Dzika droga. Jak odnalazłam siebie [2022] - ebook
Dzika droga. Jak odnalazłam siebie [2022] - ebook
BESTSELLER #1 „NEW YORK TIMESA”
KULTOWA KSIĄŻKA PRZETŁUMACZONA NA TRZYDZIEŚCI JĘZYKÓW
Jeszcze nigdy nie było tak źle, a wszystko wydarzyło się jedno po drugim: rozpad małżeństwa, strata najbliższej osoby, brak wsparcia rodziny, nietrafione wybory miłosne.
Cheryl znalazła się w punkcie, w którym czuła jedynie frustrację, gniew i przytłaczającą bezradność.
Aby na nowo odnaleźć siebie, postanowiła wyruszyć w podróż. Zdecydowała się na samotną wyprawę najtrudniejszym szlakiem wzdłuż wybrzeża Ameryki Północnej, liczącym cztery tysiące kilometrów. Ta wędrówka zmieniła wszystko.
Dzika droga to prawdziwa, brutalnie szczera i inspirująca historia o odzyskiwaniu równowagi. Opowieść o pokonywaniu własnych słabości i znajdowaniu siły, by zawalczyć o siebie i swoje życie.
LEKTURA OBOWIĄZKOWA DLA KAŻDEGO, KTO SZUKA WŁASNEJ DROGI.
„Prawie spadłam z krzesła… To była szalona literacka jazda… Stymulująca, zmuszająca do myślenia, wzmacniająca duszę”.
Oprah Winfrey
*
Na podstawie Dzikiej drogi powstał film, w którym główne role zagrały Reese Witherspoon i Laura Dern – za swoje kreacje obie aktorki zostały nominowane do Oscara.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8660-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisząc tę powieść, opierałam się na swoich dziennikach, informacjach, które udało mi się wyszukać, opiniach ludzi, którzy występują w tej powieści, oraz własnych wspomnieniach o wydarzeniach i tamtym czasie w moim życiu. Zmieniłam imiona większości osób, które się tu pojawiają, a niekiedy, by umożliwić im zachowanie anonimowości, zmieniłam też pewne szczegóły, po których można byłoby je rozpoznać. Nie ma tu ani postaci, ani zdarzeń, które zostałyby skompilowane z kilku innych. Od czasu do czasu pomijam pewne osoby lub sytuacje, ale tylko jeśli nie miały wpływu na prawdziwość albo przesłanie tej historii.WSTĘP
Drzewa były wysokie, ale stojąc na stromym górskim zboczu w południowej Kalifornii, górowałam nad nimi. Chwilę wcześniej ściągnęłam górskie buty i lewy zginął pomiędzy drzewami, najpierw szybując w powietrze, gdy potrącił go mój ogromny plecak, a potem turlając się po żwirowym szlaku, aż przeleciał nad krawędzią. Zanim zniknął w koronach drzew, odbił się od skalnego występu kilka metrów pode mną. Nie sposób było go odzyskać. Wydałam z siebie okrzyk zdumienia, choć byłam w głuszy już od trzydziestu ośmiu dni i wiedziałam, że wszystko może się zdarzyć i na pewno zdarzy. Nie znaczy to jednak, że nie byłam zaskoczona, gdy tak się właśnie stało.
Mój but przepadł bezpowrotnie.
Chwyciłam jego towarzysza i przytuliłam do siebie jak małe dziecko, choć oczywiście nie miało to sensu. Jaką wartość ma but bez swojej pary? Żadną. Jest bezużyteczny, na zawsze staje się sierotą i nie ma po co się nad nim litować. Był teraz ciężarem, zbędnym balastem. But marki Raichle, z brązowej skóry, z czerwoną sznurówką i dziurkami ze srebrzystego metalu. Podniosłam go wysoko i wyrzuciłam z całej siły, obserwując, jak ląduje w gęstwinie drzew i znika z mojego życia.
Zostałam sama. Bosa. Miałam dwadzieścia sześć lat i byłam sierotą. „Naprawdę zabłąkana”* – powiedział dwa tygodnie wcześniej pewien nieznajomy, dowiedziawszy się, jak się nazywam i że nie czuję się z niczym i z nikim związana. Ojciec zniknął z mojego życia, gdy miałam sześć lat. Mama zmarła, gdy miałam dwadzieścia dwa. Na skutek jej śmierci mój ojczym zmienił się z osoby, którą uznawałam za ojca, w kogoś, kogo ledwie byłam w stanie rozpoznać. Rodzeństwo rozpierzchło się, pogrążone we własnym żalu, mimo moich wysiłków, byśmy trzymali się razem. W końcu poddałam się i również oddaliłam od nich.
Na długo zanim rzuciłam but w przepaść, sama próbowałam się w nią rzucić. Zapuszczałam się daleko, włóczyłam, odgradzałam od wszystkiego – z Minnesoty do Nowego Jorku i Oregonu, i przez cały zachód – aż w końcu latem 1995 roku znalazłam się bez butów, bardziej złączona ze światem niż od niego oddzielona.
Był to świat, którego nigdy wcześniej nie widziałam, choć zawsze wiedziałam o jego istnieniu. Świat, w który wkroczyłam niepewnie, pogrążona w żalu i zamęcie, pełna strachu i nadziei. Świat, który – jak sądziłam – uczyni mnie zarówno kobietą, jaką wiedziałam, że mogę się stać, jak i dziewczyną, jaką kiedyś byłam. Świat, który miał pół metra szerokości i 4285 kilometrów długości.
Świat, który nazywał się Pacific Crest Trail.
Pierwszy raz usłyszałam o nim zaledwie siedem miesięcy wcześniej, kiedy mieszkałam w Minneapolis, byłam smutna, zrezygnowana, o krok od rozwodu z mężczyzną, którego wciąż kochałam. Stałam w kolejce w sklepie ze sprzętem turystycznym, żeby kupić składaną szuflę, kiedy wzięłam do ręki z pobliskiej półki książkę _The Pacific Crest Trail_, tom 1: _California_, i przeczytałam notkę na tyle okładki. Według niej PCT był ciągnącym się przez dzicz szlakiem, który zaczynał się na granicy z Meksykiem w Kalifornii i kończył tuż za granicą z Kanadą, biegnąc granią dziewięciu pasm górskich – Laguna, San Jacinto, San Bernardino, San Gabriel, Liebre, Tehachapi, Sierra Nevada, Klamath i Gór Kaskadowych. W linii prostej miał nieco ponad 1600 kilometrów, ale w istocie był niemal dwukrotnie dłuższy. Ciągnął się przez całą Kalifornię, Oregon i Waszyngton, parki narodowe i rezerwaty, obszary federalne, plemienne i prywatne, pustynie, góry i lasy, przecinając rzeki i autostrady. Odwróciłam książkę i spojrzałam na okładkę – otoczone głazami jezioro, nad którym górowały skaliste granie i błękitne niebo – po czym odłożyłam ją na półkę, zapłaciłam za łopatę i poszłam sobie.
Później jednak wróciłam do sklepu i kupiłam tę książkę. Pacific Crest Trail nie był dla mnie wtedy realnym światem. Był niejasnym i dziwacznym wyobrażeniem, równie obiecującym, jak tajemniczym. Gdy palcem na mapie śledziłam poszarpaną linię szlaku, zakiełkowała we mnie pewna idea.
Postanowiłam, że przejdę tą linią – a przynajmniej pokonam jej tyle, ile zdołam w ciągu stu dni. Mieszkałam sama w kawalerce w Minneapolis, byłam w separacji z mężem, pracowałam jako kelnerka i czułam się tak nieszczęśliwa i zagubiona jak nigdy wcześniej. Każdego dnia miałam wrażenie, jakbym spoglądała w górę z dna głębokiej studni. Ale właśnie w tamtej studni zaczęłam przemieniać się w samotną podróżniczkę, która pieszo przemierza dzikie tereny. A czemu nie? Zdążyłam już przyjąć tyle różnych ról. Byłam kochającą żoną i cudzołożnicą. Ukochaną córką, która teraz samotnie spędzała święta. Prymuską z ambicjami i osobą marzącą o karierze pisarskiej, która zmieniała nic nieznaczące prace jak rękawiczki, eksperymentowała z narkotykami i sypiała ze zbyt wieloma mężczyznami. Byłam wnuczką górnika z Pensylwanii i córką hutnika, który został sprzedawcą. Po rozwodzie rodziców mieszkałam z matką, bratem i siostrą w kompleksie budynków mieszkalnych, w których roiło się od samotnych matek i ich dzieci. Jako nastolatka mieszkałam w samodzielnie utrzymującym się gospodarstwie w północnych lasach Minnesoty, w domu, który nie miał w środku toalety, elektryczności ani bieżącej wody. Mimo to w liceum zostałam cheerleaderką i królową balu maturalnego, a gdy poszłam do college’u, stałam się skrajnie lewicową feministką.
Ale kobietą, która sama przemierza ponad 1700 kilometrów? Nigdy wcześniej kimś takim nie byłam. Ale nie miałam nic do stracenia, próbując.
Teraz, kiedy stałam boso na tej górze w Kalifornii, wydawało mi się, że nierozsądną poniekąd decyzję, by samotnie przejść PCT i spróbować ocalić siebie, podjęłam lata temu, w innym życiu. Jeszcze kiedy wierzyłam, że to, kim byłam wcześniej, przygotowało mnie na taką wyprawę. Nic podobnego. Każdy dzień na szlaku był jedynym możliwym sposobem przygotowania na ten, który miał nastąpić. A czasem nawet i poprzedzający dzień nie przygotował mnie na to, co miało się zdarzyć dalej.
Na przykład na to, że moje buty bezpowrotnie poszybują ze zbocza góry.
Jeśli mam być szczera, tylko w połowie było mi przykro, że przepadły. W ciągu sześciu tygodni spędzonych w tych butach przeszłam przez pustynie i śniegi, mijałam w nich drzewa i krzewy, trawy i kwiaty wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów, wspinałam się i schodziłam z góry, przemierzałam pola, zbocza i pasma ziemi, o których nie mogłam powiedzieć nic więcej, poza tym że je widziałam, minęłam lub przeszłam. Przez cały ten czas buty odgniatały bąble i obcierały do krwi. Sprawiły, że moje paznokcie zrobiły się czarne i boleśnie zeszły mi z czterech palców. Miałam dość tych butów, a one mnie, zanim jeszcze je straciłam, mimo że jednocześnie je kochałam. Stały się dla mnie czymś więcej niż przedmiotami. Były częścią mnie, tak jak właściwie wszystkie pozostałe rzeczy, które tego lata miałam ze sobą – plecak, namiot, śpiwór, filtr do wody, kuchenka turystyczna i mały pomarańczowy gwizdek, który nosiłam w zastępstwie pistoletu. Znałam te przedmioty i mogłam na nich polegać. Dzięki nim dałam sobie radę.
Popatrzyłam na drzewa poniżej, które delikatnie kołysały się od podmuchów gorącego wiatru. „Mogą sobie zatrzymać moje buty” – pomyślałam, wpatrując się w zieloną połać. Postanowiłam odpocząć w tym miejscu ze względu na widok. Było późne popołudnie w środku lipca. Znajdowałam się z dala od cywilizacji, na łonie natury, wiele dni drogi od samotnej poczty, z której miałam odebrać kolejną paczkę z zapasami. Istniała szansa, że spotkam kogoś na szlaku, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Zwykle całymi dniami nikogo nie widywałam. To, czy na kogoś trafię, nie miało jednak znaczenia. I tak byłam zdana na siebie.
Utkwiłam wzrok w swoich gołych, zmasakrowanych stopach z resztkami paznokci. Były przeraźliwie blade aż do linii sięgającej parę centymetrów powyżej kostek, gdzie kończyły się wełniane skarpety, które zazwyczaj nosiłam. Łydki nad nimi były umięśnione, opalone i owłosione, brudne od ziemi i usiane konstelacją siniaków i zadrapań. Zaczęłam iść przez pustynię Mojave i nie miałam zamiaru się zatrzymać, póki nie dotknę dłonią mostu przebiegającego nad rzeką Kolumbia na granicy Oregonu i Waszyngtonu, dumnie zwanego Bridge of the Gods – Mostem Bogów.
Spojrzałam na północ, w jego stronę – sama myśl o tym moście była dla mnie jak latarnia wskazująca drogę. Spojrzałam na południe, skąd przyszłam, na dzikie ziemie, które dały mi lekcję i spaliły słońcem. Zastanowiłam się, jaki mam wybór. Dla mnie istniał tylko jeden. Tylko jedno wyjście.
Iść dalej.
* Nazwisko autorki – Strayed – to forma imiesłowowa czasownika „to stray” – błąkać się, zboczyć z drogi (przyp. tłum.).