Dziewiąty dom - ebook
Dziewiąty dom - ebook
Hipnotyzujący debiut w powieściach dla dorosłych Leigh Bardugo. Opowieść o władzy, przywilejach, mrocznej magii i morderstwie pośród elity z Ivy League.
Alex Stern to ostatnia dziewczyna, jaka mogłaby znaleźć się na pierwszym roku w Yale. Rzuciła szkołę i jako jedyna przeżyła potworną, niewyjaśnioną zbrodnię. Ostatnie, czego chce, to sprawiać kłopoty, zwłaszcza kiedy Yale może być dla niej nowym początkiem. Jednak darmowa nauka na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów wiąże się z pewnym haczykiem.
Alex ma za zadanie monitorować tajemnicze poczynania tajnych stowarzyszeń w Yale, stowarzyszeń, z których wywodzi się wielu najsłynniejszych i najbardziej wpływowych ludzi świata. Teraz na kampusie znaleziono martwą dziewczynę i wydaje się, że tylko Alex nie akceptuje sposobu, w jaki policja i uniwersytecka administracja wyjaśniły jej śmierć.
Alex wie, że tajne stowarzyszenia są o wiele bardziej złowieszcze i nadzwyczajne, niż ktokolwiek sobie wyobraża.
Tajne stowarzyszenia parają się zakazaną magią. Wskrzeszają umarłych. A czasem żerują na żywych…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-81-2 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
porque tiene padre y madre y sus doge hermanos cazados.
Caza de tre tabacades y un cortijo enladriado.
En medio de aquel cortijo havia un mansanale
que da mansanas de amores en vierno y en verano.
Adientro de aquel cortijo siete grutas hay fraguada.
En cada gruta y gruta ay echado cadenado…
El huerco que fue ligero se entró por el cadenado.
_La Moza y El Huerco_
_Jest taka dziewczyna, która nie boi się śmierci_
_Bo ma ojca i matkę, i dwunastu braci myśliwych,_
_Dom z trzema piętrami i zagrodę,_
_A pośrodku farmy jabłoń, co rodzi jabłka miłosne zimą i latem._
_Na farmie jest siedem pieczar,_
_A każda z nich zamknięta na kłódkę…_
_Śmierć była światłem i zakradła się przez dziurkę od klucza._
_Śmierć i dziewczyna_,
ballada sefardyjskaPROLOG. POCZĄTEK WIOSNY
Prolog
POCZĄTEK WIOSNY
Zanim Alex zdołała pozbyć się krwi ze swojego porządnego wełnianego płaszcza, zrobiło się za ciepło na jego noszenie. Wiosna nadeszła niechętnie; bladoniebieskim porankom nie udawało się nabrać intensywności, zamiast tego od razu przechodziły w wilgotne, posępne popołudnia, uporczywy mróz obrębiał drogę wysokimi, brudnymi bezami. Jednak gdzieś w połowie marca kawałki trawnika między kamiennymi ścieżkami Starego Kampusu zaczęły wynurzać się spod topniejącego śniegu wilgotne, czarne i pokryte kępkami zmierzwionej trawy, a Alex złapała się na tym, że tkwi na siedzisku w oknie w jednym z pokojów ukrytych na ostatnim piętrze budynku nr 268 przy York Street i czyta Sugerowane wymagania dla kandydatów do Domu Lete.
Słyszała tykanie zegara na kominku oraz dźwięki dzwonka, gdy klienci wchodzili do sklepu odzieżowego na dole i z niego wychodzili. Tajne pokoje nad sklepem członkowie Lete nazywali czule Klitką, zaś w lokalu poniżej w różnych okresach mieścił się sklep obuwniczy, sklep ze sprzętem myśliwskim i turystycznym oraz czynny całodobowo minimarket Wawa z okienkiem Taco Bell. Pamiętniki członków Lete z tego okresu pełne są narzekania na smród odsmażanej fasoli i grillowanej cebuli przesiąkający z dołu – aż do 1995 roku, kiedy ktoś zaczarował Klitkę oraz tylną klatkę schodową prowadzącą do zaułka, żeby zawsze pachniały płynem do zmiękczania tkanin i goździkami.
Alex odkryła broszurkę z zaleceniami dla Domu Lete w czasie tych mętnych tygodni po incydencie w rezydencji przy Orange Street. Od tamtego czasu tylko raz sprawdziła swoją pocztę na starym komputerze w Klitce – zobaczyła długi łańcuszek wiadomości od dziekana Sandowa i zaraz się wylogowała. Pozwoliła, żeby bateria w jej telefonie rozładowała się, ignorowała zajęcia i patrzyła, jak gałęzie wypuszczają pączki liści na knykciach niczym kobieta przymierzająca pierścionki. Wyjadła całe jedzenie ze spiżarki i zamrażarki – najpierw delikatesowe sery i wędzonego łososia, a potem puszki z fasolką i z brzoskwiniami w syropie z pudełek opisanych jako żelazne racje. Kiedy i one się skończyły, zaczęła gorączkowo zamawiać jedzenie na wynos, obciążając za wszystko wciąż aktywne konto Darlingtona. Zejście schodami i powrót były dla niej dostatecznie męczące, żeby musiała odpocząć, zanim rzucała się na lunch albo obiad. Czasem w ogóle nie zawracała sobie głowy jedzeniem i po prostu zasypiała na siedzisku w oknie albo na podłodze obok plastikowych toreb i zawiniętych w folię pojemniczków. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co u niej. Nie został nikt, kto mógłby to zrobić.
Broszurkę wydrukowano tandetnie, spięto w skoroszycie z czarno-białym obrazkiem przedstawiającym Harkness Tower na okładce i napisem „Jesteśmy pasterzami” poniżej. Wątpiła, żeby założyciele Domu Lete mieli na myśli Johnny’ego Casha, gdy wybierali motto, ale za każdym razem, gdy widziała te słowa, myślała o okresie Bożego Narodzenia, gdy leżała na starym materacu u Lena w Van Nuys, pokój się kręcił, niedojedzona puszka sosu żurawinowego stała obok niej na podłodze, a Johny Cash śpiewał: „Jesteśmy pasterzami, przewędrowaliśmy przez góry. Zostawiliśmy nasze stada, gdy pojawiła się nowa gwiazda”. Myślała o Lenie, który obrócił się do niej, wsunął rękę pod jej koszulkę i zamruczał jej do ucha: „Do bani ci pasterze”.
Wytyczne dotyczące kandydatów do Domu Lete umieszczono pod koniec broszurki i ostatnim razem uaktualniano je w 1962 roku.
Wysokie osiągnięcia akademickie, w szczególności w historii i chemii.
Zdolności językowe i praktyczna znajomość łaciny i greki.
Dobre zdrowie fizyczne i higiena osobista. Mile widziane oznaki regularnej dbałości o sprawność fizyczną.
Widoczne przejawy statecznego charakteru i zamiłowanie do dyskrecji.
Zainteresowanie wiedzą tajemną nie jest dobrze widziane, ponieważ często stanowi wskaźnik skłonności do bycia „wyrzutkiem”.
Brak nadmiernej wrażliwości, gdy w grę wchodzą realia ludzkiej anatomii.
MORS VINCIT OMNIA.
Alex, której znajomość łaciny była dalece niezadowalająca, musiała sprawdzić znaczenie tej sentencji: „Śmierć wszystko zwycięża”. Jednak na marginesie ktoś nabazgrał irrumat nad vincit, niemal całkowicie zamazując oryginalne słowo niebieskim długopisem.
Pod wymaganiami Lete widniał dopisek: „Wymogi wobec kandydatów obniżono w dwóch wypadkach: Lowella Scotta (licencjat z literatury angielskiej, 1909) i Sinclaira Bella Bravermana (bez dyplomu, 1950) z mieszanymi skutkami”.
Dopisano tam też drugą adnotację na marginesie, kanciastymi jak zapis EKG bazgrołami, niewątpliwie należącymi do Darlingtona: „Alex Stern”. Pomyślała o nasiąkającym krwią dywanie w starej rezydencji Andersona. Pomyślała o dziekanie, który pobielał na widok wystającej mu z nogi kości udowej, i o smrodzie dzikich psów wypełniającym powietrze.
Alex odstawiła pojemnik z folii aluminiowej z zimnym falafelem z Mamoun’s, otarła ręce o dres Domu Lete. Pokuśtykała do łazienki, otworzyła fiolkę z zolpidemem i włożyła jedną pigułkę pod język. Podsunęła złożoną dłoń pod kran i patrzyła, jak woda opływa jej palce, słuchała ponurego bulgotu dobiegającego z odpływu. „Wymogi wobec kandydatów obniżono w dwóch wypadkach”.
Po raz pierwszy od tygodni spojrzała, jak posiniaczona dziewczyna w obryzganym wodą lustrze podciąga podkoszulkę. Ropa poplamiła bawełnę na żółto. Rana w boku Alex była głęboką wklęsłością pokrytą zakrzepłą czernią. Ugryzienie zostawiło widoczny łuk, o którym wiedziała, że źle się zagoi, o ile w ogóle. Jej mapa się zmieniła, linia brzegowa się przekształciła. Mors irrumat omnia. Śmierć dyma nas wszystkich.
Alex delikatnie dotknęła rozpalonej czerwonej skóry wokół śladów zębów. Rana była zakażona. To ją trochę martwiło, umysł próbował obudzić jej instynkt samozachowawczy, ale myśl o sięgnięciu po telefon i pojechaniu do przychodni dla studentów – o sekwencji działań, jakie każde nowe działanie zapoczątkuje – była przytłaczająca, a przytępione ciepłe rwanie w ciele, które wzniecało w sobie pożar, stało się niemal kojące. Może dostanie gorączki i zacznie mieć zwidy.
Obrzuciła spojrzeniem łuk żeber. Niebieskie żyłki pod blednącymi siniakami przypominały zrzucone druty wysokiego napięcia. Jej usta wyglądały jak pokryte puchem z powodu spierzchniętej skóry. Pomyślała o swoim imieniu i nazwisku wypisanych na marginesie broszurki – trzeci przypadek.
– Skutki są zdecydowanie mieszane – powiedziała i zdziwiła się, jak zgrzytliwie brzmi jej własny głos.
Roześmiała się i odniosła wrażenie, że odpływ umywalki jej zawtórował. Może już miała gorączkę.
W silnym jarzeniowym świetle lamp łazienkowych złapała brzegi ugryzienia i wbiła palce w ranę, szczypiąc ciało przy szwach, aż ból okrył ją niczym peleryna i wyczekiwana ciemność gwałtownie napłynęła.
To była wiosna. Jednak kłopoty zaczęły się nocą w samym środku ciemnej zimy, kiedy Tara Hutchins umarła, a Alex wciąż myślała, że wszystko jej się upiecze.Czaszka i Kości, najstarsze ze stowarzyszeń rezydencjalnych, pierwszy z ośmiu Domów Zasłony, założony w 1832 roku. Kościeje mogą szczycić się większą liczbą prezydentów, wydawców, magnatów przemysłowych i członków rządu niż jakiekolwiek inne stowarzyszenie (pełna lista wychowanków znajduje się w Aneksie C) i być może słowo „szczycić się” jest tu najwłaściwsze. Kościeje są świadomi swoich wpływów i oczekują szacunku ze strony delegatów Lete. Powinni jednak pamiętać własne motto: „Bogaci i biedni – wszyscy są równi w obliczu śmierci”. Zachowujcie się powściągliwie i postępujcie dyplomatycznie, jak nakazuje wasz urząd i związek z Lete, ale zawsze pamiętajcie, że naszym obowiązkiem nie jest umacniać najlepszych i najbystrzejszych z Yale w ich próżności, ale stać między żywymi i umarłymi.
_z Życie Lete: procedury i protokoły Dziewiątego Domu_
Kościeje uważają się za tytanów pośród prostaczków i to może wnerwiać. Jednak kim jestem, żeby się czepiać, kiedy drinki są mocne, a dziewczęta śliczne?
Pamiętnik George’a Petita z czasów w Lete
(Saybrook College ’56)2. ZESZŁA JESIEŃ
2
ZESZŁA JESIEŃ
Daniel Arlington szczycił się tym, że jest przygotowany na wszystko, ale gdyby miał wybrać frazę do opisania Alex Stern, musiałby powiedzieć, że to „niemiła niespodzianka”. Mógłby wymyślić mnóstwo innych określeń dla niej, ale żadne nie byłoby uprzejme, a Darlington zawsze starał się być uprzejmy. Gdyby został wychowany przez swoich rodziców – ojca dyletanta i wygadaną, ale genialną matkę – może miałby inne priorytety, ale wychował go jego dziadek, Daniel Tabor Arlington III, który wierzył, że większość problemów można rozwiązać za pomocą postarzonej w beczce szkockiej, mnóstwa lodu i nienagannych manier.
Jego dziadek nigdy nie poznał Galaxy Stern.
Darlington odnalazł pokój Alex na parterze akademika w Vanderbilt Hall w upalny, beznadziejny dzień w pierwszym tygodniu września. Mógł poczekać, aż sama zgłosi się do domu przy Orange Street, ale kiedy on był na pierwszym roku, jego mentorka, niezrównana Michelle Alameddine, która była jego Wergiliuszem, powitała go w Yale i wśród tajemnic Domu Lete, przychodząc do jego akademika dla pierwszoroczniaków w Starym Kampusie. Darlington postanowił sobie, że zrobi wszystko jak należy, nawet jeśli wszystko, co wiązało się ze Stern, od początku źle się zapowiadało.
Nie wybrał sobie Galaxy Stern na swojego Dantego. Więcej – przez sam fakt swojego istnienia Galaxy Stern okradła go z czegoś, na co czekał przez całe trzy lata w Lete: z chwili, kiedy obdarzy kogoś nowego pracą, którą sam kochał, kiedy otworzy świat niezwykłości przed jakąś godną tego, chociaż niczego nie podejrzewającą duszą. Raptem kilka miesięcy temu rozpakował pudła z aplikacjami przyszłych studentów pierwszego roku i ułożył je w stosach w salonie w Black Elm. Z podniecenia kręciło mu się w głowie. Obiecał sobie przeczytać, a przynajmniej przejrzeć wszystkie ponad tysiąc osiemset teczek, zanim przedstawi swoje rekomendacje absolwentom Domu Lete. Zamierzał być sprawiedliwy i skrupulatny, zachować otwarty umysł i ostatecznie wybrać dwudziestu kandydatów do roli Dantego. Potem Dom Lete zbadałby ich pochodzenie, sprawdził stan zdrowia, wychwycił ewentualne oznaki choroby psychicznej i kłopotów finansowych, aż wreszcie zostałaby podjęta ostateczna decyzja.
Darlington przygotował sobie plan, ile podań dziennie przejrzy, dzięki czemu rankami nadal mógłby pracować w posiadłości, a popołudniami w Muzeum Peabody’ego. I tego dnia w lipcu wyprzedzał plan – był przy podaniu nr 324: Mackenzie Hoffer, 800 punktów z angielskiego, 720 z matematyki, dziewięć kursów zaawansowanych na przedostatnim roku, blog na temat Tkaniny z Bayeux prowadzony po angielsku i po francusku. Była obiecującą kandydatką, dopóki nie doszedł do jej osobistego eseju, w którym porównywała się do Emily Dickinson. Darlington właśnie rzucił jej teczkę na kupę „nie”, kiedy dziekan Sandow zadzwonił, żeby powiedzieć, że poszukiwania się skończyły. Znaleźli kandydata. Wychowankowie Lete podjęli decyzję jednogłośnie.
Darlington chciał zaprotestować. Do diabła, chciał coś potłuc. Zamiast tego poprawił stos teczek przed sobą i zapytał:
– Kto to taki? Mam tu wszystkie teczki.
– Nie masz jej teczki. Nigdy nie złożyła podania. Nie skończyła nawet szkoły średniej. – Zanim Darlington zdołał wyrzucić z siebie słowa oburzenia, Sandow dodał: – Daniel, ona widzi Szarych.
Darlington zawahał się z ręką nadal na teczce Mackenzie Hoffer (dwa razy pracowała latem dla organizacji Habitat for Humanity). Nie chodziło tylko o to, że Sandow posłużył się jego imieniem, co rzadko robił. „Ona widzi Szarych”. Jedyny sposób, żeby żywi widzieli umarłych, to napić się Orozcerio, niezmiernie złożonego eliksiru, którego stworzenie wymagało nadzwyczajnych umiejętności i skrupulatności. Sam tego próbował, gdy miał siedemnaście lat, zanim w ogóle usłyszał o Lete, kiedy jedynie żywił nadzieję, że na tym świecie istnieje coś więcej, niż pozwolono mu wierzyć. Jego wysiłki sprawiły, że wylądował na pogotowiu i krwawił z uszu i oczu przez dwa dni.
– Zdołała uwarzyć eliksir? – zapytał podekscytowany i (mógł się do tego przyznać) odrobinę zazdrosny.
Zapadło milczenie, które trwało dość długo, żeby Darlington wyłączył lampkę na biurku dziadka i wyszedł na tylną werandę Black Elm. Stąd widział domy na stoku łagodnie opadającym wzdłuż Edgewood w kierunku kampusu, a znacznie dalej wody zatoki Long Island Sound. Wszystkie ziemie aż po Central Avenue stanowiły kiedyś część posiadłości Black Elm, ale rozsprzedano je po kawałku, w miarę jak fortuna Arlingtonów topniała. Dom, różane ogrody, pobojowisko zniszczonego labiryntu na skraju lasu – tylko tyle się ostało i tylko on pozostał, żeby zajmować się nimi, żeby je przystrzygać i hołubić, aż z powrotem ożyją. Zapadał właśnie powolny letni zmierzch, gęsty od komarów i błysków świetlików. Darlington widział znak zapytania białego ogona Cosmo, gdy kot szedł przez wysoką trawę, skradając się za jakimś małym stworzeniem.
– Bez eliksiru – powiedział Sandow. – Ona po prostu ich widzi.
– Rozumiem… – mruknął Darlington, patrząc, jak drozd dziobie coś bez przekonania u potrzaskanej podstawy czegoś, co kiedyś było fontanną w kształcie obelisku.
Nie miał nic więcej do powiedzenia. Chociaż Dom Lete powstał, żeby monitorować działalność tajnych stowarzyszeń Yale, jego drugim zadaniem było rozwikłanie tajemnic tego, co leży poza Zasłoną. Od lat dokumentowali historie ludzi, którzy rzeczywiście widzieli zjawy. Niektóre historie były potwierdzone, inne okazywały się niewiele więcej niż plotką. Zatem jeśli zarząd znalazł dziewczynę, która potrafi coś takiego, i mógł sprawić, że będzie miała u nich dług wdzięczności… Cóż, to by było na tyle. Powinien się cieszyć, że ją pozna.
Miał ochotę się upić.
– Ja też nie jestem z tego powodu szczególnie uradowany – powiedział Sandow. – Wiesz jednak, w jakim znajdujemy się położeniu. To ważny rok dla Lete. Potrzebujemy, żeby wszyscy byli zadowoleni.
Dom Lete sprawował pieczę nad Domami Zasłony, ale jednocześnie zależał od nich finansowo. To był rok odnowienia umów finansowych, a stowarzyszenia od dawna działały bez żadnych incydentów, więc zaczęto szemrać i sugerować, że może nie trzeba sięgać do szkatuł i dalej utrzymywać Lete.
– Przyślę ci jej dane. Nie jest… Nie jest Dantem, na jakiego mogliśmy mieć nadzieję, ale staraj się zachować otwarty umysł.
– Oczywiście – odpowiedział Darlington, bo tak uczyniłby dżentelmen. – Tak właśnie zrobię.
Starał się to mówić szczerze. Starał się nawet po przeczytaniu jej teczki, nawet po obejrzeniu przeprowadzonej przez Sandowa rozmowy kwalifikacyjnej, nagranej w szpitalu w Van Nuys w Kalifornii, gdy usłyszał jej chrapliwy głos podobny do brzmienia popsutego instrumentu dętego. Znaleziono ją nagą i pogrążoną w śpiączce w miejscu zbrodni, obok dziewczyny, która miała mniej szczęścia niż ona i nie przeżyła działki fentanylu, który obie wzięły. Szczegóły tego wszystkiego były wstrętniejsze i smutniejsze, niż był w stanie ogarnąć. Starał się jej współczuć. Jego Dante, dziewczyna, którą obdarzy kluczami do tajemnego świata, była kryminalistką, narkomanką, wyrzutkiem i nie dbała o żadną z ważnych dla niego rzeczy. Mimo to się starał.
Jednak nic nie przygotowało go na szok spotkania jej we własnej osobie w nędznym wspólnym pokoju w Vanderbilt. Pokój był mały, ale wysoki, trzy okna wychodziły na dziedziniec w kształcie podkowy, a dwoje wąskich drzwi prowadziło do przyległych sypialni. W pomieszczeniu panował radosny chaos, towarzyszący wprowadzaniu się pierwszoroczniaków: kartony na podłodze, żadnych porządnych mebli na widoku, za to rozchwierutana lampa i zdezelowany fotel z podnóżkiem zepchnięte pod od dawna niedziałający kominek. Muskularna blondynka w szortach do biegania – Lauren, jak się domyślał (najpewniej kurs przygotowujący do studiów medycznych, przyzwoite wyniki testów, kapitan drużyny hokeja na trawie w swoim prywatnym liceum w Filadelfii) – ustawiała stylizowany na staroć adapter na siedzisku w oknie, a obok niego balansowała plastikowa skrzynka z płytami. Fotel pewnie też należał do niej, przywieziony w wozie do przeprowadzek z hrabstwa Bucks do New Haven. Anna Breen (Huntsville w stanie Teksas, stypendium STEM, przodownik chóru) siedziała na podłodze, próbując złożyć coś, co wyglądało jak regał na książki. To była dziewczyna, która nigdy tak naprawdę nie będzie tu pasować. Skończy w grupie śpiewającej a cappella albo mocno się zaangażuje w życie swojego kościoła. Z pewnością nie będzie imprezować ze współlokatorkami.
Potem pozostałe dwie dziewczyny wyszły z jednej z sypialni; z trudem dźwigały we dwie poobijane uniwersyteckie biurko.
– Musicie stawiać to tutaj? – zapytała ponuro Anna.
– Potrzebujemy więcej miejsca – odpowiedziała dziewczyna w letniej sukience w kwiaty; Darlington wiedział, że to Mercy Zhao (fortepian, 800 punktów z matematyki, 800 z czytania/pisania; nagrodzone eseje o Rabelais’m i dziwne, ale frapujące porównanie fragmentu z _Wściekłości i wrzasku_ z kawałkiem o gruszy w _Opowieściach kanterberyjskich_, które zwróciło uwagę wydziału języka angielskiego zarówno na uniwersytecie w Yale, jak i w Princeton).
A potem Galaxy Stern (bez świadectwa ukończenia szkoły średniej, bez żadnych osiągnięć wartych wspomnienia, poza tym, że przetrwała niedole swojego życia) wyszła z ciemnego zakątka sypialni ubrana w koszulę z długim rękawem i czarne dżinsy zupełnie nie pasujące do upału; trzymała w chudych rękach drugi koniec biurka. Na niskiej jakości nagraniu wideo Sandowa było widać gładkie, proste pasma jej czarnych włosów, ale film nie uchwycił surowej precyzji przedziałka pośrodku głowy, wychwycił pustkę w jej oczach, ale nie to, że są ciemne jak plama atramentu. Wyglądała na niedożywioną, jej obojczyki rysowały się mocno jak wykrzykniki pod materiałem koszuli. Była zbyt gładka, ulizana, wydawała się niemal wilgotna, nie tyle jak ondyna, która wynurzyła się z fal, ile jak rusałka o zębach ostrych jak sztylety.
A może po prostu potrzebowała coś przekąsić i uciąć sobie długą drzemkę.
„W porządku, Stern, zaczynajmy”.
Darlington zapukał do drzwi, wszedł, posłał jej szeroki, promienny, przyjazny uśmiech, gdy stawiały biurko w kącie wspólnego pokoju.
– Alex! Twoja mama poprosiła, żebym sprawdził, co u ciebie. To ja, Darlington.
Przez chwilę robiła wrażenie całkowicie zagubionej, wręcz spanikowanej, a potem odwzajemniła jego uśmiech.
– Hej! Nie poznałam cię.
Dobrze. Potrafi się dostosować.
– Prosimy o zapoznanie – odezwała się Lauren, patrząc z zaciekawieniem, taksująco.
Wyjęła _A Day at the Races_ Queenów ze skrzynki.
Darlington wyciągnął rękę.
– Jestem Darlington, kuzyn Alex.
– Ty też jesteś w JE? – spytała Lauren.
Darlington pamiętał to niezasłużone poczucie lojalności. Na początku roku wszyscy pierwszoroczniacy zostawali przydzieleni do college’ów z internatami, gdzie będą spożywać większość swoich posiłków i gdzie ostatecznie będą spali, kiedy opuszczą Stary Kampus jako drugoroczniacy. Będą kupować szaliki w kolorach swoich college’ów, uczyć się ich przyśpiewek i mott. Alex należała do Lete, tak samo jak Darlington, ale przydzielono ją do Jonathana Edwarda, college’u nazwanego na pamiątkę pastora od ognia i siarki.
– Jestem w Davenport – odpowiedział – ale nie mieszkam w kampusie.
Lubił mieszkać w Davenport College, lubił tamtejszą jadalnię, rozległy trawiasty dziedziniec. Nie odpowiadało mu jednak to, że posiadłość Black Elm stała wtedy pusta, a pieniądze, jakie oszczędzał na akademiku i stołówce, wystarczyły, żeby zeszłej wiosny usunąć zacieki w sali balowej. Poza tym Cosmo lubił towarzystwo.
– Masz samochód? – spytała Lauren.
Mercy się roześmiała.
– O Boże, nie wygłupiaj się.
Lauren wzruszyła ramionami.
– Jak inaczej dojedziemy do Ikei? Potrzebujemy sofy.
Będzie przywódczynią tej grupy; to ona będzie sugerować, na które imprezy się wybrać, i zaproponuje, żeby urządziły u nich w pokoju popijawę z okazji Halloween.
– Wybacz – odpowiedział z przepraszającym uśmiechem – ale nie mogę cię podwieźć. Przynajmniej nie dzisiaj. – Ani nigdy indziej. – I muszę na chwilę ukraść Alex.
Alex otarła ręce o dżinsy.
– Próbujemy się zadomowić – odparła z wahaniem, wręcz z nadzieją.
Widział plamy potu pod jej pachami.
– Obiecałaś – powiedział, mrugając porozumiewawczo. – A wiesz, jak moja mama podchodzi do spraw rodzinnych.
Dostrzegł rozbłysk buntu w jej wilgotnych jak od oleju oczach, ale odpowiedziała tylko:
– Dobra.
– Możesz dać nam gotówkę na sofę? – spytała ją Lauren, wkładając szorstkim gestem płytę Queenów do skrzynki.
Darlington miał nadzieję, że to nie był oryginalny winyl.
– Jasne – odpowiedziała Alex. Odwróciła się do Darlingtona. – Ciotka Eileen powiedziała, że dorzuci się do nowej sofy, prawda?
Matka Darlingtona nazywała się Harper i wątpił, żeby choćby znała słowo „Ikea”.
– Serio?
Alex skrzyżowała ręce.
– Aha.
Darlington wyjął portfel z tylnej kieszeni i wyciągnął trzysta dolarów. Podał je Alex, a ta podała je Lauren.
– Tylko pamiętaj, żeby wysłać jej kartkę z podziękowaniami – powiedział Darlington.
– Na pewno – zapewniła go Alex. – Wiem, że bardzo pilnuje takich rzeczy.
Kiedy szli przez trawniki Starego Kampusu, zostawiając za sobą wieże z czerwonej cegły i blanki Vanderbilt Hall, Darlington powiedział:
– Jesteś mi winna trzysta dolarów. Nie kupię ci nowej sofy.
– Stać cię – odparła chłodno Alex. – Domyślam się, że pochodzisz z dobrej części mojej rodziny, kuzynie.
– Potrzebowałaś przykrywki, żeby często się ze mną spotykać.
– Chrzanisz. Sprawdzałeś mnie.
– Moim zadaniem jest cię sprawdzać.
– Myślałam, że twoim zadaniem jest mnie uczyć. To nie to samo.
Przynajmniej nie była głupia.
– W porządku. Ale odwiedziny u ciotki Eileen mogą wytłumaczyć kilka zarwanych przez ciebie nocy.
– O jak bardzo zarwanych nocach mówimy?
Usłyszał niepokój w jej głosie. To ostrożność czy lenistwo?
– Ile powiedział ci dziekan Sandow?
– Niewiele. – Odsunęła materiał koszuli od brzucha dla odrobiny ochłody.
– Dlaczego tak się ubrałaś?
Nie zamierzał pytać, ale robiła wrażenie, jakby się męczyła w zapiętej pod szyję czarnej koszuli bez kołnierzyka, z plamami potu rozlewającymi się pod pachami i jakby zupełnie tu nie pasowała. Dziewczyna, która potrafi tak gładko kłamać, powinna lepiej wyczuwać, jak ukryć się w tłumie.
Alex rzuciła mu tylko spojrzenie z ukosa.
– Jestem bardzo skromna.
Darlington nie wiedział, jak na to zareagować. Wskazał więc jeden z dwóch identycznych budynków po dwóch stronach ścieżki.
– To najstarszy budynek w kampusie.
– Nie wygląda na stary.
– Jest dobrze utrzymany. Chociaż niewiele brakowało, żeby przepadł. Ludzie myśleli, że psuje wygląd Starego Kampusu, i chcieli go wyburzyć.
– Dlaczego tego nie zrobili?
– Oficjalnie dzięki kampanii na rzecz jego zachowania, ale prawda jest taka, że Dom Lete odkrył, że jest nośny.
– Że co?
– W sensie duchowym. Stanowił część starego rytuału wiążącego, który miał chronić kampus. – Skręcili w prawo i poszli ścieżką, która doprowadzi ich do niby-średniowiecznej kraty w Phelps Gate. – Kiedyś cały college wyglądał w taki sposób. Małe budynki z czerwonej cegły. Kolonialne. Zupełnie jak Harvard. A potem po wojnie secesyjnej wzniesiono mury. Teraz większość kampusu wygląda podobnie: seria fortec otoczonych murami i bramami, z donżonem pośrodku.
Stary Kampus stanowił idealny przykład – rozległy kwadrat wysokich kamiennych akademików okalający zalany słońcem dziedziniec otwarty dla wszystkich – dopóki nie nadchodziła noc i nie zatrzaskiwano bram.
– Dlaczego? – spytała Alex.
– Żeby trzymać motłoch z dala. Żołnierze wrócili po wojnie do New Haven zdziczali, większość była nieżonata, wielu z nich zostało okaleczonych psychicznie po walkach. Nadeszła też fala imigrantów. Irlandczycy, Włosi, wyzwoleni niewolnicy, wszyscy szukali pracy w fabrykach. Yale nie chciało ich tutaj.
Alex się roześmiała.
– Coś cię bawi? – zapytał.
Obejrzała się na swój akademik.
– Mercy jest Chinką. Po sąsiedzku mieszka Nigeryjka. I jeszcze mój skundlony tyłek. I tak się tu dostaliśmy. Ostatecznie.
– Po długim, powolnym oblężeniu.
Słowo „skundlony” odebrał jak niebezpieczną przynętę. Spojrzał na jej czarne włosy, czarne oczy, oliwkowy odcień skóry. Mogłaby być Greczynką. Meksykanką. Białą.
– Matka Żydówka, nie wspomniano o ojcu, ale domyślam się, że jakiś był?
– Nigdy go nie poznałam.
Kryło się tu coś więcej, ale nie zamierzał naciskać.
– Wszyscy mamy białe plamy w życiorysach, których nie wypełniamy.
Doszli go Phelps Gate, wielkiego łuku, w którym niosło się echo. Brama prowadziła na College Street i z dala od względnego bezpieczeństwa Starego Kampusu. Darlington nie chciał odchodzić od tematu. Mieli za wiele spraw do omówienia, kawał drogi do przejścia.
– To błonia New Haven Green – powiedział, kiedy szli jedną z kamiennych ścieżek. – Kiedy kolonia została założona, tutaj wybudowano zbór. To miasto miało być nowym Edenem, założone między dwoma rzekami jak między Tygrysem i Eufratem.
Alex zmarszczyła brwi.
– Dlaczego stoi tu tak wiele kościołów?
Na błoniach stały trzy, dwa z nich niemal bliźniaczo podobne, oba w federalnym stylu, trzeci był perłą neogotyku.
– W tym mieście przypada praktycznie jeden kościół na kwartał. A przynajmniej tak było kiedyś. Niektóre z nich teraz się zamykają. Ludzie po prostu przestali do nich chodzić.
– A ty chodzisz? – spytała.
– A ty?
– Nie.
– Owszem, chodzę – odpowiedział. – To rodzinna tradycja.
Dostrzegł błysk wartościowania w jej oczach, ale nie czuł potrzeby, żeby się tłumaczyć. Kościół w niedzielę, praca w poniedziałek. Tak żyli Arlingtonowie. Kiedy Darlington skończył trzynaście lat i zaprotestował, że chętnie zaryzykuje Boży gniew, o ile będzie mógł dłużej pospać, dziadek złapał go za ucho i wywlekł z łóżka, chociaż miał już osiemdziesiąt lat.
– Nie obchodzi mnie, w co wierzysz – powiedział wtedy. – Robotnik wierzy w Boga i oczekuje tego samego od nas, więc ubierzesz tyłek, a potem posadzisz go w kościelnej ławce, bo inaczej osobiście ci go wygarbuję.
Darlington poszedł do kościoła. Dziadek zmarł, a on wciąż chodził do kościoła.
– Błonia to miejsce, gdzie wzniesiono pierwszy kościół w mieście i założono pierwszy cmentarz. To źródło ogromnej mocy.
– Co ty nie powiesz.
Darlington zdał sobie sprawę, że rozluźniła ramiona. Zmienił się jej krok. Nie robiła już wrażenia kogoś w każdej chwili gotowego do ataku.
Darlington próbował nie zdradzić się ze swoją nadgorliwością.
– Co widzisz?
Nie odpowiedziała.
– Wiem, co potrafisz. To żadna tajemnica – dodał.
Alex nadal patrzyła w dal bez mała znudzona.
– Tu jest pusto i tyle. Nigdy nie widzę ich zbyt wielu w okolicach cmentarzy i takich tam.
„I takich tam”. Darlington rozejrzał się, ale widział tylko to, co wszyscy inni: studentów, ludzi pracujących w sądzie albo w ciągu sklepów wzdłuż Chapel Street, rozkoszujących się słońcem podczas lunchu.
Wiedział, że ścieżki, które wydają się w przypadkowy sposób przecinać błonia, zostały wytyczone przez wolnomularzy, żeby uspokoić i powstrzymać umarłych, kiedy cmentarz przeniesiono stąd kilka przecznic dalej. Wiedział, że ich linie tworzące różę wiatrów – albo pentagram, zależy kogo zapytasz – są widoczne z góry. Wiedział, że miejsce, w którym Dąb Lincoln przewrócił się po huraganie Sandy, odsłaniając ludzki szkielet wplątany w jego korzenie, to jedno z wielu ciał, które nigdy nie zostały przeniesione na cmentarz przy Grove Street. Patrzył na miasto inaczej z powodu swojej wiedzy, a jego wiedza nie była zwyczajna. To był wyraz uwielbienia. Jednak żadna ilość miłości nie mogła sprawić, żeby zaczął widzieć Szarych. Nie bez Orozcerio, kolejnej działki ze Złotej Misy. Zadygotał. Za każdym razem to było ryzyko, kolejna okazja, żeby jego ciało powiedziało „dość”, żeby jedna z jego nerek po prostu przestała działać.
– To ma sens, że ich tu nie widzisz – powiedział. – Pewne rzeczy przyciągają ich na cmentarze, ale z zasady trzymają się od nich z dala.
Teraz wzbudził w niej zainteresowanie. W jej oczach zabłysło prawdziwe zaciekawienie, pierwsza wskazówka czegoś innego niż czujna rezerwa.
– Dlaczego?
– Szarzy kochają życie i wszystko to, co przypomina im bycie żywym. Sól, cukier, pot. Walka i seks, łzy i krew, ludzki dramat.
– Myślałam, że sól ich odstrasza.
Darlington uniósł brew.
– Widziałaś to w telewizji?
– Poczułbyś się lepiej, gdybym powiedziała, że dowiedziałam się tego ze starodawnej księgi?
– Owszem.
– To masz pecha.
– Sól oczyszcza – powiedział, gdy przechodzili przez Temple Street – więc nadaje się do przepędzania demonów, chociaż ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nigdy osobiście nie miałem tego zaszczytu. Jednak gdy w grę wchodzą Szarzy, zrobienie kręgu z soli jest odpowiednikiem zostawienia sarnie soli do lizania.
– To co ich odstrasza?
Przez jej słowa przebijało żywe pragnienie. Czyli to było coś, co ją ciekawiło.
– Pył z kości. Ziemia cmentarna. Pozostałości popiołu z krematorium. _Memento mori_. – Zerknął na nią. – Znasz cokolwiek łacinę?
Pokręciła głową. Rzecz jasna.
– Nie cierpią tego, co przypomina o śmierci. Jeśli chcesz mieć pokój wolny od Szarych, powieś tam reprodukcję Holbeina.
Żartował, ale widział, że ona przetrawia jego słowa, zapamiętuje sobie nazwisko artysty. Darlington poczuł bolesne ukłucie wyrzutów sumienia, bo sprawiło mu to pewną przyjemność. Był tak zajęty zazdroszczeniem dziewczynie jej zdolności, że nie zastanowił się nawet, jak to musi być, kiedy nigdy nie możesz zamknąć drzwi przed umarłymi.
– Mogę przygotować magiczne osłony do twojego pokoju – powiedział w ramach pokuty. – Dla całego akademika, jeśli chcesz.
– Naprawdę?
– Pewnie. I mogę ci pokazać, jak samemu je robić.
– Opowiedz mi resztę – poprosiła Alex.
Z dala od mrocznej jaskini akademika pot odłożył się gładką, połyskliwą warstwą na jej nosie i czole, zbierał się w zagłębieniu nad górną wargą. Przepoci koszulę, a Darlington zorientował się po sposobie, w jaki sztywno trzymała ręce po bokach, że czuje się z tego powodu skrępowana.
– Czytałaś _Życie Lete_?
– Tak.
– Naprawdę?
– Przekartkowałam.
– Przeczytaj – powiedział. – Przygotowałem ci listę innych materiałów, które pomogą ci nadrobić braki. To w większości historia New Haven i zebrana przez nas historia stowarzyszeń.
Alex zdecydowanie pokręciła głową.
– Chciałam, żebyś powiedział mi, po co tu jestem… z tobą.
Trudno było odpowiedzieć na to pytanie. Bez powodu. Z tysiąca powodów. Dom Lete miał być darem, ale czy mógł być darem dla niej? Za dużo by mówić.
Opuścili błonia i zauważył, że powróciło napięcie w jej ramionach, chociaż on nadal nie widział niczego, co uzasadniałoby taką reakcję. Minęli sznur banków przy Elm Street, wznoszących się nad małym czerwonym sklepikiem z dywanami – Kebabian’s – który jakimś cudem wspaniale prosperował w New Haven od ponad stu lat, i skręcili w Orange Street. Znajdowali się teraz kilka przecznic od właściwego kampusu, ale miał wrażenie, że dzielą ich mile. Zniknęła krzątanina studenckiego życia, jakby wejście do miasta było niczym upadek z urwiska. Ulice stanowiły mieszaninę nowego i starego: nieco sfatygowane kamienice, puste parkingi, starannie odnowiona sala koncertowa, ogromniasty wieżowiec urzędu mieszkalnictwa.
– Dlaczego tutaj? – zapytała Alex, kiedy Darlington nie odpowiedział na poprzednie pytanie. – Co takiego jest w tym miejscu, że tak ich przyciąga?
Krótka odpowiedź brzmiała: „A kto wie?”, Darlington jednak wątpił, żeby ukazała jego i Lete w najlepszym świetle.
– Na początku XIX wieku magia przenosiła się ze starego świata do nowego, porzucając Europę wraz z tymi, którzy ją praktykowali. Potrzebowali miejsca, gdzie mogliby przechowywać wiedzę i prowadzić swoje praktyki. Nikt nie jest pewien, dlaczego New Haven się sprawdziło. Próbowano także w innych miejscach. – Darlington powiedział to z pewną dumą. – W Cambridge. W Princeton. To w New Haven magia przyjęła się, utrzymała i zakorzeniła. Niektórzy uważają, że Zasłona jest tu cieńsza, łatwiejsza do przebicia. Rozumiesz więc, dlaczego Lete cieszy się, mając cię u siebie. – A przynajmniej niektórzy z Lete. – Może zdołasz przedstawić nam parę odpowiedzi. Można tu spotkać Szarych, którzy istnieją znacznie dłużej niż uniwersytet.
– I ci ludzie uprawiający magię uznali za rozsądne uczyć jej bandę dzieciaków z college’u?
– Kontakt z upiornością ma swoją cenę. Im ktoś jest starszy, tym trudnej mu przetrwać ten kontakt. Dlatego co roku stowarzyszenia uzupełniają zasoby świeżą krwią, nowymi delegatami. Magia jest całkiem dosłownie ginącą sztuką, a New Haven to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie wciąż można przywrócić ją do życia.
Galaxy Stern nic nie powiedziała. Przestraszyła się? Dobrze. Może wtedy rzeczywiście przeczyta książki, które dla niej wybrał, zamiast tylko je kartkować.
– W tej chwili w Yale istnieje ponad sto stowarzyszeń, ale większością nie zawracamy sobie głowy. Zbierają się przy kolacjach, opowiadają o swoim życiu, odwalają trochę prac społecznych. To Starożytna Ósemka się liczy. Stowarzyszenia rezydencjalne. Domy Zasłony. Te stowarzyszenia, które nieprzerwanie utrzymują swoje grobowce.
– Grobowce?
– Założę się, że niektóre z nich już widziałaś. Kluby, które wyglądają jak mauzolea.
– Dlaczego nie przejmujemy się innymi stowarzyszeniami?
– Interesuje nas moc, a ona wiąże się z konkretnym miejscem. Każdy z Domów Zasłony wyrósł wokół jednej z gałęzi nauk tajemnych i poświęcił się jej badaniu, każdy wybudował swój grobowiec w węźle mocy. Wszystkie poza Berzeliusem, ale nikt nie przejmuje się Berzeliusem.
Stowarzyszenie Berzeliusa powstało jako bezpośrednia reakcja na rosnącą obecność magii w New Haven. Jego członkowie twierdzili, że inne Domy to szarlatani i przesądni dyletanci, i poświęcili się inwestowaniu w nową technikę i filozofię, zgodnie z którą jedyną prawdziwą magią jest nauka. Zdołali przetrwać krach na giełdzie w 1929 roku bez pomocy wieszczenia i chwiejnym krokiem dobrnęli do 1987, kiedy zostali zmieceni z powierzchni ziemi. Okazało się, że jedyną prawdziwą magią jest magia.
– Te… węzły – powtórzyła Alex. – Są na całym terenie kampusu?
– Pomyśl o magii jak o rzece. Węzły to miejsca, w których pojawiają się wiry na rzece, a to pozwala stowarzyszeniom przeprowadzać udane rytuały. Wykryliśmy ich dwanaście w mieście. Grobowce wybudowano w ośmiu z nich. Pozostałe znajdują się tam, gdzie już istnieją budynki, takie jak dworzec kolejowy, albo gdzie nie da się niczego wybudować. Parę stowarzyszeń straciło z czasem grobowce. Mogą studiować magię, ile zechcą. Gdy raz połączenie zostanie zerwane, niczego nie zdołają dokonać.
– I mówisz mi, że to się dzieje od ponad stu lat i nikt jeszcze się nie zorientował?
– Starożytna Ósemka wydała najpotężniejszych ludzi na świecie. Ludzi, którzy dosłownie sterują rządami, bogactwem narodów, którzy wykuwają kształt kultury. Kierują wszystkim, od Organizacji Narodów Zjednoczonych po Kongres, „New York Times” i Bank Światowy. Ustawili niemal wszystkie mistrzostwa baseballu, sześć mistrzostw futbolu amerykańskiego, Oscary i przynajmniej jedne wybory prezydenckie. Setki stron internetowych jest poświęconych rozwikływaniu ich związków z wolnomularzami, zakonem iluminatów, Grupą Bilderberg i tak dalej.
– Może gdyby spotkali się w Denny’s zamiast w ogromnych mauzoleach, to nie musieliby się tym martwić.
Dotarli do Il Bastone, siedziby Lete, dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły i witraży, wybudowanego przez Johna Andersona w 1882 roku za skandaliczną sumę i porzuconego już rok później. Anderson twierdził, że wypędziły go wysokie podatki w mieście. Zapiski Lete inaczej przedstawiają tę historię – opowiadają o jego ojcu i duchu martwej dziewczyny od cygar. Il Bastone nie było tak rozległym domostwem jak Black Elm. To był miejski dom, okolony z obu stron innymi nieruchomościami, wysoki, ale powściągliwy w swoim rozmachu.
– Oni się nie martwią – odpowiedział Darlington. – Cieszą się z wszelkich teorii spiskowych i wariatów noszących czapki z folii aluminiowej.
– Bo lubią budzić zainteresowanie?
– Bo tak naprawdę pozwalają sobie na dużo gorsze rzeczy. – Darlington otworzył bramę z czarnego kutego żelaza i zobaczył, że weranda domu wyprostowała się nieco, jakby wyczekująco. – Panie przodem.
Kiedy tylko brama się zamknęła, otoczyła ich ciemność. Gdzieś spod domu rozległo się przenikliwe i głodne wycie. Galaxy Stern zapytała, po co się tu znalazła. Nadszedł czas, żeby jej pokazać.3. ZIMA
3
ZIMA
Kto umiera na siłowni? Po rozmowie telefonicznej z Dawes, Alex wróciła przez plac. Była w ośrodku sportowym Payne Whitney dokładnie raz – kiedy dała się zaciągnąć Mercy na zajęcia z salsy, gdzie biała dziewczyna upchnięta w obcisłe czarne spodnie kazała jej obracać się, obracać i obracać.
Darlington zachęcał ją do korzystania z darmowej siłowni i „poprawienia kondycji”.
– Po co? – zapytała go wtedy Alex.
– Żeby się rozwijać.
Tylko Darlington mógł powiedzieć coś takiego z poważną miną. Z drugiej strony on sam co rano przebiegał sześć mil i gdziekolwiek wchodził, otaczała go aura fizycznej doskonałości. Za każdym razem, gdy pojawiał się w Vanderbilt, wydawało się, że przez całe piętro przebiegł prąd. Lauren, Mercy i nawet milcząca, pochmurna Anna siadały nieco prościej, w ich oczach pojawiał się nowy blask i ogarniała je pewna nerwowość, jakby były zadbanymi wiewiórkami. Alex chciałaby być na to odporna: na jego ładną twarz, szczupłą sylwetkę, łatwość, z jaką zajmował przestrzeń, jakby do niego należała. Miał zwyczaj bezwiednie odgarniać włosy z czoła w sposób, który sprawiał, że chciało się to zrobić za niego. Jednak powab Darlingtona został zrównoważony przez zdrowy strach, który w niej budził. Ostatecznie był bogatym chłopakiem w eleganckim płaszczu, który mógłby wywrócić jej łódkę do góry dnem, nawet nie mając takiego zamiaru.
Tamtego pierwszego dnia w rezydencji przy Orange poszczuł ją szakalami. Szakalami! Zagwizdał przenikliwie, a one wyskoczyły z krzaków wokół domu, warcząc i szczekając. Alex wrzasnęła. Zaplątała się o własne nogi, gdy odwróciła się do ucieczki, przewróciła się na trawę i prawie nadziała na niski płotek z kutego żelaza. Jednak bardzo wcześnie nauczyła się przy Lenie obserwować osobę, która dowodzi. To się zmieniało w poszczególnych pokojach, domach, przy kolejnych transakcjach, ale zawsze warto było wiedzieć, kto tam podejmuje ważne decyzje. Tu to był Darlington. A Darlington nie robił wrażenia przestraszonego. Wyglądał na zaciekawionego.
Szakale podchodziły do niej, śliniły się, szczerzyły kły, wyginały grzbiety.
Wyglądały jak lisy. Wyglądały jak kojoty, które biegały po Hollywood Hills. Wyglądały jak ogary.
„Jesteśmy pasterzami”.
– Darlington – powiedziała, zmuszając się do odzyskania spokoju. – Zawołaj do siebie te pieprzone kundle.
Wypowiedział serię słów, których nie zrozumiała, i stworzenia wycofały się w krzaki. Cała ich agresja zniknęła, podskakiwały i pogryzały się wzajemnie po łapach. Darlington miał czelność uśmiechnąć się, kiedy podał jej elegancką dłoń. Dziewczyna z Van Nuys, która wciąż w niej żyła, chciała odepchnąć tę rękę, wbić mu palce w tchawicę i sprawić, że chłopak pożałuje. Zmusiła się jednak do złapania jego ręki, żeby pomógł jej wstać. To był początek bardzo długiego dnia.
Kiedy Alex w końcu wróciła do akademika, Lauren czekała całe sześćdziesiąt sekund, zanim wyskoczyła z pytaniem:
– No dobrze, czy ten twój kuzyn ma dziewczynę?
Siedziały wokół nowego stolika, próbując wyregulować małe plastikowe śrubki, tak żeby przestał się kołysać. Anna gdzieś zniknęła, a Lauren zamówiła pizzę. Okno było otwarte, wpuszczało słabe początki wiaterku wraz z zapadającym zmierzchem i Alex poczuła się tak, jakby obserwowała samą siebie z dziedzińca – szczęśliwą dziewczynę, zwyczajną dziewczynę, otoczoną przez ludzi, którzy mieli przyszłość i zakładali, że ona także ją ma. Chciała chwycić się tego uczucia, zachować je dla siebie.
– Wiesz… nie mam pojęcia.
Była tak przytłoczona tym wszystkim, że nawet nie miała okazji zainteresować się czymś takim.
– Pachnie kasą – powiedziała Mercy.
Lauren rzuciła w nią kluczem do sześciokątnych wkrętów.
– To w złym guście.
– Nie zaczynaj umawiać się z moim kuzynem – powiedziała Alex, bo takie rzeczy mówiły te dziewczyny. – Nie potrzebuję takich komplikacji.
Tej nocy, kiedy wiatr szarpał jej płaszczem, próbując dostać się pod niego, Alex pomyślała o tamtej dziewczynie oświetlonej złotym światłem i siedzącej w świętym kręgu. To była ostatnia chwila spokoju, jaką pamiętała. Było to raptem pięć miesięcy temu, ale Alex odnosiła wrażenie, że upłynęło znacznie więcej czasu.
Skręciła w lewo, w cień białych kolumn, które biegły wzdłuż południowej ściany rozległej stołówki, którą wszyscy nadal nazywali Jadalnią, chociaż teraz oficjalnie to było Schwarzman Center. Schwarzman był Kościejem, rocznik 1969, i prowadził znany z sukcesów prywatny fundusz akcyjny Blackstone Group. Centrum było efektem datku wielkości stu pięćdziesięciu milionów dolarów dla uniwersytetu, prezentu i swoistych przeprosin za zabłąkaną magię, która wyrwała się w czasie niesankcjonowanego rytuału i spowodowała dziwaczne zachowanie oraz napady drgawek u połowy członków orkiestry dętej Yale podczas meczu futbolowego z Dartmouth.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki