze­cią­gnęła ostrzem po szyi Louisa, chło­piec upadł na plecy i pró­bo­wał zata­mo­wać krew, która wyle­wała mu się spo­mię­dzy pal­ców. Wszystko odbyło się tak szybko, że Hestil­lion wąt­piła, czy w ogóle zauwa­żył ostrze. Przez chwilę trząsł się i wierz­gał nogami, na jego twa­rzy malo­wało się nie­do­wie­rza­nie. Hestil­lion odsu­nęła się naj­da­lej jak mogła i zadarł­szy głowę, spoj­rzała na gałę­zie drzewa.

– Krew dla cie­bie! – Powoli nabrała tchu. Szarfa na jej ramie­niu była mokra od krwi, która wsią­kała szybko w ukryty pod spodem jedwabny rękaw. – Krew życia dla twych korzeni! Przy­się­gam ci to i wię­cej!

– Hest! – Krzyk dobiegł z dru­giego końca sali.

Odwró­ciła się i ujrzała swo­jego brata, Tor­ma­lina, sto­ją­cego w na wpół otwar­tych drzwiach – szczu­płą syl­wetkę w pół­mroku i czarne włosy niczym plama inkau­stu na kartce. Nawet z tej odle­gło­ści widziała nie­po­kój malu­jący się na jego twa­rzy.

– Coś ty zro­biła, Hestil­lion? – Bie­giem rzu­cił się ku niej.

Hestil­lion spoj­rzała na ciało syna kupca win­nego, na jego krew czarną na tle korzeni i znowu na gałę­zie. Nie usły­szała odpo­wie­dzi, nie zoba­czyła pąków ani soków ście­ka­ją­cych z pnia. Bóg pozo­stał mar­twy.

– Nic – odparła z gory­czą. – Niczego nie zro­bi­łam.

– Sio­stro. – Dotarł na skraj korzeni i dopiero teraz zoba­czyła, jak bar­dzo sta­rał się ukryć prze­ra­że­nie na widok tego, co uczy­niła, a to roz­zło­ściło ją jesz­cze bar­dziej. – Sio­stro, oni… oni już tego pró­bo­wali.ROZDZIAŁ 1

1

_Pięć­dzie­siąt lat temu_

Tor­ma­lin wyre­gu­lo­wał paski ple­caka i popra­wił pas z przy­tro­czo­nym do niego mie­czem. Sły­szał wyraź­nie odgłosy nad­jeż­dża­ją­cego powozu, jed­nak na razie nie zwra­cał uwagi zarówno na nie, jak i na cze­ka­jącą go kon­fron­ta­cję. Zamiast tego spoj­rzał na cią­gnącą się przed nim wylud­nioną główną ulicę i wiszący na nie­bie trupi księ­życ, sre­brzy­sty we wcze­sno­po­po­łu­dnio­wym świe­tle.

Nie­gdyś była to jedna z naj­oka­zal­szych ulic w całym mie­ście. Nie­mal wszy­scy szlach­cice Ebory mieli tutaj posia­dłość albo nawet dwie, droga zaś pełna była powo­zów, koni, słu­żą­cych zała­twia­ją­cych spra­wunki, ulicz­nych han­dla­rzy sprze­da­ją­cych dobra z całego Sarnu, ebo­rań­skich dam, które w zależ­no­ści od panu­ją­cej mody kryły twa­rze za woal­kami i upi­nały włosy w misterne fry­zury, oraz męż­czyzn w jedwa­biach uzbro­jo­nych w naj­przed­niej­szej roboty mie­cze. Teraz nawierzch­nia drogi była spę­kana, a gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, spo­mię­dzy bruku wyra­stały chwa­sty. Nie było też ludzi – ci nie­liczni, któ­rzy prze­żyli, prze­pro­wa­dzili się w głąb mia­sta, bli­żej pałacu – ale były za to wilki. Tor­ma­lin już wcze­śniej wyczuł obec­ność kilku z nich, gdy trzy­ma­jąc się poza zasię­giem wzroku, podą­żały jego tro­pem. Widział też żółte oczy bły­ska­jące pośród cieni zruj­no­wa­nej posia­dło­ści. Chwa­sty i wilki – tylko tyle pozo­stało ze wspa­nia­łej Ebory.

Powóz był teraz bli­żej, stu­kot koń­skich kopyt roz­brzmie­wał bole­śnie gło­śno w panu­ją­cej dookoła cięż­kiej ciszy. Tor­ma­lin wes­tchnął, wciąż zde­cy­do­wany nie oglą­dać się za sie­bie. Daleko przed nim maja­czyła blada linia Muru. Gdy tam dotrze, spę­dzi noc w wieży straż­ni­czej. Kiedy ostat­nio w wie­żach byli jacyś straż­nicy? Z pew­no­ścią nikt w pałacu tego nie pamię­tał. Ostat­nio zaj­mo­wała ich wyłącz­nie szkar­łat­nica.

Powóz zatrzy­mał się i drzwi otwo­rzyły się ze szczę­kiem. Tor­ma­lin nie sły­szał, by kto­kol­wiek wysiadł, ona jed­nak zawsze poru­szała się bez­sze­lest­nie.

– Tor­ma­li­nie!

Odwró­cił się z przy­kle­jo­nym do twa­rzy kwa­śnym uśmie­chem.

– Sio­stro.

Miała na sobie żółtą jedwabną szatę hafto­waną w czarne smoki. W tym kolo­rze było jej nie do twa­rzy, gdyż zbyt­nio pod­kre­ślał jasność jej wło­sów i per­ga­mi­nową skórę. Mimo wszystko była naj­ja­śniej­szą istotą na tej znisz­czo­nej, opa­no­wa­nej przez wilki dro­dze.

– Nie mogę uwie­rzyć, że naprawdę to robisz. – Zgrab­nie omi­ja­jąc pęk­nię­cia, szyb­kim kro­kiem pode­szła do niego, uno­sząc rąbek szaty tak, by nie plą­tała się jej pod sto­pami. – Przy­znaję, że robi­łeś w swoim życiu różne głu­pie, samo­lubne rze­czy, ale to?

Tor­ma­lin zer­k­nął na woź­nicę, który robił wszystko, by nie patrzeć w ich stronę. Był to czło­wiek z rów­nin, o rumia­nej twa­rzy, którą skry­wał pod sze­ro­kim ron­dem kape­lu­sza. Ludzki słu­żący, z pew­no­ścią jeden z nie­licz­nych, któ­rzy pozo­stali w Ebo­rze. Przez moment Tor­ma­lin pomy­ślał, jak dziwni on i jego sio­stra muszą mu się wyda­wać, jak obcy. Ebo­ra­nie byli wyżsi od ludzi, koń­czyny mieli dłuż­sze, lecz poru­szali się z gra­cją, pod­czas gdy ich skóra, nie­za­leż­nie od koloru, lśniła niczym pole­ro­wane drewno. W porów­na­niu z nimi ludzie byli tacy… nie­ele­ganccy. No i te ich oczy. Ludzie nie lubili oczu Ebo­ran. Tor­ma­lin skrzy­wił się i sku­pił uwagę na sio­strze.

– Mówi­łem o tym od lat, Hest. Przez ostatni mie­siąc porząd­ko­wa­łem swoje sprawy, zbie­ra­łem mapy i przy­go­to­wy­wa­łem się do podróży. Naprawdę przy­je­cha­łaś, żeby wyra­zić swoje zdu­mie­nie?

Stała przed nim niż­sza od niego o głowę. Oczy jej pło­nęły. Podob­nie jak jego, te jej rów­nież miały kolor wyschnię­tej krwi albo sta­rego wina.

– Ucie­kasz – stwier­dziła. – Porzu­casz nas, żeby­śmy zmar­nieli i sczeźli.

– Uczy­nię coś dobrego dla Ebory – odparł i odchrząk­nął. – Zamie­rzam udać się do naj­moż­niej­szych tego świata. Otwo­rzę nowe szlaki han­dlowe i wszę­dzie, gdzie dotrę, będę opo­wia­dał o nie­szczę­ściu, które nas dotknęło. W końcu otrzy­mamy pomoc.

– Łżesz! – wybu­chła. Gdzieś w oddali zawył wilk. – Zamie­rzasz roz­ma­wiać z naj­moż­niej­szymi świata? Raczej łaj­da­czyć się i pić w cie­szą­cych się złą sławą tawer­nach. – Nachy­liła się w jego stronę. – Wcale nie zamie­rzasz wra­cać.

– Przez cie­bie minęły dzie­siątki lat, odkąd mie­li­śmy w pałacu porządne wino. A co do łaj­da­cze­nia się… – Zoba­czył jej minę i odwró­cił wzrok. – Ach. Cóż. Ubie­głej nocy wyda­wało mi się, że czu­łem cię w swo­ich snach, sio­strzyczko. Robisz się coraz lep­sza. Ani razu cię nie widzia­łem.

Ta próba pochleb­stwa jesz­cze bar­dziej ją roze­źliła.

– W ciągu ostat­nich trzech tygo­dni czte­rech ostat­nich człon­ków wyso­kiej rady zapa­dło na szkar­łat­nicę. Lady Rel­li­stin na każ­dym spo­tka­niu wyka­słuje sobie płuca w chu­s­teczkę, jej skóra pęka i krwawi. Ci, któ­rzy pozo­stali, snują się po pałacu i patrzą, jak powoli umie­ramy, jak obra­camy się w nicość. Twój kuzyn, Alda­sair, od mie­sięcy nie zamie­nił z nikim słowa, a Ygse­ril jest niczym mar­twy straż­nik patrzący na ostat­nie lata…

– I co chcesz, żebym zro­bił? – Tor­ma­lin z tru­dem ści­szył głos i kolejny raz zer­k­nął na woź­nicę. – Co ja mogę, Hest? Albo ty? Nie zostanę tutaj, żeby patrzeć, jak umie­rają. Nie chcę widzieć, jak wszystko się roz­pada. Czy to czyni mnie tchó­rzem? – Uniósł ręce, po czym je opu­ścił. – Jeśli tak, pro­szę bar­dzo. Mogę nim być. Chcę wyjść za Mur i zoba­czyć świat, zanim mnie rów­nież zabie­rze szkar­łat­nica. Jeśli zostało mi kolejne sto lat życia, nie chcę spę­dzić ich tutaj. Bez Ygse­rila… – urwał, bo ogar­nął go smu­tek tak wielki, że nie­mal czuł w ustach jego smak – …zga­śniemy, sta­niemy się sta­rzy i znie­do­łęż­niali. – Wska­zał ręką wylud­nioną ulicę i znisz­czone domy o oknach jak puste oczo­doły. – Ebora, jaką zna­li­śmy kie­dyś, już nie ist­nieje. – Prze­ma­wiał łagod­nie, tak by jej nie skrzyw­dzić. Nie teraz, kiedy i tak wszystko było takie trudne. – To wspo­mnie­nie, które już nie wróci. Nasz czas dobiegł końca, Hest. Sta­rość albo szkar­łat­nica, któ­reś w końcu nas dopad­nie. Dla­tego chodź ze mną. Jest tyle do zoba­cze­nia, tak wiele miejsc, w któ­rych żyją ludzie. Chodź ze mną.

– Tor­ma­lin Lek­ko­duch – wark­nęła, cofa­jąc się o krok. – Oto jak cię nazy­wali, bo byłeś nie­od­po­wie­dzial­nym obi­bo­kiem. A ja myśla­łam sobie: jak śmią nazy­wać tak mojego brata? Nawet w żar­tach. Ale mieli rację. Dbasz wyłącz­nie o sie­bie, Lek­ko­duchu.

– Dbam o cie­bie, sio­stro. – Tor­ma­lin poczuł się nagle bar­dzo zmę­czony, a przed sobą miał jesz­cze długą drogę, nim znaj­dzie schro­nie­nie przed zmro­kiem. Żało­wał, że w ogóle za nim poje­chała i że przez jej upór musieli odbyć tę roz­mowę. – Ale nie na tyle, żeby zostać tu i patrzeć, jak wszy­scy umie­ra­cie. Nie mogę, Hest. – Odchrząk­nął, sta­ra­jąc się ukryć drże­nie w gło­sie. – Po pro­stu nie mogę.

Podmuch wia­tru prze­mknął ulicą, wypeł­nia­jąc ciszę mię­dzy nimi chłod­nym odgło­sem suchych liści szu­ra­ją­cych po kamie­niu. Przez chwilę Tor­ma­lin poczuł zawroty głowy, jakby stał na skraju urwi­ska, a jakaś potężna siła cią­gnęła go w dół. W końcu Hestil­lion odwró­ciła się, pode­szła do powozu i wsia­dła do środka. Ostat­nim, co zoba­czył, była jej deli­katna biała stopa odziana w żółty jedwabny pan­to­fe­lek. Woź­nica obró­cił konie, które wyczuw­szy cza­jące się w pobliżu wilki, zro­biły się nie­spo­kojne, i powóz ruszył żwawo.

Tor­ma­lin przez chwilę odpro­wa­dzał go wzro­kiem. Widoczne w chmu­rze pyłu sre­brzy­ste gałę­zie Ygse­rila były jedyną żywą rze­czą w tym mar­twym kra­jo­bra­zie. Chwilę póź­niej ruszył przed sie­bie.

***

Zatrzy­mał się dopiero na szczy­cie niskiego wzgó­rza. Ruiny mia­sta dawno już zostały w tyle i mniej wię­cej od dnia prze­mie­rzał poro­śnięte krza­kami pust­ko­wia. Tu i ówdzie widział pozo­sta­ło­ści sznu­rów po sta­rych wozach, zako­pane w pia­sku niczym kości węży, albo cha­łupy słu­żące daw­niej gościom przy­by­wa­ją­cym do Ebory. Był pod wra­że­niem, że na­dal stoją, nawet jeśli sil­niej­szy podmuch wia­tru w każ­dej chwili mógł powa­lić je na zie­mię. Były relik­tami sprzed Tru­pich Wojen, z cza­sów, gdy ludzie z wła­snej woli podró­żo­wali do Ebory. On sam był wów­czas led­wie dziec­kiem. Teraz nad pust­ko­wiami zawisł fio­le­towy zmierzch, na skraju zruj­no­wa­nej Ebory wzno­sił się zaś Mur, któ­rego białe kamie­nie w doga­sa­ją­cym świe­tle zda­wały się liliowe.

Tor prych­nął. A więc stało się. Kiedy przej­dzie przez Mur, nie wróci. Mimo tego, co powie­dział Hestil­lion, nie był głup­cem. Ebora była cho­robą, a oni wszy­scy na nią zapa­dli. Musiał stąd uciec, dopóki wciąż jesz­cze mógł cie­szyć się życiem, zanim powoli zakaszle się na śmierć w urzą­dzo­nej z prze­py­chem sypialni.

Daleko po pra­wej, w cie­niu góry, z Muru wyra­stała wieża straż­ni­cza. Wysoka i wyszczer­biona przy­po­mi­nała psi kieł. Jej okna były ciemne, jed­nak na zewnątrz było jesz­cze dość świa­tła, by Tor zauwa­żył wykute w skale schody. Gdy już będzie miał dach nad głową, roz­pali ogni­sko i przy­go­tuje się na noc. Zasta­na­wiał się, jak wygląda w oczach postron­nego obser­wa­tora – samotny wędro­wiec zmie­rza­jący w nie­znane, z wiszą­cym u pasa legen­dar­nym mie­czem, po który gotów był się­gnąć w każ­dej chwili. Zadarł głowę i wyobra­ził sobie ostre rysy wła­snej twa­rzy oświe­tlone upior­nym bla­skiem sierpa księ­życa oraz lśniące czarne włosy zebrane na karku. Nie­mal żało­wał, że nie może się zoba­czyć.

Myśl o wła­snej śmia­ło­ści popra­wiła mu nastrój i z nową ener­gią począł wspi­nać się po scho­dach. W na wpół otwar­tych drzwiach wieży pię­trzyły się suche liście i nawiana z lasu zie­mia. Gdyby przyj­rzał się uważ­niej, dostrzegłby, że ktoś nie­dawno odgar­nął liście na bok, a w wieży nie jest tak ciemno, jak być powinno. On jed­nak myślał o bukłaku na wino i krążku sera owi­nię­tym w papier per­ga­mi­nowy. Oszczę­dzał je do czasu, aż znów będzie miał dach nad głową, i uznał, że dach walą­cej się wieży jest rów­nie dobry jak każdy inny.

Wszedł na górę po spi­ral­nych scho­dach. Drzwi do pomiesz­cze­nia były zamknięte, lecz wywa­żył je bez trudu, nie­mal wpa­da­jąc do znaj­du­ją­cej się za nimi okrą­głej izby.

Ruch, szu­ra­nie i świa­tło. Tor zdą­żył wysu­nąć do połowy miecz, nim uświa­do­mił sobie, że sto­jący przy oknie wymi­ze­ro­wany cień to w isto­cie czło­wiek – męż­czy­zna o ciem­nych oczach lśnią­cych na umo­ru­sa­nej twa­rzy. Na środku pomiesz­cze­nia pło­nął mały kop­cący ogień, oba okna zasło­nięto poła­ma­nymi deskami i szma­tami. Począt­kowy nie­po­kój prze­ro­dził się w iry­ta­cję – nie spo­dzie­wał się spo­tkać tutaj ludzi.

– Co tu robisz? – Tor wsu­nął miecz z powro­tem do pochwy i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu. Wszystko wska­zy­wało na to, że od jakie­goś czasu było ono zamiesz­ki­wane. Na pod­ło­dze walały się ogry­zione pta­sie kości, brudne łach­many, dwie cynowe miski z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia i pół butelki jakie­goś ciem­nego płynu. Tor odchrząk­nął. – Jesteś nie­mową?

Męż­czy­zna miał tłu­ste żółte włosy i rzadką brodę tego samego koloru. Na­dal stał przy­ci­śnięty do ściany, lecz przy­gar­bił się, jak gdyby cała ener­gia uszła z jego ciała.

– Jeśli się nie ode­zwiesz, usiądę przy twoim ogniu.

Tor odsu­nął butem stertę szmat, ostroż­nie usiadł na pod­ło­dze i skrzy­żo­wał nogi. Przy­szło mu na myśl, że jeśli teraz wyj­mie bukłak z winem, będzie musiał podzie­lić się nim z czło­wie­kiem. Posta­no­wił więc, że zaczeka jesz­cze jedną noc. Zamiast tego zdjął ple­cak i wycią­gnął z niego mały podróżny imbryk. Ogień był żało­śnie wątły, ale dzięki gar­ści liści, które przy­niósł ze sobą, zapło­nął nieco żywiej. W końcu woda się zago­to­wała.

Męż­czy­zna nie spusz­czał z niego wzroku, pod­czas gdy Tor wlał wodę do płyt­kiej cyno­wej czarki i prze­trzą­sał ple­cak w poszu­ki­wa­niu tore­bek z her­batą.

– Ebo­ra­nin. – Głos czło­wieka brzmiał jak skrzy­pie­nie zardze­wia­łych zawia­sów. Mówił dia­lek­tem z rów­nin, który Tor dobrze znał. Zasta­na­wiał się, ile czasu minęło, odkąd męż­czy­zna roz­ma­wiał z kim­kol­wiek. – Krwio­pijca. Mor­derca.

Tor odchrząk­nął i zwró­cił się do czło­wieka w jego dia­lek­cie:

– A więc tak? – Wes­tchnął i odwró­cił się od ognia i imbryka. – Zamie­rza­łem zapro­po­no­wać ci her­batę, star­cze.

– Nazy­wasz mnie star­cem? – Czło­wiek się roze­śmiał. – Ty? Mój dzia­dek opo­wia­dał mi histo­rie o Tru­pich Woj­nach. Wy, krwio­pijcy, poże­ra­li­ście ludzi żyw­cem na polu bitwy. Oto co mi powie­dział.

Tor kolejny raz pomy­ślał o mie­czu. For­mal­nie rzecz bio­rąc, ów czło­wiek wtar­gnął na zie­mię Ebo­ran.

– Two­jego dziadka nie było wtedy na świe­cie. Tru­pie Wojny miały miej­sce prze­szło trzy­sta lat temu.

Rzecz jasna żad­nego z żyją­cych obec­nie ludzi nie było wów­czas na świe­cie, a jed­nak trak­to­wali to jak oso­bi­stą znie­wagę. Po co prze­ka­zy­wali te wspo­mnie­nia? Dzie­dzi­czyli je, tak jak dzie­dzi­czyli brą­zowe oczy albo odsta­jące uszy. Dla­czego nie mogli po pro­stu zapo­mnieć?

– Wcale tak nie było. – Tor szturch­nął cynową miskę, poiry­to­wany napię­ciem we wła­snym gło­sie. Nagle poża­ło­wał, że okna zabite są deskami. Musiał zno­sić woń tego czło­wieka. – Nikt nie chciał… Kiedy Ygse­ril umarł… On zawsze nas kar­mił, odży­wiał. Bez niego wszy­scy byli­śmy ska­zani na pewną śmierć. Powolne odcho­dze­nie w nicość.

Męż­czy­zna prych­nął z roz­ba­wie­niem. O dziwo pod­szedł do ognia i ukuc­nął przed nim.

– To prawda, że wasz bóg-drzewo umarł i zabrał ze sobą swoje cenne soki. Może już wtedy powin­ni­ście byli wymrzeć, zamiast roz­sma­ko­wać się w naszej krwi. Może tak wła­śnie powinno było się stać.

Usiadł i wbił w Tora spoj­rze­nie ciem­nych oczu, jak gdyby ocze­ki­wał od niego jakie­goś wytłu­ma­cze­nia. Wyja­śnie­nia dla trwa­ją­cego od poko­leń ludo­bój­stwa.

– Co tutaj robisz? To wieża straż­ni­cza, nie przy­tu­łek dla włó­czę­gów.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami. Spod stery szmat wyjął brudną od tłusz­czu srebrną butelkę. Odkor­ko­wał ją i pocią­gnął łyk. Tor wyczuł silną woń alko­holu.

– Idę zoba­czyć się z córką – odparł. – Od lat nie byłem w domu. Zara­bia­łem pie­nią­dze i tra­ci­łem je. Czas wró­cić, zoba­czyć co i jak. Kto żyje, a kto umarł. Moi ludzie mieli osadę w lesie na zachód stąd. Będę miał szczę­ście, jeśli wy, Ebo­ra­nie, zosta­wi­li­ście kogo­kol­wiek przy życiu.

– Twoi ludzie miesz­kają w lesie? – Tor uniósł brwi. – Mam nadzieję, że w spo­koj­nym.

Na brud­nej twa­rzy męż­czy­zny poja­wił się pół­u­śmiech.

– Nie tak spo­koj­nym, jak byśmy chcieli, ale gdzie teraz jest spo­koj­nie? Ten świat jest zatruty. Och, ale nie martw się, mamy grube, mocne ściany. A przy­naj­mniej mie­li­śmy.

– Dla­czego na tak długo opu­ści­łeś rodzinę? – Tor myślał o Hestil­lion. O jej żół­tych pan­to­fel­kach i jej zapa­chu, który uno­sił się w jego snach. Zawsze miała wyjąt­kowy talent do wędro­wa­nia w snach.

– Cóż, byłem wtedy innym czło­wie­kiem – odparł męż­czy­zna, jakby to wszystko tłu­ma­czyło. – Wypi­jesz moją krew?

Tor się skrzy­wił.

– Jak zapewne wiesz, ludzka krew nie oka­zała się takim dobro­dziej­stwem, jak się spo­dzie­wano. Tak naprawdę nic nie może zastą­pić soków Ygse­rila. Ci, któ­rzy zbyt­nio sobie doga­dzali… cier­pieli. Teraz ist­nieją układy. Umowy z ludźmi, o któ­rych się trosz­czymy. – Usiadł nieco pro­ściej. Gdyby wybrał inną straż­nicę, popi­jałby teraz swoje wino. – Wyna­gra­dzamy im to i ow­szem, pijemy ich krew, lecz w nie­wiel­kich ilo­ściach. – Nie dodał, że to bez zna­cze­nia. Szkar­łat­nica nie dbała o ilość wypi­tej krwi. – Poza tym to nie­zbyt pomocne, kiedy się sta­rasz, a i tak wszystko, co robisz, postrze­gane jest jako nik­czem­ność.

Męż­czy­zna ryk­nął śmie­chem i obej­mu­jąc kolana, zako­ły­sał się w przód i w tył. Tor w mil­cze­niu cze­kał, aż się uspo­koi, i wró­cił do parze­nia her­baty. Kiedy śmiech czło­wieka prze­szedł w ciche pocią­ga­nie nosem, Tor wyjął z ple­caka dwie gli­niane czarki i poka­zał je męż­czyź­nie.

– Napi­jesz się her­baty z ebo­rań­ską kana­lią?

Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział od razu, lecz jego twarz stę­żała. Nie­wielka ilość wody w płyt­kiej cyno­wej misce była gorąca, więc Tor zalał nią suche, skur­czone liście w imbryku. Powie­trze wypeł­nił cie­pły korzenny aro­mat, nie­mal natych­miast zdu­szony przez panu­jący w pomiesz­cze­niu cuch­nący potem zaduch.

– Widzia­łem twój miecz – powie­dział czło­wiek. – To dobra broń. Teraz nie widuje się już takich. Skąd go masz?

Tor zmarsz­czył brwi. Czyżby czło­wiek suge­ro­wał, że jest zło­dzie­jem?

– Nale­żał do mojego ojca. Jeśli musisz wie­dzieć, wyko­nano go ze stali wyku­tej w dzi­kim ogniu. Jego nazwa brzmi Dzie­wiąty Deszcz.

Usły­szaw­szy to, męż­czy­zna prych­nął.

– Nie było jesz­cze Dzie­wią­tego Desz­czu. Ostatni był ósmy. Myśla­łem, że pamię­tasz. Skąd taka nazwa?

– To długa i skom­pli­ko­wana histo­ria, któ­rej nie zamie­rzam opo­wia­dać przy­pad­ko­wemu czło­wie­kowi, zwłasz­cza że ten nie­raz mnie znie­wa­żył.

– Powi­nie­nem cię zabić – rzu­cił cicho męż­czy­zna. – Jed­nego Ebo­ra­nina mniej. Dzięki temu świat, w któ­rym żyje moja córka, byłby bez­piecz­niej­szy, prawda?

– Zawsze możesz spró­bo­wać – odparł Tor. – Cho­ciaż myślę, że twoja córka będzie bez­piecz­niej­sza, jeśli dora­sta­jąc, będzie miała przy sobie ojca.

Męż­czy­zna zamilkł, a gdy Tor zapro­po­no­wał mu her­batę, przy­jął czarkę i ski­nął głową w podzię­ko­wa­niu, a może dla­tego, że po namy­śle przy­znał mu rację. Pili w mil­cze­niu, Tor obser­wo­wał smużki czar­nego dymu ula­tu­jące pod sufit i ucie­ka­jące przez jakąś szcze­linę w dachu. W końcu męż­czy­zna poło­żył się po swo­jej stro­nie ogni­ska, ple­cami do Tora, który widząc to, pomy­ślał, że to chyba jedyny prze­jaw zaufa­nia, na jaki może liczyć. Wycią­gnął matę do spa­nia i uło­żył się naj­wy­god­niej jak mógł na kamien­nej pod­ło­dze. Miał przed sobą długą drogę i zapewne będzie sypiał w gor­szych miej­scach.

***

Obu­dził się w dusz­nej ciem­no­ści prze­cię­tej cienką smugą sza­rego świa­tła wpa­da­jącą przez szcze­linę w oknie. To dzięki niej wie­dział, że jest świt. Męż­czy­zna na­dal spał obok przy­ga­sa­ją­cego żaru ogni­ska. Poru­sza­jąc się naj­ci­szej jak mógł, Tor zebrał swoje rze­czy, aż w końcu sta­nął nad śpią­cym czło­wie­kiem. Zmarszczki na jego twa­rzy wyda­wały się nie­wia­ry­god­nie głę­bo­kie, jak gdyby prze­żył tysiąc żyć zamiast jed­nego, żało­śnie krót­kiego. Zasta­na­wiał się, czy męż­czy­zna zdoła wró­cić do córki i czy w ogóle ją ma. A jeśli tak, to czy będzie chciała go znać. Nie­któ­rych zerwa­nych więzi nie spo­sób było napra­wić. Nie­wiele myśląc, wycią­gnął z ple­caka paczuszkę z her­batą i zosta­wił ją obok wycią­gnię­tego ramie­nia męż­czy­zny, gdzie z pew­no­ścią jej nie prze­oczy. Z pew­no­ścią przyda mu się bar­dziej niż szko­dliwa sub­stan­cja w srebr­nej butelce.

Świat na zewnątrz ską­pany był w bla­dym sre­brzy­stym świe­tle poranka. Kiedy Tor scho­dził po scho­dach – tym razem po dru­giej stro­nie Muru – oddech ula­ty­wał mu z ust bia­łymi obłocz­kami. Pró­bo­wał wykrze­sać z sie­bie odro­binę rado­snego pod­nie­ce­nia, wszak na zawsze opusz­czał Eborę, jed­nak plecy miał sztywne od nocy spę­dzo­nej na twar­dej kamien­nej pod­ło­dze i myślał wyłącz­nie o tym, żeby jak naj­szyb­ciej odda­lić się od Muru. Spał nie­spo­koj­nie, śniąc o na wpół widocz­nych rzeź­bio­nych twa­rzach wyku­tych w deli­kat­nym czer­wo­nym kamie­niu, wie­dział jed­nak, że w środku są puste i zgniłe.

Drugą stronę Muru pora­stał gęsty zie­lony las, który pod­cho­dził pod kamie­nie niczym fale przy­pływu. Tor pośpiesz­nie wszedł mię­dzy drzewa, a gdy odwró­ciw­szy się, nie zoba­czył niczego prócz leśnej gęstwy, poczuł się tak, jak gdyby uszło z niego dziwne napię­cie. Wie­dział, że jeśli będzie mia­ro­wym kro­kiem szedł pod górę, w końcu dotrze do pod­nóży gór Tarah-hut, tam zaś znaj­dzie zachod­nią prze­łęcz.

Około połu­dnia drzewa się prze­rze­dziły, a pod­łoże stało się bar­dziej ska­li­ste. Tor spoj­rzał za sie­bie i ujrzał roz­cią­ga­jącą się w dole Eborę. Szare nisz­cze­jące budynki na skraju mia­sta przed­sta­wiały sobą żało­sny widok, drogi przy­wo­dziły na myśl dzie­cięce rysunki w pia­sku. Chod­niki pora­stały skar­ło­wa­ciałe drzewa i krzaki, pod­czas gdy góru­jący nad pała­cem nie­ru­chomy Ygse­ril był niczym sre­brzy­sty duch o nagich gałę­ziach dra­pią­cych niebo.

– Dla­czego nas opu­ści­łeś? – Tor poczuł nagłą suchość w ustach i obli­zał wargi. – Czy ty w ogóle widzisz, co naro­bi­łeś?

Bóg-drzewo pozo­stał rów­nie mil­czący i mar­twy jak wiszący na nie­bie trupi księ­życ. Tor­ma­lin Lek­ko­duch odwró­cił się ple­cami do wiel­kiego drzewa i odszedł z nadzieją, że ni­gdy wię­cej nie będzie musiał oglą­dać Ebory.ROZDZIAŁ 2

2

_Pięć lat temu_

_Pytasz mnie, Drogi Mari­nie, jak to moż­liwe, że zwią­za­łam się z takim awan­tur­ni­kiem (rzecz jasna robisz to z wła­ści­wym dla sie­bie tak­tem i cie­szy mnie myśl, że moja sio­stra na­dal trwoni pie­nią­dze na to, byś ukoń­czył szkołę). Jeśli musisz wie­dzieć, zna­la­złam go, kiedy zalany w trupa leżał przed tawerną. Wokół niego na ziemi walało się kilka pustych bute­lek. Dzień był nie­przy­jem­nie duszny, a on tkwił tak z twa­rzą zwró­coną do słońca, wygrze­wa­jąc się w nim niczym kot. Na ziemi obok jego dłu­gich, smu­kłych pal­ców leżał naj­pięk­niej­szy miecz, jaki w życiu widzia­łam, z klingą brudną od na wpół zakrze­płej krwi. Cóż. Sam wiesz, jak rzadko widu­jemy Ebo­ran, dla­tego zwró­ci­łam się do niego: „Na bło­go­sła­wione kości Sarnu, skar­bie, coś ty naro­bił?”._

_Sły­sząc to, uśmiech­nął się do mnie i odparł: „Zabi­ja­łem dotknięte sza­leń­stwem potwory. W zamian za to wszy­scy tutaj sta­wiali mi drinki. Posta­wisz mi drinka?”._

_Pytam cię zatem: jak nie poko­chać takiego łobuza? Cza­sami zasta­na­wiam się, czy w naszych żyłach nie pły­nie jed­nak ta sama krew._

Frag­ment pry­wat­nej kore­spon­den­cji
mistrza Marina de Gra­zon
z lady Vin­cenzą „Vin­tage” de Gra­zon

Vin­tage unio­sła kuszę, roz­ko­szu­jąc się jej zna­jo­mym cię­ża­rem. Wier­ciła się przez chwilę, nim w końcu umo­ściła się na gru­bym kona­rze w poło­wie wyso­ko­ści drzewa, skąd widziała jak na dłoni odda­lone o pięć­dzie­siąt stóp ople­cione pną­czami drzewo i żeru­ją­cego na nim robala. Był duży i powolny, przy­po­mi­nał mszycę wiel­ko­ści kocura z ciem­no­zie­lo­nymi pla­mami na lśnią­cym pan­ce­rzu – kolejne dotknięte sza­leń­stwem obrzy­dli­stwo. Zwi­sało z pną­cza, a jego pół­prze­zro­czy­ste szczęki pra­co­wi­cie wbi­jały się w soczy­ste fio­le­towe wino­grono, które szka­rada trzy­mała w przed­nich łapach. Jej wino­grono. Jedno z tych, które Vin­tage upra­wiała, uszla­chet­niała i sor­to­wała od nie­mal trzy­dzie­stu lat, aż jej owoce, a przede wszyst­kim jej wino, uznane zostały za naj­lep­sze.

Tym­cza­sem ten mały drań prze­żu­wał je bez­myśl­nie, bez krzty uzna­nia czy wdzięcz­no­ści.

Vin­tage wyce­lo­wała i naci­snęła spust, ocze­ku­jąc zna­jo­mego szarp­nię­cia i drże­nia ramion. Bełt tra­fił do celu, robal pękł jak prze­peł­niony bukłak, a jego wod­ni­ste trze­wia obry­zgały drzewo i wino­rośl. Vin­tage skrzy­wiła się, ale poczuła też zado­wo­le­nie na myśl o tym, że kusza zapro­jek­to­wana wiele lat temu przez jej brata na­dal dzia­łała bez zarzutu.

Przy­tro­czyła broń do pasa i nie dba­jąc o poła­tane skó­rzane spodnie, zsu­nęła się po pniu. Ostroż­nie wybie­ra­jąc drogę wśród gęstego listo­wia, pode­szła do miej­sca, gdzie mszy­co­po­dobny robal doko­nał żywota. Wyglą­dało na to, że przez więk­szość dnia żero­wał nie tylko na wino­gro­nach, ale i na samej wino­ro­śli. To była wyjąt­kowo odporna odmiana, miej­scami jej gałę­zie były grube jak uda, a wino­grona osią­gały sze­ro­kość dłoni, jed­nak nawet ona nie była w sta­nie uchro­nić się przed ata­kami liść­ców.

– Kło­poty – mruk­nęła pod nosem. – Oto czym jeste­ście.

Rozej­rzała się dookoła i choć nie zoba­czyła innych szkod­ni­ków, widok nad­gry­zio­nych wino­gron napeł­nił ją nie­po­ko­jem. W tej nie­ska­żo­nej czę­ści lasu nie powinno być żad­nych liść­ców. To było spo­kojne miej­sce, być może naj­bez­piecz­niej­sze w całym Sar­nie – dbała o to oso­bi­ście od wielu lat.

Wci­snąw­szy kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem nieco głę­biej na głowę, odwró­ciła się i ruszyła na zachód, w stronę drzewa będą­cego dosko­na­łym punk­tem obser­wa­cyj­nym. Tłu­ma­czyła sobie, że za bar­dzo się przej­muje i że z wie­kiem robi się coraz bar­dziej prze­wraż­li­wiona, jed­nak prawda była taka, że ni­gdy nie potra­fiła oprzeć się impul­som.

Duszny zie­lony las tęt­nił życiem. Vin­tage czuła je na skó­rze i na języku – pełne ener­gii i wiecz­nie rosnące. Wszę­dzie wokół niej wzno­siły się wyso­kie, grube pnie drzew win­nych. Więk­szość z nich była szer­sza niż dwóch męż­czyzn leżą­cych głowa przy gło­wie, a ich poskrę­cane gałę­zie owi­jały się wokół nich, cięż­kie od fio­le­to­wych, różo­wych, czer­wo­nych i jasnozie­lonych wino­gron, nie­któ­rych ukry­tych w cie­niu, innych wygrze­wa­ją­cych się w pla­mach słońca, które prze­dzie­rały się przez gęste listo­wie i świe­ciły niczym lampy.

Dostrze­gła wła­śnie drzewo z nama­lo­wa­nym wokół pnia jasno­czer­wo­nym pasem, gdy usły­szała, jak coś prze­dziera się przez zaro­śla i zmie­rza w jej stronę. Odru­chowo się­gnęła do wiszą­cej u pasa kuszy, jed­nak kształt, który wychy­nął z chasz­czy na prawo od niej, miał drobną, bladą twarz i jasne włosy kle­jące się do spo­co­nego czoła. Vin­tage wes­tchnęła.

– Co ty tu robisz, Bern­har­cie?

Chło­piec patrzył na nią w osłu­pie­niu. Jeśli dobrze pamię­tała, miał jakieś jede­na­ście lat i był naj­młod­szym z ich pra­cow­ni­ków. Miał na sobie strój z mięk­kiego brą­zowo-zie­lo­nego płótna, na plecy zarzu­cił krótki łuk, zapo­mniał jed­nak wło­żyć kape­lusz.

– Lady Vin­cenzo, pan Ezion pro­sił, bym panią odszu­kał. – Zaczerp­nął powie­trza i wierz­chem dłoni otarł spo­cone czoło. – Jest pani potrzebna w domu, cho­dzi o jakieś inte­resy.

Vin­tage prych­nęła.

– Inte­resy? Niby co mia­ła­bym zro­bić? Lata temu powie­dzia­łam Eziemu, że sam może się tym zająć. – Spoj­rzała na chłopca spod przy­mru­żo­nych powiek. – Nie chcą, żebym prze­sia­dy­wała w lesie. Tak, chłop­cze?

Jego spo­cona twarz oblała się deli­kat­nym rumień­cem, a gdy się ode­zwał, nie odry­wał wzroku od jej pra­wego łok­cia.

– Mówili, pani, że to naprawdę ważne.

– Bern­har­cie, na święto księ­życa, kto dba o to, żeby­ście wy, małe łobuzy, mieli pod dostat­kiem mio­do­wych cia­stek?

Chło­piec odchrząk­nął.

– Powie­dzieli, że sie­dzisz tu, pani, od kilku dni i że damie w twoim wieku to nie przy­stoi.

Vin­tage par­sk­nęła śmie­chem.

– Bern­har­cie, obie­caj mi, że kiedy doro­śniesz, będziesz na tyle roz­sądny, żeby ni­gdy nie nazy­wać czter­dzie­sto­let­niej kobiety „damą w jej wieku”. Zapew­niam cię, mój drogi, że to nie skoń­czy się dobrze. – Wes­tchnęła i spoj­rzała na różowe plamy na jego skąd­inąd bla­dej twa­rzy. – Chodź. Mam zamiar wejść na drzewo i rozej­rzeć się po oko­licy. Będziesz tak miły i dotrzy­masz mi towa­rzy­stwa? Wygląda na to, że moje stare kości mogą potrze­bo­wać two­jej pomocy.

Bern­hart uśmiech­nął się krzywo.

– Będę mógł strze­lić z pani kuszy?

– Nie prze­cią­gaj struny – upo­mniała go.

***

Drzewo obser­wa­cyjne miało drew­niane deski spi­ral­nie poprzy­bi­jane do pnia, więc wspi­naczka na nie była łatwiej­sza, choć było ono znacz­nie wyż­sze od poprzed­niego. Kiedy w końcu dotarli na podest, ich oczom uka­zał się widok na las – ciem­no­zie­lony bal­da­chim z liści roz­po­ście­ra­jący się pod nimi niczym koc i szary cień gór na hory­zon­cie. Pośrodku zaś tego wszyst­kiego roz­le­gły obszar cze­goś dziw­nego. Vin­tage nie musiała zer­kać na chłopca, żeby wie­dzieć, że on rów­nież patrzy w tamtą stronę.

– Roz­ra­sta się? – zapy­tał po chwili.

– Dwa razy w roku idziemy na skraj – odparła cicho. – Naj­sil­niejsi, naj­mą­drzejsi i naj­od­waż­niejsi spo­śród nas. Wypa­lamy to, co uro­sło, a zie­mię sypiemy solą. Uko­chany przez bogów Marin przy­pro­wa­dza ze sobą swo­ich przy­ja­ciół kapła­nów, by wspól­nie modlić się i bło­go­sła­wić zie­mię. – Wes­tchnęła. – Ale z każ­dym rokiem jest coraz więk­sza.

– Ale prze­cież jest jałowa – zauwa­żył chło­piec. – To mar­twa zie­mia, na któ­rej nic nie żyje. – Urwał i Vin­tage zasta­na­wiała się, czy to wła­śnie powie­działa mu matka po tym, jak z krzy­kiem obu­dził się z wyjąt­kowo strasz­nego kosz­maru. Dom był odda­lony od dzi­kiej czę­ści lasu, jed­nak nie na tyle, by uchro­nić miesz­kań­ców przed kosz­ma­rami. – To tylko znisz­czona sko­rupa Behe­mota, więc dla­czego spra­wia, że las staje się… – Zawie­sił głos, jak gdyby szu­kał wła­ści­wego słowa. – Dla­czego spra­wia, że las staje się zły?

– Przy­ciąga żer­du­chy – odparła Vin­tage. Wycią­gnęła zza pasa lunetę i przy­tknęła ją do oka. Teraz dokład­niej widziała znisz­czoną połać lasu i marsz­cząc brwi, przy­glą­dała się poczer­nia­łym gałę­ziom i pasmom mgły. – Jest od dawna mar­twa, Bern­har­cie. To tylko kawałki pustej sko­rupy statku Jure’lia, ale są jak trup, do któ­rego zla­tują się muchy. Żer­du­chy cią­gną do nich. Gdy­by­śmy wie­dzieli jak, dla­czego albo czym wła­ści­wie są… – Opu­ściła lunetę i przy­gry­zła wargę. – Zawsze chcia­łam dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o nich i o tym, co łączy je z roba­lami. Tak nie­wiele napi­sano na temat Jure’lia, a bogo­wie wie­dzą, że Ebo­ra­nie nie chcą mówić o swo­ich potycz­kach z nimi. Mamy więc tylko resztki Behe­mo­tów i całe mnó­stwo bar­dzo nie­przy­jem­nych opo­wie­ści. Gdyby tylko Ebo­ra­nie byli odro­binę bar­dziej… towa­rzy­scy. Ale oczy­wi­ście teraz w ogóle nie mają czasu dla ludzi. – Zaci­snęła wargi, gdy przed oczami niczym nie­pro­szony gość sta­nęła jej twarz z prze­szło­ści: oczy barwy zaschnię­tej krwi, sar­do­niczny uśmiech i wspo­mnie­nie jej dłoni. Jej dotyk zawsze był taki cie­pły. Z tru­dem ode­rwała myśli od przy­jem­nych wspo­mnień.

– Na pewno masz, pani, wiele ksią­żek na temat Dzi­czy, robali i żer­du­chów – odparł Bern­hart. – Mam na myśli twoją biblio­tekę.

Vin­tage uśmiech­nęła się i musnęła dło­nią jego twarz. Jej ciem­no­brą­zowe palce kon­tra­sto­wały z bla­do­ścią jego policzka.

– Ist­nieją więk­sze biblio­teki od mojej, Bern­har­cie. Podej­rze­wam jed­nak, że tego, czego chcę się dowie­dzieć, nie znajdę w żad­nej z nich. Wła­ści­wie…

Bar­dziej to poczuli, niż usły­szeli – niskie dud­nie­nie, które nie­przy­jem­nie wibro­wało im w piersi. Vin­tage nie­mal nie­chęt­nie odwró­ciła się w stronę zdzi­cza­łej czę­ści lasu. W naj­mrocz­niej­szym zakątku korony drzew drżały, sze­lesz­cząc poczer­nia­łymi liśćmi. Z tej odle­gło­ści nie powinna była tego sły­szeć, a jed­nak sły­szała: suchy, pusty dźwięk przy­po­mi­na­jący syk wody pły­ną­cej po spie­czo­nej, wyschnię­tej ziemi. Pół­prze­zro­czy­sty kształt o bar­wie brud­nej żółci prze­py­chał się wśród gór­nych par­tii gałęzi. Miał liczne witki podobne do liści paproci, zakoń­czone dziw­nymi bia­łym świa­teł­kami, a na ple­cach ciem­nawe plamy. Żer­duch przez chwilę krę­cił się w powie­trzu, a jego liścio­po­dobne witki na oślep wycią­gały się ku bez­chmur­nemu niebu. Chwilę póź­niej znik­nął im z oczu i dud­nie­nie ustało.

– Na bogów, to mi nie wygląda na szczę­śliwy omen. – Vin­tage spoj­rzała na chłopca i zoba­czyła, że stoi bez ruchu, patrząc przed sie­bie sze­roko otwar­tymi oczami.

Rumie­niec znik­nął z jego policz­ków. Gdy deli­kat­nie pokle­pała go po ramie­niu, wzdry­gnął się, jak gdyby wyrwała go ze snu.

– Mam wielką ochotę wygar­bo­wać Ezio­nowi skórę za to, że przy­słał cię tu samego – dodała. – Chodź, Bern­har­cie, wra­cajmy do domu. Popro­szę kucharkę, żeby upie­kła ci mio­dowe ciastka.

***

Zgro­ma­dzili się w jadalni przy stole z drewna win­nego zasta­wio­nym naj­lep­szymi sre­brami i por­ce­laną, jak gdyby liczyli, że sam cesarz wpad­nie z wizytą na słodką bułeczkę z rodzyn­kami. Mimo upału mieli na sobie naj­przed­niej­sze jedwa­bie oraz satyny i Vin­tage poczuła dziką satys­fak­cję, widząc ich miny, gdy wkro­czyła do pokoju, stu­ka­jąc pode­szwami cięż­kich butów na wypa­sto­wa­nej pod­ło­dze. Zdjęła kape­lusz i cisnęła go na stół, wodząc wzro­kiem po potra­wach, które służba przy­go­to­wała na kola­cję. Tuż za nią w drzwiach czaił się Bern­hart. Chło­piec mógł się już odda­lić, zwle­kał jed­nak, jak gdyby wyczu­wał, że lada chwila może dojść do sprzeczki.

– Jest jesz­cze ten dobry ser? – spy­tała Vin­tage, brud­nymi pal­cami przy­su­wa­jąc sobie talerz. – Ten z jago­dami?

– Sio­stro. – Ezion powoli dźwi­gnął się od stołu. Miał na sobie gra­na­tową jedwabną mary­narkę i koszulę z wykroch­ma­lo­nym na sztywno koł­nie­rzem. Jego ciemne oczy bły­skały nie­cier­pli­wie. – Cie­szę się, że do nas wró­ci­łaś. Może chcia­ła­byś się prze­brać, zanim usią­dziesz do kola­cji?

Vin­tage rozej­rzała się wokół stołu. Clara, żona Eziona, spoj­rzała na nią z led­wie skry­waną weso­ło­ścią. Widząc to, Vin­tage puściła do niej oko. Kobieta spo­dzie­wała się kolej­nego dziecka, a jej wielki brzuch ryso­wał się wyraź­nie pod szytą na miarę suk­nią. Tym­cza­sem sio­strzeńcy i sio­strze­nice Vin­tage robili hałas, dzwo­niąc sztuć­cami o tale­rze.

– To chyba nie będzie konieczne, Ezi. – Gdy wycią­gnęła rękę po jedno z maleń­kich cia­ste­czek, mały palec jej dłoni odsta­wał jak wów­czas, gdy trzy­mała w niej por­ce­la­nową fili­żankę. – Co ci przy­szło do głowy, żeby wysy­łać Bern­harta samego do lasu?

Ezion zmarsz­czył brwi.

– To słu­żący, Vin­cenzo. Myśla­łem, że takie rze­czy należą do jego obo­wiąz­ków.

Vin­tage rów­nież zmarsz­czyła brwi, po czym odwró­ciła się w stronę drzwi i podała ciastko sto­ją­cemu w progu chłopcu.

– Pro­szę, Bern­har­cie, weź to i zmy­kaj. Na pewno masz jakieś strzały, do któ­rych trzeba umo­co­wać pie­rzy­ska.

Bern­hart patrzył nie­zde­cy­do­wany, jak gdyby wisząca w powie­trzu kłót­nia inte­re­so­wała go bar­dziej niż ciastko. W końcu jed­nak po nie się­gnął, po czym wyszedł i dys­kret­nie zamknął za sobą drzwi.

– Dobrze wiesz, Vin­cenzo, że pew­nego dnia chło­pak będzie doglą­dał win­nic. Jeśli nie…

– Dzicz się roz­ra­sta – prze­rwała mu. – Dziś widzie­li­śmy w koro­nach drzew żer­du­cha. Był bar­dzo duży.

Przez chwilę Ezion mil­czał. Jego dzieci obser­wo­wały ich sze­roko otwar­tymi oczami. Dora­stały wśród opo­wie­ści o ska­żo­nym lesie, choć roz­mowy o nim rzadko poja­wiały się przy stole.

– Kon­tro­lu­jemy to – ode­zwał się w końcu, sta­ra­jąc się pano­wać nad gło­sem. – Obser­wu­jemy. Nie ma powo­dów do obaw. Dla­tego powin­naś sie­dzieć w domu, zamiast wałę­sać się po lesie. Za bar­dzo się przej­mu­jesz.

Sły­sząc to, Vin­tage poczuła, że ogar­nia ją złość, jed­nak to Carla zabrała głos.

– Jak może się roz­ra­stać, Vin? Czy to zna­czy, że czę­ściej będziemy musieli spraw­dzać gra­nice?

Vin­tage zaci­snęła wargi.

– Nie wiem – przy­znała. – W tym cały pro­blem. Po pro­stu za mało o tym wiemy. – Nabrała tchu, zamie­rza­jąc pod­jąć draż­liwy temat. – Wyru­szę wio­sną. Za długo już cze­ka­łam, ale nie jest jesz­cze za późno. Ezio­nie, mój drogi, musimy prze­pro­wa­dzić bada­nia, wyru­szyć w świat, dowie­dzieć się, ile tylko zdo­łamy. Gdzieś tam, za naszym lasem, są wraki Behe­mo­tów, któ­rym mogła­bym się przyj­rzeć. Musimy dowie­dzieć się wię­cej o Dzi­czy i żer­du­chach. Koniec z czy­ta­niem i prze­glą­da­niem sta­rych ksiąg. Muszę wyru­szyć w drogę.

Ezion par­sk­nął śmie­chem, który do niego nie paso­wał.

– Nie zaczy­naj. To nie­do­rzeczne. Masz czter­dzie­ści lat, Vin­cenzo, jesteś głową rodziny i nie pozwolę, żebyś włó­czyła się po Sar­nie, goniąc bogo­wie wie­dzą za czym.

– Jestem czter­dzie­sto­let­nią kobietą, która całe swoje życie zarzą­dza tym miej­scem, uprawą tych wino­ro­śli i pro­duk­cją tego wina. – Wście­kłym ruchem wska­zała na szklane puchary pełne jasno­zło­tego wina wytwa­rza­nego z odmiany zwa­nej Sza­leń­stwem Far­rah. Potra­fiła roz­po­znać je po kolo­rze. – I mam dość tego wszyst­kiego. – Mówiąc to, roz­ło­żyła ręce. – Teraz ty jesteś za to odpo­wie­dzialny, Ezio­nie. Nie ja.

Się­gnęła po leżący na stole kape­lusz, wci­snęła go na głowę, po czym wyszła z jadalni i trza­snęła drzwiami tak, że aż zabrzę­czały sztućce.

Wyszedł­szy na kory­tarz, oparła się o ścianę, zasko­czona tym, jak bar­dzo wali jej serce. To ze zło­ści, powie­działa sobie w duchu. Chwilę póź­niej zza rogu wychy­nęła głowa Bern­harta.

– Wszystko w porządku, pani?

Vin­tage zamarła. Czuła powolne mro­wie­nie peł­znące od pal­ców u nóg w górę krę­go­słupa. Było niczym zapo­wiedź waż­nej zmiany, jak cisza przed burzą. Wie­działa, że nic jej nie zatrzyma.

– Tak, nic mi nie jest, Bern­har­cie. – Uśmiech­nęła się do chłopca, który odpo­wie­dział jej tym samym. – Przy­nieś ze schowka moje torby podróżne, chłop­cze. Wyru­szam natych­miast.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij