Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewiąty dom - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Dziewiąty dom - ebook

Hipnotyzujący debiut w powieściach dla dorosłych Leigh Bardugo. Opowieść o władzy, przywilejach, mrocznej magii i morderstwie pośród elity z Ivy League.

Alex Stern to ostatnia dziewczyna, jaka mogłaby znaleźć się na pierwszym roku w Yale. Rzuciła szkołę i jako jedyna przeżyła potworną, niewyjaśnioną zbrodnię. Ostatnie, czego chce, to sprawiać kłopoty, zwłaszcza kiedy Yale może być dla niej nowym początkiem. Jednak darmowa nauka na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów wiąże się z pewnym haczykiem.

Alex ma za zadanie monitorować tajemnicze poczynania tajnych stowarzyszeń w Yale, stowarzyszeń, z których wywodzi się wielu najsłynniejszych i najbardziej wpływowych ludzi świata. Teraz na kampusie znaleziono martwą dziewczynę i wydaje się, że tylko Alex nie akceptuje sposobu, w jaki policja i uniwersytecka administracja wyjaśniły jej śmierć.

Alex wie, że tajne stowarzyszenia są o wiele bardziej złowieszcze i nadzwyczajne, niż ktokolwiek sobie wyobraża.

Tajne stowarzyszenia parają się zakazaną magią. Wskrzeszają umarłych. A czasem żerują na żywych…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-81-2
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ay una moza y una moza que nonse espanta de la muerte
porque tiene padre y madre y sus doge her­ma­nos caza­dos.
Caza de tre taba­ca­des y un cor­tijo enla­driado.
En medio de aquel cor­tijo havia un man­sa­nale
que da man­sa­nas de amo­res en vierno y en verano.
Adien­tro de aquel cor­tijo siete gru­tas hay fra­gu­ada.
En cada gruta y gruta ay echado cade­nado…
El huerco que fue ligero se entró por el cade­nado.

_La Moza y El Huerco_

_Jest taka dziew­czyna, która nie boi się śmierci_
_Bo ma ojca i matkę, i dwu­na­stu braci myśli­wych,_
_Dom z trzema pię­trami i zagrodę,_
_A pośrodku farmy jabłoń, co rodzi jabłka miło­sne zimą i latem._
_Na far­mie jest sie­dem pie­czar,_
_A każda z nich zamknięta na kłódkę…_
_Śmierć była świa­tłem i zakra­dła się przez dziurkę od klu­cza._

_Śmierć i dziew­czyna_,
bal­lada sefar­dyj­skaPRO­LOG. POCZĄ­TEK WIO­SNY

Pro­log

POCZĄ­TEK WIO­SNY

Zanim Alex zdo­łała pozbyć się krwi ze swo­jego porząd­nego weł­nia­nego płasz­cza, zro­biło się za cie­pło na jego nosze­nie. Wio­sna nade­szła nie­chęt­nie; bla­do­nie­bie­skim poran­kom nie uda­wało się nabrać inten­syw­no­ści, zamiast tego od razu prze­cho­dziły w wil­gotne, posępne popo­łu­dnia, upo­rczywy mróz obrę­biał drogę wyso­kimi, brud­nymi be­zami. Jed­nak gdzieś w poło­wie marca kawałki traw­nika mię­dzy kamien­nymi ścież­kami Sta­rego Kam­pusu zaczęły wynu­rzać się spod top­nie­ją­cego śniegu wil­gotne, czarne i pokryte kęp­kami zmierz­wio­nej trawy, a Alex zła­pała się na tym, że tkwi na sie­dzi­sku w oknie w jed­nym z poko­jów ukry­tych na ostat­nim pię­trze budynku nr 268 przy York Street i czyta Suge­ro­wane wyma­ga­nia dla kan­dy­da­tów do Domu Lete.

Sły­szała tyka­nie zegara na kominku oraz dźwięki dzwonka, gdy klienci wcho­dzili do sklepu odzie­żo­wego na dole i z niego wycho­dzili. Tajne pokoje nad skle­pem człon­ko­wie Lete nazy­wali czule Klitką, zaś w lokalu poni­żej w róż­nych okre­sach mie­ścił się sklep obuw­ni­czy, sklep ze sprzę­tem myśliw­skim i tury­stycz­nym oraz czynny cało­do­bowo mini­mar­ket Wawa z okien­kiem Taco Bell. Pamięt­niki człon­ków Lete z tego okresu pełne są narze­ka­nia na smród odsma­ża­nej fasoli i gril­lo­wa­nej cebuli prze­sią­ka­jący z dołu – aż do 1995 roku, kiedy ktoś zacza­ro­wał Klitkę oraz tylną klatkę scho­dową pro­wa­dzącą do zaułka, żeby zawsze pach­niały pły­nem do zmięk­cza­nia tka­nin i goź­dzi­kami.

Alex odkryła bro­szurkę z zale­ce­niami dla Domu Lete w cza­sie tych męt­nych tygo­dni po incy­den­cie w rezy­den­cji przy Orange Street. Od tam­tego czasu tylko raz spraw­dziła swoją pocztę na sta­rym kom­pu­te­rze w Klitce – zoba­czyła długi łań­cu­szek wia­do­mo­ści od dzie­kana San­dowa i zaraz się wylo­go­wała. Pozwo­liła, żeby bate­ria w jej tele­fo­nie roz­ła­do­wała się, igno­ro­wała zaję­cia i patrzyła, jak gałę­zie wypusz­czają pączki liści na knyk­ciach niczym kobieta przy­mie­rza­jąca pier­ścionki. Wyja­dła całe jedze­nie ze spi­żarki i zamra­żarki – naj­pierw deli­ka­te­sowe sery i wędzo­nego łoso­sia, a potem puszki z fasolką i z brzo­skwi­niami w syro­pie z pude­łek opi­sa­nych jako żela­zne racje. Kiedy i one się skoń­czyły, zaczęła gorącz­kowo zama­wiać jedze­nie na wynos, obcią­ża­jąc za wszystko wciąż aktywne konto Dar­ling­tona. Zej­ście scho­dami i powrót były dla niej dosta­tecz­nie męczące, żeby musiała odpo­cząć, zanim rzu­cała się na lunch albo obiad. Cza­sem w ogóle nie zawra­cała sobie głowy jedze­niem i po pro­stu zasy­piała na sie­dzi­sku w oknie albo na pod­ło­dze obok pla­sti­ko­wych toreb i zawi­nię­tych w folię pojem­nicz­ków. Nikt nie przy­szedł spraw­dzić, co u niej. Nie został nikt, kto mógłby to zro­bić.

Bro­szurkę wydru­ko­wano tan­det­nie, spięto w sko­ro­szy­cie z czarno-bia­łym obraz­kiem przed­sta­wia­ją­cym Hark­ness Tower na okładce i napi­sem „Jeste­śmy paste­rzami” poni­żej. Wąt­piła, żeby zało­ży­ciele Domu Lete mieli na myśli Johnny’ego Casha, gdy wybie­rali motto, ale za każ­dym razem, gdy widziała te słowa, myślała o okre­sie Bożego Naro­dze­nia, gdy leżała na sta­rym mate­racu u Lena w Van Nuys, pokój się krę­cił, nie­do­je­dzona puszka sosu żura­wi­no­wego stała obok niej na pod­ło­dze, a Johny Cash śpie­wał: „Jeste­śmy paste­rzami, prze­wę­dro­wa­li­śmy przez góry. Zosta­wi­li­śmy nasze stada, gdy poja­wiła się nowa gwiazda”. Myślała o Lenie, który obró­cił się do niej, wsu­nął rękę pod jej koszulkę i zamru­czał jej do ucha: „Do bani ci paste­rze”.

Wytyczne doty­czące kan­dy­da­tów do Domu Lete umiesz­czono pod koniec bro­szurki i ostat­nim razem uak­tu­al­niano je w 1962 roku.

Wyso­kie osią­gnię­cia aka­de­mic­kie, w szcze­gól­no­ści w histo­rii i che­mii.

Zdol­no­ści języ­kowe i prak­tyczna zna­jo­mość łaciny i greki.

Dobre zdro­wie fizyczne i higiena oso­bi­sta. Mile widziane oznaki regu­lar­nej dba­ło­ści o spraw­ność fizyczną.

Widoczne prze­jawy sta­tecz­nego cha­rak­teru i zami­ło­wa­nie do dys­kre­cji.

Zain­te­re­so­wa­nie wie­dzą tajemną nie jest dobrze widziane, ponie­waż czę­sto sta­nowi wskaź­nik skłon­no­ści do bycia „wyrzut­kiem”.

Brak nad­mier­nej wraż­li­wo­ści, gdy w grę wcho­dzą realia ludz­kiej ana­to­mii.

MORS VIN­CIT OMNIA.

Alex, któ­rej zna­jo­mość łaciny była dalece nie­za­do­wa­la­jąca, musiała spraw­dzić zna­cze­nie tej sen­ten­cji: „Śmierć wszystko zwy­cięża”. Jed­nak na mar­gi­ne­sie ktoś naba­zgrał irru­mat nad vin­cit, nie­mal cał­ko­wi­cie zama­zu­jąc ory­gi­nalne słowo nie­bie­skim dłu­go­pi­sem.

Pod wyma­ga­niami Lete wid­niał dopi­sek: „Wymogi wobec kan­dy­da­tów obni­żono w dwóch wypad­kach: Lowella Scotta (licen­cjat z lite­ra­tury angiel­skiej, 1909) i Sinc­la­ira Bella Bra­ver­mana (bez dyplomu, 1950) z mie­sza­nymi skut­kami”.

Dopi­sano tam też drugą adno­ta­cję na mar­gi­ne­sie, kan­cia­stymi jak zapis EKG bazgro­łami, nie­wąt­pli­wie nale­żą­cymi do Dar­ling­tona: „Alex Stern”. Pomy­ślała o nasią­ka­ją­cym krwią dywa­nie w sta­rej rezy­den­cji Ander­sona. Pomy­ślała o dzie­ka­nie, który pobie­lał na widok wysta­ją­cej mu z nogi kości udo­wej, i o smro­dzie dzi­kich psów wypeł­nia­ją­cym powie­trze.

Alex odsta­wiła pojem­nik z folii alu­mi­nio­wej z zim­nym fala­fe­lem z Mamoun’s, otarła ręce o dres Domu Lete. Pokuś­ty­kała do łazienki, otwo­rzyła fiolkę z zol­pi­de­mem i wło­żyła jedną pigułkę pod język. Pod­su­nęła zło­żoną dłoń pod kran i patrzyła, jak woda opływa jej palce, słu­chała ponu­rego bul­gotu dobie­ga­ją­cego z odpływu. „Wymogi wobec kan­dy­da­tów obni­żono w dwóch wypad­kach”.

Po raz pierw­szy od tygo­dni spoj­rzała, jak posi­nia­czona dziew­czyna w obry­zga­nym wodą lustrze pod­ciąga pod­ko­szulkę. Ropa popla­miła bawełnę na żółto. Rana w boku Alex była głę­boką wklę­sło­ścią pokrytą zakrze­płą czer­nią. Ugry­zie­nie zosta­wiło widoczny łuk, o któ­rym wie­działa, że źle się zagoi, o ile w ogóle. Jej mapa się zmie­niła, linia brze­gowa się prze­kształ­ciła. Mors irru­mat omnia. Śmierć dyma nas wszyst­kich.

Alex deli­kat­nie dotknęła roz­pa­lo­nej czer­wo­nej skóry wokół śla­dów zębów. Rana była zaka­żona. To ją tro­chę mar­twiło, umysł pró­bo­wał obu­dzić jej instynkt samo­za­cho­waw­czy, ale myśl o się­gnię­ciu po tele­fon i poje­cha­niu do przy­chodni dla stu­den­tów – o sekwen­cji dzia­łań, jakie każde nowe dzia­ła­nie zapo­cząt­kuje – była przy­tła­cza­jąca, a przy­tę­pione cie­płe rwa­nie w ciele, które wznie­cało w sobie pożar, stało się nie­mal kojące. Może dosta­nie gorączki i zacznie mieć zwidy.

Obrzu­ciła spoj­rze­niem łuk żeber. Nie­bie­skie żyłki pod bled­ną­cymi sinia­kami przy­po­mi­nały zrzu­cone druty wyso­kiego napię­cia. Jej usta wyglą­dały jak pokryte puchem z powodu spierzch­nię­tej skóry. Pomy­ślała o swoim imie­niu i nazwi­sku wypi­sa­nych na mar­gi­ne­sie bro­szurki – trzeci przy­pa­dek.

– Skutki są zde­cy­do­wa­nie mie­szane – powie­działa i zdzi­wiła się, jak zgrzy­tli­wie brzmi jej wła­sny głos.

Roze­śmiała się i odnio­sła wra­że­nie, że odpływ umy­walki jej zawtó­ro­wał. Może już miała gorączkę.

W sil­nym jarze­nio­wym świe­tle lamp łazien­ko­wych zła­pała brzegi ugry­zie­nia i wbiła palce w ranę, szczy­piąc ciało przy szwach, aż ból okrył ją niczym pele­ryna i wycze­ki­wana ciem­ność gwał­tow­nie napły­nęła.

To była wio­sna. Jed­nak kło­poty zaczęły się nocą w samym środku ciem­nej zimy, kiedy Tara Hut­chins umarła, a Alex wciąż myślała, że wszystko jej się upie­cze.Czaszka i Kości, naj­star­sze ze sto­wa­rzy­szeń rezy­den­cjal­nych, pierw­szy z ośmiu Domów Zasłony, zało­żony w 1832 roku. Kościeje mogą szczy­cić się więk­szą liczbą pre­zy­den­tów, wydaw­ców, magna­tów prze­my­sło­wych i człon­ków rządu niż jakie­kol­wiek inne sto­wa­rzy­sze­nie (pełna lista wycho­wan­ków znaj­duje się w Anek­sie C) i być może słowo „szczy­cić się” jest tu naj­wła­ściw­sze. Kościeje są świa­domi swo­ich wpły­wów i ocze­kują sza­cunku ze strony dele­ga­tów Lete. Powinni jed­nak pamię­tać wła­sne motto: „Bogaci i biedni – wszy­scy są równi w obli­czu śmierci”. Zacho­wuj­cie się powścią­gli­wie i postę­puj­cie dyplo­ma­tycz­nie, jak naka­zuje wasz urząd i zwią­zek z Lete, ale zawsze pamię­taj­cie, że naszym obo­wiąz­kiem nie jest umac­niać naj­lep­szych i naj­by­strzej­szych z Yale w ich próż­no­ści, ale stać mię­dzy żywymi i umar­łymi.

_z Życie Lete: pro­ce­dury i pro­to­koły Dzie­wią­tego Domu_

Kościeje uwa­żają się za tyta­nów pośród pro­stacz­ków i to może wner­wiać. Jed­nak kim jestem, żeby się cze­piać, kiedy drinki są mocne, a dziew­częta śliczne?

Pamięt­nik Geo­rge’a Petita z cza­sów w Lete
(Say­brook Col­lege ’56)2. ZESZŁA JESIEŃ

2

ZESZŁA JESIEŃ

Daniel Arling­ton szczy­cił się tym, że jest przy­go­to­wany na wszystko, ale gdyby miał wybrać frazę do opi­sa­nia Alex Stern, musiałby powie­dzieć, że to „nie­miła nie­spo­dzianka”. Mógłby wymy­ślić mnó­stwo innych okre­śleń dla niej, ale żadne nie byłoby uprzejme, a Dar­ling­ton zawsze sta­rał się być uprzejmy. Gdyby został wycho­wany przez swo­ich rodzi­ców – ojca dyle­tanta i wyga­daną, ale genialną matkę – może miałby inne prio­ry­tety, ale wycho­wał go jego dzia­dek, Daniel Tabor Arling­ton III, który wie­rzył, że więk­szość pro­ble­mów można roz­wią­zać za pomocą posta­rzo­nej w beczce szkoc­kiej, mnó­stwa lodu i nie­na­gan­nych manier.

Jego dzia­dek ni­gdy nie poznał Galaxy Stern.

Dar­ling­ton odna­lazł pokój Alex na par­te­rze aka­de­mika w Van­der­bilt Hall w upalny, bez­na­dziejny dzień w pierw­szym tygo­dniu wrze­śnia. Mógł pocze­kać, aż sama zgłosi się do domu przy Orange Street, ale kiedy on był na pierw­szym roku, jego men­torka, nie­zrów­nana Michelle Ala­med­dine, która była jego Wergi­liu­szem, powi­tała go w Yale i wśród tajem­nic Domu Lete, przy­cho­dząc do jego aka­de­mika dla pierw­szo­rocz­nia­ków w Sta­rym Kam­pu­sie. Dar­ling­ton posta­no­wił sobie, że zrobi wszystko jak należy, nawet jeśli wszystko, co wią­zało się ze Stern, od początku źle się zapo­wia­dało.

Nie wybrał sobie Galaxy Stern na swo­jego Dan­tego. Wię­cej – przez sam fakt swo­jego ist­nie­nia Galaxy Stern okra­dła go z cze­goś, na co cze­kał przez całe trzy lata w Lete: z chwili, kiedy obda­rzy kogoś nowego pracą, którą sam kochał, kiedy otwo­rzy świat nie­zwy­kło­ści przed jakąś godną tego, cho­ciaż niczego nie podej­rze­wa­jącą duszą. Rap­tem kilka mie­sięcy temu roz­pa­ko­wał pudła z apli­ka­cjami przy­szłych stu­den­tów pierw­szego roku i uło­żył je w sto­sach w salo­nie w Black Elm. Z pod­nie­ce­nia krę­ciło mu się w gło­wie. Obie­cał sobie prze­czy­tać, a przy­naj­mniej przej­rzeć wszyst­kie ponad tysiąc osiem­set teczek, zanim przed­stawi swoje reko­men­da­cje absol­wen­tom Domu Lete. Zamie­rzał być spra­wie­dliwy i skru­pu­latny, zacho­wać otwarty umysł i osta­tecz­nie wybrać dwu­dzie­stu kan­dy­da­tów do roli Dan­tego. Potem Dom Lete zba­dałby ich pocho­dze­nie, spraw­dził stan zdro­wia, wychwy­cił ewen­tu­alne oznaki cho­roby psy­chicz­nej i kło­po­tów finan­so­wych, aż wresz­cie zosta­łaby pod­jęta osta­teczna decy­zja.

Dar­ling­ton przy­go­to­wał sobie plan, ile podań dzien­nie przej­rzy, dzięki czemu ran­kami na­dal mógłby pra­co­wać w posia­dło­ści, a popo­łu­dniami w Muzeum Peabody’ego. I tego dnia w lipcu wyprze­dzał plan – był przy poda­niu nr 324: Mac­ken­zie Hof­fer, 800 punk­tów z angiel­skiego, 720 z mate­ma­tyki, dzie­więć kur­sów zaawan­so­wa­nych na przed­ostat­nim roku, blog na temat Tka­niny z Bay­eux pro­wa­dzony po angiel­sku i po fran­cu­sku. Była obie­cu­jącą kan­dy­datką, dopóki nie doszedł do jej oso­bi­stego eseju, w któ­rym porów­ny­wała się do Emily Dic­kin­son. Dar­ling­ton wła­śnie rzu­cił jej teczkę na kupę „nie”, kiedy dzie­kan San­dow zadzwo­nił, żeby powie­dzieć, że poszu­ki­wa­nia się skoń­czyły. Zna­leźli kan­dy­data. Wycho­wan­ko­wie Lete pod­jęli decy­zję jed­no­gło­śnie.

Dar­ling­ton chciał zapro­te­sto­wać. Do dia­bła, chciał coś potłuc. Zamiast tego popra­wił stos teczek przed sobą i zapy­tał:

– Kto to taki? Mam tu wszyst­kie teczki.

– Nie masz jej teczki. Ni­gdy nie zło­żyła poda­nia. Nie skoń­czyła nawet szkoły śred­niej. – Zanim Dar­ling­ton zdo­łał wyrzu­cić z sie­bie słowa obu­rze­nia, San­dow dodał: – Daniel, ona widzi Sza­rych.

Dar­ling­ton zawa­hał się z ręką na­dal na teczce Mac­ken­zie Hof­fer (dwa razy pra­co­wała latem dla orga­ni­za­cji Habi­tat for Huma­nity). Nie cho­dziło tylko o to, że San­dow posłu­żył się jego imie­niem, co rzadko robił. „Ona widzi Sza­rych”. Jedyny spo­sób, żeby żywi widzieli umar­łych, to napić się Oroz­ce­rio, nie­zmier­nie zło­żo­nego elik­siru, któ­rego stwo­rze­nie wyma­gało nad­zwy­czaj­nych umie­jęt­no­ści i skru­pu­lat­no­ści. Sam tego pró­bo­wał, gdy miał sie­dem­na­ście lat, zanim w ogóle usły­szał o Lete, kiedy jedy­nie żywił nadzieję, że na tym świe­cie ist­nieje coś wię­cej, niż pozwo­lono mu wie­rzyć. Jego wysiłki spra­wiły, że wylą­do­wał na pogo­to­wiu i krwa­wił z uszu i oczu przez dwa dni.

– Zdo­łała uwa­rzyć elik­sir? – zapy­tał pod­eks­cy­to­wany i (mógł się do tego przy­znać) odro­binę zazdro­sny.

Zapa­dło mil­cze­nie, które trwało dość długo, żeby Dar­ling­ton wyłą­czył lampkę na biurku dziadka i wyszedł na tylną werandę Black Elm. Stąd widział domy na stoku łagod­nie opa­da­ją­cym wzdłuż Edge­wood w kie­runku kam­pusu, a znacz­nie dalej wody zatoki Long Island Sound. Wszyst­kie zie­mie aż po Cen­tral Ave­nue sta­no­wiły kie­dyś część posia­dło­ści Black Elm, ale roz­sprze­dano je po kawałku, w miarę jak for­tuna Arling­to­nów top­niała. Dom, różane ogrody, pobo­jo­wi­sko znisz­czo­nego labi­ryntu na skraju lasu – tylko tyle się ostało i tylko on pozo­stał, żeby zaj­mo­wać się nimi, żeby je przy­strzy­gać i hołu­bić, aż z powro­tem ożyją. Zapa­dał wła­śnie powolny letni zmierzch, gęsty od koma­rów i bły­sków świe­tli­ków. Dar­ling­ton widział znak zapy­ta­nia bia­łego ogona Cosmo, gdy kot szedł przez wysoką trawę, skra­da­jąc się za jakimś małym stwo­rze­niem.

– Bez elik­siru – powie­dział San­dow. – Ona po pro­stu ich widzi.

– Rozu­miem… – mruk­nął Dar­ling­ton, patrząc, jak drozd dzio­bie coś bez prze­ko­na­nia u potrza­ska­nej pod­stawy cze­goś, co kie­dyś było fon­tanną w kształ­cie obe­li­sku.

Nie miał nic wię­cej do powie­dze­nia. Cho­ciaż Dom Lete powstał, żeby moni­to­ro­wać dzia­łal­ność taj­nych sto­wa­rzy­szeń Yale, jego dru­gim zada­niem było roz­wi­kła­nie tajem­nic tego, co leży poza Zasłoną. Od lat doku­men­to­wali histo­rie ludzi, któ­rzy rze­czy­wi­ście widzieli zjawy. Nie­które histo­rie były potwier­dzone, inne oka­zy­wały się nie­wiele wię­cej niż plotką. Zatem jeśli zarząd zna­lazł dziew­czynę, która potrafi coś takiego, i mógł spra­wić, że będzie miała u nich dług wdzięcz­no­ści… Cóż, to by było na tyle. Powi­nien się cie­szyć, że ją pozna.

Miał ochotę się upić.

– Ja też nie jestem z tego powodu szcze­gól­nie ura­do­wany – powie­dział San­dow. – Wiesz jed­nak, w jakim znaj­du­jemy się poło­że­niu. To ważny rok dla Lete. Potrze­bu­jemy, żeby wszy­scy byli zado­wo­leni.

Dom Lete spra­wo­wał pie­czę nad Domami Zasłony, ale jed­no­cze­śnie zale­żał od nich finan­sowo. To był rok odno­wie­nia umów finan­so­wych, a sto­wa­rzy­sze­nia od dawna dzia­łały bez żad­nych incy­den­tów, więc zaczęto szem­rać i suge­ro­wać, że może nie trzeba się­gać do szka­tuł i dalej utrzy­my­wać Lete.

– Przy­ślę ci jej dane. Nie jest… Nie jest Dan­tem, na jakiego mogli­śmy mieć nadzieję, ale sta­raj się zacho­wać otwarty umysł.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Dar­ling­ton, bo tak uczy­niłby dżen­tel­men. – Tak wła­śnie zro­bię.

Sta­rał się to mówić szcze­rze. Sta­rał się nawet po prze­czy­ta­niu jej teczki, nawet po obej­rze­niu prze­pro­wa­dzo­nej przez San­dowa roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, nagra­nej w szpi­talu w Van Nuys w Kali­for­nii, gdy usły­szał jej chra­pliwy głos podobny do brzmie­nia popsu­tego instru­mentu dętego. Zna­le­ziono ją nagą i pogrą­żoną w śpiączce w miej­scu zbrodni, obok dziew­czyny, która miała mniej szczę­ścia niż ona i nie prze­żyła działki fen­ta­nylu, który obie wzięły. Szcze­góły tego wszyst­kiego były wstręt­niej­sze i smut­niej­sze, niż był w sta­nie ogar­nąć. Sta­rał się jej współ­czuć. Jego Dante, dziew­czyna, którą obda­rzy klu­czami do tajem­nego świata, była kry­mi­na­listką, nar­ko­manką, wyrzut­kiem i nie dbała o żadną z waż­nych dla niego rze­czy. Mimo to się sta­rał.

Jed­nak nic nie przy­go­to­wało go na szok spo­tka­nia jej we wła­snej oso­bie w nędz­nym wspól­nym pokoju w Van­der­bilt. Pokój był mały, ale wysoki, trzy okna wycho­dziły na dzie­dzi­niec w kształ­cie pod­kowy, a dwoje wąskich drzwi pro­wa­dziło do przy­le­głych sypialni. W pomiesz­cze­niu pano­wał rado­sny chaos, towa­rzy­szący wpro­wa­dza­niu się pierw­szo­rocz­nia­ków: kar­tony na pod­ło­dze, żad­nych porząd­nych mebli na widoku, za to roz­chwie­ru­tana lampa i zde­ze­lo­wany fotel z pod­nóż­kiem zepchnięte pod od dawna nie­dzia­ła­jący komi­nek. Musku­larna blon­dynka w szor­tach do bie­ga­nia – Lau­ren, jak się domy­ślał (naj­pew­niej kurs przy­go­to­wu­jący do stu­diów medycz­nych, przy­zwo­ite wyniki testów, kapi­tan dru­żyny hokeja na tra­wie w swoim pry­wat­nym liceum w Fila­del­fii) – usta­wiała sty­li­zo­wany na sta­roć adap­ter na sie­dzi­sku w oknie, a obok niego balan­so­wała pla­sti­kowa skrzynka z pły­tami. Fotel pew­nie też nale­żał do niej, przy­wie­ziony w wozie do prze­pro­wa­dzek z hrab­stwa Bucks do New Haven. Anna Breen (Hunt­sville w sta­nie Tek­sas, sty­pen­dium STEM, przo­dow­nik chóru) sie­działa na pod­ło­dze, pró­bu­jąc zło­żyć coś, co wyglą­dało jak regał na książki. To była dziew­czyna, która ni­gdy tak naprawdę nie będzie tu paso­wać. Skoń­czy w gru­pie śpie­wa­ją­cej a cap­pella albo mocno się zaan­ga­żuje w życie swo­jego kościoła. Z pew­no­ścią nie będzie impre­zo­wać ze współ­lo­ka­tor­kami.

Potem pozo­stałe dwie dziew­czyny wyszły z jed­nej z sypialni; z tru­dem dźwi­gały we dwie poobi­jane uni­wer­sy­tec­kie biurko.

– Musi­cie sta­wiać to tutaj? – zapy­tała ponuro Anna.

– Potrze­bu­jemy wię­cej miej­sca – odpo­wie­działa dziew­czyna w let­niej sukience w kwiaty; Dar­ling­ton wie­dział, że to Mercy Zhao (for­te­pian, 800 punk­tów z mate­ma­tyki, 800 z czy­ta­nia/pisa­nia; nagro­dzone eseje o Rabe­lais’m i dziwne, ale fra­pu­jące porów­na­nie frag­mentu z _Wście­kło­ści i wrza­sku_ z kawał­kiem o gru­szy w _Opo­wie­ściach kan­ter­be­ryj­skich_, które zwró­ciło uwagę wydziału języka angiel­skiego zarówno na uni­wer­sy­te­cie w Yale, jak i w Prin­ce­ton).

A potem Galaxy Stern (bez świa­dec­twa ukoń­cze­nia szkoły śred­niej, bez żad­nych osią­gnięć war­tych wspo­mnie­nia, poza tym, że prze­trwała nie­dole swo­jego życia) wyszła z ciem­nego zakątka sypialni ubrana w koszulę z dłu­gim ręka­wem i czarne dżinsy zupeł­nie nie pasu­jące do upału; trzy­mała w chu­dych rękach drugi koniec biurka. Na niskiej jako­ści nagra­niu wideo San­dowa było widać gład­kie, pro­ste pasma jej czar­nych wło­sów, ale film nie uchwy­cił suro­wej pre­cy­zji prze­działka pośrodku głowy, wychwy­cił pustkę w jej oczach, ale nie to, że są ciemne jak plama atra­mentu. Wyglą­dała na nie­do­ży­wioną, jej oboj­czyki ryso­wały się mocno jak wykrzyk­niki pod mate­ria­łem koszuli. Była zbyt gładka, uli­zana, wyda­wała się nie­mal wil­gotna, nie tyle jak ondyna, która wynu­rzyła się z fal, ile jak rusałka o zębach ostrych jak szty­lety.

A może po pro­stu potrze­bo­wała coś prze­ką­sić i uciąć sobie długą drzemkę.

„W porządku, Stern, zaczy­najmy”.

Dar­ling­ton zapu­kał do drzwi, wszedł, posłał jej sze­roki, pro­mienny, przy­ja­zny uśmiech, gdy sta­wiały biurko w kącie wspól­nego pokoju.

– Alex! Twoja mama popro­siła, żebym spraw­dził, co u cie­bie. To ja, Dar­ling­ton.

Przez chwilę robiła wra­że­nie cał­ko­wi­cie zagu­bio­nej, wręcz spa­ni­ko­wa­nej, a potem odwza­jem­niła jego uśmiech.

– Hej! Nie pozna­łam cię.

Dobrze. Potrafi się dosto­so­wać.

– Pro­simy o zapo­zna­nie – ode­zwała się Lau­ren, patrząc z zacie­ka­wie­niem, tak­su­jąco.

Wyjęła _A Day at the Races_ Queenów ze skrzynki.

Dar­ling­ton wycią­gnął rękę.

– Jestem Dar­ling­ton, kuzyn Alex.

– Ty też jesteś w JE? – spy­tała Lau­ren.

Dar­ling­ton pamię­tał to nie­za­słu­żone poczu­cie lojal­no­ści. Na początku roku wszy­scy pierw­szo­rocz­niacy zosta­wali przy­dzie­leni do col­lege’ów z inter­na­tami, gdzie będą spo­ży­wać więk­szość swo­ich posił­ków i gdzie osta­tecz­nie będą spali, kiedy opusz­czą Stary Kam­pus jako dru­go­rocz­niacy. Będą kupo­wać sza­liki w kolo­rach swo­ich col­lege’ów, uczyć się ich przy­śpie­wek i mott. Alex nale­żała do Lete, tak samo jak Dar­ling­ton, ale przy­dzie­lono ją do Jona­thana Edwarda, col­lege’u nazwa­nego na pamiątkę pastora od ognia i siarki.

– Jestem w Daven­port – odpo­wie­dział – ale nie miesz­kam w kam­pu­sie.

Lubił miesz­kać w Daven­port Col­lege, lubił tam­tej­szą jadal­nię, roz­le­gły tra­wia­sty dzie­dzi­niec. Nie odpo­wia­dało mu jed­nak to, że posia­dłość Black Elm stała wtedy pusta, a pie­nią­dze, jakie oszczę­dzał na aka­de­miku i sto­łówce, wystar­czyły, żeby zeszłej wio­sny usu­nąć zacieki w sali balo­wej. Poza tym Cosmo lubił towa­rzy­stwo.

– Masz samo­chód? – spy­tała Lau­ren.

Mercy się roze­śmiała.

– O Boże, nie wygłu­piaj się.

Lau­ren wzru­szyła ramio­nami.

– Jak ina­czej doje­dziemy do Ikei? Potrze­bu­jemy sofy.

Będzie przy­wód­czy­nią tej grupy; to ona będzie suge­ro­wać, na które imprezy się wybrać, i zapro­po­nuje, żeby urzą­dziły u nich w pokoju popi­jawę z oka­zji Hal­lo­ween.

– Wybacz – odpo­wie­dział z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem – ale nie mogę cię pod­wieźć. Przy­naj­mniej nie dzi­siaj. – Ani ni­gdy indziej. – I muszę na chwilę ukraść Alex.

Alex otarła ręce o dżinsy.

– Pró­bu­jemy się zado­mo­wić – odparła z waha­niem, wręcz z nadzieją.

Widział plamy potu pod jej pachami.

– Obie­ca­łaś – powie­dział, mru­ga­jąc poro­zu­mie­waw­czo. – A wiesz, jak moja mama pod­cho­dzi do spraw rodzin­nych.

Dostrzegł roz­błysk buntu w jej wil­got­nych jak od oleju oczach, ale odpo­wie­działa tylko:

– Dobra.

– Możesz dać nam gotówkę na sofę? – spy­tała ją Lau­ren, wkła­da­jąc szorst­kim gestem płytę Queenów do skrzynki.

Dar­ling­ton miał nadzieję, że to nie był ory­gi­nalny winyl.

– Jasne – odpo­wie­działa Alex. Odwró­ciła się do Dar­ling­tona. – Ciotka Eileen powie­działa, że dorzuci się do nowej sofy, prawda?

Matka Dar­ling­tona nazy­wała się Har­per i wąt­pił, żeby choćby znała słowo „Ikea”.

– Serio?

Alex skrzy­żo­wała ręce.

– Aha.

Dar­ling­ton wyjął port­fel z tyl­nej kie­szeni i wycią­gnął trzy­sta dola­rów. Podał je Alex, a ta podała je Lau­ren.

– Tylko pamię­taj, żeby wysłać jej kartkę z podzię­ko­wa­niami – powie­dział Dar­ling­ton.

– Na pewno – zapew­niła go Alex. – Wiem, że bar­dzo pil­nuje takich rze­czy.

Kiedy szli przez traw­niki Sta­rego Kam­pusu, zosta­wia­jąc za sobą wieże z czer­wo­nej cegły i blanki Van­der­bilt Hall, Dar­ling­ton powie­dział:

– Jesteś mi winna trzy­sta dola­rów. Nie kupię ci nowej sofy.

– Stać cię – odparła chłodno Alex. – Domy­ślam się, że pocho­dzisz z dobrej czę­ści mojej rodziny, kuzy­nie.

– Potrze­bo­wa­łaś przy­krywki, żeby czę­sto się ze mną spo­ty­kać.

– Chrza­nisz. Spraw­dza­łeś mnie.

– Moim zada­niem jest cię spraw­dzać.

– Myśla­łam, że twoim zada­niem jest mnie uczyć. To nie to samo.

Przy­naj­mniej nie była głu­pia.

– W porządku. Ale odwie­dziny u ciotki Eileen mogą wytłu­ma­czyć kilka zarwa­nych przez cie­bie nocy.

– O jak bar­dzo zarwa­nych nocach mówimy?

Usły­szał nie­po­kój w jej gło­sie. To ostroż­ność czy leni­stwo?

– Ile powie­dział ci dzie­kan San­dow?

– Nie­wiele. – Odsu­nęła mate­riał koszuli od brzu­cha dla odro­biny ochłody.

– Dla­czego tak się ubra­łaś?

Nie zamie­rzał pytać, ale robiła wra­że­nie, jakby się męczyła w zapię­tej pod szyję czar­nej koszuli bez koł­nie­rzyka, z pla­mami potu roz­le­wa­ją­cymi się pod pachami i jakby zupeł­nie tu nie paso­wała. Dziew­czyna, która potrafi tak gładko kła­mać, powinna lepiej wyczu­wać, jak ukryć się w tłu­mie.

Alex rzu­ciła mu tylko spoj­rze­nie z ukosa.

– Jestem bar­dzo skromna.

Dar­ling­ton nie wie­dział, jak na to zare­ago­wać. Wska­zał więc jeden z dwóch iden­tycz­nych budyn­ków po dwóch stro­nach ścieżki.

– To naj­star­szy budy­nek w kam­pu­sie.

– Nie wygląda na stary.

– Jest dobrze utrzy­many. Cho­ciaż nie­wiele bra­ko­wało, żeby prze­padł. Ludzie myśleli, że psuje wygląd Sta­rego Kam­pusu, i chcieli go wybu­rzyć.

– Dla­czego tego nie zro­bili?

– Ofi­cjal­nie dzięki kam­pa­nii na rzecz jego zacho­wa­nia, ale prawda jest taka, że Dom Lete odkrył, że jest nośny.

– Że co?

– W sen­sie ducho­wym. Sta­no­wił część sta­rego rytu­ału wią­żą­cego, który miał chro­nić kam­pus. – Skrę­cili w prawo i poszli ścieżką, która dopro­wa­dzi ich do niby-śre­dnio­wiecz­nej kraty w Phelps Gate. – Kie­dyś cały col­lege wyglą­dał w taki spo­sób. Małe budynki z czer­wo­nej cegły. Kolo­nialne. Zupeł­nie jak Harvard. A potem po woj­nie sece­syj­nej wznie­siono mury. Teraz więk­szość kam­pusu wygląda podob­nie: seria for­tec oto­czo­nych murami i bra­mami, z don­żo­nem pośrodku.

Stary Kam­pus sta­no­wił ide­alny przy­kład – roz­le­gły kwa­drat wyso­kich kamien­nych aka­de­mi­ków oka­la­jący zalany słoń­cem dzie­dzi­niec otwarty dla wszyst­kich – dopóki nie nad­cho­dziła noc i nie zatrza­ski­wano bram.

– Dla­czego? – spy­tała Alex.

– Żeby trzy­mać motłoch z dala. Żoł­nie­rze wró­cili po woj­nie do New Haven zdzi­czali, więk­szość była nie­żo­nata, wielu z nich zostało oka­le­czo­nych psy­chicz­nie po wal­kach. Nade­szła też fala imi­gran­tów. Irland­czycy, Włosi, wyzwo­leni nie­wol­nicy, wszy­scy szu­kali pracy w fabry­kach. Yale nie chciało ich tutaj.

Alex się roze­śmiała.

– Coś cię bawi? – zapy­tał.

Obej­rzała się na swój aka­de­mik.

– Mercy jest Chinką. Po sąsiedzku mieszka Nige­ryjka. I jesz­cze mój skun­dlony tyłek. I tak się tu dosta­li­śmy. Osta­tecz­nie.

– Po dłu­gim, powol­nym oblę­że­niu.

Słowo „skun­dlony” ode­brał jak nie­bez­pieczną przy­nętę. Spoj­rzał na jej czarne włosy, czarne oczy, oliw­kowy odcień skóry. Mogłaby być Gre­czynką. Mek­sy­kanką. Białą.

– Matka Żydówka, nie wspo­mniano o ojcu, ale domy­ślam się, że jakiś był?

– Ni­gdy go nie pozna­łam.

Kryło się tu coś wię­cej, ale nie zamie­rzał naci­skać.

– Wszy­scy mamy białe plamy w życio­ry­sach, któ­rych nie wypeł­niamy.

Doszli go Phelps Gate, wiel­kiego łuku, w któ­rym nio­sło się echo. Brama pro­wa­dziła na Col­lege Street i z dala od względ­nego bez­pie­czeń­stwa Sta­rego Kam­pusu. Dar­ling­ton nie chciał odcho­dzić od tematu. Mieli za wiele spraw do omó­wie­nia, kawał drogi do przej­ścia.

– To bło­nia New Haven Green – powie­dział, kiedy szli jedną z kamien­nych ście­żek. – Kiedy kolo­nia została zało­żona, tutaj wybu­do­wano zbór. To mia­sto miało być nowym Ede­nem, zało­żone mię­dzy dwoma rze­kami jak mię­dzy Tygry­sem i Eufra­tem.

Alex zmarsz­czyła brwi.

– Dla­czego stoi tu tak wiele kościo­łów?

Na bło­niach stały trzy, dwa z nich nie­mal bliź­nia­czo podobne, oba w fede­ral­nym stylu, trzeci był perłą neo­go­tyku.

– W tym mie­ście przy­pada prak­tycz­nie jeden kościół na kwar­tał. A przy­naj­mniej tak było kie­dyś. Nie­które z nich teraz się zamy­kają. Ludzie po pro­stu prze­stali do nich cho­dzić.

– A ty cho­dzisz? – spy­tała.

– A ty?

– Nie.

– Ow­szem, cho­dzę – odpo­wie­dział. – To rodzinna tra­dy­cja.

Dostrzegł błysk war­to­ścio­wa­nia w jej oczach, ale nie czuł potrzeby, żeby się tłu­ma­czyć. Kościół w nie­dzielę, praca w ponie­dzia­łek. Tak żyli Arling­to­no­wie. Kiedy Dar­ling­ton skoń­czył trzy­na­ście lat i zapro­te­sto­wał, że chęt­nie zary­zy­kuje Boży gniew, o ile będzie mógł dłu­żej pospać, dzia­dek zła­pał go za ucho i wywlekł z łóżka, cho­ciaż miał już osiem­dzie­siąt lat.

– Nie obcho­dzi mnie, w co wie­rzysz – powie­dział wtedy. – Robot­nik wie­rzy w Boga i ocze­kuje tego samego od nas, więc ubie­rzesz tyłek, a potem posa­dzisz go w kościel­nej ławce, bo ina­czej oso­bi­ście ci go wygar­buję.

Dar­ling­ton poszedł do kościoła. Dzia­dek zmarł, a on wciąż cho­dził do kościoła.

– Bło­nia to miej­sce, gdzie wznie­siono pierw­szy kościół w mie­ście i zało­żono pierw­szy cmen­tarz. To źró­dło ogrom­nej mocy.

– Co ty nie powiesz.

Dar­ling­ton zdał sobie sprawę, że roz­luź­niła ramiona. Zmie­nił się jej krok. Nie robiła już wra­że­nia kogoś w każ­dej chwili goto­wego do ataku.

Dar­ling­ton pró­bo­wał nie zdra­dzić się ze swoją nad­gor­li­wo­ścią.

– Co widzisz?

Nie odpo­wie­działa.

– Wiem, co potra­fisz. To żadna tajem­nica – dodał.

Alex na­dal patrzyła w dal bez mała znu­dzona.

– Tu jest pusto i tyle. Ni­gdy nie widzę ich zbyt wielu w oko­li­cach cmen­ta­rzy i takich tam.

„I takich tam”. Dar­ling­ton rozej­rzał się, ale widział tylko to, co wszy­scy inni: stu­den­tów, ludzi pra­cu­ją­cych w sądzie albo w ciągu skle­pów wzdłuż Cha­pel Street, roz­ko­szu­ją­cych się słoń­cem pod­czas lun­chu.

Wie­dział, że ścieżki, które wydają się w przy­pad­kowy spo­sób prze­ci­nać bło­nia, zostały wyty­czone przez wol­no­mu­la­rzy, żeby uspo­koić i powstrzy­mać umar­łych, kiedy cmen­tarz prze­nie­siono stąd kilka prze­cznic dalej. Wie­dział, że ich linie two­rzące różę wia­trów – albo pen­ta­gram, zależy kogo zapy­tasz – są widoczne z góry. Wie­dział, że miej­sce, w któ­rym Dąb Lin­coln prze­wró­cił się po hura­ga­nie Sandy, odsła­nia­jąc ludzki szkie­let wplą­tany w jego korze­nie, to jedno z wielu ciał, które ni­gdy nie zostały prze­nie­sione na cmen­tarz przy Grove Street. Patrzył na mia­sto ina­czej z powodu swo­jej wie­dzy, a jego wie­dza nie była zwy­czajna. To był wyraz uwiel­bie­nia. Jed­nak żadna ilość miło­ści nie mogła spra­wić, żeby zaczął widzieć Sza­rych. Nie bez Oroz­ce­rio, kolej­nej działki ze Zło­tej Misy. Zady­go­tał. Za każ­dym razem to było ryzyko, kolejna oka­zja, żeby jego ciało powie­działo „dość”, żeby jedna z jego nerek po pro­stu prze­stała dzia­łać.

– To ma sens, że ich tu nie widzisz – powie­dział. – Pewne rze­czy przy­cią­gają ich na cmen­ta­rze, ale z zasady trzy­mają się od nich z dala.

Teraz wzbu­dził w niej zain­te­re­so­wa­nie. W jej oczach zabły­sło praw­dziwe zacie­ka­wie­nie, pierw­sza wska­zówka cze­goś innego niż czujna rezerwa.

– Dla­czego?

– Sza­rzy kochają życie i wszystko to, co przy­po­mina im bycie żywym. Sól, cukier, pot. Walka i seks, łzy i krew, ludzki dra­mat.

– Myśla­łam, że sól ich odstra­sza.

Dar­ling­ton uniósł brew.

– Widzia­łaś to w tele­wi­zji?

– Poczuł­byś się lepiej, gdy­bym powie­działa, że dowie­dzia­łam się tego ze sta­ro­daw­nej księgi?

– Ow­szem.

– To masz pecha.

– Sól oczysz­cza – powie­dział, gdy prze­cho­dzili przez Tem­ple Street – więc nadaje się do prze­pę­dza­nia demo­nów, cho­ciaż ku mojemu wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu ni­gdy oso­bi­ście nie mia­łem tego zaszczytu. Jed­nak gdy w grę wcho­dzą Sza­rzy, zro­bie­nie kręgu z soli jest odpo­wied­ni­kiem zosta­wie­nia sar­nie soli do liza­nia.

– To co ich odstra­sza?

Przez jej słowa prze­bi­jało żywe pra­gnie­nie. Czyli to było coś, co ją cie­ka­wiło.

– Pył z kości. Zie­mia cmen­tarna. Pozo­sta­ło­ści popiołu z kre­ma­to­rium. _Memento mori_. – Zer­k­nął na nią. – Znasz cokol­wiek łacinę?

Pokrę­ciła głową. Rzecz jasna.

– Nie cier­pią tego, co przy­po­mina o śmierci. Jeśli chcesz mieć pokój wolny od Sza­rych, powieś tam repro­duk­cję Hol­be­ina.

Żar­to­wał, ale widział, że ona prze­tra­wia jego słowa, zapa­mię­tuje sobie nazwi­sko arty­sty. Dar­ling­ton poczuł bole­sne ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia, bo spra­wiło mu to pewną przy­jem­ność. Był tak zajęty zazdrosz­cze­niem dziew­czy­nie jej zdol­no­ści, że nie zasta­no­wił się nawet, jak to musi być, kiedy ni­gdy nie możesz zamknąć drzwi przed umar­łymi.

– Mogę przy­go­to­wać magiczne osłony do two­jego pokoju – powie­dział w ramach pokuty. – Dla całego aka­de­mika, jeśli chcesz.

– Naprawdę?

– Pew­nie. I mogę ci poka­zać, jak samemu je robić.

– Opo­wiedz mi resztę – popro­siła Alex.

Z dala od mrocz­nej jaskini aka­de­mika pot odło­żył się gładką, poły­skliwą war­stwą na jej nosie i czole, zbie­rał się w zagłę­bie­niu nad górną wargą. Prze­poci koszulę, a Dar­ling­ton zorien­to­wał się po spo­so­bie, w jaki sztywno trzy­mała ręce po bokach, że czuje się z tego powodu skrę­po­wana.

– Czy­ta­łaś _Życie Lete_?

– Tak.

– Naprawdę?

– Prze­kart­ko­wa­łam.

– Prze­czy­taj – powie­dział. – Przy­go­to­wa­łem ci listę innych mate­ria­łów, które pomogą ci nad­ro­bić braki. To w więk­szo­ści histo­ria New Haven i zebrana przez nas histo­ria sto­wa­rzy­szeń.

Alex zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową.

– Chcia­łam, żebyś powie­dział mi, po co tu jestem… z tobą.

Trudno było odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Bez powodu. Z tysiąca powo­dów. Dom Lete miał być darem, ale czy mógł być darem dla niej? Za dużo by mówić.

Opu­ścili bło­nia i zauwa­żył, że powró­ciło napię­cie w jej ramio­nach, cho­ciaż on na­dal nie widział niczego, co uza­sad­nia­łoby taką reak­cję. Minęli sznur ban­ków przy Elm Street, wzno­szą­cych się nad małym czer­wo­nym skle­pi­kiem z dywa­nami – Keba­bian’s – który jakimś cudem wspa­niale pro­spe­ro­wał w New Haven od ponad stu lat, i skrę­cili w Orange Street. Znaj­do­wali się teraz kilka prze­cznic od wła­ści­wego kam­pusu, ale miał wra­że­nie, że dzielą ich mile. Znik­nęła krzą­ta­nina stu­denc­kiego życia, jakby wej­ście do mia­sta było niczym upa­dek z urwi­ska. Ulice sta­no­wiły mie­sza­ninę nowego i sta­rego: nieco sfa­ty­go­wane kamie­nice, puste par­kingi, sta­ran­nie odno­wiona sala kon­cer­towa, ogrom­nia­sty wie­żo­wiec urzędu miesz­kal­nic­twa.

– Dla­czego tutaj? – zapy­tała Alex, kiedy Dar­ling­ton nie odpo­wie­dział na poprzed­nie pyta­nie. – Co takiego jest w tym miej­scu, że tak ich przy­ciąga?

Krótka odpo­wiedź brzmiała: „A kto wie?”, Dar­ling­ton jed­nak wąt­pił, żeby uka­zała jego i Lete w naj­lep­szym świe­tle.

– Na początku XIX wieku magia prze­no­siła się ze sta­rego świata do nowego, porzu­ca­jąc Europę wraz z tymi, któ­rzy ją prak­ty­ko­wali. Potrze­bo­wali miej­sca, gdzie mogliby prze­cho­wy­wać wie­dzę i pro­wa­dzić swoje prak­tyki. Nikt nie jest pewien, dla­czego New Haven się spraw­dziło. Pró­bo­wano także w innych miej­scach. – Dar­ling­ton powie­dział to z pewną dumą. – W Cam­bridge. W Prin­ce­ton. To w New Haven magia przy­jęła się, utrzy­mała i zako­rze­niła. Niektó­rzy uwa­żają, że Zasłona jest tu cień­sza, łatwiej­sza do prze­bi­cia. Rozu­miesz więc, dla­czego Lete cie­szy się, mając cię u sie­bie. – A przy­naj­mniej niektó­rzy z Lete. – Może zdo­łasz przed­sta­wić nam parę odpo­wie­dzi. Można tu spo­tkać Sza­rych, któ­rzy ist­nieją znacz­nie dłu­żej niż uni­wer­sy­tet.

– I ci ludzie upra­wia­jący magię uznali za roz­sądne uczyć jej bandę dzie­cia­ków z col­lege’u?

– Kon­takt z upior­no­ścią ma swoją cenę. Im ktoś jest star­szy, tym trud­nej mu prze­trwać ten kon­takt. Dla­tego co roku sto­wa­rzy­sze­nia uzu­peł­niają zasoby świeżą krwią, nowymi dele­ga­tami. Magia jest cał­kiem dosłow­nie ginącą sztuką, a New Haven to jedno z nie­licz­nych miejsc na świe­cie, gdzie wciąż można przy­wró­cić ją do życia.

Galaxy Stern nic nie powie­działa. Prze­stra­szyła się? Dobrze. Może wtedy rze­czy­wi­ście prze­czyta książki, które dla niej wybrał, zamiast tylko je kart­ko­wać.

– W tej chwili w Yale ist­nieje ponad sto sto­wa­rzy­szeń, ale więk­szo­ścią nie zawra­camy sobie głowy. Zbie­rają się przy kola­cjach, opo­wia­dają o swoim życiu, odwa­lają tro­chę prac spo­łecz­nych. To Sta­ro­żytna Ósemka się liczy. Sto­wa­rzy­sze­nia rezy­den­cjalne. Domy Zasłony. Te sto­wa­rzy­sze­nia, które nie­prze­rwa­nie utrzy­mują swoje gro­bowce.

– Gro­bowce?

– Założę się, że nie­które z nich już widzia­łaś. Kluby, które wyglą­dają jak mau­zo­lea.

– Dla­czego nie przej­mu­jemy się innymi sto­wa­rzy­sze­niami?

– Inte­re­suje nas moc, a ona wiąże się z kon­kret­nym miej­scem. Każdy z Domów Zasłony wyrósł wokół jed­nej z gałęzi nauk tajem­nych i poświę­cił się jej bada­niu, każdy wybu­do­wał swój gro­bo­wiec w węźle mocy. Wszyst­kie poza Berze­liu­sem, ale nikt nie przej­muje się Berze­liu­sem.

Sto­wa­rzy­sze­nie Berze­liusa powstało jako bez­po­śred­nia reak­cja na rosnącą obec­ność magii w New Haven. Jego człon­ko­wie twier­dzili, że inne Domy to szar­la­tani i prze­sądni dyle­tanci, i poświę­cili się inwe­sto­wa­niu w nową tech­nikę i filo­zo­fię, zgod­nie z którą jedyną praw­dziwą magią jest nauka. Zdo­łali prze­trwać krach na gieł­dzie w 1929 roku bez pomocy wiesz­cze­nia i chwiej­nym kro­kiem dobrnęli do 1987, kiedy zostali zmie­ceni z powierzchni ziemi. Oka­zało się, że jedyną praw­dziwą magią jest magia.

– Te… węzły – powtó­rzyła Alex. – Są na całym tere­nie kam­pusu?

– Pomyśl o magii jak o rzece. Węzły to miej­sca, w któ­rych poja­wiają się wiry na rzece, a to pozwala sto­wa­rzy­sze­niom prze­pro­wa­dzać udane rytu­ały. Wykry­li­śmy ich dwa­na­ście w mie­ście. Gro­bowce wybu­do­wano w ośmiu z nich. Pozo­stałe znaj­dują się tam, gdzie już ist­nieją budynki, takie jak dwo­rzec kole­jowy, albo gdzie nie da się niczego wybu­do­wać. Parę sto­wa­rzy­szeń stra­ciło z cza­sem gro­bowce. Mogą stu­dio­wać magię, ile zechcą. Gdy raz połą­cze­nie zosta­nie zerwane, niczego nie zdo­łają doko­nać.

– I mówisz mi, że to się dzieje od ponad stu lat i nikt jesz­cze się nie zorien­to­wał?

– Sta­ro­żytna Ósemka wydała naj­po­tęż­niej­szych ludzi na świe­cie. Ludzi, któ­rzy dosłow­nie ste­rują rzą­dami, bogac­twem naro­dów, któ­rzy wyku­wają kształt kul­tury. Kie­rują wszyst­kim, od Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych po Kon­gres, „New York Times” i Bank Świa­towy. Usta­wili nie­mal wszyst­kie mistrzo­stwa base­ballu, sześć mistrzostw fut­bolu ame­ry­kań­skiego, Oscary i przy­naj­mniej jedne wybory pre­zy­denc­kie. Setki stron inter­ne­to­wych jest poświę­co­nych roz­wi­kły­wa­niu ich związ­ków z wol­no­mu­la­rzami, zako­nem ilu­mi­na­tów, Grupą Bil­der­berg i tak dalej.

– Może gdyby spo­tkali się w Denny’s zamiast w ogrom­nych mau­zo­le­ach, to nie musie­liby się tym mar­twić.

Dotarli do Il Bastone, sie­dziby Lete, dwu­pię­tro­wego budynku z czer­wo­nej cegły i witraży, wybu­do­wa­nego przez Johna Ander­sona w 1882 roku za skan­da­liczną sumę i porzu­co­nego już rok póź­niej. Ander­son twier­dził, że wypę­dziły go wyso­kie podatki w mie­ście. Zapi­ski Lete ina­czej przed­sta­wiają tę histo­rię – opo­wia­dają o jego ojcu i duchu mar­twej dziew­czyny od cygar. Il Bastone nie było tak roz­le­głym domo­stwem jak Black Elm. To był miej­ski dom, oko­lony z obu stron innymi nie­ru­cho­mo­ściami, wysoki, ale powścią­gliwy w swoim roz­ma­chu.

– Oni się nie mar­twią – odpo­wie­dział Dar­ling­ton. – Cie­szą się z wszel­kich teo­rii spi­sko­wych i waria­tów noszą­cych czapki z folii alu­mi­nio­wej.

– Bo lubią budzić zain­te­re­so­wa­nie?

– Bo tak naprawdę pozwa­lają sobie na dużo gor­sze rze­czy. – Dar­ling­ton otwo­rzył bramę z czar­nego kutego żelaza i zoba­czył, że weranda domu wypro­sto­wała się nieco, jakby wycze­ku­jąco. – Panie przo­dem.

Kiedy tylko brama się zamknęła, oto­czyła ich ciem­ność. Gdzieś spod domu roz­le­gło się prze­ni­kliwe i głodne wycie. Galaxy Stern zapy­tała, po co się tu zna­la­zła. Nad­szedł czas, żeby jej poka­zać.3. ZIMA

3

ZIMA

Kto umiera na siłowni? Po roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej z Dawes, Alex wró­ciła przez plac. Była w ośrodku spor­to­wym Payne Whit­ney dokład­nie raz – kiedy dała się zacią­gnąć Mercy na zaję­cia z salsy, gdzie biała dziew­czyna upchnięta w obci­słe czarne spodnie kazała jej obra­cać się, obra­cać i obra­cać.

Dar­ling­ton zachę­cał ją do korzy­sta­nia z dar­mo­wej siłowni i „popra­wie­nia kon­dy­cji”.

– Po co? – zapy­tała go wtedy Alex.

– Żeby się roz­wi­jać.

Tylko Dar­ling­ton mógł powie­dzieć coś takiego z poważną miną. Z dru­giej strony on sam co rano prze­bie­gał sześć mil i gdzie­kol­wiek wcho­dził, ota­czała go aura fizycz­nej dosko­na­ło­ści. Za każ­dym razem, gdy poja­wiał się w Van­der­bilt, wyda­wało się, że przez całe pię­tro prze­biegł prąd. Lau­ren, Mercy i nawet mil­cząca, pochmurna Anna sia­dały nieco pro­ściej, w ich oczach poja­wiał się nowy blask i ogar­niała je pewna ner­wo­wość, jakby były zadba­nymi wie­wiór­kami. Alex chcia­łaby być na to odporna: na jego ładną twarz, szczu­płą syl­wetkę, łatwość, z jaką zaj­mo­wał prze­strzeń, jakby do niego nale­żała. Miał zwy­czaj bez­wied­nie odgar­niać włosy z czoła w spo­sób, który spra­wiał, że chciało się to zro­bić za niego. Jed­nak powab Dar­ling­tona został zrów­no­wa­żony przez zdrowy strach, który w niej budził. Osta­tecz­nie był boga­tym chło­pa­kiem w ele­ganc­kim płasz­czu, który mógłby wywró­cić jej łódkę do góry dnem, nawet nie mając takiego zamiaru.

Tam­tego pierw­szego dnia w rezy­den­cji przy Orange poszczuł ją sza­ka­lami. Sza­ka­lami! Zagwiz­dał prze­ni­kli­wie, a one wysko­czyły z krza­ków wokół domu, war­cząc i szcze­ka­jąc. Alex wrza­snęła. Zaplą­tała się o wła­sne nogi, gdy odwró­ciła się do ucieczki, prze­wró­ciła się na trawę i pra­wie nadziała na niski pło­tek z kutego żelaza. Jed­nak bar­dzo wcze­śnie nauczyła się przy Lenie obser­wo­wać osobę, która dowo­dzi. To się zmie­niało w poszcze­gól­nych poko­jach, domach, przy kolej­nych trans­ak­cjach, ale zawsze warto było wie­dzieć, kto tam podej­muje ważne decy­zje. Tu to był Dar­ling­ton. A Dar­ling­ton nie robił wra­że­nia prze­stra­szo­nego. Wyglą­dał na zacie­ka­wio­nego.

Sza­kale pod­cho­dziły do niej, śli­niły się, szcze­rzyły kły, wygi­nały grzbiety.

Wyglą­dały jak lisy. Wyglą­dały jak kojoty, które bie­gały po Hol­ly­wood Hills. Wyglą­dały jak ogary.

„Jeste­śmy paste­rzami”.

– Dar­ling­ton – powie­działa, zmu­sza­jąc się do odzy­ska­nia spo­koju. – Zawo­łaj do sie­bie te pie­przone kun­dle.

Wypo­wie­dział serię słów, któ­rych nie zro­zu­miała, i stwo­rze­nia wyco­fały się w krzaki. Cała ich agre­sja znik­nęła, pod­ska­ki­wały i pogry­zały się wza­jem­nie po łapach. Dar­ling­ton miał czel­ność uśmiech­nąć się, kiedy podał jej ele­gancką dłoń. Dziew­czyna z Van Nuys, która wciąż w niej żyła, chciała ode­pchnąć tę rękę, wbić mu palce w tcha­wicę i spra­wić, że chło­pak poża­łuje. Zmu­siła się jed­nak do zła­pa­nia jego ręki, żeby pomógł jej wstać. To był począ­tek bar­dzo dłu­giego dnia.

Kiedy Alex w końcu wró­ciła do aka­de­mika, Lau­ren cze­kała całe sześć­dzie­siąt sekund, zanim wysko­czyła z pyta­niem:

– No dobrze, czy ten twój kuzyn ma dziew­czynę?

Sie­działy wokół nowego sto­lika, pró­bu­jąc wyre­gu­lo­wać małe pla­sti­kowe śrubki, tak żeby prze­stał się koły­sać. Anna gdzieś znik­nęła, a Lau­ren zamó­wiła pizzę. Okno było otwarte, wpusz­czało słabe początki wia­terku wraz z zapa­da­ją­cym zmierz­chem i Alex poczuła się tak, jakby obser­wo­wała samą sie­bie z dzie­dzińca – szczę­śliwą dziew­czynę, zwy­czajną dziew­czynę, oto­czoną przez ludzi, któ­rzy mieli przy­szłość i zakła­dali, że ona także ją ma. Chciała chwy­cić się tego uczu­cia, zacho­wać je dla sie­bie.

– Wiesz… nie mam poję­cia.

Była tak przy­tło­czona tym wszyst­kim, że nawet nie miała oka­zji zain­te­re­so­wać się czymś takim.

– Pach­nie kasą – powie­działa Mercy.

Lau­ren rzu­ciła w nią klu­czem do sze­ścio­kąt­nych wkrę­tów.

– To w złym guście.

– Nie zaczy­naj uma­wiać się z moim kuzy­nem – powie­działa Alex, bo takie rze­czy mówiły te dziew­czyny. – Nie potrze­buję takich kom­pli­ka­cji.

Tej nocy, kiedy wiatr szar­pał jej płasz­czem, pró­bu­jąc dostać się pod niego, Alex pomy­ślała o tam­tej dziew­czy­nie oświe­tlo­nej zło­tym świa­tłem i sie­dzą­cej w świę­tym kręgu. To była ostat­nia chwila spo­koju, jaką pamię­tała. Było to rap­tem pięć mie­sięcy temu, ale Alex odno­siła wra­że­nie, że upły­nęło znacz­nie wię­cej czasu.

Skrę­ciła w lewo, w cień bia­łych kolumn, które bie­gły wzdłuż połu­dnio­wej ściany roz­le­głej sto­łówki, którą wszy­scy na­dal nazy­wali Jadal­nią, cho­ciaż teraz ofi­cjal­nie to było Schwarz­man Cen­ter. Schwarz­man był Koście­jem, rocz­nik 1969, i pro­wa­dził znany z suk­ce­sów pry­watny fun­dusz akcyjny Black­stone Group. Cen­trum było efek­tem datku wiel­ko­ści stu pięć­dzie­się­ciu milio­nów dola­rów dla uni­wer­sy­tetu, pre­zentu i swo­istych prze­pro­sin za zabłą­kaną magię, która wyrwała się w cza­sie nie­sank­cjo­no­wa­nego rytu­ału i spo­wo­do­wała dzi­waczne zacho­wa­nie oraz napady drga­wek u połowy człon­ków orkie­stry dętej Yale pod­czas meczu fut­bo­lo­wego z Dart­mo­uth.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: