Dzika plaża. Tysiąc dróg - ebook
Dzika plaża. Tysiąc dróg - ebook
Historia trójki przyjaciół mieszkających nad morzem, którzy wkraczają w dorosłe życie na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Joanna, Ania i Adam właśnie skończyli liceum w Ustce i dostali się na studia do Poznania. Swoich życiowych dróg muszą szukać w trudnych czasach pogłębiającego się kryzysu, braku perspektyw i wszechobecnych kartek na żywność. Każde z nich pragnie czego innego: Joanna zamierza po studiach wrócić na Wybrzeże i dobrze wyjść za mąż; Ania, która uciekła z biednego domu od wielodzietnej rodziny, chce zostać na zawsze w Poznaniu. Za to Adam nie zamierza marnować okazji, jakie niosą rodzące się nowe, nie zawsze legalne biznesy, już wkrótce zarabia duże pieniądze na przemytniczych trasach prowadzących przez Lwów na Węgry.
Co stanie się z ich młodzieńczymi ideałami i przyjaźnią? Pokona ich życie, czy może mimo upływu czasu na zawsze pozostaną trójką tamtych beztroskich nastolatków z dzikiej plaży?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67639-97-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opuścili dziką plażę. Słonecznym brzegiem pójdą w stronę przystani, domu, siedliska, cokolwiek to będzie, niechby nawet na klifie, może być w kratkę, w paski albo w różowym kolorze. Do szczęścia prowadzą tysiące dróg, ważne, żeby trafić na jedną z nich. Im na pewno to się uda. Zbudują bezpieczne miejsce na fundamentach dobrych, ale i złych doświadczeń, bo te ostatnie kleją równie mocno. Nie była tego do końca pewna, ale przecież można się mylić, prawda?
Młodzieńcze, idealistyczne marzenia Joanny i wiarę w istnienie idealnego świata zrujnowała lekcja dorosłości.
Siedziała na pudle z pościelą. W lokalu nie było żadnego mebla, tylko te pudła, które trzeba będzie kiedyś rozpakować. Pomyślała, że namówi synów i pojadą do komisu meblowego – mieścił się niedaleko, w okolicy Domu Marynarza. Kupią kanapę dla Maurycego i rozkładany gąbkowy fotel dla Mikołaja. Ona zadowoli się dmuchanym materacem.
W mieszkaniu przy ulicy Wincentego Kadłubka Joanna była pierwszy raz parę tygodni wcześniej, i już wtedy podjęła decyzję o jego wynajmie. Późniejsze wydarzenia tylko umocniły ją w postanowieniu i przyspieszyły decyzję. Wprawdzie ściany wymagały farby, przedpokój szafy, ale było coś w aurze tego miejsca, w jego rozkładzie, w umiejscowieniu budynku, że nie szukała już alternatywy. Trzy pokoje, po jednym dla chłopców, i salon dla niej, jakże optymistyczna to była perspektywa. Poza tym, w przeciwieństwie do mieszkania na Osiedlu Słonecznym, stąd niedaleko było do przystanku tramwajowego, do centrum, do parków, a nawet do jeziora. W najbliższej okolicy panowała cisza i rządziła wszechobecna zieleń. Czasem tylko z wyższego piętra dochodziły dźwięki zgodnego życia.
Owszem, skorzystała z sytuacji i uciekła, musiała to uczciwie przyznać. Jednak nie uwierzyła w udział męża w zbrodni, absolutnie nie. To nie on. To nie w jego stylu. Milicjant, który prowadził sprawę, mruknął, że teraz ona rządzi sytuacją, że będzie mogła się zrewanżować. Powiedział to dosadniej; że ma okazję odegrać się na chamie.
Wyczuła w jego tonie sarkazm. Znał ich historię, czy na coś liczył? A może – to nie była myśl z tych absurdalnych – takie były metody docierania milicji do mas?
Nie obciąży Michała, a wręcz mu pomoże. Była współwinna. Jeden wieczór. To był tylko jeden samotny wieczór, a tak bardzo rzutował na ich życie. Mimo niesnasek, wzajemnych pretensji, a nawet pomimo agresji Michała, w ich relacji była jakaś prawda. Większość ludzi udaje lepszych, oni dwoje byli jakby na przekór, wbrew zwyczajom, bez udawania czegokolwiek. Chyba że gorszych, niż tak naprawdę byli.
Odkąd Michał znalazł się w areszcie, Joanną miotały różne uczucia. Nadzieja, lęk, prawie obsesyjna chęć dojścia do prawdy i gniew. Przede wszystkim jednak czuła wyrzuty sumienia. Nie powinno do tego dojść. Nie musiała jeździć na Węgry, po co było mu truć o doktoracie. Nie byłoby wtedy Kijowa, waluty, gorączki złota, żądzy pieniądza. Zatrudniłby się w jakimś urzędzie i na ciepłej posadce dotrwał do emerytury.
Przybiegł Mikołaj, trzymał w ręce swojego ulubionego pluszowego tygryska.
– Wrrr!
Uśmiechnęła się i udała przestrach. Mikołaj śmiał się do rozpuku. Jakże niewiele potrzebowało dziecko, żeby być szczęśliwe!
– Mama, haba, haba. – Szarpał ją za rękę.
– Już, już, kochanie.
Siedli w kucki w największym pokoju przy atrapie stolika czyli tablicy do rysowania umieszczonej na pudle z zabawkami. Wszystko to Joanna przykryła serwetą, a na wierzchu postawiła wazon z gałązką bzu, którą odłamała z krzaka pod oknem.
Chłopcy pałaszowali kanapki, ona nie mogła przełknąć nawet kęsa. Przyglądała się synom. Co zapamiętają? Mikołaj na pewno niewiele, ale na twarzy Maurycego, w jego szarych, jakże kochanych oczach, widziała doświadczenia dorosłego człowieka. To bardzo bolało. Chciała, żeby był szczęśliwy jak większość dzieci. Doświadczenia życiowe i ją zmieniły, nie patrzyła już beztrosko w przyszłość, znała jej potencjalne niebezpieczeństwa.
W powietrzu już od dawna czuć było zmiany. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych musiał wreszcie przynieść Polakom coś nowego. Wszyscy o tym mówili. Parę miesięcy wcześniej, zaczynając pracę na własny rachunek, bała się ryzyka, bardzo się bała, wręcz ją paraliżowało. Jednak – jak wychodziło w działaniu – niepotrzebnie. Już pierwsze miesiące pokazały, że nie musi się martwić o pieniądze, które w obecnej sytuacji były bardzo pomocne, wręcz niezbędne.
Stać ją było na prawnika. Musiała pomóc Michałowi. Powinna jeszcze raz pojechać do ojca Adama, jeszcze raz z nim porozmawiać, każdy szczegół mógł być ważny. Być może dałby coś wyjazd do Budapesztu, musi zrobić wszystko, by ojca swoich synów oczyścić z zarzutów.
Nie mogła patrzeć bez urazy na męża, jednak zaplanowała kolejne widzenie, tym razem rano; wypoczęta po nocy łatwiej zniesie widok krat i więziennych murów, może nawet zdobędzie się na odwagę i przyzna do wyprowadzki. Na pewno usłyszy parę przekleństw, zacznie się obwinianie, jak zawsze, ale tym razem i ona wygarnie mu to, co już dawno temu powinien usłyszeć.
Niech wreszcie do ciebie dotrze, debilu, że tak się kończy każda sielanka, tak się kończy każda najgłupsza zabawa życiem.Rozdział 1
Była bardzo młodą dziewczyną i o przyszłości myślała wyłącznie w kategoriach szczęścia i pomyślności. Dyplom magistra, potem etat w dobrej firmie w Ustce albo w Słupsku, a może, jak się uda, to nawet w Koszalinie. Awansując, szczebel po szczeblu, spędzi całe swoje zawodowe życie w jednym przedsiębiorstwie. Po studiach pokocha miłego i pracowitego chłopaka, pobiorą się i zamieszkają w Jarosławcu, gdzie będą wiedli zwyczajne życie, jak większość ludzi w Polsce. W połowie lat osiemdziesiątych zamieszkają w dobudowanej do rodzinnego domu części, wstawią kanapę, stół i krzesła, razem zawieszą firanki na znak szczęścia i pomyślności. Kochani rodzice odstąpią im kawałek ogrodu, gdzie będzie miejsce na marchew, rzodkiewki, ogórki, a nawet na ziemniaki. Przy płocie Joanna posadzi porzeczki, drzewa czereśni i jabłoń, a przed wejściem na posesję kwiaty, koniecznie fioletowy i biały bez, forsycję, hortensje i róże. A wakacje? Jest upał, siedzą całą rodziną w pachnącym kwiatami ogrodzie, skąd widać Bałtyk i słychać jego szum. Czasem z tatą wypłyną kutrem w morze. To byłyby atrakcje! Nie musiałaby wyjeżdżać na żadne wczasy. Mąż oczywiście w wolnej chwili przyuczy się do zawodu rybaka i po powrocie z pracy pomoże tacie, ona zaś wesprze mamę i młodsze siostry, które odwdzięczą się radością i życzliwością. Gdy już okrzepnie zawodowo, urodzi dzieci, najlepiej gdyby to była dwójka… Pierwszy na świecie koniecznie powinien pojawić się chłopiec, a po dwóch, trzech latach córeczka… Widziała złotowłosą dziewczynkę, biegającą po ogrodzie w białych wełnianych sukienkach utkanych na szydełku czy na drutach. Miała już nawet dla niej kilka imion: Małgosia, Kinga, Daria. Dla chłopców modne: Bartek, Łukasz. Może Maurycy?
Joanna nie spodziewała się w przyszłości kłamstw, konfliktów, zdrad. Upokorzenie? Bieda? Nie dla niej. Tęsknota, rozstania i śmierć? O tym nie myślała.
W liceum była klasycznym kujonem, popołudnia spędzała nad książką w domu. Tylko czasem wraz z przyjaciółką Anią jechały do kina albo rozkładały koc na ulubionej dzikiej plaży, mieszczącej się kawałek za Jarosławcem, w kierunku na Wicie. Maturę zdała na same piątki, podobnie jak egzaminy wstępne, i z najlepszą lokatą dostała się na studia ekonomiczne w Poznaniu. Wyjazd na egzamin wstępny był jej pierwszą samodzielną i daleką podróżą. Ania też dostała się na studia w Poznaniu, tyle że na polonistykę.
Był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty; od lipca o niczym innym nie mówiły tylko o studiach i o samodzielności w wielkim mieście. Joanna całe lato szykowała się do wyjazdu. Mama przerabiała dla niej swoje sukienki na modne bluzki i spódnice. Uszyła jej nawet płaszcz; był szary w jodełkę, na dole i przy mankietach ozdobiony brązowym futrem ze starej pelisy po babci. Joanna najbardziej jednak lubiła krótką kurtkę z łatek ze skóry czarnych kóz; kiedyś była kamizelką roboczą taty, ale z doszytymi rękawami i kołnierzem z fioletowego lodenu stała się uroczo dziewczęca. Miała być na specjalne okazje.
Od paru dni szalał sztorm, fale lizały plażę, wdzierały się aż po wydmy, w powietrzu czuć było zapach jodu. Został dzień do wyjazdu i dziewczyny postanowiły pożegnać się z morzem. Stały na klifie w czapkach, chroniąc się przed zimnym wiatrem grubymi wełnianymi szalami.
– Joaśka, a jeżeli będziemy musiały się tam zmagać z czymś groźniejszym od żywiołu? – Ania bała się przyszłości, nie wierzyła we własne siły.
– Przestań! Nic nie jest groźniejsze od żywiołu. Nie czeka nas żadne zmaganie. Przed nami tylko słoneczne i radosne dni. Same zbudujemy własną przyszłość, nikt inny za nas tego nie zrobi. Uwierz w to w końcu, Anka!
– No nie wiem…
– Jeśli tak będziesz krakać, to w końcu wykraczesz…
– Dobra. Już nie będę. – Mina Ani mówiła jednak coś innego. – To może spotkajmy się później, popatrzymy w nasze niebo. Jeśli będzie gwiaździste, to w Poznaniu czeka nas jasna przyszłość.
– A jeśli w ogóle nie będzie gwiazd?
– To umrę ze strachu.
Stanęły pod wieczór na plaży. Wiatr nieco ucichł. Kutry szczęśliwie wracały z morza, drogę na brzeg znaczyło im zachodzące słońce. Na tle pomarańczowej poświaty widać było malutkie ciemne punkty, które stawały się coraz większe i większe. Stada krzykliwych mew zamykających przestrzeń nad kutrami oznaczały udane połowy. Dziewczyny rozkoszowały się szumem i zapachem morza, wsłuchiwały w rozmowy rybaków siłujących się z sieciami pełnymi ryb. Zadowoleni mężczyźni śmiali się i żartowali. Tym razem połowy były spore, ale morze bywało niebezpieczne i nie zawsze hojne.
Przyjaciółki też o tym wiedziały.
– I jak, dobrze poszło?! – zawołała Joanna.
– Bardzo dobrze. Zmykajcie do domu, dziewczyny! Zaraz noc! – odkrzyknął stary szyper mieszkający z rodziną na końcu osady.
– Jeszcze chwilę postoimy, panie Zygmuncie. Jutro wyjeżdżamy na studia. Będzie pan za nami tęsknił!
– To już jutro?
– Tak.
– Jak ten czas leci! Niedawno matki prały wasze pieluchy.
– Do zobaczenia, panie Zygmuncie.
Nie chciały jeszcze wracać, kucnęły przy wydmie i objęły się ramionami. Niebo stawało się fioletowe, morze wyglądało jak szara płachta wstrząsana wiatrem. Dzień ustępował miejsca nocy. Lubiły swoją bliskość, czuły się z sobą bezpiecznie. Wiatr znów sypnął piaskiem po oczach, ale po chwili ustał. Po parunastu minutach niebo rozjaśniły gwiazdy.
Mimo to Ania nadal miała wątpliwości.
– A co zrobisz, jeżeli ci się mimo wszystko nie uda? Kierunek studiów nie będzie odpowiedni, ludzie niemili albo miasto? Tutaj znamy wszystkich, a tam?
– Przestań! Nic nie zrobię, Anka! Wtedy będę myśleć, ale jestem przekonana, że znajdę dobre rozwiązanie. Na pewno skończę studia. To jest mój cel i na nim się skupię.
– A ja się boję, że nie podołam, że w sumie wrócę do matki i pójdę do pracy w jakiejś okropnej firmie, gdzie będę przerzucać papiery albo skrobać dorsze. Zawiodę oczekiwania rodziny… A oni tak bardzo we mnie wierzą, byłabym pierwszą wykształconą osobą u Welców.
Ania pochodziła z wielodzietnej rodziny, miała trzy siostry i dwóch braci. Siostry chodziły jeszcze do szkoły podstawowej, zaś sporo starsi bracia już pracowali w Ustce w wędzarni ryb. To oni mieli opłacać wydatki siostry podczas studiów.
– No… – Joanna się zamyśliła. – Też się boję, bo w jakimś stopniu studiami realizuję marzenia taty. Miał pójść na ekonomię, a po liceum wylądował na kutrze. Potem to samobójstwo Mirka Klimki, to go bardzo zmieniło, już nie mówił o studiach, machnął na ambicje ręką. To od tamtego czasu stał się bardzo religijny, tak powiedziała mi mama. Pamiętasz Klimków?
– Jasne, nikt by nie przypuszczał, że tego Mirka przyłapią na przemycie. On był tak niepozorny. Chodząca dobroć i poczciwość.
– Słyszałam, że ktoś musiał na niego donieść – powiedziała Joanna.
– Moja mama też tak uważa. Szkoda go. Bo jeżeli nawet był winny, każdy by go usprawiedliwił, nie musiał się od razu wieszać!
– Nie musiał… Racja. Ale widocznie wolał zejść ze świata niż przeżywać wstyd i więzienie. To jest jakiś rodzaj honoru.
– Honoru? Wątpię. On wstydu ze sobą do grobu nie zabrał, zostawił go rodzinie. Ta jego żona, Misia, taka ładna, na pogrzebie w ciąży, strasznie rozpaczała, naprawdę trudno mi to zapomnieć.
– Racja. Straszne było to wszystko. Nie chcę, żeby w mojej rodzinie kiedykolwiek coś podobnego się wydarzyło. A już najmniej chciałabym się wstydzić za męża. – Joanna się zamyśliła.
Chwilę obie milczały, patrząc na morze.
– Nas, Anka, czeka długie życie, bez wojen, bez tragedii. I raczej nie mamy zamiaru nic przemycać, co? Ani na nikogo donosić. – Uszczypnęła Anię w ucho.
– Jasne, od teraz naszym najważniejszym celem jest magisterka. I kucie, kucie, kucie. Pewnie już nie zaśpiewamy razem Koncertu na dwa świerszcze i wiatr w kominie. Myślę, że na nic nie będziemy miały czasu, nawet na naszą przyjaźń. – Ania pocałowała Joannę w policzek.
– Ale mimo to, moja ty pesymistko, ufajmy przyszłości.
Joanna na życie patrzyła zadaniowo; duże miasto miało być dla niej przystankiem, dać jej wykształcenie i ogładę. Ania z miastem wiązała całe swoje życie.
***
Podróż do Poznania minęła szybko, z okna pociągu obserwowały krajobrazy, tak różne od tego, co zostawiły. Lasy i pola przybierały już jesienne barwy. Parowóz zostawiał za sobą smugę dymu, co kazało im zapomnieć o zapachu morza, do którego tak przywykły.
Podróżowały w przedziale z kilkoma mężczyznami i z matką, na której kolanach spała kilkuletnia dziewczynka.
Minęło kilka godzin podróży, a drewniane ławki nie były wygodne. Przyjaciółki kręciły się, wychodziły na korytarz, to wracały do przedziału. Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem na kolejnej stacji, hałas obudził dziewczynkę.
– Mamusiu, czy to już jest Poznań? – zaszeptała, trąc oczy.
– Nie, to Gniezno – zakomunikował mężczyzna wyglądający przez okno.
Pociąg stał parę minut, ludzie wsiadali, wysiadali. Na peronie, przy oknie przedziału, który zajmowały dziewczyny, przystanęły dwie bardzo do siebie podobne kobiety, o ostrych rysach twarzy.
Dziewczynka usiadła i przypatrywała się kobietom.
– Mamo – powiedziała cicho – zobacz, jakie ludzie mają tu długie nosy.
W przedziale gruchnęło śmiechem, a dziewczynka się zawstydziła.
Dworzec kolejowy w Poznaniu tętnił życiem. Joanna przeszła parę metrów podziemiem, sprzed Dworca Zachodniego miała kilka linii tramwajowych prowadzących do akademika na Górczynie. Wsiadła w piątkę.
W akademiku dostał się jej malutki pokój jednoosobowy, jedyny taki na piętrze. W dużej łazience tylko dla dziewczyn umyła ręce. W pokoju wypakowała ubrania, najbardziej eleganckie powiesiła na wieszaku. Znalazła się tam czerwona marynarka z wełny i krótka spódniczka w szkocką kratkę, fason z kontrafałdą. Powiesiła też białą bluzkę z żabotem i granatową plisowaną spódniczkę mini, strój na rozpoczęcie roku akademickiego. To były nowe rzeczy, na prośbę ojca mama kupiła je Joannie specjalnie na ważne okazje.
Uroczystość rozpoczęcia roku była podniosła, ale dopiero po Gaudeamus igitur z całą mocą zdała sobie sprawę, że na dobrych kilka lat opuściła dom, kochanych rodziców, miejsce, gdzie znała każdy kawałek drogi, klifu, i każdy kawałek plaży.
***
Pierwsze miesiące w Poznaniu to była nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Historia gospodarcza prawie powaliła ją na łopatki. Cyfry nie zawsze układały się w tendencje i wiele materiału trzeba było po prostu wtłoczyć w pamięć. Na kartach podręcznika doszukiwała się odpowiedzi na pytanie, do jakiego stopnia przeszłość definiuje gospodarkę w teraźniejszości. Do matematyki podchodziła jak do jeża. Lubiła geografię ekonomiczną i języki obce. Niewątpliwie miała zdolności lingwistyczne. I bardzo dobrze grała w siatkówkę.
Po paru tygodniach od przyjazdu do Poznania, na ulicy Paderewskiego spotkała przyjaciela z liceum, Adama, który też rozpoczął studia w tym mieście, ale na politechnice. Wyjechał do Poznania już w sierpniu. Ania, Adam i Joanna we trójkę uczęszczali do liceum w Ustce. Czasem podwoził ich pracownik firmy taty Adama, ale zazwyczaj na przystanku razem czekali na autobus PKS. Adam, w przeciwieństwie do dziewczyn, zostawał w miasteczku dłużej, ale uczył się średnio, mówiono o nim: zdolny, ale leniwy. Był bardzo towarzyski. Późnymi popołudniami często przychodził pod okno pokoju Joanny, gdzie obie z Anką się uczyły, i wywoływał je na dwór. „Wyłaźcie kujonki, tu wasz Adaś!”. Siadali wtedy na plaży, a dziewczyny nie żałowały, że dały się porwać, bo Adam zawsze miał coś dowcipnego do powiedzenia.
Mama Anki, Helena Welc, którą Joanna bardzo lubiła, bo kobieta miała dla wszystkich wielkie serce, żartowała, że Adam na poznańskiej politechnice wyżyje za karpia. To akurat mogło być prawdą. Adam pochodził ze znanej w Jarosławcu rodziny Lizaków. Mieszkali oni przy drodze prowadzącej do Łącka, gdzie na kilku hektarach mieli stawy pełne ryb. Na tym stan posiadania Lizaków się nie kończył. W garażach posesji stały dwa nowiutkie niebieskie fiaty i zielony tarpan, a ich duży dom pokryty był błyszczącą dachówką, a nie papą czy eternitem jak u innych. Na posesję prowadziła brukowa droga między wierzbami. Szeptano, że te wszystkie dobra mają dzięki karpiom.
Rodzice Joanny, Henio i Lucyna Roszkowscy, też nie byli biedakami, ale mogli sobie pozwolić na znacznie mniej niż Lizakowie. Ich niewielki domek przy plaży nie wyróżniał się niczym szczególnym. No, może kolorem – był różowy. Przy furtce rosły dwie duże wiśnie, latem uginające się od soczystych owoców, które potem zamykano w weckach. Ogród przed domem tonął w kwiatach, rosły tam głównie bodziszek, malwy i łubiny, a na okiennych parapetach stały donice z pelargoniami. Wejścia do domu strzegły solidne, rzeźbione, drewniane drzwi. Tata Joanny kupił je od rybaka ze Sztumu, który potrzebował pieniędzy, więc wyprzedawał swój poniemiecki dom w kawałkach.
Lucyna Roszkowska, gdy dowiedziała się, że Lizak też będzie studiował w Poznaniu, poprosiła go o opiekę nad córką, na co on z chęcią przystał.
– Cześć przodownico nauki! – Adam pociągnął Joannę za warkocz. – Już dawno myślałem, żeby cię odwiedzić w akademiku. Tęskniłaś za mną, co? – Uśmiechnął się ciepło, ale dziewczyna wzruszyła ramionami.
Zawsze się różnili, mieli odmienne charaktery, ale w Poznaniu Adam zadawał znacznie większego szyku niż w usteckiej szkole. Pod rozpiętym dwurzędowym szarym płaszczem w jodełkę jaśniała błękitna bawełniana koszulka, niżej ciemne, celowo zbyt krótkie dżinsy i bordowe skarpetki, wszystko najpewniej z Peweksu. Zapuścił włosy, musiał ich nie ścinać odkąd się widzieli po raz ostatni w Jarosławcu, bo były dłuższe i, jak się okazało, bardziej kręcone.
Joanna chodziła w szarej jesionce wykończonej brązowym futrem i w szarym wyciągniętym swetrze, nieco za dużym, bo przez pierwsze tygodnie w Poznaniu bardzo zeszczuplała. Pod pachą dźwigała dwa tomy Ekonomii politycznej socjalizmu, które nie zmieściły się w torbie.
Dziewczyny w akademiku wciąż gdzieś wieczorami wychodziły, odwiedzali je koledzy i koleżanki z innych uczelni, naukę miały na drugim planie. Joanna zaś tkwiła przy biurku, nikłe światło z lampy oświetlało strony w książce, a ona kuła. Wciąż kuła. Kiedyś koleżanki wzięły ją na rozmowę i musiała obiecać, że po pierwszych stresujących kolokwiach razem pójdą się zabawić.
– Dobrze cię widzieć! – odpowiedziała Adamowi po chwili milczenia.
– Naprawdę? – Zajrzał jej w oczy. – Też często myślałem o tobie. Pierwszy raz powiedziałaś mi coś miłego…
– Coś ty! Ja zawsze jestem miła.
– Nie dla mnie… – Znów spojrzał jej w oczy.
– Adam, przestań. Zobacz, jaki świat jest mały, nie umawialiśmy się, a na siebie wpadamy. Co słychać? Mów mi wszystko. Zmieniłeś się na plus. Fryzurę masz jak Jimi Hendrix – zażartowała. Najchętniej jednak zwiałaby do książek.
– No! – Przeczesał palcami swoje afro i popatrzył na Joannę wyraźnie zadowolony z jej łaskawości i z komplementu. – Dzięki. Wiesz, instaluję się powoli. Szukam dróg do zaistnienia.
– Coś ty!?
– No, dzisiaj tak trzeba. Nie chcesz wstąpić do SZSP? Nawiążesz znajomości, rozerwiesz się.
– Po co mi to?
– Co za pytanie!? Zrobisz karierę, a i przy okazji można pojeździć po świecie. Zaproteguję cię po starej znajomości, bez problemów cię przyjmą. Przyłącz się, Aśka.
– Nie, wiesz, nie. To by mi zajęło czas.
Nie tylko o czas chodziło. Joanna chciała dojść do wszystkiego sama, bez niczyjej pomocy, ani – tym bardziej – wstawiennictwa; jako najstarsza z trzech córek Roszkowskich od lat była samodzielna. Poza tym potrzebowała dobra i takimi ludźmi się otaczała. Socjalistyczne organizacje opierały się na kłamstwie, takie przekonanie wyniosła z domu. Nie była wychowywana na socjalistkę. Owszem, odpowiadały jej założenia; wspólna własność, równy dostęp do dóbr i zwykły altruizm, ale w praktyce wyglądało to przecież inaczej. Dostęp do dóbr dotyczył głównie członków partii i ich rodzin, a wolność słowa praktycznie nie istniała. To też słyszała w domu.
Rodzina Roszkowskich pielęgnowała tradycyjne, chrześcijańskie wartości. W każdą niedzielę szli do kościoła i nie było od tego odstępstwa. Po powrocie z mszy aż do obiadu omawiali przesłanie zawarte w kazaniu. Nad drzwiami wejściowymi w ich niewielkim domku wisiał drewniany krzyż z Jezusem z gipsu, na kutrze taty także był podobny, ale nieco mniejszy. Ona sama w portfelu nosiła kilka świętych obrazków z kolejnych kolęd i dwa z Matką Boską i dzieciątkiem poświęcone na Jasnej Górze, gdzie po maturze była z dziękczynną pielgrzymką.
Wprawdzie wyrosła na konserwatystkę i tradycjonalistkę, ale obserwowała świat niebezkrytycznie.
Z Adamem porozmawiali jeszcze o Poznaniu, o nowych znajomych z roku. Wydział Joanny był sfeminizowany, studiowało tu tylko dwóch chłopaków, przy czym jeden dostał się na ten kierunek razem ze swoją dziewczyną. Ponarzekali trochę na ogrom nauki. Oboje mieli do zaliczenia ekonomię polityczną socjalizmu, ten przedmiot i jeszcze kilka podobnych wymagały dziesiątek godzin nauki.
Za parę dni wypadały Andrzejki, Adam zapytał, czy Joanna ma jakieś plany. Odpowiedziała, że ma, ale jeszcze niezbyt sprecyzowane.
– To spotkajmy się w jakimś klubie, co? – zaproponował. – Będzie fajnie.
Była negatywnie zaskoczona. Jak to? Jeszcze nigdy nie była w żadnym poznańskim klubie, ale nie o to tylko chodziło. Nie będzie się czuła swobodnie z Adamem sam na sam, bo w Jarosławcu przestawała tylko z Anką albo we trójkę. Nie, to będzie niezręczna sytuacja. Poza tym wciąż nie znała dobrze miasta i nie umiała przywyknąć do anonimowości, jakie dawało, do pośpiechu i hałasu. Dzieciństwo zaszczepiło w niej lęki przed obcymi i przed kradzieżami. Tacie podkradano ryby, w domu mówiło się o ostrożności, o ogólnym nieposzanowaniu własności, a mama ostrzegała dziewczyny przed gwałtami i przed złymi ludźmi, czego Joanna akurat nie brała sobie zbytnio do serca.
I najważniejsze – nie powinna tracić czasu przed sesją.
– Już się wstępnie umówiłam z koleżankami – próbowała się wykręcić.
To była prawda. Dała dziewczynom namówić się na wspólne lanie wosku i odczytywanie wróżb. To również nie bardzo jej się podobało, ale zostając w akademiku, w każdej chwili mogła czmychnąć do swojego pokoju i zaszyć się z książką.
– Dobra, to się świetnie składa, ja skrzyknę kolegów, ty koleżanki. To gdzie pójdziemy? – drążył Adam.
Nie znalazła argumentu przeciw pomysłowi kolegi.
– Może do Od Nowy? – zasugerowała z rezygnacją.
Nie bardzo chciała przy obytym Adamie wyjść na jeszcze większą sierotę. Tylko o tym klubie wiedziała. Był blisko uczelni, więc rzucił się jej w oczy.
– Zatem jesteśmy umówieni. Cieszę się, Joaśka! My, Pomorzanie, musimy się trzymać razem. Pamiętasz, jak to było w liceum? Jak razem jeździliśmy do szkoły?
Pamiętała.
Koleżankom z roku oczywiście bardzo spodobała się wizja imprezy w studenckim klubie. Spotkanie z chłopakami z politechniki było dużo ciekawsze, niż szukanie w babskim towarzystwie zapowiedzi miłości w stopionej parafinie. O imprezie w akademiku Joanna wygadała się też Ance, która przyjęła wiadomość z entuzjazmem i zapowiedziała, że przyjdzie z dwoma koleżankami z równie sfeminizowanej polonistyki.
***
Joasia miała na sobie białą bluzkę z prześwitującej tkaniny w czarne i fioletowe kwiaty, założyła czarne spodnie dzwony, buty na bardzo wysokiej platformie, a na plecy narzuciła ulubioną kurtkę z czarnego futerka z fioletowymi rękawami z lodenu. Rozpuściła włosy. Gęste ciemne loki okoliły jej drobną twarz.
– Joaśka! Nie mogę! Wyglądasz sto razy ładniej niż Farida! Służy ci miasto! – krzyknął na jej widok Adam. Znów zadawał szyku w bardzo jasnych, wąskich dżinsach i czerwonym T-shircie z napisami.
– Zatańczymy? – Podał jej rękę.
– Nie, Adam, no coś ty! Nie jestem jeszcze rozbawiona. – Uśmiechnęła się, rozglądając za jakimś spokojniejszym miejscem.
– Ja z tobą zatańczę! – Anka chwyciła zdezorientowanego Adama za rękę i pociągnęła w stronę parkietu.
Ładnie razem wyglądali, zgrali się kolorystycznie. Anka była w obcisłej czerwonej bluzeczce i też w dżinsach. Bardzo jasne błyszczące włosy opadały jej na oczy, co było urocze.
Joanna kilka razy złapała spojrzenie Adama, ale potem o nim zapomniała. Już nie żałowała, że dała się wyciągnąć z akademika. Studenci politechniki byli mili i mieli sporo do powiedzenia. Koleżanki też się dobrze bawiły, a rozentuzjazmowana Anka, gdy się spotkały w tłumie, szepnęła:
– Mówię ci… Jest świetnie! Ten Adam to ma pomysły! Uwielbiam go!
– A gdzie on się podział? Chciał ze mną zatańczyć, podobno.
– Stoi przy barze, gada z jakimiś facetami.
Joannie spodobał się Marek, wysoki blondyn o błękitnych oczach, działacz związku studentów. Był kolegą Adama, mieszkał na stałe w Poznaniu, dużo gadał i wciąż sypał żartami. Przetańczyli kilka piosenek, dzięki czemu Joanna poznała kilkadziesiąt najnowszych dowcipów. I to wszystko. W klubie było głośno, w powietrzu unosił się ostry rock albo pościelowy, też wyrazisty. Żeby się w tańcu usłyszeć, trzeba było krzyczeć albo mówić z ustami przy uchu partnera.
Większość kolegów Adama miała półdługie włosy, wielu brodę i wąsy, i wszyscy palili papierosy. Mieszczący się w przyziemiu Zamku klub był siny od dymu. Joanna po dwóch drinkach też spróbowała się zaciągnąć papierosem, ale zrobiła to zbyt gwałtownie i zaczęła się krztusić. Poczuła, że jeśli natychmiast nie wyjdzie na świeże powietrze, to zemdleje. Ostatkiem sił przecisnęła się do drzwi i znalazła się na zewnątrz. Usiadła na murku przy wyjściu, łapczywie łykając chłodne powietrze.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły z impetem i pojawił się w nich Michał, przyjaciel Adama. Razem studiowali na politechnice, razem imprezowali. Michał był towarzyski, znał wiele osób w klubie i bardzo głośno się śmiał, czym skupiał na sobie uwagę i mógł drażnić niektórych, ale Joanna dostrzegła w nim osobę uczynną i miłą. Gdyby się tak głośno nie zachowywał, byłby niepozorny i najprawdopodobniej nikt by go nie zapamiętał.
Zauważyła niepokój w jego oczach.
– Myślałem, że chcesz już wrócić do akademika! Uff! Nie strasz mnie, dziewczyno!
– Zakręciło mi się w głowie.
– No, coś jesteś blada. To może… – Spojrzał na nią spod rzęs. – Przyniosę ci wody… Albo wódki?
Wzruszyła ramionami.
– Samo przejdzie. Zaciągnęłam się papierosem.
Michał pokiwał głową ze zrozumieniem. Wsadził rękę do kieszeni bordowych kremplinowych spodni i wyciągnął dropsa.
– Miętowy, dobry na żołądek, powinien ci pomóc.
Zawahała się.
– Dziewczyno, to drops. Cukierek. Weź, nie jest zatruty. Nie musisz też zaraz się odwdzięczać. – Spojrzał kokieteryjnie. – No, weź – nalegał.
Wyciągnęła rękę. Położył drażetkę na jej dłoni, wsadziła ją do ust. Wolno ssała, oddychając głęboko, chłodne powietrze i mięta przyjemnie drażniły jej gardło.
– Pierwszy raz jesteś w klubie? – Michał usiadł obok i zapalił papierosa.
– Tak, strasznie dużo mamy nauki. – Joanna ręką odgoniła dym, który drażnił jej nozdrza.
– No, jest sporo, ale przecież nie musisz się tak stresować. Odpuść.
– Nauka w ogóle mnie nie stresuje. Lubię się uczyć.
Michał prychnął.
– Wypadek z papierosem to twój pierwszy raz?
Zastanawiała się, czy powiedzieć prawdę.
– Pierwszy – przyznała się. – A ty od dawna palisz?
– Palę? To mało. Jaram pety od pierwszej klasy ogólniaka. Wszyscy znajomi jarają. No, nieprawdę mówię, bo ty jakoś nie.
– No, nie.
– Mówił mi Adam, że jesteś całkiem fajna i że chodziliście do tej samej klasy.
– Do liceum w Ustce, a ty skąd jesteś? – Komplement Adama pominęła milczeniem.
– Z Poznania, od urodzenia. Ustka, gdzie to właściwie jest?
– Nad morzem.
– Nad polskim morzem? – zażartował.
– Nie kpij, co? – Wzruszyła ramionami. – Ale pocieszę cię, nie mieszkam w Ustce, a w Jarosławcu. Blisko stamtąd do Ustki właśnie, do Słupska, do Darłowa. Jarosławiec to wypoczynkowa i rybacka wieś z latarnią morską, kiedyś własność książąt zachodniopomorskich, potem była w rękach niemieckich. Teraz jest nasza, polska, i mamy dla siebie Bałtyk, plażę, słońce, kutry rybackie, szachulcowe domki…
O Jarosławcu i okolicy mogłaby wiele powiedzieć.
– Przecież to wszystko wiem, nie jestem ignorantem, za jakiego mnie masz. Tyle że nie chcę się z tobą ścigać na wiedzę.
– A dlaczego nie? – zapytała butnie. – Tym bardziej że dla ciebie Jarosławca nie ma na mapie Polski. Z geografii byłabym od ciebie dużo lepsza. I wcale nie mam cię za ignoranta. – Spojrzała na chłopaka.
– Chcesz być ode mnie lepsza, co? – Zajrzał jej w oczy.
Zawahała się.
– To przecież nic złego – odpowiedziała po namyśle. – Ludzie mają różne talenty, trzeba tylko sobie na nie pozwolić, nie sądzisz? Przede wszystkim, chciałabym być dobra jako człowiek, może i nawet lepsza od wszystkich.
Popatrzyli na siebie w zamyśleniu, ale za chwilę Michał wrócił do żartobliwego tonu.
– Więc może kiedyś u mnie w domu pogadamy o twojej wsi i o… człowieczeństwie, co? Matka z ojcem wyjeżdżają czasem na parę dni, zostaję wtedy z babcią i dziadkiem, ale oni bardzo wcześnie chodzą spać, są głusi… – Spojrzał na dziewczynę znacząco.
Nie odpowiedziała. Niezbyt jej się podobał. Miał tylko ładne i wypielęgnowane dłonie i przyjemną twarz, ale długie potargane włosy psuły jego wygląd. Zwłaszcza te strąki na końcach. Poza tym wydał jej się przemądrzały, uważał się za lepszego, jakby liczył się tylko jego Poznań i on sam. No i strasznie głośno się zachowywał.
– Mieszkam przy Kościuszki, wiesz gdzie to jest? – kontynuował, niezrażony jej milczeniem.
– Co, gdzie jest?
– No ulica Kościuszki.
– Wiem.
Ulica leżała blisko uczelni Joanny, a także blisko Od Nowy, gdzie właśnie próbowała się bawić. Z klubu dochodziły dźwięki muzyki i gwar. Co rusz ktoś wychodził na zewnątrz. Michał miał wielu koleżków, z każdym witał się jak dobry znajomy i zamieniał parę zdań, ale Joanny nikomu nie przedstawił.
To jej się nie spodobało.
Uciekając od dymu, nie wzięła z wieszaka kurtki, zresztą trudno byłoby ją znaleźć pod innymi. Zacinał wiatr, było chłodno; trzęsła się, ale na szczęście niesmak po papierosach i po alkoholu minął.
– Zimno mi, nie widzisz? – powiedziała z udawaną pretensją. Miała na myśli, by wrócić do klubu i dołączyć do koleżanek i kolegów, co mimo dymu i hałasu wewnątrz, wydawało jej się bezpieczniejsze i mniej zobowiązujące. – Dlaczego nie jesteś w marynarce? Mógłbyś mnie nią okryć.
– Intelektualiści noszą szare swetry albo czarne golfy, marynarka jest dla dziadków. Ale do usług. – Zaczął się głośno śmiać.
Tym razem była pewna, że nie ze swoich ani z jej słów. Śmiał się dla śmiechu.
Wszystko, co miał na sobie, było jak z szafy dziadka, a zwłaszcza bordowe spodnie z wytłaczanej krempliny, zaś elastyczny beżowy golf z brązowym szlaczkiem przy rękawach wyglądał, jakby go zdjął z jakiejś stuletniej babci. Nie można było pominąć jego rozczłapanych wiązanych butów, widziała takie na nogach woźnego z liceum w Ustce.
Michał na pewno nie był typem uwodziciela ani nie kojarzył się jej z intelektualistami, zazwyczaj szczupłymi i noszącymi się na czarno. Bardziej wyobrażała go sobie jako kontestatora skupiającego wokół siebie podobnych spoconych dyskutantów, z papierosami w zębach, nie bardzo dbających o wygląd.
Niezbyt szczupły, był od niej wyższy o głowę. Widziałaby go w okularach i w czarnym wełnianym swetrze z wycięciem w szpic.
Dopiero po chwili zorientowała się, że chłopak ściąga z siebie ten okropny beżowy golf i, zanim zdążyła się sprzeciwić, okrył nim jej plecy. Poczuła ostrą mieszankę zapachu potu, taniej wody kolońskiej i nikotyny.
Stanął dumny naprzeciwko, świecąc gołym torsem. Skórę miał jasną, nieco owłosioną na piersi. Jak zwycięzca napinał muskuły, których w ogóle nie było widać.
Na zewnątrz klubu pojawiło się kilku nowych imprezowiczów, palili papierosy, gadali, a na widok gołego Michała zaczęli się śmiać i bić mu brawo.
Joanna też się uśmiechnęła, ale odwróciła wzrok, żeby nie widział jej reakcji. Oddała mu golf.
– Ubieraj się, wariacie, i wracajmy do środka!
– Wiesz? Masz bardzo ładny głos, zwłaszcza owo „wariacie” słodko w twoich ustach zabrzmiało.
Wstała z murku i ruszyła do drzwi. Michał szedł za nią i uśmiechał się do wszystkich jak bohater wieczoru i, o dziwo, nic nie mówił.
Być może dlatego że stał się milczący, przetańczyli ze sobą resztę wieczoru. Być może także z tego powodu, że Joannie zrobiło się przyjemnie po kolejnych drinkach z wódki i oranżady. Była odważniejsza, a i onieśmielenie dużym miastem gdzieś prysło. Michał był gibki i dobrze prowadził, i w kółku, i z obrotami, i tańczyć wolno też potrafił.
Kilka razy jej wzrok zderzył się ze wzrokiem Adama. On w ogóle się nie bawił, wciąż z kimś rozmawiał, a to przy barze, a to przy drzwiach, czasem wychodzili na zewnątrz. Zdziwiło ją, że nie ponawia zaproszenia jej do tańca.
Michał podążył za wzrokiem Joanny.
– No patrz, ten to umie się zakręcić. Wiesz, z kim teraz wyszedł? To sam szef wielkopolskiej młodzieżówki.
Nie zrobiło to na niej wrażenia, za to poczuła się dotknięta, że w ogóle z nią nie zatańczył, że ją zlekceważył.
Było już późno, klub pustoszał. Do Michała podszedł Adam, szepnął mu coś na ucho, wrzucił mu coś do kieszeni, a Joannie posłał długie spojrzenie.
– Z żalem, ale muszę znikać – powiedział. – Interesy.
Na przekór sobie pomachała mu ręką, co sprawiło Adamowi radość. Wrócił i powiedział przyciszonym głosem wprost do jej ucha:
– Ślicznie wyglądasz.
Obrócił się na pięcie i skierował w stronę drzwi klubu, gdzie czekał na niego facet sporo od niego starszy, sądząc po wyglądzie.
Zostali w klubie sami, ona i Michał, reszta znajomych już dawno się ulotniła, a Anka nawet się nie pożegnała.
Po kwadransie też wyszli, ale nie udali się na przystanek tramwajowy, a poszli w stronę Collegium Minus i usiedli na cokole pomnika Mickiewicza. Michał starał się przybliżyć Joannie rachunek prawdopodobieństwa, bo miała z tego za parę dni zaliczenie, a potem próbował ją pocałować, na co mu nie pozwoliła. Wreszcie po kolejnej jego próbie, zerwała się i ruszyła zdecydowanym krokiem na przystanek.
– Wybacz mi, Joanno, nie odchodź, poczekaj, już będę grzeczny! – krzyczał, biegnąc za nią.
Towarzyszył jej aż do akademika, przejechali kilka przystanków tramwajem, potem parędziesiąt metrów szli przez łąkę. Joannie było zimno, więc Michał dał jej swój kożuch. Idąc, deklamował wiersze, co było nawet ciekawe. Przed akademikiem wbił się w jej usta swoimi mięsistymi wargami, poczuła jego język na podniebieniu, a ręce w staniku.
Wyrwała się.
– Przestań wreszcie! – Podniosła głos.
– Dobra – powiedział i rzeczywiście przestał. – Będziemy się spotykać? Jesteś nawet miła, jak chcesz. A będziesz jeszcze milsza.
Prychnęła.
– To co?
– Wiesz, ja muszę się uczyć, to przede wszystkim. Nie mogę tracić wieczorów – odpowiedziała.
– Tracić wieczorów! Jak to brzmi?
Michał był jednak konsekwentny, tak długo wiercił jej przysłowiową dziurę w brzuchu, aż umówiła się z nim na randkę. We wtorek przy wejściu do hotelu Lech.
Niby się zgodziła, ale wiedziała, że na pewno jej tam nie ujrzy. Nie pójdzie na spotkanie! Nigdy. Choć pocałunek i towarzystwo Michała w sumie były w porządku.
Wiersze, które deklamował, też coś w sobie miały…
***
Nadszedł wtorek. Mimo że postanowiła zignorować Michała, wolałaby, żeby i on nie przyszedł. Nie miałaby wtedy wyrzutów sumienia. Została kilkadziesiąt minut dłużej na uczelni, by przejść się nieopodal hotelu Lech.
Stał pod filarami, wypatrując jej. W rozpiętym haftowanym kożuchu, ze splątanymi na końcach włosami, w beżowym elastycznym golfie, z tłustą plamą na brzuchu, którą było widać z daleka. Tylko spodnie zmienił na czarne.
Tymczasem Joanna przemknęła po drugiej stronie ulicy, wsiadła do tramwaju i pojechała do akademika. Nie dawało jej jednak spokoju, że tak paskudnie postąpiła. W jakimś sensie straciła niewinność, a do jej życia wkradło się kłamstwo.
Zapomniałaby o istnieniu Michała, ale przed świętami, kiedy szykowała się do wyjazdu do rodzinnego domu, na portierni w akademiku czekał na nią list. Zdenerwowała się, wciąż bała się o rodziców, a pismo na kopercie było jej nieznane. Szybko rozerwała papier:
Śnieg pada i pada na ludzi i na drzewa, i na korony drzew, które przez to są delikatne jak dmuchawce. Chciałbym, żeby wokół ciebie było wiele delikatnych drzew. One są symbolem życia w spokoju, w stateczności, nie tak dynamicznego, jakie wiodą drapieżniki. Jest czwarta rano, siadam przy stole, parzę sobie herbatę Jubileuszową, życząc Ci świąt spokojnych w swej formie.
Michał.
Wzruszyła ramionami.
***
Miesiące zimowe przeleciały szybko; były święta, na stole w rodzinnym domu Roszkowskich wigilijny karp, śledzie, pyszne ciasta i prezenty, najczęściej własnoręcznie wykonane przez mamę. Joanna dostała błękitną bluzkę, rozszerzającą się do dołu, krojoną z koła, podobną do tej, jaką podczas pokazu prezentowała Twiggy. Joanna widziała zdjęcie w „ITD”.
W sylwestra z całą rodziną obejrzeli kolejny już raz film Kulig i stuknęli się kieliszkami z radzieckim szampanem. Piasek i morze straciły barwy. Wszystko było w zimnym odcieniu bieli i szarości. To był koloryt wybrzeża, który nieodmiennie kojarzył jej się z widokiem z okna podczas zimy i z ciepłem domowego ogniska. Z aromatem pierników, z buchającym ogniem w piecu, z zapachami z wędzarni. Kojarzył się z pniami orzecha i olchy w drewutni, używanymi do wędzenia ryb, i z owocami jałowca.
Do akademika wróciła na początku stycznia, a potem prawie codziennie było jakieś kolokwium, wciąż zaliczenia, wreszcie trudna sesja. Historia gospodarcza, geografia ekonomiczna, ekonomia polityczna socjalizmu, matematyka, filozofia marksistowska… okropność. Języka angielskiego się nie bała, bo znała go dobrze. W laboratorium, ze słuchawkami na uszach potrafiła powtórzyć najbardziej skomplikowane kwestie. Lektorka stawiała Joannę za wzór. Język rosyjski też nie sprawiał jej kłopotu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej