- W empik go
Dzika Mrówka i tam-tamy - ebook
Dzika Mrówka i tam-tamy - ebook
Przygody Dzikiej Mrówki to seria powieści, której bohaterami są bracia-bliźniacy Marek i Jarek, czyli Dzika Mrówka i Jego Brat. W pierwszym tomie chłopcy podczas ekscytującego rejsu do Afryki ratują arabskich rozbitków, tropią podejrzanych hiszpańskich marynarzy i… łapią afrykańskich złodziejaszków.
Andrzej Perepeczko
(ur. 5 czerwca 1930 we Lwowie) – marynarz. Objechał świat, pływając na statkach polskich i zagranicznych jako mechanik. Wykładowca, docent i profesor na Politechnice Gdańskiej oraz w Państwowej Wyższej Szkole Morskiej. Obronił też pracę doktorską z zakresu historii na Uniwersytecie Gdańskim, a przede wszystkim… pisał książki, których ma kilkadziesiąt na swoim koncie. Są to powieści dla dzieci i dorosłych, podręczniki i skrypty akademickie, artykuły i opowiadania.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-266-7 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W KTÓRYM POZNAJEMY DZIKĄ MRÓWKĘ I JEGO BRATA
Przy stanie bramek 6:5 dla „Korsarzy”, pod sam koniec trzeciej tercji, kiedy do gwizdka sędziego pozostały już trzy, no może najwyżej cztery minuty, pan Staszek, trener i opiekun drużyny „Piratów”, zdecydował się rzucić do rozpaczliwej akcji najsilniejszą, najbardziej bojową, choć już mocno zmęczoną, piątkę zawodników.
Dzisiejszy mecz był decydujący dla „Piratów”, którzy w ciągu ostatnich rozgrywek przeżywali wyraźny spadek formy i – co tu ukrywać – przegrali dość wysoko kilka ważnych spotkań, i to w mocno niekorzystnym dla siebie stosunku bramek. Kolejna przegrana z „Korsarzami” eliminowała ich z możliwości zajęcia jakiegoś honorowego miejsca w grupie, wygrana natomiast – lub chociażby remis – pozostawiała nadzieję. Nikła to była nadzieja, ale zawsze. Wiadomo, że w sporcie liczy się każda szansa, a co jak co, lecz „Piraci” uważali się za prawdziwych sportowców.
Przez chwilę zrobiło się małe zamieszanie przy bramce wyjściowej z lodowiska. Pięciu spoconych, rozgrzanych akcją zawodników z drużyny „Piratów” przepychało się przez wąskie przejście i kuśtykało niezgrabnie ku ławce. Inni tłoczyli się niecierpliwie, wyskakiwali na lodowisko i od razu nabierali pędu w króciutkiej rozgrzewce.
„Korsarze” tymczasem kręcili się na swojej połowie lodowiska, rzucając raz po raz nieżyczliwe spojrzenia na zatrzymane w tym momencie wskazówki dużego zegara odmierzającego czas spotkania.
Już czterech zawodników bojowej piątki „Piratów” znalazło się na tafli. Brakowało piątego. Pan Staszek – zdziwiony, a nawet zaniepokojony, co można było wyraźnie poznać po uniesionej wysoko w górę lewej brwi – rozglądał się wśród publiczności zgromadzonej koło ławki zawodników, jakby kogoś szukał.
– Jestem! Jestem! – rozległ się głośny okrzyk i w tym samym momencie nad barierą mignęła mała figurka zawodnika pękata od bojowego rynsztunku hokeisty. Chłopak niemal przefrunął nad bandą, przemknął przez lodowisko i zatrzymał się w miejscu, wzbijając w powietrze fontannę kryształowych odprysków, które zamigotały w świetle reflektorów.
Gracze stanęli na pozycjach wyjściowych. Gwizdek sędziego i czarny krążek wzleciał w górę.
Zakotłowało się, prysnęły w górę lodowe strugi, załomotały hokejowe kije. Ruszyły wskazówki dużego zegara.
– „Pi-ra-ci”! „Pi-ra-ci”! – rozdarło się kilkaset młodych, zaprawionych w niejednym wrzasku gardeł. To kibice „Piratów” usadowieni koło bramki „Korsarzy” rozpoczęli rozpaczliwy doping.
– „Kor-sa-rze”! Go-la! Do-bić! Do-bić! – kibice „Korsarzy” ciasno obsiadłszy ławki za bramką „Piratów” starali się przekrzyczeć kibiców przeciwnej drużyny.
Wrzask stał się potężny, aż stado utrudzonych srodze wron, które przysiadło na pobliskim drzewie, zerwało się czarną chmurą w wielkim przestrachu i dołączyło się rozgłośnym krakaniem do krzyków kibiców.
Sytuacja na boisku tymczasem zmieniała się z sekundy na sekundę. Czarny krążek śmigał spod jednej bramki pod drugą, znikał w tumulcie pod łyżwami zawodników, wypryskał w górę uderzony gwałtownie kijem.
Świetlna tablica w dalszym ciągu wskazywała wynik 6:5. A duże wskazówki były coraz bliżej celu i niedługo miał zabrzmieć gwizdek sędziego kończący mecz. Już kibice „Korsarzy” zerwali się ze swych miejsc, machali proporczykami klubowymi, zdartymi z grzbietów bluzami, rozwijali transparenty, na których krzywe nieco i rozmazane litery głosiły:
Smutne są „Piratów” twarze,
bo załatwią ich „Korsarze”!!!
Gdy „Korsarze” atakują,
to „Piraci” stracha czują!!!
Po każdym haśle trzy albo cztery duże wykrzykniki miały oddawać nasilenie głosu.
W tym momencie do krążka odbitego od bandy za bramką „Piratów” dorwał się najmniejszy z zawodników – ten, który tak zgrabnie przefrunął nad barierą. Głębokim unikiem całego ciała w lewo zwiódł atakującego go, znacznie większego, napastnika „Korsarzy”. Pchnął krążek kijem, strzelił nim delikatnie o bandę; drugi unik ciała, tym razem w prawo, i już odbity krążek przykleił się do kija, wyrwał się z pola i pomknął przez lodowisko. Na ławkach piratowych kibiców powstał tumult i zgiełk.
– Pi-xi, go-la!!! Dzi-ka Mrów-ka!!! Go-la!!! Go-la!!!
Kibice „Korsarzy” przycichli, druga zaś połowa boiska wrzeszczała coraz głośniej, skandowała rytmicznie już tylko dwa słowa:
– DZI-KA MRÓW-KA!
– DZIKA MRÓW-KA!!
– DZI-KA MRÓW-KA!!!
Mały zawodnik tymczasem rwał jak wicher. Zdawało się, że ostrza łyżew suną tuż, tuż nad gładkim lodem, że czarny krążek przymocowany jest niewidzialną nitką do łopatki kija. Minął już połowę boiska i mknął tak na skrzydłach ogłuszającego dopingu kibiców.
Wyprzedził wszystkich. Jeszcze tylko dwóch obrońców „Korsarzy” dzieliło go od bramki przeciwnika. Pierwszy z nich, rosły, z twarzą pokrytą absolutnie i dokładnie piegami, usiłował zatrzymać atakującego „Pirata”.
Z jednej strony malutki, rozpędzony Pixi, czyli Dzika Mrówka, z gumowym krążkiem, jakby przymocowanym do łopatki hokejowego kija, a z drugiej piegowaty i rudy, rozrośnięty w barach i poszerzony jeszcze dodatkowo olbrzymimi bodiczkami „Korsarz”.
Dawid i Goliat!
Kibice obu stron zamilkli, rozgłośny wrzask zgasł nagle jak płomień świecy zdmuchnięty nagłym uderzeniem porywistego szkwału.
Dzika Mrówka pędził prosto na obrońcę. Szedł wyraźnie na czołowe zderzenie! Niektórzy – z mniej odpornych kibiców – zacisnęli mocno powieki, aby nie widzieć potwornej masakry, która musiała nastąpić. Bardziej wrażliwi zatkali sobie uszy, aby nie słyszeć trzasku łamanych kości i kijów.
Tymczasem Dzika Mrówka tuż przed zderzeniem popchnął delikatnie, prawie niewidocznym ruchem krążek, który leniwie przesunął się między łyżwami absolutnie zaskoczonego obrońcy. A Dzika Mrówka wygiął się w pędzie jak toreador przepuszczający atakującego byka, przykucnął na łyżwach, skulił się i przemknął pod wyciągniętym ramieniem obrońcy, lekko tylko ocierając się swoim prawym bodiczkiem o rozłożyste biodro „Korsarza”. W następnym ułamku sekundy przyśpieszył i dogonił krążek, który znów jakby przykleił mu się do łopatki hokejowego kija.
Nad lodowisko wzbił się wielusetgębny wrzask radości „Piratów” i rozpaczy „Korsarzy”.
Między Dziką Mrówką a bramkarzem „Korsarzy” pozostał już tylko jeden obrońca, który ruszył w kierunku bramki, by ustawić się na linii: Dzika Mrówka – bramka „Korsarzy”.
Maleńki hokeista pędził tymczasem prosto ku bramce. Gdy drogę zastawił mu drugi obrońca, strzelił kijem w krążek, ten odbił się od bandy i wpadł za bramkę „Korsarzy”. Na trybunach piratowych kibiców rozległ się głośny, zbiorowy jęk. Jednakże w tym samym momencie Dzika Mrówka skręcił w bok, ominął obrońcę, wpadł prawie równo z krążkiem na wąski pas lodu między bramką a bandą, odbił się bokiem od bariery z desek, złapał krążek łopatką kija, przeleciał z rozpędu na drugą stronę bramki i zawijając kijem, zdołał błyskawicznie wrzucić czarny krążek w lukę, jaka została między zdezorientowanym bramkarzem „Korsarzy” a prawym słupkiem bramki.
Krążek zatrzepotał w siatce jak ryba w sieci. Jednocześnie maleńki hokeista podniósł wysoko w górę swój kij, a spoza bramki „Korsarzy” wystrzeliła już nie petarda, ale chyba kosmiczna rakieta zbiorowego, obłąkanego radością ryku i wrzasku kilkuset młodych gardeł. Słów nie można było absolutnie rozróżnić, bo każdy krzyczał co innego, ale wszyscy dobrze wiedzieli, że ten wspaniały wrzask jest wyłącznie na cześć maleńkiego hokeisty „Piratów” – na cześć Dzikiej Mrówki. Przez zbiorowy, radosny krzyk przebijały odgłosy gwizdków i dźwięki trąbek. Nad głowy kibiców wzleciały czapki, szaliki, a co bardziej zapalczywi machali ściągniętymi pośpiesznie z grzbietów kurtkami. Rozwinęły się też, dotąd wstydliwie ukrywane, kolorowe transparenty głoszące wielkimi literami:
Każdy „Korsarz” ducha traci,
gdy w ataku są „Piraci”!!!
oraz
Gdy „Piraci” na lód ruszą,
to „Korsarze” przegrać muszą!!!
Z boku dwóch dryblasów wymachiwało jaskrawą, pomarańczową płachtą, na której po obu stronach naszyte były emblematy klubu „Piratów”, a na środku czernił się napis:
Klęska wrogów jest już blisko,
bo...
Dzika Mrówka na boisku!
Tymczasem do małego hokeisty podjechali z radosnym krzykiem wszyscy zawodnicy „Piratów”. Nawet z odległej bramki „przyfrunął” ciężkozbrojny bramkarz. Rzucili się w pędzie na zdobywcę szóstej bramki. Mały zniknął dosłownie pod zwalistymi ciałami swych kolegów, powiększonych jeszcze przez bodiczki, kaski, nałokietniki i sto innych fragmentów hokejowego wyposażenia bojowego.
Na świetlnej tablicy zamigotało, zamrugało i wyskoczył aktualny wynik 6:6.
Znowu ryk radości piratowych kibiców.
Gracze obu drużyn ustawili się do wznowienia gry. Jeszcze tylko niecała minuta. Już chyba nic się nie zmieni, już – praktycznie rzecz biorąc – pasjonujący mecz dobiegł końca.
Gwizdek! Wznowienie gry!
Jeszcze tylko pięćdziesiąt sekund! Jeszcze czterdzieści pięć!
Znów malutki hokeista przykleił się do czarnego krążka. Znów ruszył do przodu!
– DZI-KA MRÓW-KA!!! – poderwali się kibice „Piratów”.
Rozpoczął się wyścig małego łyżwiarza z czarnymi wskazówkami dużego zegara. Kto z nich prędzej dopadnie celu? Kto będzie pierwszy?
Chłopak minął jednego gracza, podał krążek koledze, ten odbił natychmiast. Już drugi gracz „Korsarzy” został z tyłu. Znowu pchnięcie kijem.
Kibice obu stron zamarli w pełnej napięcia ciszy. Widzowie nie wiedzieli, gdzie patrzeć. Czy na małego łyżwiarza rozpaczliwie goniącego uciekający krążek, czy na wskazówki zegara.
Krążek jednak był odrobinę szybszy od hokeisty. Nie pomogło wyciąganie kija przed siebie. Kij w żaden sposób nie chciał się wydłużyć, w żaden sposób nie chciał dosięgnąć do małego krążka, który wciąż był na przedzie.
Czarny krążek, jasny kij i czerwony z wysiłku i napięcia chłopak!
W tej kolejności minęli linię bramkową „Korsarzy” i w tej kolejności uderzyli o bandę!
Równocześnie z głośnym trzaskiem w głuchą ciszę lodowiska wpadł świergotliwy dźwięk gwizdka sędziego.
Koniec meczu!
Znowu zerwała się lawina krzyków i wiwatów. Przez bandę lodowiska przeskoczyli wszyscy zawodnicy „Piratów”. Otoczyli zwartym kołem małego hokeistę, który po chwili wzleciał w górę podrzucony rękoma klubowych kolegów.
– Brawo Pixi! Brawo Dzika Mrówka!
– Dajcie spokój! Niech chociaż odsapnę. Przestańcie już do licha! – zasapany chłopak z trudem łapał powietrze szeroko otwartymi ustami.
Obie drużyny ustawiły się wreszcie naprzeciw siebie na tafli, krzyknęły na pożegnanie i zaczęły zjeżdżać do szatni. Na tablicy wciąż świecił remisowy, szczęśliwy dla „Piratów” wynik 6:6.
W szatni pomieszały się obie drużyny, ale po radosnych gębach, roześmianych od ucha do ucha, od razu można było rozpoznać faktycznych triumfatorów dzisiejszego – remisowego przecież w końcu – spotkania.
– Żeby jeszcze parę minut gry! – perorował rozbierający obok małego jego kolega z ataku – byliśmy w transie, no nie, Mrówa?
– Aha! – mały ściągał z siebie koszulkę z dużą, czarną siódemką – Ale, że też nie mogłem dogonić tego krążka!
– I tak już było za późno.
– Nie za późno – zaperzył się mały – gdybym tylko go dogonił. Czułem, że jakbym strzelił, to nie ma mocnych. Na pewno byłaby siódma bramka.
– Przesadzasz, Mrówa. Przecież ich bramkarz też nie śpi. Może by wyłapał.
– Nie ma mowy. Nie spodziewałby się. Już był całkiem luźny. Byłoby siedem do sześciu jak nic. I bez szans dla „Korsarzy” na poprawienie wyniku.
– Gratuluję, Marek! – Do Dzikiej Mrówki podszedł trener „Piratów”, pan Staszek. – Uratowałeś naszą sytuację. A już miałem wyrzuty sumienia, że posłałem waszą piątkę do akcji. Nie zdążyliście przecież odpocząć.
Bohater meczu uśmiechnął się.
– Odpocznie się później. Ale, panie Staszku, gdybym doszedł do krążka...
– Daj sobie spokój. I tak zrobiłeś bardzo dużo. Po tym meczu widzę, że warto się z wami pomęczyć, warto nad wami popracować. Tylko pilny trening, zwyżka formy i koncentracja. Wszystko w miarę i w odpowiednim czasie. Ot i cała tajemnica sukcesów. A to była najładniejsza bramka całego meczu. Nie zdziwiłbym się, gdyby trafiła do kroniki sportowej. Byli tu filmowcy z telewizji. Zaraz ich zapytam. No, to cześć, chłopaki! Spotkamy się na treningu.
Mały hokeista rozebrał się tymczasem do końca. Gdy wyłuskał się ze wszystkich bodiczków, koszulek, ochraniaczy, skarpet i butów, wydawał się jeszcze drobniejszy i mniejszy niż na lodowisku. Choć miał na imię Marek, wszyscy koledzy zarówno w klasie, jak i w drużynie znali go tylko pod przezwiskiem. A właściwie pod przezwiskami, bo miał ich wiele.
Po pierwsze nazywano go Pixi, tak jak jedną z bohaterek telewizyjnych filmów rysunkowych. Bo też rzeczywiście podobny był nieco do małej myszki płatającej ciągle – wraz ze swą siostrą (czy bratem) – figle dobrodusznemu w rzeczywistości, lecz udającemu niezwykle groźnego, kotu Dżinksowi. Zresztą podobny był nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru, nie potrafił bowiem ani chwili usiedzieć spokojnie, ani na moment nie opuszczała go fantazja i miał co chwilę dziesięć tysięcy nowych pomysłów. No, może nie tysięcy, ale setek to już na pewno. I to nie takich przeciętnych, nie takich zwyczajnych pomysłów. Skądże by? Dziką Mrówkę stać było na bardzo dużo. „Na o wiele za dużo”, jak twierdziła mama.
No, bo i racja. Kiedyś, na przykład, Marek wymyślił, że dla utrzymania niezbędnej w hokeju zręczności operowania krążkiem i kijem konieczna jest „sucha zaprawa”. Polegała ona na próbnych strzałach hokejowym kijem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Marek ćwiczył te strzały w mieszkaniu, a ściślej mówiąc w mamy pokoju. Kładł krążek na dywanie i – strzelał w drzwi. Strzelał nawet dość celnie, ale może nieco za mocno, odłupał się bowiem cały prawie lakier z drzwi, a dodatkowo raz nie trafił do celu.
– Tylko raz nie trafiłem, mamo – bronił się potem – tylko jeden raz na trzydzieści strzałów i zaraz tyle krzyku o to.
– Ja też i nie gniewam się o to, że nie trafiłeś w drzwi, ale o to, że trafiłeś w okno. Podwójna szyba zbita, firanka pocięta na szkle. Do wyrzucenia.
– A to moja wina, że firanka taka słaba? Bo to, widzi mama, krążek poszedł w okno z rykoszetu. Odbity od szafy.
– Nie zawracaj mi głowy. Dosyć mam tych zwariowanych ćwiczeń w domu. Nie dość, że przychodzisz z każdego treningu posiniaczony, że nigdy nie masz czasu na lekcje, to jeszcze i to... Przez dwa dni wiatr hulał po domu, zanim przyszedł szklarz. Masz skończyć raz na zawsze swoje zabawy z tym krążkiem w domu, bo inaczej spalę kij.
– Mamo! To niemożliwe! Nie byłabyś zdolna do takiego świętokradztwa. A zresztą, gdzie mama chce spalić? W kaloryferach?
– Ach, daj mi spokój. Zawsze wykręcisz na swoje – mama z trudem powstrzymywała ogarniający ją śmiech.
– Mama to zawsze tak – mruczał Marek, widząc, że bezpośrednie niebezpieczeństwo gniewu mamy zostało zażegnane – najpierw zaczyna dyskusję, a jak człowiek wysuwa poważne argumenty, to zaraz „daj mi spokój”. Nawet nie można podyskutować.
Na drugi dzień mama usłyszała dolatujące z jej pokoju podejrzane trzaski.
– Marek! – mama wpadła do pokoju cała czerwona. Nie wiadomo, ze zdenerwowania czy też od piecyka, bo piekła właśnie ulubioną przez wszystkich domowników szarlotkę. – Jak możesz znowu? Przecież mówiłam ci wczoraj!
– Mama mówiła o krążku – Pixi spojrzał na mamę z wyraźnym zdziwieniem i najniewinniejszą pod słońcem miną – ale nie było żadnej rozmowy na temat pingpongowej piłeczki. Ani żadnych zakazów.
Rzeczywiście, tym razem chłopak ćwiczył „suche strzały” małą celuloidową piłeczką pingpongową.
– Marek, Marek, ty mnie na pewno wpędzisz do grobu – zaczęła mama, ale w tej chwili poczuła dolatujący z kuchni silny zapach i wybiegła z pokoju, zdążywszy tylko krzyknąć coś na temat przypalonego ciasta.
– To zawsze tak, jak kobieta nie pilnuje swoich obowiązków – mruknął Pixi z miną doświadczonego znawcy żeńskiej połowy rodzaju ludzkiego, ale tak cicho, żeby mama nie usłyszała. Zresztą nie było obawy, w chwili przypalania się ciasta mama stawała się absolutnie nieczuła i niewrażliwa na wszelkie przejawy życia.
Drugie przezwisko – Dzika Mrówka – pod którym Pixi był znany nie tylko w klubie, na lodowisku czy też na basenie, chyba wymyślił kiedyś tata, który dość rzadko bywał w domu, od kilkunastu lat bowiem pływał na statku jako ochmistrz. Dziś już właściwie nikt dokładnie nie pamiętał, od czego to się zaczęło, w każdym razie przezwisko przylgnęło do Marka i ani tata w domu, ani żaden kolega w klubie hokejowym nie mówił do chłopca inaczej jak Dzika Mrówka. No, z wyjątkiem jednego pana Staszka – klubowego trenera i w ogóle „bardzo fajnego faceta” – jak wielokrotnie podkreślał Marek.
Pan Staszek był dla chłopca niedoścignionym ideałem. Jeździł bardzo dobrze na łyżwach i na nartach, pływał wszystkimi stylami i skakał z trampoliny. Ale jak skakał! I z jakiej wysokości! Dzika Mrówka wdrapał się raz na basenie na wieżę ze szczerym zamiarem skoczenia w dół bez względu na konsekwencje, ale gdy spojrzał z góry, to po pierwsze – odeszła go wszelka ochota, a po drugie – zakręciło mu się w głowie i niewiele brakowało, a znalazłby się na dole w basenie zupełnie niezależnie od swojej woli.
Odłożę to na później – pomyślał, schodząc na drżących nieco nogach z wieży – kiedy nareszcie trochę urosnę.
Z tym rośnięciem jakoś jednak na razie nie było najlepiej i Marek vel Pixi, vel Dzika Mrówka bez przerwy dzierżył palmę pierwszeństwa, jeżeli chodzi o najniższy wzrost w swojej klasie.
Może też i dla swych nieznacznych wymiarów został przezwany przez tatę DZIKĄ MRÓWKĄ.
– Dlaczego dzika? – zapytała raz mama, która nie lubiła tego przezwiska.
– A słyszałaś kiedyś o oswojonych mrówkach? – odpowiedział pytaniem na pytanie tata.
Chłopak miał jeszcze kilka innych przezwisk, jak „Pawo, Wielki Obrońca Pleców Szefa”, „Marek Pigeliusz” – co nawiązywało do niezliczonej ilości piegów na małej twarzy chłopca, tak że tata nawet kiedyś powiedział: „Dzika Mrówka to ma piegi o powierzchni większej niż cała jego twarz”, ale przezwiska te były znacznie rzadziej w użyciu.
Pora teraz przedstawić pozostałych członków Markowej rodziny. Chłopak nie był jedynakiem, miał bowiem brata, i to w dodatku bliźniaka. Dziwnym jednak zrządzeniem losu (a jak twierdził tata wyłącznie na skutek przekory Dzikiej Mrówki) obaj bracia bliźniacy byli do siebie absolutnie niepodobni. Ani pod względem wyglądu, ani pod względem wymiarów, ani też charakteru.
Brat Marka, o imieniu Jarek, był znacznie wyższy, znacznie szerszy w barach i znacznie powolniejszy, właściwie – zdecydowanie flegmatyczny. Choć obaj chłopcy trzymali się prawie bez przerwy razem, choć wspólnie realizowali niezliczone ilości najrozmaitszych figli, pomysłodawcą zawsze był Marek. Jarek był tylko wiernym wykonawcą, a z racji swego wzrostu i siły wielokrotnie stawał się obrońcą Dzikiej Mrówki.
Razem też zaczęli grać w hokejowej drużynie. Marek w ataku, a Jarek na bramce. Jednakże – o dziwo – hokej stał się nieustannym punktem zapalnym w bratersko-bliźniaczych stosunkach. Krytykowali nawzajem każdy swój ruch na lodowisku i sprzeczali się do tego stopnia, że nie było innej rady, jak tylko rozdzielić braci raz na zawsze. Oczywiście wyłącznie w hokeju.
– On pójdzie do „Korsarzy” – zdecydował Pixi, gdy pan Staszek stanął bezradny wobec nieustającej sprzeczki obu braci podczas gry.
I tak się też stało. Odtąd Marek grał po dawnemu w klubie „Piratów”, Jarek zaś bronił dzielnie i z dużym powodzeniem bramki „Korsarzy”.
Jarek też miał przezwisko. I w szkole, i w klubie nazywano go po prostu „JEGO BRAT”. Wiadomo, oczywiście, czyim bratem był Jego Brat. Jasne, że Dzikiej Mrówki.
Ostatnim wreszcie członkiem rodziny był chomik, trzymany w szklanym akwarium – po odpowiednim przystosowaniu tego zbiorniczka – w pokoju chłopców. Chomik nazywał się Mysza, chociaż mama zaprotestowała, gdy okazało się, że chomik jest rodzaju męskiego.
– Nazwijcie go jakoś inaczej – zaproponowała chłopcom – po pierwsze – jakoś ładniej, a po drugie – należałoby wynaleźć męskie imię.
– Mamo, ależ chomik ma męskie imię – Dzika Mrówka jak zwykle zaoponował, szczególnie że to on właśnie wymyślił chomikowe imię.
– Jak to?
– Tak to, że jak może być „ta mysz”, to i może też być „ten mysza”, no nie?
– To mi nie przyszło do głowy – mama spojrzała jakoś dziwnie na syna.
Ostatecznie na chomika chłopcy zaczęli wołać „Tenmysza”, co właściwie nie miało większego znaczenia, bo zwierzątko w ogóle nie reagowało na żadne wołanie i wypuszczone ze swego pomieszczenia szybciutko wślizgiwało się w najbardziej zakamarkowaty zakamarek pokoju, skąd bardzo trudno je było wyciągnąć.
Wróćmy teraz jednak do szatni lodowiska, gdzie zostawiliśmy Dziką Mrówkę, pełnego sławy i chwały, udającego się pod gorący prysznic.
– Ładnieś uplasował tę szóstą bramkę, Mrówa! – krzyknął któryś z „Korsarzy”. – Nie ma co mówić. Co prawda to prawda.
– Iii... nie przesadzaj – skrzywił się drugi z „Korsarzy”, też idący pod prysznic. – Może po prostu oni się umówili.
– Kto? – Marek zatrzymał się nagle.
– Nie udawaj... Wiadomo kto. Ty i twój brat bliźniaczek. Choć nasz zawodnik, ale zawsze... to twój brat.
– Ty się jego nie czepiaj! – Pixi zaperzył się, aż cały poczerwieniał.
– Bo co?
– Bo to mój brat.
– I co z tego?
– To z tego, że jest uczciwy. Jak gramy w przeciwnych drużynach, to nie ma brata. Wtedy on jest „Korsarz”, a ja „Pirat”. I każdy gra dla swojej drużyny!
– No, no, przypuśćmy, że to prawda – skrzywił się ten „Korsarz”, który powątpiewał w uczciwość braci bliźniaków.
– Coś powiedział? – Pixi zacisnął pięści.
– No, no, dajcie spokój – wtrącił się drugi z „Korsarzy”. – Chodźmy lepiej do łaźni, bo zmarzniemy tu tak na wpół nago.
– Ale pamiętaj – Dzika Mrówka dodał, wchodząc pod prysznic – że ja i mój brat...
Spod prysznica wyszli razem. Dzika Mrówka i Jego Brat. Wytarli się obaj dość niedbale jednym ręcznikiem, otworzyli swoje szafki i zaczęli się ubierać.
– Tego szóstego gola to wpuściłeś przez gapiostwo – krytykował brata Mrówka.
– Łatwo ci mówić – powoli, jakby namyślając się nad każdym słowem, powiedział Jarek. – Przecież byłeś za bramką, z tyłu nie mam oczu. Fakt.
– Ty to i z przodu nie za dużo widzisz.
– No, no, żebym nie musiał stać się przykry – oburzył się Jego Brat.
– No, a jak założysz na twarz tę maskę, w której wyglądasz jak sama śmierć z herodowych jasełek, to już zupełne dno.
– A jak nie założyć? Czasem krążek idzie górą, można ładnie oberwać. Fakt.
– Mogłeś stanąć bardziej z prawej strony bramki i z przodu, żeby zasłaniać całość.
– A skąd mogłem wiedzieć, że z prawej? Mogłeś wrócić z lewej.
– Z lewej był wasz obrońca. Mogłem strzelać tylko z prawej.
– Fakt – przyznał Jego Brat. – Ale o co ci chodzi? Gdybym obronił ten strzał, to ty byś nie zdobył bramki.
– No, niby racja. Ale co innego strzelić bramkę, a co innego mieć za brata bramkarza fajtłapę o dziurawych rękach. I do tego bliźniaka. Aż wstyd pomyśleć. – Machnął z rezygnacją ręką.
– Nie bardzo rozumiem, o co się czepiasz. Fakt.
– Fakt, faktem – zdenerwował się Marek – a ja ci mówię, że mogłeś obronić ten strzał.
Bracia tymczasem ubrali się i wyszli z szatni. Rozgrzanych gorącą wodą z prysznica owionęło mroźne, lutowe powietrze i wiatr od morza.
– Oho, sztormowo – mruknął Jarek.
– Nie tak za bardzo. Najwyżej dmucha czwórka – skorygował Marek.
Jakiś czas szli w milczeniu. Reszta zawodników pojechała do domu albo tramwajem, albo pobliską kolejką elektryczną. Oni, jak zwykle, wracali z lodowiska piechotą. Mieszkali niedaleko, w Oliwie. Po lewej stronie mieli zalesione wzgórza, po prawej, na szosie łączącej Gdynię z Gdańskiem, raz po raz przemykały stada samochodów wypuszczone ze skrzyżowania przez zielone światło, jak psy ze smyczy.
Zapadał już zmierzch. Słońce dopiero co schowało się za pokryte lasem wzgórza i na niebo wdrapały się pierwsze gwiazdy. Za plecami chłopców jaśniały rzęsiście oświetlone szklane ściany OLIVII – obszernej, nowoczesnej hali sportowej – i reflektory zawieszone na wysokich słupach nad taflą sztucznego lodowiska pod gołym niebem, gdzie niedawno obaj bracia walczyli zajadle przeciwko sobie w dwóch konkurencyjnych drużynach.
– A ja ci mówię, że dogoniłbym ten krążek, gdyby nie oddech – odezwał się nagle Dzika Mrówka.
– Jaki oddech? – zdziwił się Jego Brat.
– Mój – Mrówka wzruszył ramionami z politowaniem nad niedomyślnością brata.
– Twój oddech? A dlaczego?
– Bo za krótki. Gdybym miał trochę dłuższy oddech, tobym mógł rzadziej oddychać i wtedy... wtedy bym miał większą szybkość. No i doszedłbym na czas i strzelił ci siódmego gola.
– Mnie?
– A komu? Kto stał na bramce „Korsarzy”?
– Ja.
– No, widzisz. Więc tobie.
– To wobec tego dobrze, że masz za krótki oddech.
– A ja ci mówię, że na ten krótki oddech musi być sposób.
– Najlepiej pomaga nurkowanie. Nabierasz powietrza w płuca, nurkujesz i siedzisz pod wodą coraz dłużej. Najpierw pół minuty, potem minutę, potem dwie. I w ten sposób wyćwiczysz oddech.
– To tak jak z tymi dwoma Szkotami.
– Jakimi znowu Szkotami?
– Założyło się dwóch Szkotów o grubszą sumę, który z nich dłużej wytrzyma pod wodą. Zakład wygrał mister McIntosh. Nie wynurzył się dotychczas.
Tak pogadując, doszli do domu. Drzwi otworzyła im – jak zwykle – mama. Otworzyła i... załamała ręce.
– Chłopcy, bójcie się Boga!
– Co się stało, mamo? – zapytali bracia, o dziwo, zgodnym chórem.
– Jeszcze się pytacie? – w głosie mamy zabrzmiała jednocześnie szczera rozpacz i równie szczere zdziwienie. – Jak wy wyglądacie?
Dzika Mrówka spojrzał na brata. Jego Brat na Dziką Mrówkę.
– Mama ma trochę racji – skrzywił się Dzika Mrówka – przystojniak to z Jarka nie za bardzo, ale powinna się mama już przyzwyczaić. Ale co do mnie, to doprawdy nie wiem...
– A gdzie SZALIKI? – wybuchnęła mama świętym oburzeniem.
– Niech mama się nie martwi, jest. – Marek z triumfującą wyciągnął z kieszeni kurtki długi, przez mamę ręcznie na drutach robiony szalik.
– Ja też mam swój. – Jarek rozpiął kurtkę i pokazał wystający z rękawa taki sam jak Markowy szalik.
– No, właśnie. – Mama znowu załamała ręce. – Bez szalika i w taką pogodę!
– Czemu się mama denerwuje? – zdziwił się szczerze Marek. – Przecież obaj mamy szaliki. Grunt, że nie zginęły, bo byłaby szkoda, mama sama robiła je na drutach. Nawet tata się złościł, że nic tylko te szaliki i szaliki.
– Ale taka pogoda, a wy bez szalików i pewnie jeszcze rozpięci. Taki wiatr!
– Niech mama się nie martwi. Nie szliśmy pod wiatr tylko zakosami. Halsowaliśmy w pół wiatru.
– Co robiliście?
– Halsowaliśmy – wyjaśnił Marek z niewinną miną.
– Ach, ciebie to zawsze tylko głupie żarty się trzymają. A potem to kto was będzie leczył?
– Pani lekarka. Ta znajoma mamy, która zawsze do nas przychodzi.
– Lekarka, lekarka. Przyjdzie, zbada, lekarstwo zapisze i pójdzie. A ja sama ze wszystkim muszę sobie poradzić. A to podaj, a to zrób, a to przypilnuj, żeby wszystko pozażywać i w odpowiednim czasie, a to wstać w nocy i zobaczyć, czyś się nie odkrył. I na dodatek nigdy nie chorowaliście od razu razem. Tylko jak jeden wstał, to drugi się kładł. Skaranie boskie z wami.
– Jarek, podejmiemy zobowiązanie dla mamy? Od jutra.
– Jakie?
– No, że odtąd będziemy zawsze razem chorować.
– Marek, nie wywołuj wilka z lasu. Czy jeszcze mam za mało kłopotów?
– Mama to jest dziwna. Przed chwilą narzekała, że każdy z nas choruje osobno, a teraz jak chcemy jednocześnie, to znowu źle. Oj, dorosłym to nigdy nie można dogodzić. I tak źle, i tak niedobrze.
– Nie gadaj tyle, tylko szybko rozbierajcie się, umyjcie ręce i siadajcie do kolacji. I tak już się spóźniliście. Zaraz przyjdzie profesor.
– O rany! Znowu? – jęknęli obaj tym samym głosem.
– Jak to znowu? – zdziwiła się mama. – Przecież wiecie, że pan profesor przychodzi dwa razy w tygodniu. We wtorki i piątki. A dzisiaj przecież piątek. Jak można zapomnieć?
– Mama to tam nie zapomniała, bo dla mamy to nic tylko angielski i angielski – powiedział z wyrzutem Dzika Mrówka. – I nas jeszcze zadręcza.
– Idźcie wreszcie umyć ręce, bo herbata wystygnie.
– To po co myć? Przecież mieliśmy rękawice. Ale mama to tak zawsze. A szalik czy na szyi, a angielski, a ręce umyć. Tylko o najważniejsze to mama się nigdy nie spyta.
– A co się stało?
– Jak to? Jeszcze mama nie wie? Przecież był mecz.
– Wiem. Wy to tylko mecz i mecz. A lekcje na szarym końcu.
– A wynik mamy nie interesuje?
– Tak, tak, oczywiście – mama szykowała chłopcom kolację w kuchni.
– Sześć do sześciu, mamo! – triumfalnie zawołał Pixi.
– To dużo – mama smarowała olbrzymie pajdy chleba. – A kto wygrał?
– Mamo! – zawołali obaj bracia z wielkim, wyraźnym wyrzutem w głosie.
– Mamę to koniecznie trzeba posłać na przeszkolenie – stwierdził Dzika Mrówka, lejąc strumień wody na ręce, podczas gdy Jarek mydlił je powoli i starannie. – Bo jeszcze nas kiedyś skompromituje. Sześć do sześciu i mama się pyta, kto wygrał? To woła o pomstę do nieba.
Za chwilę w domu zapanowała cisza, gdy obaj chłopcy zajęli się jedzeniem. Przygotowana przez mamę cała góra chleba znikała w błyskawicznym tempie.
– Co ty wyrabiasz, Marek? – panującą w kuchni ciszę przerwał głos mamy.
Dzika Mrówka nabrał pełne usta herbaty i siedział z wydętymi nienaturalnie policzkami.
– Przestań wydziwiać! Nie umiesz się zachować przy stole. Z wami to się nawet nigdzie nie można pokazać. Wstydu tylko narobicie.
– Dlaczego mama do nas obu? – oburzył się Jarek.
Marek milczał w dalszym ciągu z pełną buzią herbaty.
– Ach, bo wy zawsze... – żachnęła się mama. – Co mu się stało? – zapytała wreszcie Jarka.
– On ćwiczy – powiedział tajemniczo Jego Brat.
– Co takiego?
– Ćwiczy oddech – wyjaśnił Jarek. – Ale to na nic, Mrówa, zapomniałeś o nosie – zwrócił się do brata.
W tym momencie zadźwięczał gong przy drzwiach.
– Boże, pan Ozdobny! – poderwała się mama i odruchowo przygładziła rudawe włosy uczesane zazwyczaj w dość obfity kok, a które teraz rzeczywiście były nieco splątane. – Kończcie, chłopcy. Marek, słyszysz?
Dzika Mrówka przełknął herbatę i spytał brata.
– Coś mówił o nosie? Dlaczego zapomniałem?
– No, bo oddychasz przez nos.
– Nie oddychałem – zaperzył się Marek.
– Podświadomie.
– To może zatkać nos? Takimi drewnianymi szczypcami, których mama używa przy suszeniu bielizny.
Na dalszą dyskusję nie było już czasu, pan Tymoteusz zdjął już bowiem swą karakułową czapkę i długi płaszcz z futrzanym kołnierzem, wysupłał się z ogromnych kaloszy i stał teraz, niewielki, okrąglutki, z zaczerwienionymi od wiatru policzkami i nosem, który nabrał lekko fioletowego zabarwienia.
– Good evening, boys – powiedział rozkładając kordialnie ręce. Po czym dodał:
Późna już godzina.
Lekcję czas zaczynać!
Pan Tymoteusz Ozdobny, nauczyciel języków obcych, kawaler w wieku tuż, tuż przedemerytalnym, oddawał się dość oryginalnemu hobby, polegającemu na mówieniu przy lada jakiej okazji mniej lub więcej udanych dwuwierszy, które były niewątpliwą improwizacją, lecz – co tu ukrywać – miały dość problematyczną wartość literacką.
Pan Tymoteusz Ozdobny miał interesujące i burzliwe życie i wykonywał – jak sam zapewniał wielokrotnie – niejeden zawód. Imał się najbardziej nieraz fantastycznych prac w rozmaitych zakątkach całego niemal świata, na starsze jednak lata ustatkował się i osiadł jako nauczyciel języka angielskiego oraz niemieckiego w jednej ze szkół na Wybrzeżu, dorabiając prywatnymi lekcjami, na które zjawiał się niezwykle punktualnie i z nieodłącznym – i zawsze innym – powitalnym wierszem.
Przesadziłby mocno każdy, kto określiłby stosunek obu braci do lekcji z panem Tymoteuszem Ozdobnym jako przepełniony entuzjazmem. Uczyli się tyle tylko, aby pan Tymoteusz nie miał powodów do narzekania przed mamą i aby mama nie miała powodów do dodatkowego załamywania rąk nad lekkomyślnością obu synów, którzy nie odczuwają dreszczu emocji na sam dźwięk słów wypowiadanych w języku angielskim. Pan Tymoteusz zresztą był człowiekiem nadzwyczaj łagodnym i wyrozumiałym i wielokrotnie podkreślał, że brak entuzjazmu ze strony braci bliźniaków kompensuje mu całkowicie „niezwykłe – jak powtarzał – i godne najwyższego szacunku zainteresowanie językiem angielskim ze strony łaskawej pani”, czyli mamy Marka i Jarka.
W dniu dzisiejszym obaj chłopcy poświęcali jeszcze mniej uwagi wysiłkom pana Tymoteusza Ozdobnego, który usiłował wbić w młode głowy zasady rządzące językiem wielkiego Szekspira i wielu pomniejszych poetów, myślicieli oraz pisarzy, a także współczesnych marynarzy, zaprzątnięci bowiem byli wyłącznie wrażeniami z niedawnego dramatycznego meczu hokejowego i – co tu ukrywać – dość solidnie zmęczeni.
Ponieważ jednak wszystko na świecie ma swój koniec, więc i lekcja z panem Tymoteuszem Ozdobnym dobrnęła do szczęśliwego finału. Pan Tymoteusz wstał, zakręcił swe wieczne pióro, wygłosił pożegnalny dwuwiersz przeznaczony na dzień dzisiejszy, który brzmiał:
Teraz się już pożegnamy
i we wtorek się spotkamy.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej