Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewięć twarzy Nowego Orleanu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,90

Dziewięć twarzy Nowego Orleanu - ebook

„Dziewięć twarzy Nowego Orleanu” to wielogłosowa biografia miasta olśniewającego i surrealistycznego, ale też zgnębionego, przez które w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dwukrotnie przetoczyły się huragany – Betsy i Katrina. Te dwa uderzenia żywiołu niczym klamra spinają opowieści dziewięciu niezwykłych bohaterów: milionera, króla i królowej karnawału, emerytowanego fachowca od napraw torowisk, transseksualnego właściciela baru, grającego jazz koronera, poszukującej miłości samotnej matki, białego gliniarza z Lakeview i czarnego kryminalisty z Goose. Ich głosy tworzą kalejdoskopowy portret barwnego miasta.

„Książka Bauma pełna jest nieznanych do tej pory szczegółów dotyczących nowoorleańskiej rzeczywistości. Bohaterowie "Dziewięciu twarzy" zamiast „rozumiesz?” pytają nieustannie „czujesz to?”. Gdyby Baum na końcu książki zadał to samo pytanie, bez wątpienia każdy czytelnik odpowiedziałby, że czuje to doskonale. Wspaniała książka.”  „New York Times Book Review”

„Baum, fantastyczny gawędziarz, wnikliwie odtwarza wydarzenia, które wstrząsnęły Nowym Orleanem. Przedstawia zmysłowy portret miejsca, któremu bliżej do najlepiej zorganizowanego miasteczka na Karaibach niż do najgorzej zarządzanej metropolii Stanów Zjednoczonych. To również słodko-gorzka opowieść o tym, co Stany Zjednoczone utraciły po przejściu huraganu Katrina.” „The Publishers Weekly”

„Nadzwyczajny portret fascynującego miasta. Parady, więzienia, rozwody, strzelaniny, modne imprezy, uliczne awantury […]. Tak wygląda życie w Nowym Orleanie. Nie sposób nie ulec magnetycznej sile tej amerykańskiej metropolii.” „The Washington Post”

„Nikomu wcześniej nie udało się tak wspaniale pokazać złożoności jednego z najbardziej nieuchwytnych miast Ameryki Północnej.” „Bookmarks Magazine”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-468-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday, William Dufty Lady Day śpiewa bluesaKILKA SŁÓW O KSIĄŻCE

Uzupełnienie do drugiego wydania angielskiego

Większość odwiedzających Nowy Orlean prędzej czy później zaczyna zadawać niegrzeczne pytania: Dlaczego odbudowa miasta od czasu uderzenia Katriny idzie tak wolno? Dlaczego tolerujecie tak skorumpowanych i niekompetentnych polityków? Jak możecie marnować tyle pieniędzy na Mardi Gras, skoro wciąż mieszkacie w przyczepach? Czy ktokolwiek w tym mieście zjawia się kiedyś na czas?

Nowoorleańczyków trudno obrazić. Często mówią: przestańcie myśleć o Nowym Orleanie jak o najgorzej zorganizowanym mieście w Stanach Zjednoczonych. Zacznijcie myśleć o nim jak o najlepiej zorganizowanym mieście na Karaibach.

To, że Nowy Orlean nie przypomina żadnego innego miejsca w Ameryce, wykracza poza jedzenie, muzykę i architekturę. Nowo­orleańczycy nie rozumieją takich zasadniczych spraw jak czas i pieniądze, a przynajmniej nie w sposób, w jaki rozumieją je inni Amerykanie. Na przykład przyszłość: kiedy reszta rodaków w sławny już sposób wierzy w amerykański sen, planuje i goni horyzont, nowoorleańczycy są mistrzami w zapomnianej sztuce życia chwilą. Zgodnie z tą logiką, jeśli w danej chwili dzieje nam się dobrze – cieszymy się swoim towarzystwem, czujemy spokój albo mamy przepyszne jedzenie – jakie, u licha, ma znaczenie, co będzie jutro lub za tydzień? Biorąc pod uwagę kruchość życia, po co w ogóle liczyć na to, co nadejdzie? Nowoorleańczycy notorycznie się spóźniają, o ile zjawiają się w ogóle, ponieważ w większości nie mają kalendarzy. Kalendarze są narzędziem do zarządzania przyszłością, a w Nowym Orleanie przyszłość nie istnieje.

Jeśli chodzi o pieniądze, nowoorleańczycy nawet je lubią, ale nie na tyle, żeby naginać do nich swoje życie. Mają więcej czasu niż pieniędzy i to im odpowiada. Ambicja nie jest cnotą na nizinach między jeziorem Pontchartrain i Missisipi. Nowoorleańczycy bardziej identyfikują się z dobrobytem swoich rodzin, dzielnic, okręgów wyborczych, z ludźmi o podobnych poglądach, więzami krwi, ­krewe, drugoligowymi klubami i Czarnymi Indianami Mardi Gras niż z własnymi osiągnięciami, wolni są więc w znacznym stopniu od nienasyconego pragnienia indywidualnego wzbogacania się, które dotyka resztę z nas. Podczas gdy większość Amerykanów dąży do tego, by jutro okazało się lepsze niż dzisiaj, nowoorleańczycy naprawdę nie chcą niczego więcej niż to, żeby wszystko pozostało takie samo.

Na długo przed huraganem Nowy Orlean pod niemal każdym względem okazywał się najgorszym miastem w Stanach Zjednoczonych – skupiskiem najgłębszej nędzy, miejscem z największą liczbą morderstw, najsłabszych szkół, najgorszej gospodarki, najbardziej skorumpowanych i brutalnych policjantów. Sondaż przeprowadzony na kilka tygodni przed huraganem wykazał jednak, że większość nowoorleańczyków, niezależnie od wieku, rasy czy statusu majątkowego, była „bardzo zadowolona” ze swojego życia, w odróżnieniu od mieszkańców jakiegokolwiek innego amerykańskiego miasta. Kiedy Katrina zrobiła z miasta „niezapisaną kartę”, kilka komisji wysokiego szczebla przygotowało plany, aby uczynić Nowy Orlean „większym i lepszym”, niż był wcześniej. Wszystkie przepadły z kretesem. Niektórzy „większy i lepszy” rozumieli jako „bielszy”, ale zdecydowana większość, jak podejrzewam, w słowach „większy i lepszy” usłyszała receptę na miasto napędzane dolarami i zegarkiem. Komu to potrzebne?

Kiedy pisałem dla „New Yorkera” teksty o Katrinie i jej następstwach, zauważyłem, że większość materiałów, w tym moje, była tak skupiona na katastrofie, że zasadniczo pomijała dziwny charakter miejsca, w którym do niej doszło. Dziewięć splecionych historii, które tu opowiadam, to próba ukazania, co w Nowym Orleanie jest wyjątkowego i wartego przytoczenia. Żadna z tych osób nie jest sławna. Tylko jedna jest urzędnikiem, ale nie tak znów prominent­nym. Ich życie byłoby jednak nie do pomyślenia nigdzie indziej, i to sam Nowy Orlean – wiecznie pogwizdujący, gdy mija cmentarz – jest tutaj prawdziwym bohaterem.

Podczas powodzi moi bohaterowie nie znaleźli się na tym samym dachu. Nic w Nowym Orleanie nie jest aż tak porządne. Poza tym żaden dach nie pomieściłby milionera, króla karnawału z Garden District i emerytowanego fachowca od napraw torowisk tramwajowych z Lower Ninth Ward, transseksualnego właściciela baru z St. Claude Avenue i grającego jazz koronera, białego gliniarza z Lakeview i czarnego kryminalistę z Goose. Ale to nie znaczy, że ich ścieżki się nie przecinały. Nowy Orlean jest małym miastem. Niektóre opowieści się zazębiają. I nawet ci, którzy nie wchodzą ze sobą w bezpośrednie relacje, mają wspólny problem: jak żyć w miejscu, które zgodnie z wytycznymi współczesnej Ameryki nie ma prawa istnieć? W kontekście stechnicyzowanych, nastawionych na zysk, superwydajnych Stanów Zjednoczonych Nowy Orlean jest aktem nieposłuszeństwa obywatelskiego wielkości miasta.

Te historie trafiają do czytelnika przez dwa filtry. Najbardziej koloryzują je wrażliwość, emocje i wspomnienia dziewiątki głównych bohaterów. Każdy z nich przez wiele godzin swoje wysiedział i w tym czasie odsłaniał przed obcym człowiekiem najskrytsze wspomnienia, nie mając do zyskania nic poza bardzo nowoorleań­ską przyjemnością opowiadania. Choć uzupełniłem te wywiady rozmowami z wieloma przyjaciółmi moich bohaterów, ich krewnymi i współpracownikami, postanowiłem opowiedzieć życie tej dziewiątki z ich własnego punktu widzenia. Zaprosili mnie do swoich głów i serc, uznałem więc, że to najlepsze miejsca, z których można opowiedzieć ich historie.

To pewne, że inni będą pamiętać przedstawione tu wydarzenia zupełnie inaczej. W końcu pamięć to zabawna sprawa. Na przykład Frank Minyard opisał mi szczegółowo epifanię, która sprawiła, że został nowoorleańskim koronerem. Choć był pewien, że stało się to w 1967 roku, był równie pewien, że piosenką, która to zapoczątkowała, była Is That All There Is? Peggy Lee, a przecież została ona nagrana dopiero w roku 1969. Ale w ten właśnie sposób historia Franka tłumaczyła Frankowi świat Franka. Zostawiłem więc to tak, jak powiedział.

Drugi filtr pochodzi ode mnie. Odtworzyłem sceny i dialogi na podstawie zapamiętanych skrawków, korzystając z tego, co wiedziałem o ludziach, czasie i miejscach oraz o samym mieście. Ubieram w słowa myśli i uczucia, które – podczas miesięcy mojej pracy – obnażyli przede mną ci niezwykle szczerzy ludzie. Zmieniłem nazwiska trzech pobocznych postaci, aby nie ranić ich uczuć.

Wychodzi na to, że książka stworzona ze wspomnień dziewięciu osób jest oddychającym, zmieniającym się organizmem. Po tym, jak w lutym 2009 roku ukazało się wydanie w twardej oprawie, niektórzy bohaterowie odezwali się do mnie z prośbą o zmiany, które chcieliby zobaczyć w kolejnych wydaniach. Większość to drobiazgi – błędnie podane imiona, niedoróbki w szczegółach dotyczących ubrań i jedno nawiązanie do forsycji, choć każdy głupek wie, że forsycje nie rosną w Nowym Orleanie. Jedna osoba z całej dziewiątki była zbulwersowana, że historia, która miała charakter poufny, ukazała się drukiem, choć po zastanowieniu zdecydowała (w bardzo nowoorleański sposób), że co tam, niech już zostanie. Inna osoba oświadczyła, że kilka historii wcale nie wydarzyło się tak, jak je opowiedziałem, i zabiła mi w ten sposób ćwieka. Moja żona i ja pamiętaliśmy te opowieści, ale nasze notatki okazały się niejednoznaczne. W końcu postanowiliśmy nanieść sugerowane poprawki w niniejszym wydaniu Dziewięciu twarzy Nowego Orleanu. Historie te należą przecież do tych wspaniałych ludzi. Za cel postawiłem sobie opowiedzenie ich możliwie najwierniej.

Ostatnie słowo tego wstępu: dziewięć osobnych opowieści niesie ze sobą konieczność ich rozróżniania. Ale nie przejmujcie się, jeśli przez mniej więcej pierwsze pięćdziesiąt stron nie będziecie wiedzieli, kto jest kim. Te początkowe rozdziały napisałem, żeby sprawiały radość jako osobne opowieści. W którymś momencie każdy sobie wszystko poskłada. Innymi słowy – czytając tę książkę, bądźcie po trosze nowoorleańczykami. Nie spinajcie się, żeby to ogarnąć. Po prostu dobrze się bawcie. Ostatecznie wszystko się uda.CZĘŚĆ I

Skąd tatko bierze rytm

F. Edward Hébert, przedstawiciel Luizjany w Izbie Reprezentantów:

„Zakładając więc, że będziemy mieli kolejny huragan Betsy jutro, za tydzień albo za rok, czy pięciomet­rowy wał ochroni ten obszar?”.

Pułkownik Thomas J. Bowen, Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych:

„No tak”.

dyskusja na temat powodzi wywołanej przez huragan Betsy, który zalał Lower Ninth Ward, posiedzenie Komisji Robót Publicznych Senatu, Izba Reprezentantów, 15 września 1965RONALD LEWIS

Deslonde Street
1965

Ronald Lewis mijał jedną zrujnowaną chatę po drugiej. Żółty bungalow pani Hattie Guste z brązowymi wykończeniami pokrył się pleśnią i wyglądał jak trzydniowy zarost na brodzie pijaka. Dom Mosesów, oblepiony błockiem, przypominał kawałek bezużytecznego śmiecia. Nieskazitelny domek pani Odette przeistoczył się w straszną i starą wydrążoną czaszkę. Cierpiącemu na łękowatość domeczkowi pani Pie wywiało wszystkie cegły, wyglądało to tak, jakby ganek klęczał w błocie. Ronald nagle zdał sobie sprawę, że były to miejsca święte; bywał w tych domach i w ich pobliżu przez całe życie. Zostały zbezczeszczone. Bezmyślnie wyrzucone do kosza.

Widział już kiedyś pecha. Wybuchające w domach pożary, ludzi tracących pracę, dzieci utopione w kanale. Za każdym razem sąsiedzi udostępniali dotkniętemu nieszczęściem łóżko na noc lub dawali kilka dolarów, oferowali wsparcie i pocieszenie. Tym razem jednak pech nosił wiadra rozgoryczenia przez każdy dom na każdej przecznicy i każdemu trafiła się jednakowa porcja. Jak ktokolwiek się z tego podniesie? Przecież nie ma nikogo, kto – sam wyszedłszy bez szwanku – wyciągnąłby pomocną dłoń.

Ronald Lewis miał czternaście lat i w końcu zetknął się z siłami natury potężniejszymi niż jego mama.

Rebecca Wright urodziła się w Abbey Sugar Plantation w Thibodaux pół wieku po wyzwoleniu, ale nie dostrzeglibyście różnicy. Dorastała w jednej z dziesiątek identycznych niemalowanych chałup stojących obok pola trzciny cukrowej, nosiła na głowie wodę ze wspólnej pompy i słuchała swoich wujów bitych za zbrodnię bycia nazbyt chorymi, żeby móc pracować. Swoje pierwsze dziecko, Waltera, urodziła w wieku trzynastu lat, posadziła je sobie na biodrze i ruszyła do Nowego Orleanu. Tam wyszła za mąż za spokojnego człowieka, Irvina Dickersona, i miała czwórkę kolejnych dzieci.

Kiedy siostrzenica Rebekki Stella Mae, dziewczyna z kłopotami, w 1951 roku urodziła Ronalda, Rebecca wzięła go ze Szpitala Miłosierdzia, zwinęła w kocyk i dołączyła do swojej własnej piątki, stając się jedyną mamą, którą Ronald miał poznać. Zabrała go do schludnego domu, który postawił jej Irvin, po drugiej stronie kanału w Lower Ninth Ward.

Życie po tej stronie kanału było rajem dla przybyszów z całego kraju. Działki okazały się wystarczająco dzikie – odpowiednio duże dla kur, świń, a nawet koni. Ulice wykonano z walcowanego żwiru wielkości groszku i kruszonych muszli ostryg: łatwo biegało się boso. Sąsiedzi rozumieli się nawzajem. Troszczysz się o swoją rodzinę, wieczorami siadasz na ganku i chodzisz do kościoła. Nie ma potrzeby paradować po ulicy jak ludzie z miasta i Kreole z tamtej strony kanału. Żadnych fantazyjnych ciuszków i picia od rana do nocy. Dla Rebekki był to najlepszy ze światów – spokojne wiejskie życie i dobra praca na nabrzeżu. Irvin pracował w pobliskiej cukrowni. Gdy przypływał statek z bananami, cała dzielnica pachniała słodkościami i na śniadanie przez tydzień jedli pudding bananowy, ciasta bananowe i smażone banany.

Kiedy pojawił się Ronald, starszy brat Walter pływał na morzu we flocie handlowej, ale funkcjonalnie urządzony dom przy Deslonde Street i tak był zatłoczony. Ronald dzielił pokój z Irvinem juniorem i Larrym; Dorothy i Stella mieszkały w drugim, na końcu korytarza. Gdy każdego wieczoru siadali przy kuchennym stole, trącali się łokciami i ramionami. Jedli bakłażany, kukurydzę i pomidory z ogrodu, jaja od swoich kur. Mama kupowała mąkę, ryż i kaszę w jedenastokilowych workach, a na śniadanie, zanim wszyscy wstali, piekła furę bułeczek, które topili w syropie trzcinowym wylewanym z dużych puszek. Dorothy, trzynaście lat starsza od Ronalda, miała dobrą pracę w restauracji Lopinto’s i przynosiła torby z tym, co zostawało z filetowania ryb i na czym nadal znajdowało się dużo mięsa. Rodzina tłoczyła się w kuchni do późna w nocy, panierując je w mące kukurydzianej, smażąc na chrupko i wysysając łuszczące się białe mięso, podczas gdy Mahalia Jackson śpiewała w radiu.

Z Thibodaux często przyjeżdżali kuzyni w poszukiwaniu lepszego życia w mieście. Ronald pamiętał czasy, kiedy w domu gnieździło się ich pięciu albo dziesięciu, i jak nocami leżeli na kuchennej podłodze podobni do martwych żołnierzy, jak podczas posiłków stali przy stole i zajadali łyżkami maminy ryż z sosem i jak mówili z akcentami z plantacji, które wpadały w ucho jak muzyka. Opowiadali o świniobiciach, aligatorach długich jak cadillaki i gorących chlebach kukurydzianych lepkich od melasy. Każdy krzyczał i śmiał się, aż Rebecca, stojąca z łopatką nad kuchenką, uciszała wszystkich krótkim:

– Kiedy umrę, nie przenoście mnie tam.

Stworzyła Ronaldowi maleńki, piękny, wielowarstwowy świat, podobny do jednej z kul śnieżnych, którą Walter przywiózł do domu zza mórz. Ronald, dopóki nie poszedł do szkoły, sam nie przekraczał ulicy, i nawet wtedy znany mu wszechświat rozciągał się co najwyżej do kilku sąsiednich przecznic. Rebecca wysyłała go z pięciocentówką nie dalej niż do makaroniarza na Claiborne Avenue po kostkę masła, ale i tak spluwała na podłogę i mówiła:

– Oby to nie wyschło, zanim wrócisz.

W wannie leżało pranie do wydeptania i przepuszczenia przez magiel, czekały grządki do wypielenia, kury do nakarmienia i zawsze mnóstwo naczyń do umycia – Panie, miej Ronalda w opiece, gdyby zostawił je na ociekaczu. Jeśli dochodziły ją słuchy, że na ulicy nie powiedział dzień dobry panu Butlerowi albo pani Pie, wysyłała go na tyły domu, żeby uciął olchową rózgę „tak długą jak ty sam”, i prała go nią po tyłku.

Dadá umarł, kiedy Ronald miał jedenaście lat, i to do mamy należało dopilnowanie, żeby wyrósł na mężczyznę. Kiedyś, gdy zjawił się w okolicy krzepki Euliss Campbell, żeby się poznęcać nad innymi, obserwowała ulicę przez drzwi z moskitierą. Zawołała Ronalda do domu.

– Albo spuścisz manto temu chłopcu – powiedziała – albo ja spuszczę je tobie.

Od tego dnia Ronald częściej obrywał za to, że się nie bił, niż że się bił; wolała, żeby był posiniaczony niż strachliwy. Jeśli chodziło o świat białych, to kiedy wracała do domu po całym dniu wykonywania prac dla białych pań kilka przecznic dalej, na Tennessee Street, mówiła mu: „Posłuchaj, jak ja to robię. Odwalam ich robotę, ale nie śpiewam dla nich i nie tańczę”.

Mama miała tylko metr pięćdziesiąt wzrostu, lecz była twarda jak cegła i kroczyła przez świat Ronalda niczym kolos. Ale w nocy 9 września 1965 roku huragan Betsy uderzył w Lower Ninth Ward i chłopak patrzył, jak mama mierzy się z czymś większym od niej. Wszyscy stłoczyli się na kanapie, krzyczeli, żeby zagłuszyć wiatr, w kościach czuli, jak ich dom trzęsie się i trzeszczy, wpatrywali się w ekran telewizora, aż nagle pokój zalała czerń, a obraz skurczył się do świecącego punktu. Potem zasyczała lampa naftowa i pojawiła się jasnożółta poświata. Larry wpadł przez frontowe drzwi, głos mu drżał: „Woda na ulicy!”, w progu pojawiła się ciemna parabola i rozlała w poprzek salonu – Ronald będzie to pamiętał do końca życia. Przecięli Deslonde Street, po ramiona w czarnej jak atrament wodzie, z twarzami pochylonymi przed kłującym wiatrem, i wdrapali się po schodach na piętro domu Alexandrów. Kiedy Ronald obudził się w słonecznym i spokojnym blasku poranka i wyjrzał przez okno, zobaczył dach ich domu omywany przez migotliwą zieloną wodę i spokojnie pływającą wokół niego rodzinę kaczek. Mama, szlochająca na kanapie Alexandrów, wyglądała, jakby się skurczyła o połowę.

Tygodnie po Betsy były miazmatami gorąca, dyskomfortu i irytujących drobnych urazów pochodzących z odsłoniętych główek gwoździ i ostrych krawędzi linoleum, podczas których rodzina starała się uporządkować dom – połykając zimne kolacje na ganku, siedząc w skulonej pozycji na beczkach. Mama nie przestawała się ruszać, tak jakby stanie w miejscu ułatwiło rozpaczy przeniknąć przez deski podłogi i wciągnąć ją na dno. Zwykle dobrze po zapadnięciu ciemności gasiła syczącą lampę naftową i przekraczali kanał do pokoi wynajętych w Crescent Arms przy Poland Avenue.

Liceum Lawless zostało zalane podobnie jak reszta dzielnicy, więc Ronald spędzał większość dni na pokładzie należącej do miasta tratwy, na którą ładowano nasiąknięte wodą meble, zwalone konary dębu i rozmiękłe listwy oklejone mokrym tynkiem. Miasto płaciło mu dziesięć dolarów dziennie, chociaż pracowałby za darmo – lepsze to niż kręcenie się wokół zniszczonego domu, wyciąganie zamulonych ubrań z dna szafy czy walka z mokrym dywanem pod ponurym spojrzeniem mamy. Bez radia cisza w domu stawała się nie do zniesienia.

Ronald wiedział, że ludzie z drugiej strony kanału patrzą z wyższością na Lower Ninth Ward i jej mieszkańców ze świniami, nieutwardzonymi ulicami, galimatiasem kwadratowych domków i wąskich chatynek na ceglanych słupach. Było to tylko kawałeczek w dół rzeki, a jakby drugi koniec drabiny społecznej – takie rzeczy tylko w Nowym Orleanie. A to, że Betsy zniszczyła wyłącznie wały w Lower Ninth Ward, potwierdzało jedynie poczucie wyższości reszty miasta. Cóż, powiedział sobie, po prostu musimy z tym żyć.

To zniszczony dwupiętrowy dom naprzeciwko domu Ronalda zrobił największą dziurę w piersi chłopaka. Alexandrowie jeszcze nie wrócili, a Ronald nie wiedział, kiedy – o ile w ogóle – zobaczy swojego kumpla Pete’a.

Alexandrowie przeprowadzili się do mieszkania na piętrze, gdy Ronald i Pete chodzili do pierwszej klasy, i dwaj chłopcy zawsze przeżywali swoje najlepsze przygody razem – rozciągali między domami linię telefonu z puszek, zawiązywali sobie ręczniki na szyjach, żeby stać się superbohaterami, wykopali stanowisko dla karabinu maszynowego pod jaśminem pani Butler oraz, później, starali się stać jak najbliżej tej dziewczyny, Janice, która śpiewała jak dzwon w chórze Morning Star Baptist zupełnie jak Aretha Franklin.

Alexandrowie byli inni – ludzie miastowi, kreolscy katolicy z Sixth Ward trochę zagubieni pośród grządek warzywnych i kurników Lower Ninth Ward. Matka Pete’a, pani Geraldine, nie wystawała na chodniku podczas pogaduszek z panią Payton czy panią Williams, tak jak robiła to mama Ronalda. Wracała do siebie na pięterko. Początkowo nie lubiła ciemnoskórego Ronalda, który ciężko tupał na jej schodach i łomotał w drzwi, i z niechętnym westchnieniem uchylała moskitierę, żeby go wpuścić. Jeśli chodzi o tatę Pete’a, pracował w Godchaux’s Department Store przy ­Canal Street i każdego wieczoru wracał do domu z dwoma kwartami piwa – nie dixie czy falstaffem, ale millerem w tych olśniewających przezroczystych butelkach, jak biały człowiek w reklamach. Co jakiś czas przed dom Alexandrów podjeżdżał dwudrzwiowy ford, wysiadał z niego biały mężczyzna w kapeluszu pork pie i okularach przeciwsłonecznych, wspinał się po schodach i wchodził do środka – był to wuj pani Geraldine. Dla Pete’a nazywanie białego człowieka „krewnym” było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem.

Sam Pete miał miedzianą skórę, falowane włosy układające się na głowie w lśniące od brylantyny zygzaki i długi prosty nos swojej czirokeskiej babci. W żyłach Pete’a Alexandra nie było żadnej plantacji cukru, żadnej solidności z Lower Nine. Wykazywał się przebiegłością i podstępnością, krzykliwie się ubierał i pogrywał z ulicznymi mądralami. Najbardziej lubił bawić się włosami. Pewnego dnia Ronald pozwolił Pete’owi wyprostować sobie czuprynę i kiedy to się stało, układała się na jego głowie jak u żigolaka z Rampart Street; mama o mało nie umarła ze śmiechu. Pete zawsze powtarzał, że włosy to klucz do serca dziewczyny. Dajcie mi się zająć włosami Janice, a będę w połowie drogi.

Ronald nie pamiętał dnia bez Pete’a Alexandra. W trzeciej klasie pani Geraldine była jak druga matka Ronalda i jeśli Ronald wracał z płaczem do domu, bo dostał manto od pani Geraldine, mama kazała mu przynieść rózgę i obrywał kolejny raz. Dziura, którą pozostawili w jego życiu, była większa niż wyrwa w grobli. Od czasu huraganu Ronald codziennie, niezliczoną ilość razy szukał oznak życia w domu Alexandrów. Ale od poranka, gdy nadeszła powódź, dwupiętrowy dom majaczył nad Deslonde Street cichy niczym grobowiec. Alexandrowie zniknęli, może już na zawsze wrócili do Sixth Ward.

Po Deslonde Street nie jeździł żaden samochód. Fotele i kanapy, które Ronald pamiętał z wizyt składanych razem z mamą, stały mokre przy krawężnikach. Rabatki zmyło, a powietrze przypominało ciężkie zielone piżmo, nie zdrowe i żywe jak muł w stawie, ale wilgotne i zapleśniałe, przesiąknięte benzyną. Deslonde Street cuchnęła śmiercią.

Przed Betsy życie toczyło się na wielkim, wolno poruszającym się kole – każdy kamyk, każdy dąb, każdego świerszcza Ronald znał jak własne ręce i stopy. Teraz ten świat zniknął. Wcześniej Ronald lunatykował. Teraz się obudził, ale było już za późno.JOHN GUIDOS

Liceum Cor Jesu
1965

W wieku piętnastu lat John Guidos junior nie chciał niczego więcej, niż stać się niewidzialny. Na nieszczęście był wielki – ciężka kanciasta głowa i masywna klatka piersiowa. Kompensował więc to sobie milczeniem, odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano. I dużo się modlił.

Cały jego świat przesiąkał katolicyzm, a huragan Betsy dostarczył jego rodzicom, jego księdzu i braciom w Liceum Cor Jesu wielu tematów do rozmów. Czy to kara boska za grzechy i nędzę w Nowym Orleanie? A jeśli tak, to dlaczego Bóg uznał, że należy wymazać domy tych biednych kolorowych ludzi z Lower Ninth Ward i zostawić jaskinie nieprawości w Dzielnicy Francuskiej? Jednomyślnie należało zaakceptować huragan jako dowód nieskończonej łaski i miłosierdzia Bożego, co zdaniem Johna było w porządku. Nie lubił za dużo myśleć o grzechu. Zastanawiał się nieustannie nad swoim.

Został stworzony do gry w futbol i lubił to. Dzięki futbolowi mógł lać ludzi – to o wiele bardziej komfortowy sposób komunikacji niż mówienie. Tym, co sprawiało, że futbol stawał się trudny, była szatnia. Nigdy nie wiedział, gdzie podziać oczy. I rozmowy – cycki, cipki i mokre sny – powodowały, że zarumienioną twarz trzymał zwróconą w stronę otwartej szafki.

„Ciota” było kolejnym słowem, które często padało w szatni. Miał dość dobre rozeznanie, co to znaczy: od dyskusji w szatni, przez punkt 2357 katechizmu, gdzie o homoseksualizmie mówi się jako o czymś „sprzecznym z prawem naturalnym”, aż po Księgę Kapłańską 18,22, w której nazywa się go „obrzydliwością”. Jeśli jest pedałem, pójdzie do piekła. Kiedy jednak po szkole szedł Elysian Fields Avenue w kierunku sklepu ojca, zastanawiał się, czy to prawda. Bez względu na to, ile razy obracał w głowie te elementy – czyli nieustannie – nie mógł ich dopasować. Czasami zastanawiał się, czy nie jest czymś trzecim, czymś nieznanym katechizmowi ani Księdze Kapłańskiej, może nawet nieznanym Bogu. Nagle coś sobie przypomniał: jedna z okrutnych sióstr ze Szkoły Podstawowej imienia ­Ludwika IX Świętego sunęła między ławkami jak góra lodowa, stukając drewnianą linijką o otwartą dłoń. Złapała kilku chłopców bijących się podczas przerwy i za karę musieli założyć spódniczki w kratę; spięła im też włosy kokardami koleżanek z klasy. Pozostałe dzieci śmiały się i drwiły ze szlochających ze wstydu chłopaków, John jednak poczuł niespodziewany przypływ zazdrości. Zatrzasnął drzwi przed tym potwornym uczuciem i ryczał jak osioł ze wszystkimi.

Kiedy wchodził do sklepu ojca, nad drzwiami zabrzmiał dzwonek. Tata, chudy i nijaki, ale prosty jak struna, zajmował się klientem, odwracając szklanego pudla do góry nogami, żeby sprawdzić cenę. John przecisnął swoje spore ciało między półkami pełnymi porcelanowych figurek i delikatnych ramek na zdjęcia na trzech nóżkach i wszedł za ladę. Zamiast kasy tata używał staroświeckiej drewnianej szuflady z wyżłobionymi przegródkami na jednocentówki, pięciocentówki, dziesięciocentówki i dwudziestopięciocentówki. John przebierał w nich, szukając rzadkich monet. Odwrócił pół dolara z Kennedym i spojrzał na krawędź; to był jeden ze srebrnych oryginałów – z 1964 roku – ostatnia srebrna moneta wybita dla rządu Stanów Zjednoczonych. Wyjął z kieszeni dwie ćwierćdolarówki, przyjrzał się im, aby mieć pewność, że są zwykłymi monetami ze stopu miedzi, i wrzucił je do odpowiedniej przegródki. Woń świec zapachowych wywołała w nim mdłości; nie mógł sobie wyobrazić, jak można tym oddychać przez cały dzień.

Tata w milczeniu jechał do domu przez zniszczone ulice Gentilly w stronę nieskazitelnych trawników i parterowych domów Metairie, skupiając się na prowadzeniu, tak jakby to była jedyna rzecz, o której myślał.

– W szkole w porządku? – spytał w końcu.

– Tak jest, sir. – Tato lubił to „sir”, nie tak dawno przestał być komandorem podporucznikiem marynarki i przeszedł na wcześniejszą emeryturę.

– Jakieś plany na weekend?

– Nie, sir – odpowiedział John i dostrzegł cień rozczarowania na twarzy taty.

Ojca martwiła samotność Johna i to, że nie interesuje się dziewczynami. Zatrzymali się na podjeździe przy numerze 1921 na Poplar i tata ruszył prosto do otwartego garażu, gdzie zdjął z kołka swój fartuch ogrodniczy.

John wszedł do domu, w kuchni mama nakrywała akurat do stołu. Na ścianie wisiał trzydziestocentymetrowy kolorowy Jezus na krzyżu. Przez okno nad zlewem chłopak widział tatę przemierzającego grządki z cukinią, jakby przeprowadzał inspekcję swoich marynarzy. Za nim rozciągał się ogród – pagórki, wzniesienia i rowy sznurowane wężykami nawadniającymi – żywy, pełen zielonych liści i żółtych kwiatów, pokrywający całą działkę, uporządkowany i wyplewiony jak na zdjęciu w „House & Garden”.

Dzięki ogrodowi tata nie wariował. Cztery dni po ataku na Pearl Harbor został schwytany przez Japończyków na Filipinach i spędził cztery lata w jednym z ich obozów. Przy życiu utrzymała go grządeczka z kabaczkami i pomidorami, którą ukrył w zaroślach; pod koniec wojny ważył czterdzieści kilogramów.

– Dziś wieczorem jedziemy z Jimem na spotkanie rodziców z nauczycielami, więc po obiedzie będziesz zdany na siebie – powiedziała mama.

Serce Johna zadudniło i krew napłynęła mu do twarzy. Przyszli tata i Jim, usiedli, pochylili głowy i w ten sam sposób spletli dłonie.

– Pobłogosław nas, Panie, i te oto dary, które otrzymujemy dzięki Twojej dobroci, przez Chrystusa, Pana naszego, amen – zamruczeli, po czym bez słowa zabrali się do pieczeni i ziemniaków.

Jim rozpaćkał na talerzu brukselki, ale tata to zauważył i w milczeniu wskazał czubkiem noża, że lepiej będzie, jeśli je zje. John nie stwarzał ojcu takich problemów, posłusznie zjadł wszystko z talerza, a potem poszedł pozmywać naczynia, podczas gdy jego rodzice i Jim przygotowywali się do wyjścia.

Kiedy tylko samochód zniknął za zakrętem, John wyjął ręce ze zlewu i pobiegł do pokoju rodziców, rozpinając w progu koszulę. Matka trzymała biustonosze w górnej szufladzie; jego ulubiony był jasnoniebieski z bawełnianą różyczką między miseczkami. Rozmiar 38C; ledwo mógł go zapiąć na szerokiej piersi. Zdjął spodnie i przecisnął przez swoje grube uda parę majtek. Otworzył drzwi szafy, ujrzał siebie w lustrze, po czym szybko je zamk­nął. Chodził tam i z powrotem po korytarzu, próbując się odprężyć, dotykał palcem boazerii, odwracał się gwałtownie jak modelka. Przesunął dłońmi po mięśniach, pod biustonoszem, po nogach. Wziął z łazienki słoik wazeliny i poszedł do swojego pokoju, wyłączając w progu światło. Gdy rodzice i Jim wrócili do domu, siedział przy kuchennym stole z otwartym podręcznikiem do matematyki i ze szklanką mleka przy łokciu, całkowicie pochłonięty geometrią.

– Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem – powiedział John do księdza w konfesjonale następnego dnia rano przed rozpoczęciem szkoły. Rozmyty profil przytaknął. – Ja, yyyy, wziąłem monetę z szuflady ojca.

– Tak.

– Wymawiałem imię Pana Boga nadaremno.

– Mhmm.

– Miałem nieczyste myśli.

– Czy to wszystko?

– Tak.

– Bardzo dobrze, mój synu. Wrzuć coś do skarbonki dla biednych. Zmów trzy Zdrowaś Maryjo i trzy Ojcze nasz.

Skarbonka dla biednych została wykonana z blachy i pomalowana na jasnozielono. Wisiała na ścianie, do której przyczepiono ją krótkim łańcuchem.

– Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…

John przeleciał przez obie modlitwy trzykrotnie, łatwo i bezmyślnie jak wydech. Wsunął rękę do kieszeni. Wyjął srebrną półdolarówkę, ćwierćdolarówkę i dwie dziesięciocentówki. Włożył pół dolara z powrotem do kieszeni, a pozostałe monety wrzucił do skarbonki, jedną po drugiej, badając brzegi każdej z nich, aby mieć pewność, że są nowe, miedziane, niezbyt interesujące.

Anthony Wells

W mojej rodzinie było coś dziwnego; wiedziałem o tym, już kiedy byłem maluśki. Widziałem to w moim tacie, w tym, jak się poruszał, rozumiesz mnie? Chodził taki odprężony, jakby tego, że jest kolorowy, nie brał zbyt serio. Żyliśmy w Dolinie San Fernando, i zupełnie od niedawna Murzyni mogli kupić tam domy. Czarny musiał być ostrożny, bo te drzwi otwarli tylko ociupinkę i nie wiedział, kiedy przytrzasną mu dupsko. Mieliśmy ładny dom, nowego buicka i takie tam. Tatuś znalazł dobrą pracę w Lockheed, mechanik samolotów – to pomogło rodzicom przetrwać wojnę. Ładnie nas chowali. Miałem duży dom, telewizor, ładne ubrania. Któregoś razu dostaliśmy wrotki; pamiętam to.

Ale ci po drugiej stronie autostrady Van Nuys Boulevard nie mieli takich bajerów. Sterczeli na swoich gankach, pili malt liquor i po prostu byli czarnuchami, wiesz, o czym mówię? Ich domy były rozchwierutane, śmieci walały się na ulicy. Jak dla mnie, małego grzdyla i w ogóle, wszystko w porządku. Szwendać się po ulicy. Być mężczyzną. Zdarzało mi się leżeć w łóżku i słyszeć syreny z tamtej strony i myśleć, och, to życie policjantów i złodziei.

Co mnie rozwalało, to że tata nie był ani taki, ani taki. Wychodził rano do pracy i wracał w nocy, jak Rock Hudson i Doris Day, takie tam gówno, ale umiał też być tak samo fajny jak czarnuchy z Van Nuys Avenue, kapujesz? Lubił jeździć do tego paskudnego fryzjera przy Van Nuys, gdzie trzymali obrzyna pod ladą. Widziałem go na własne oczy, pierwsza prawdziwa broń w moim życiu. Tatko siadał w fotelu jak jakiś król na tronie i gadał ze wszystkimi.

Oczywiście, tata taty był biały, ale nie wychowywał się wśród nich. Rodzina jego taty nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wychowywał się w Nowym Orleanie – w Pigeontown, części Seventeenth Ward. „Zabiją cię na ulicy, jak tylko na ciebie spojrzą”, mawiał tata. Był twardy, ale w mądry sposób. Miał posłuch, mówię ci, stary. I wielgachne ręce. Ale nigdy nie widziałem, żeby je podniósł na innego człowieka. Nie wiem, jak on to robił. To było Pigeontown, mówił, Pigeontown w Nowym Orleanie. Nie trzeba iść na całość z tym czy innym typem w Pigeontown; nie trzeba wybierać między wujem Tomem a obrzynem.

Słyszałeś o Compton i East L.A., ale to w Dolinie zrobiło się paskudnie. Tam się dopiero działo, jest wiele miejsc, gdzie można się zgubić pośrodku niczego, całkiem samemu, bez swoich. Trochę za daleko tędy i musisz się użerać z lowriderami, za daleko tamtędy i masz naćpanych skurwysynów. Wracam raz nocą do domu od mojej dziewczyny i nagle wyskakują cztery wielkie białe kafary i chcą mnie skroić. Jestem szybki. Mogę biec. I pobiegłem. Ale powiem ci, co zrobiłem. Mieliśmy takie zabawkowe rewolwery, tata nam kupił. W tamtych czasach były ciężkie, robione z metalu. Dostałem taki, kowbojski, fanner 50. Odkręciłem lufę i napakowałem ją główkami zapałek. Potem nawrzucałem śrubek, szkła i innego gówna, zatkałem zwitkiem papieru, żeby nie powypadało. Upewnij się, żeby owinąć rękę ręcznikiem, bo inaczej masz przejebane, a potem załaduj kapiszonem i ciągnij cyngiel. Jebut! Stary, to było jak piorun, wielki płomień wyskoczył z lufy, o taki, a małe kawałki gówna poleciały we wszystkie strony. Ciągle miałem tego łobuza przy sobie i następnym razem, jak mnie jakieś skurwysyny chciały kroić, posmakowały tego, jebut! Stary, piszczeli jak dziewczyny, wszyscy czterej, kręcili się jak gówno w przeręblu i uciekli z płaczem do mamusi. Ale coś ci powiem. Nikt się nigdy więcej do mnie nie dopierdalał. Przyłóż komuś samopał do gęby i jesteś złym skurwysynem w Dolinie.

Nigdy nie widziałem taty z bronią w ręku. Nigdy nawet nie widziałem, żeby używał pięści. Wiedział, jak się poruszać i jak dostać to, czego chciał, bez wkurzania nikogo i bez narażania tyłka, wiesz, o czym mówię? Patrzysz na coś pod jednym kątem, potem pod innym, a potem pod jeszcze innym, aż trybisz i masz sposób, który działa. W nowoorleańskim stylu. Dostajesz to, co chcesz, bez pocenia się. Możesz sobie z tego zrobić motto.

Powiem ci, co się stało jednym razem. Był taki sklep w San Fernando, mydło i powidło, i jestem tam pewnego dnia i patrzę na timexy, no i myślę, żeby jeden schować pod kurtką. Białas, do którego należało to miejsce, podchodzi i mówi: „Co ty tam robisz, chłopcze?”. Byłem tak wkurzony, że rzuciłem ten zegarek na ladę i wyszedłem. Ale kiedyś użyłem psychologii odwrotnej na tym skurwysynie. Zrobiłem, że poszły tam przyjaciółki mojej siostrzyczki, takie po szkole, ze swoimi małymi plecakami. Potem wchodzę ja i robię z siebie leniwego czarnucha i niech mnie szlag, ale ten białas złapał przynętę i łaził wszędzie dwa kroki za mną. A w tym czasie dziewczynki pakowały wszystko, co tylko wpadło im w ręce, w te swoje plecaczki, okradając tego białasa do gołej dupy. Dostał nauczkę za szufladkowanie. W nowoorleańskim stylu.RONALD LEWIS

Szkoła Lawless
1965

Gimnazjum nigdy nie wyglądało tak dobrze; korytarze i klasy po powodzi świeżo pomalowane jasnozieloną farbą, nowe ławki. Ronald siedział w pierwszym rzędzie, podbródek opierając na pięściach, i wlepiał wzrok w panią Rosettę Marchand. Nikt w świecie Ronalda nie mówił w sposób, w jaki mówiła pani Marchand; brzmiała jak biała pani w telewizji, bez żadnych „dej”, „se” i „tutej”, znanych z Deslonde Street. Poszła na Uniwersytet Howarda, powiedziała klasie. Mówiła im to często.

– Wiersz nosi tytuł Murzyn mówi o rzekach – powiedziała. – Należy pamiętać, że Langston Hughes napisał to, gdy był niewiele starszy od was.

Ronald zamknął oczy.

– „Znam rzeki – czytała pani Marchand. – Znam rzeki odwieczne jak świat, starsze niż bieg krwi w żyłach ludzi. Moja dusza nabrała głębi takiej, jak głębia tych rzek”.

Ronald pozwalał głosowi pani Marchand przepływać przez niego, kiedyś będę tak mówił, myślał. Nie będzie na świecie nikogo, z kim nie będę mógł rozmawiać.

– „Kąpałem się w Eufracie, gdy świty były młode – czytała pani Marchand. – Stawiałem szałas nad brzegiem Konga i jego szum kołysał mnie do snu. Spoglądałem na Nil i wznosiłem górujące nad nim piramidy. Słyszałem śpiew Missisipi, gdy Abe Lincoln wyruszał do Nowego Orleanu, i widziałem, jak jej błotnista pierś o zachodzie przemienia się cała w złoto”.

Ronald poczuł zastrzyk podniecenia. Widział taką Missisipi, złotą o zachodzie słońca. Abraham Lincoln, piramidy, ojczyzna obok Konga, a wraz z nimi Lower Ninth Ward. To to samo, życie Murzyna obok rzek. I był tego częścią.

– „Znam rzeki – pani Marchand prawie szeptała – odwieczne, mroczne rzeki. Moja dusza nabrała takiej głębi, jak głębia tych rzek”.

Zadzwonił dzwonek i Ronald został wypchnięty z klasy przez falę ciał, jego umysł błąkał się po odwiecznych, mrocznych rzekach pani Marchand, od piramid przez Abrahama Lincolna aż po Deslonde Street. Znam rzeki, pomyślał. Znam rzeki przychodzące i zakrywające mój dom.

Przeciął tyły podwórka szkolnego graniczącego z Dorgenois Street i ruszył w stronę kanału. Wzmagał się wokół niego łoskot młotków, pił stołowych i generatorów. Mężczyźni roili się przy domach, spinali przewody, przybijali dachówki, malowali. Dwa miesiące, a taka różnica. Wyglądało na to, że wszyscy zaczęli wracać. Ludzie znaleźli nawet czas, żeby posadzić kwiaty. Słodkie osmantusy i dziwaczki peruwiańskie już więdły, brugmansje i wilce robiły się coraz większe. Zapachy wwiercające się w nos odwracały kolejne kartki węchowego albumu w głowie Ronalda. W dzielnicy znów można się było poczuć jak u siebie, dobrze było wrócić do domu.

Tylko jedna ulica w okolicy wciąż w dużej mierze świeciła pustkami: Tennessee Street, przy której mieszkali biali. Niektórzy w 1960 roku sprzedali domy czarnym lekarzom i prawnikom, gdy szkoła rozpoczęła proces integracji, ale większość odpuściła, bo nie mogła sobie pozwolić na życie gdzie indziej. Od Betsy kilkoro białych postanowiło podjąć tytaniczne wysiłki, aby się odbudować, choć mogliby zacząć od nowa w parafii St. Bernard lub parafii ­Jefferson i nie musieliby wysyłać swoich dzieci do szkoły z czarnymi. Sama ulica wciąż śmierdziała ohydną zgnilizną, która zniknęła już z reszty Lower Nine. To przyprawiało Ronalda o dreszcze, jak wtedy gdy obłok przecina tarczę słońca.

Pani Duckie wróciła szybciej od wszystkich. Była najdziwniejszą białą panią w świecie. Wysoka, chuda i ponura, z farbowanymi na mosiądz włosami i w okularach, mieszkała z mężem i synem w domu przy Tennessee Street, którego podwórko graniczyło z podwórkiem Ronalda. Mama Ronalda pracowała u niej za dnia, choć za każdym razem, kiedy Ronald przechodził obok, mama i pani Duckie popijały dixie i rozmawiały przy stole kuchennym, przełączając radio ze spirituals, które lubiła mama, na Fatsa Domino, którego wolała pani Duckie. Pani Duckie prowadziła park miejski przy Forstall Street, rozdawała kije i piłki oraz dozorowała ratowników na basenie. Kolorowe dzieci miały korzystać z parku na obrzeżach miasta, przy Florida Avenue, więc co jakiś czas białym chłopcom zachciewało się przegonić Ronalda i Pete’a, ale pani Duckie tego nie popierała. Przy pierwszych oznakach kłopotów brała się pod boki i wlepiała wzrok w białych chłopców, dopóki im się nie poukładało w głowach. Nie musiała nic mówić; park był jej. Czasami nawet pozwalała Ronaldowi wyłączyć wieczorem światła w parku, wskazując wielki przełącznik na ścianie, który wyglądał, jakby wysyłało się nim człowieka na krzesło elektryczne.

Pani Duckie miała wiele zabawnych pomysłów. Miasto zaczynało się rozrastać w stronę wielkiego bagna na północny wschód, nad jeziorem, a ona zawsze mówiła, żeby Ronald i Pete dali jej swoje drobniaki, wtedy kupi tam ziemię w ich imieniu. Powtarzała, że pewnego dnia będzie nowa dzielnica, Nowy Orlean Wschodni, a oni będą zadowoleni, że kupili ziemię wcześniej. Pete i Ronald zwykle się śmiali, nie mieli pewności, czy pani Duckie czasem nie żartuje, bo nigdy, przenigdy się nie uśmiechała. Oszczędzali swoje drobniaki na frytki i świńskie ryjki w barze Irene.

Pewnego listopadowego popołudnia po Betsy na podjeździe pani Duckie pojawiła się felga, z której sterczał znak z okrągłą tarczą i napisem „Punkt wyborczy, Ward 9, Pcnt 8A”. Ronald zawsze lubił oglądać, jak w dniu wyborów morze białych przepływa przez garaż pani Duckie, jak wpisują nazwiska, a następnie wchodzą za tę tajemniczą niebieską kurtynę. Za każdym razem pani Duckie brała Ronalda za rękę i starannie pokazywała mu rzędy szarych dźwigni, chociaż musiał stanąć na skrzynce z butelkami, żeby zobaczyć. Zbliżała głowę do jego głowy i, śmierdząc papierosami, zawsze mówiła to samo: „Skup się, Ronaldzie. Pewnego dnia będziesz musiał wiedzieć, jak to zrobić”.

Zanim wszedł na jej ścieżkę, rozejrzał się na boki, stary zwyczaj. Pani Duckie nie przeszkadzało, że wchodził do jej domu od frontu i siadywał na jej ganku, ale sąsiadom nigdy się to nie podobało. Kiedy nie otworzyła, poszedł na tył budynku i znalazł ją w garażu. Wyprostowała się i spojrzała na niego przez kłęby dymu.

– Wiesz, co się stało tego lata, prawda? – zapytała.

Ronald wlepiał w nią wzrok. Tego lata Betsy zmyła cały świat. Ale nie to pani Duckie miała na myśli. Prezydent Johnson, powiedziała, podpisał ustawę gwarantującą Murzynom prawo do głosowania. Po raz pierwszy będzie rejestrowała w swoim garażu czarnych. Znów zamachała na niego, żeby spojrzał na dźwignie maszyny do głosowania, i przeszli całą procedurę na nowo. Zapytał ją kiedyś, dlaczego tak bardzo zależy jej na kolorowych.

– Jak już mówiłam – powiedziała. – Jesteśmy Żydami.

Żydami? Ronald nie był pewien, co to znaczy. Wiedział, że pani Duckie i pan Louis chodzą do luterańskiego kościoła Świętego Piotra po drugiej stronie kanału – może o to chodzi.

Po Betsy świat jakby się zmienił i w sumie nie na gorsze. Ronald czuł energię, coś nowego w sennej Lower Nine. Całe to stukanie młotków i zgrzyt pił wibrowały mu w żyłach. Pan Payton przesadzał azalie na ganku. Pan Butler wieszał nowe rynny. Pan Williams przybijał siding na miejsce. Doktor King i demonstranci na rzecz praw obywatelskich byli daleko od Lower Ninth Ward, ale właśnie o tym mówili: o sile kolorowych. O samodzielności. O Murzynach, którzy nie oglądają się na nikogo, sami dyrygują własnym życiem. A teraz wejdą do garażu panie Duckie i zagłosują.

Po szkole Ronald pracował w Superette przy Claiborne i pewnego dnia, niesiony symfonią młotów i pił ręcznych, wpadł do sklepu i zastał starego pana Earla, siwiutkiego i z obwisłym podbródkiem, opierającego się jak zwykle na ladzie i czytającego „States­-Item”.

– Hej, Pluto – burknął do Ronalda. – Dojechały puszki. Zacznij od tego.

– Tak jest, sir – sapnął Ronald.

Ruszył wąską alejką między ciastkami z nadzieniem Hubig’s a białymi i czerwonymi pudełkami Zatarain’s. Ronald kochał zapach Superette, połączenie starych drewnianych podłóg, boczku, cebuli i papierosów pana Earla. Jego kolega Michael stał przed sporą chłodnią i wiązał na sobie biały fartuch. Był przystojny, bardziej napakowany niż Ronald, no i miał włosy długie na jakieś cztery centymetry, podczas gdy mama strzygła Ronalda do samej skóry.

– Hej, stary – powiedział Michael, kiedy Ronald sięgnął po fartuch. – Czemu pozwalasz, żeby mówił na ciebie „Pluto”?

– Zawsze tak na mnie mówił, ja mówię na Waltera „Papla”.

– Nie powinien tak robić.

– Dlaczego nie? – spytał Ronald, obwiązując się paskiem far­tucha.

– Nie wiesz, kto to Pluto? – Michael pochylił się nad kartonem Blue Runners i rozerwał go. – Pluto to cholerny pies z Myszki Miki.

Ronald zamarł, ogarnął go chłód, jakby wszedł do chłodni. Imię psa. Zobaczył siebie z miotłą, mopem, płynem do czyszczenia szyb. Zobaczył pana Earla w jednej chwili chichoczącego jak przyjaciel, a w kolejnej wyszczekującego rozkazy. W piersi rosła mu bańka, a w niej Langston Hughes, pani Duckie, prezydent Johnson i stary pan Butler odbudowujący swój dom po Betsy. Pracuję dla pana Earla, ale nie będę dla niego śpiewał i tańczył. Jestem człowiekiem i mieszkam nad rzeką. Ronald ostrożnie odwiesił fartuch na gwoździu i ruszył do głównej części sklepu. Stanął wyprostowany naprzeciwko pana Earla, który tylko na niego spojrzał, po czym wrócił do lektury gazety.

– Proszę pana, nie chcę, żeby pan mówił na mnie Pluto – powiedział Ronald. – Mama nazwała mnie Ronald, nie Pluto, i może pan do mnie mówić Ronald.

Pan Earl milczał. Przechylił głowę, a spod jego rozpiętego kołnierzyka wypłynął rumieniec, jak słupek na termometrze. Zdjął okulary i spojrzał groźnie.

– Do diabła, Ronald – powiedział w końcu. – Nie musisz być tak cholernie sarkastyczny.

Ronald otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zapomniał języka w gębie. Sarkastyczny? Co to znaczy? Zamknął usta i ruszył z powrotem do chłodni. Usiadł na drewnianej podłodze i oplótł głowę dłońmi. Nigdy więcej, powiedział do siebie, nigdy więcej nie pozwolę, żeby ktoś mówił do mnie coś, czego nie rozumiem.FRANK MINYARD

Bourbon Street
1967

Doktor Frank Minyard zdjął białą sportową marynarkę i powiesił ją na parkometrze.

– W butach czy boso? – krzyknął.

Po drugiej stronie ulicy Paul Hornung także zdjął marynarkę i podwijał rękawy koszuli.

– W butach – odkrzyknął Paul. – Jestem za bardzo pijany, żeby znaleźć sznurówki.

Wyszedł za nimi niewielki tłum i teraz stał na chodniku, niektórzy wciąż mieli zatknięte za kołnierz serwetki Old Absinthe ­House. Nie co dzień ma się możliwość oglądania zwycięzcy Heisman Trophy przymierzającego się do biegu pośrodku Bourbon Street – zwłaszcza gdy jest to Paul Hornung, gwiazda obrony, który zostawił Green Bay Packers, aby pomóc nowoorleańskiej drużynie futbolowej się pozbierać. No i każdy na Bourbon Street znał Franka.

Frank wyprężył klatkę piersiową i rozpostarł ramiona, czując się równie w formie jak Paul Hornung. Nie spieszył się z przygotowaniami, pozwalając gromadzić się tłumowi, i wziął głęboki oddech, żeby pozbyć się martini z głowy. Kochał zapach Dzielnicy Francuskiej: kuchni kreolskiej, koni zaprzężonych w powozy turystyczne, kawy, oraz bogaty, zielony odcień rzeki Missisipi. Kiedy wieść o wyścigu rozeszła się po barach i restauracjach przy Bourbon Street, ludzie powychodzili na chodnik, ściskając w dłoniach drinki. Z klubu wyszedł Pete Fountain, wciąż trzymał klarnet. Jim Garrison, prokurator okręgowy, pojawił się za nim.

– Frank! Pokonasz go, ty go kupiłeś! – krzyknął John Mecom, chłopięcy z wyglądu właściciel Saints.

Cała przecznica ryknęła śmiechem.

Emelie szła na wysokich obcasach chwiejnym krokiem środkiem ulicy i machała rękami, żeby zatrzymać ruch, jej czarne włosy falowały. Frank zaśmiał się na widok przystających taksówek. Jego żona może i była niewielka, ale za to sroga. Machnęła długim jedwabnym szalem, a Frank i Paul wystartowali. Frank trzymał tempo przez jakieś piętnaście metrów, ale Paul zaczął się wyrywać do przodu, więc Frank nie miał innego wyboru, jak tylko zatrzymać go ciałem. Obaj runęli w kupę śmieci na chodniku i śmiali się tak bardzo, że Frank myślał, że się udusi.

– Wszyscy do środka! – wrzasnął. – Ja stawiam!

To było wspaniałe życie. Frank był baronem miasta, witanym jak syn we wszystkich najlepszych miejscach Dzielnicy, znanym wszystkim, kochanym przez wszystkich. Nie mógł wejść do La Loui­siane, Napoleon House czy nawet New Orleans Athletic Club i nie spędzić pół godziny na pozdrawianiu znajomych. Frank, lat trzydzieści osiem, był głównym ginekologiem nowoorleanek; żaden inny lekarz nie potrafił tak odprężać kobiet, gdy siadały w fotelu. Nikt inny nie miał tak miękkiego głosu i dobrych manier, tak delikatnych dłoni, takiej umiejętności głębokiego patrzenia w oczy pacjentek. Żaden inny ginekolog nie wiedział tak dobrze, jak dotykać kobiet, jak do nich mówić, jak taktownie zadawać delikatne pytania. Żaden inny nie miał budowy ciała podobnej do Charlesa Atlasa i takich stalowoszarych oczu. Kobiety kochały doktora ­Minyarda i doktor Minyard kochał je – ich zapach, sposób poruszania się, śmieszne pomysły lęgnące się w ich małych główkach, emocje nieustannie wyczuwalne tuż pod powierzchnią. Kochał je inaczej w pokoju zabiegowym i inaczej po godzinach. Nasycały jego życie. Emelie odchodziła od niego dziesięć razy w ciągu dziesięciu lat za jego miłosne podboje, ale za każdym razem wracała, ponieważ ze wszystkich kobiet, które Frank kochał, Emelie kochał najbardziej, i ona o tym wiedziała.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: