Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzika przygoda - ebook

Data wydania:
12 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Dzika przygoda - ebook

Lily, wychowana przez fanatycznego poszukiwacza skarbów, nie odziedziczyła po zmarłym ojcu ani pasji do jego nietypowej profesji, ani pokaźnej sumy pieniędzy. Ale ta dziewczyna wie, jak sobie radzić! Korzystając z narysowanych przez ojca map, prowadzi wycieczki w Parku Narodowym Canyonlands dla głodnych wrażeń turystów. Dzięki temu jakoś wiąże koniec z końcem, wciąż nie zarabia jednak tyle, by móc odkupić ukochane, utracone przed laty ranczo.

Leo jest przypadkowym uczestnikiem jednej z organizowanych przez Lily wypraw. Ona rozpoznaje w nim mężczyznę, którego kiedyś kochała, on pragnie ponownie spróbować szczęścia z jedyną dziewczyną, która podbiła jego serce. Jednak Lily nigdy mu nie wybaczyła rozstania, a teraz myśli wyłącznie o biznesie i jasno stawia sprawę: do niczego między nimi nie dojdzie.

Podczas tej tygodniowej eskapady Lily i Leo zostaną wystawieni na próbę. Czy skorzystają z drugiej szansy, jaką da im los? Zapewniamy: nie pożałujecie wyprawy z Leo i Lily!

Christina Lauren to pseudonim duetu autorskiego – długoletnich przyjaciółek Christiny Hobbs i Lauren Billings. Ich książki, głównie romanse obyczajowe, okupują listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Ostatnie powieści autorek: Podróż nieślubnaMiłość na świętaWzór na miłość, szturmem zdobyły serca czytelniczek.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67195-44-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od au­to­rek

Park Na­ro­do­wy Ca­ny­on­lands, roz­ci­ąga­jący się za­raz za mia­stem Moab, po­ło­żo­nym w sta­nie Utah, jest jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych miejsc w kon­ty­nen­tal­nej części Sta­nów. Roz­le­głe ob­sza­ry pu­styn­ne po­prze­ci­na­ne są rze­ka­mi Ko­lo­ra­do i Gre­en Ri­ver oraz nie­zli­czo­ny­mi ser­pen­ty­na­mi ich do­pły­wów. Od­wie­dza­jący to miej­sce szczęścia­rze mogą na­cie­szyć oko nie­wia­ry­god­nym wi­do­kiem bez­kre­sne­go błękit­ne­go nie­ba oraz czer­wo­nych skał ci­ągnących się ki­lo­me­tra­mi. Nie­któ­re części par­ku są od­osob­nio­ne i nie­mal zu­pe­łnie nie­do­stęp­ne, pod­czas gdy inne na­da­ją się zna­ko­mi­cie na pie­sze wy­ciecz­ki, są prze­jezd­ne i dają tu­ry­stom mnó­stwo fraj­dy.

Po mie­si­ącach wi­zyt i zbie­ra­nia ma­te­ria­łów obie za­zna­jo­mi­ły­śmy się z tymi wi­do­ka­mi i te­re­nem. Za­trud­ni­ły­śmy na­wet eks­per­ta od wy­cie­czek, aby wy­ry­so­wał dla nas mapę miejsc pe­łnych po­ten­cjal­nych skar­bów. Jed­nak, Dro­gi Czy­tel­ni­ku, cza­sa­mi dla wart­kiej opo­wie­ści mu­si­my po­świ­ęcić fak­to­gra­ficz­ną do­kład­no­ść i w zwi­ąz­ku z tym... parę szcze­gó­łów jest dzie­łem na­szej fan­ta­zji. W kil­ku miej­scach nie zga­dza się od­le­gło­ść, w paru in­nych stwo­rzy­ły­śmy nie­ist­nie­jące w rze­czy­wi­sto­ści wi­do­ki, a po­szcze­gól­ne punk­ty zy­ska­ły nowe po­ło­że­nie.

Chce­my za­pew­nić, że pi­sa­ły­śmy tę ksi­ążkę z my­ślą o tym, by ta hi­sto­ria do­star­czy­ła przy­pra­wia­jącej o za­wrót gło­wy przy­jem­no­ści i po­zwo­li­ła na uciecz­kę od rze­czy­wi­sto­ści. Ni­niej­sza ksi­ążka nie zo­sta­ła po­my­śla­na jako prze­wod­nik, któ­rym mo­żna się kie­ro­wać pod­czas swo­jej pod­ró­ży (je­śli będziesz, Miły Czy­tel­ni­ku, podążał za na­szy­mi wska­zów­ka­mi, nie­chyb­nie zgi­niesz, albo i nie). Chce­my my­śleć, że mi­ło­sna hi­sto­ria Leo i Lily za­in­spi­ru­je wie­le osób do ru­sze­nia w nie­zna­ne i prze­tar­cia no­wych szla­ków, ale na­wet je­śli ktoś po­czu­je się naj­szczęśliw­szy zwi­ni­ęty w kłębek w swo­im fo­te­lu mola ksi­ążko­we­go, mamy na­dzie­ję, że tą ksi­ążką za­pew­ni­my mu so­lid­ną por­cję roz­ryw­ki.

Z mi­ło­ścią

Lau­ren & Chri­sti­naPro­log

La­ra­mie, Wy­oming

Pa­ździer­nik, dzie­si­ęć lat wcze­śniej

Buty Lily Wil­der za­chrzęści­ły na wy­sy­pa­nym żwi­rem pod­je­ździe, gdy prze­cho­dzi­ła od sto­do­ły do cha­ty, prze­mie­rza­jąc swo­je ulu­bio­ne miej­sce na zie­mi. Tuż za nią kro­czy­ły ko­nie – skie­ro­wa­ły się do zbior­ni­ka z wodą, spra­gnio­ne po dłu­giej nocy spędzo­nej na pa­stwi­sku. Z ko­mi­na du­że­go domu w kie­run­ku czy­ste­go sza­re­go nie­ba snu­ła się stru­żka dymu. Po­ra­nek był chłod­ny. Sło­ńce do­pie­ro co wyj­rza­ło zza gór­skich szczy­tów.

A ona była na no­gach już od ład­nych paru go­dzin.

Na gan­ku cze­kał na nią dłu­gi cień trzy­ma­jący dwa kub­ki. Jej ser­ce za­re­ago­wa­ło na­głym, pe­łnym czu­ło­ści fi­ko­łkiem na wi­dok Leo – wci­ąż jesz­cze za­spa­ne­go, oku­ta­ne­go w dre­sy i po­lar. Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści tak wła­śnie chcia­ła za­czy­nać swo­je po­ran­ki i wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć, że od dziś tak będzie. Prze­sko­czy­ła za jed­nym za­ma­chem trzy chy­bo­tli­we stop­nie i wy­chy­li­ła się, żeby zbli­żyć swój uśmiech do jego uśmie­chu. Czu­ła się tak, jak­by od chwi­li, gdy po­przed­nio go do­tknęła, nie mi­nęły go­dzi­ny, tyl­ko upły­nęło kil­ka dni. Jego war­gi były cie­płe i mi­ęk­kie, gdy przy­ci­snął je do jej ust schło­dzo­nych wia­trem. Cie­pło jego pal­ców na jej bio­drze spra­wi­ło, że ser­ce Lily od­pa­li­ło kil­ka fa­jer­wer­ków z pod­eks­cy­to­wa­nia.

– Gdzie on jest? – za­py­ta­ła Lily, za­cho­dząc w gło­wę, czy jej oj­ciec opu­ścił ran­czo bez po­że­gna­nia.

Za­cho­wa­łby się tak nie po raz pierw­szy, ale po raz pierw­szy zu­pe­łnie by jej to nie obe­szło.

Leo wsu­nął cie­pły ku­bek w jej dłoń, ski­nie­niem gło­wy wska­zu­jąc po­ło­żo­ny po dru­giej stro­nie rze­ki do­mek stró­ża.

– Prze­sze­dł przez most, do Er­wi­na – zre­la­cjo­no­wał. – Po­że­gnał się.

Czy po­win­na czuć się dziw­nie z tym, że nie była pew­na, do­kąd wy­bie­rał się jej oj­ciec ani jak dłu­go go nie będzie? Na­wet je­śli, Lily nie po­zwo­li­ła na to, by ta myśl za­prząta­ła jej gło­wę zbyt dłu­go – zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zaj­mu­jąca była ra­do­sna me­lo­dia wy­gry­wa­na przez jej puls. W ko­ńcu za­czy­na­ło się jej ży­cie! I ja­ki­mś cu­dem wła­śnie tego lata, gdy na­uczy­ła się ra­dzić so­bie z nie­mal ka­żdym aspek­tem pra­cy na ran­czu, uda­ło jej się rów­nież za­ko­chać. To była mi­ło­ść, któ­ra kom­plet­nie ją za­sko­czy­ła – da­jąc jej pew­no­ść wza­jem­no­ści w go­rącz­ce zdzie­ra­nia z sie­bie ubrań. Spędzi­ła dzie­wi­ęt­na­ście lat ży­cia to­le­ro­wa­na i trak­to­wa­na jako ele­ment pla­nu, ale z Leo w ko­ńcu czu­ła, że jest cen­trum czy­je­goś świa­ta. Ni­g­dy wcze­śniej tak dużo się nie uśmie­cha­ła, nie śmia­ła się w spo­sób tak nie­skrępo­wa­ny, nie od­wa­ży­ła się pra­gnąć, wy­zbyw­szy się skru­pu­łów. Naj­bli­ższe temu uczu­cie ogar­nia­ło ją, gdy sie­dząc w sio­dle swo­je­go ko­nia, gna­ła przez ro­dzin­ne zie­mie, ale tam­te mo­men­ty były ulot­ne, za to Leo obie­cy­wał jej, że jest tu na sta­łe.

Unio­sła pod­bró­dek, żeby spoj­rzeć mu pro­sto w twarz. Odzie­dzi­czył ir­landz­ką syl­wet­kę ojca i rysy mat­ki, Ame­ry­kan­ki ja­po­ńskie­go po­cho­dze­nia, ale drze­mi­ąca w nim du­sza zde­cy­do­wa­nie była jego wła­sna. Lily nie zna­ła ni­ko­go, kto stąpa­łby po zie­mi tak moc­no i spo­koj­nie jak Leo Gra­dy. Wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć, że ten nie­złom­ny mężczy­zna go­tów jest ze­rwać ze wszyst­kim wła­śnie dla niej.

„Je­steś pe­wien?” – to py­ta­nie za­da­ła mu już za­pew­ne set­ki razy. Ran­czo Wil­de­rów było jej ma­rze­niem, ale do­brze wie­dzia­ła, że nie ma sen­su zaj­mo­wać się nim przez cały rok, gdy na­le­ży ono do ko­goś in­ne­go. Pe­łno­praw­nym wła­ści­cie­lem nie czuł się też jej oj­ciec, choć nie mo­żna mu od­mó­wić sta­rań – wy­ko­ny­wał mi­ni­mum pra­cy po­trzeb­nej, żeby za­cho­wać po­sia­dło­ść w sta­nie umo­żli­wia­jącym prze­trwa­nie. Dla mat­ki Lily ran­czo było ko­lej­ną rze­czą, któ­rą po pro­stu po­rzu­ci­ła. Nie­kie­dy Lily mia­ła wra­że­nie, że spędza­ła ka­żdy dzień ży­cia, cze­ka­jąc na chwi­lę, w któ­rej będzie mo­gła uczy­nić to miej­sce swo­im już na za­wsze. Te­raz ten dzień nad­sze­dł, a przy jej boku stał Leo.

– Je­stem pe­wien, Lil – po­twier­dził i wol­ną ręką ob­jął jej ra­mię. Przy­ci­ągnął ją tak, by mo­gła się w nie­go moc­niej wtu­lić, a na­stęp­nie zło­żył po­ca­łu­nek na jej czo­le. – A czy ty je­steś pew­na, że chcesz mieć tu ta­kie­go żó­łto­dzio­ba jak ja?

– Z całą pew­no­ścią! – Jej sło­wa wy­brzmia­ły w ci­szy po­ran­ka za­ska­ku­jąco gło­śno.

Z da­le­ka od­po­wie­dzia­ło jej nie­śmia­łe rże­nie no­we­go źre­ba­ka. Leo rzu­cił jej spoj­rze­nie pe­łne za­chwy­tu. Ow­szem, może pra­ca na ran­czu była dla nie­go no­wo­ścią, ale je­śli cho­dzi o ko­nie, miał wro­dzo­ny ta­lent. Był też zdol­ny do mi­lio­na in­nych rze­czy, a do tego ob­da­rzo­ny tym po­ręcz­nym „za­wieś to na naj­wy­ższym ha­czy­ku w sio­dlar­ni” wzro­stem. Jed­nak nie to spra­wia­ło, że Lily pra­gnęła mieć go przy so­bie. Pra­gnęła go tu­taj, po­nie­waż Leo Gra­dy był tak bar­dzo, tak nie­za­prze­czal­nie jej – a coś ta­kie­go zda­rzy­ło się w jej ży­ciu po raz pierw­szy.

Pach­niał świe­żo­ścią, jak­by do­pie­ro co wy­sze­dł spod prysz­ni­ca. Wtu­li­ła się w nie­go, przy­ci­ska­jąc twarz do jego szyi w po­szu­ki­wa­niu cho­ćby odro­bi­ny potu, tego in­ten­syw­nie męskie­go aro­ma­tu, któ­ry wczo­raj w nocy czu­ła na swo­jej skó­rze.

– Zro­bi­łem ci śnia­da­nie – wy­mru­czał pro­sto w jej wło­sy.

Od­su­nęła się, po­sy­ła­jąc mu uśmiech pe­łen na­dziei.

– Bu­łecz­ki two­jej mamy?

Sły­sząc to py­ta­nie, za­chi­cho­tał.

– Za­cho­wu­jesz się tak, jak­by to ona je wy­na­la­zła. – Po­chy­lił się, żeby przy­kryć jej usta swo­imi, a po­tem wy­ja­śnił: – Za­zwy­czaj ro­bi­ła nam rybę z ry­żem. Je­stem pra­wie pe­wien, że te bu­łecz­ki to prze­pis Ra­cha­el Ray.

Przez po­kry­tą szro­nem tra­wę nad­cho­dził w stro­nę gan­ku Duke Wil­der. Tyl­ko ner­wo­we drgni­ęcie jego krza­cza­stych, czar­no-si­wych wąsisk zdra­dzi­ło, że za­uwa­żył ich uści­ski.

Ale ta re­ak­cja bły­ska­wicz­nie znik­nęła, a jego oczy po­ja­śnia­ły. Duke za­wsze był naj­szczęśliw­szy, gdy zbli­ża­ła się chwi­la wy­jaz­du. Kie­dy Lily była mała, zda­rza­ło mu się wy­je­żdżać za pra­cą na­wet na Gren­lan­dię. Jed­nak za­si­ęg jego wy­jaz­dów zmniej­szył się dra­stycz­nie sie­dem lat temu, gdy jej mat­ka zde­cy­do­wa­ła się ode­jść. Duke zo­stał uzie­mio­ny z po­wo­du cór­ki oraz – przy­naj­mniej w trak­cie lata – go­ści prze­by­wa­jących na ran­czu La­ra­mie. Te­raz cór­ka była do­ro­sła, a on w ko­ńcu mógł zre­ali­zo­wać ma­rze­nie o by­ciu ni­szo­wym ce­le­bry­tą i w pe­łni skon­cen­tro­wać się na re­ali­za­cji si­ęga­jących cza­sów dzie­ci­ństwa ma­rzeń o od­na­le­zie­niu sto­sów zło­ta, któ­re żąd­ni przy­gód ra­bu­sie ukry­li gdzieś na pu­sty­ni prze­szło sto lat wcze­śniej. Zde­cy­do­wa­nie Lily nie była je­dy­ną oso­bą, któ­ra cie­szy­ła się z fak­tu, że w ko­ńcu jest na tyle do­ro­sła, by prze­jąć obo­wi­ąz­ki zwi­ąza­ne z zie­mią na­le­żącą do ro­dzi­ny.

Wzrok Duke’a zna­la­zł się mniej wi­ęcej na wy­so­ko­ści ra­mie­nia cór­ki, a ona ob­ser­wo­wa­ła jego twarz, kie­dy oczy mężczy­zny spo­tka­ły się z ocza­mi Leo. Wy­gląda­ło to tak, jak­by pro­wa­dzi­li dia­log po­zba­wio­ny słów. Cza­sa­mi Lily czu­ła, że le­d­wie zna swo­je­go ojca, in­nym ra­zem mia­ła wra­że­nie, że może czy­tać w nim jak w otwar­tej ksi­ędze. Duke nie miał ser­ca do Ran­cza Wil­de­rów, ale Lily i tak mia­ła po­czu­cie, że jego my­śli nie­mal krzy­czą: „Ten chło­pak nie wy­gląda mi na kow­bo­ja”.

Bo Leo nie był kow­bo­jem. Był stu­den­tem, ma­te­ma­tycz­nym ge­niu­szem, wy­cho­wa­nym w No­wym Jor­ku fa­ce­tem, któ­ry tra­fił na ran­czo, szu­ka­jąc pra­cy na wa­ka­cje, a po­tem za­ko­chał się i zde­cy­do­wał się wy­wró­cić swo­je ży­cie do góry no­ga­mi, zo­sta­jąc tu dla uko­cha­nej rów­nież po se­zo­nie. Był ci­chy i uwa­żny – sta­no­wił ab­so­lut­ne prze­ci­wie­ństwo Duke’a Wil­de­ra. Za­le­d­wie dwu­dzie­sto­dwu­let­ni pa­trzył w twarz pi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ka, któ­ry w oko­li­cy cie­szył się re­pu­ta­cją In­dia­ny Jo­ne­sa, a za­cho­wy­wał się z ani­mu­szem god­nym Jac­ka Spar­ro­wa. A jed­nak sto­jący u jej boku Leo Gra­dy na­wet nie drgnął.

– Damy so­bie radę, Duke – ode­zwa­ła się Lily, prze­ła­mu­jąc przedłu­ża­jącą się ci­szę.

– Opie­kuj się nią do cza­su, aż wró­cę – za­ko­men­de­ro­wał Duke, nie spusz­cza­jąc oczu z twa­rzy Leo, dzi­ęki cze­mu nie za­uwa­żył pe­łne­go iry­ta­cji gry­ma­su na twa­rzy cór­ki.

– Tak wła­śnie zro­bię – za­pew­nił go Leo.

– Nie po­trze­bu­ję opie­ki! – przy­po­mnia­ła im oby­dwu Lily.

Duke wy­ci­ągnął rękę, by zmierz­wić jej ciem­ne wło­sy.

– Oczy­wi­ście, że nie po­trze­bu­jesz, dzie­cia­ku. A tak w ogó­le, to... zo­sta­wi­łem ci not­kę w ja­dal­ni.

– Su­per.

Ła­mi­głów­ka. Za­gad­ka. Albo szyfr, któ­ry mia­ła za za­da­nie zła­mać. Oj­ciec wy­cho­wał ją na grach, któ­re sam uwiel­biał, za­chęca­jąc ją do nich jak dzie­ciak, któ­ry pa­tycz­kiem pró­bu­je zmu­sić do za­ba­wy opor­ne­go żuka. Zu­pe­łnie nie ro­zu­miał, ja­kim cu­dem wy­ro­sła na oso­bę tak inną od nie­go. Za­zwy­czaj roz­gry­wał się w niej za­cie­kły po­je­dy­nek nie­chęci z cie­ka­wo­ścią, aż w ko­ńcu zmu­szo­na wy­ższą ko­niecz­no­ścią Lily sia­da­ła, żeby za­jąć się roz­wi­ąza­niem cze­go­kol­wiek, co aku­rat tego dnia na­szy­ko­wał dla niej oj­ciec. By­wa­ło, że roz­wi­ąza­niem ła­mi­głów­ki oka­zy­wa­ła się ja­kaś nie­cie­ka­wa fra­za w ro­dza­ju: „Do zo­ba­cze­nia pó­źniej” albo „Tyl­ko nie zjedz wszyst­kich cia­stek owsia­nych”, ale by­wa­ło rów­nież tak, że cho­dzi­ło o klu­czo­wą in­for­ma­cję nie­zbęd­ną do dal­sze­go funk­cjo­no­wa­nia ran­cza. Wszyst­ko, cze­go Lily po­trze­bo­wa­ła albo pra­gnęła, było zwy­kle ukry­te w ja­kiś prze­my­śla­ny i skom­pli­ko­wa­ny spo­sób, do tego ki­lo­me­try od domu. A je­śli nie mia­ła dość mo­ty­wa­cji, by tego szu­kać, Duke uzna­wał, że wi­docz­nie po­trze­ba nie była wy­star­cza­jąco sil­na.

Może dziś nie będzie so­bie tym za­wra­cać gło­wy. Może w ko­ńcu ona i Duke do­szli do po­ro­zu­mie­nia w kwe­stii tego, że nie mu­szą wca­le ko­chać tych sa­mych rze­czy. Ba, nie mu­szą na­wet ko­chać sie­bie na­wza­jem, żeby być w sta­nie ko­eg­zy­sto­wać. Ona wła­śnie po raz pierw­szy za­ak­cep­to­wa­ła tę myśl. Może Duke wró­ci do swo­je­go świa­ta, w któ­rym uga­niał się za ar­te­fak­ta­mi i po­lo­wał na ukry­te skar­by, a Lily zo­sta­nie na ran­czu wraz z ko­ńmi i zie­mią, któ­rą tak ko­cha­ła, i... po pro­stu zi­gno­ru­je le­żącą na sto­le no­tat­kę. Już na za­wsze.

Na­pi­ęcie ro­sło, aż na­resz­cie ba­ńka pękła, gdy Duke po raz ostat­ni ob­jął spoj­rze­niem cha­tę, po czym prze­nió­sł wzrok na sto­do­łę i roz­ci­ąga­jące się za nią wzgó­rza. Tę zie­mię ku­pi­li jego ro­dzi­ce, a po­tem wy­cho­wa­li tu­taj dwóch chłop­ców – Duke’a oraz jego bra­ta Da­nie­la. To Da­niel za­mie­nił to miej­sce w Ran­czo Wil­de­rów, żył tu­taj na sta­łe, przyj­mu­jąc go­ści ka­żde­go lata, aż do swo­jej śmier­ci przed dwo­ma laty. Lily i Duke usi­ło­wa­li ja­koś ci­ągnąć ten biz­nes, któ­ry dla nie­go ni­g­dy nie był prio­ry­te­tem, ona zaś ma­rzy­ła, żeby zaj­mo­wać się ran­czem w pe­łnym wy­mia­rze, prze­jąć je i przy­wró­cić temu miej­scu daw­ny blask, któ­ry pa­mi­ęta­ła z dzie­ci­ństwa, z cu­dow­nych let­nich dni. Sie­dem­dzie­si­ąt osiem koni i dwie­ście akrów uko­cha­nej zie­mi Wy­oming – to było jej wy­obra­że­nie o per­fek­cji. Duke za to nie zno­sił tu ka­żde­go pło­tu, trak­tu­jąc tę po­sia­dło­ść tak, jak­by był uwi­ęzio­nym w klat­ce ko­tem.

Jej „zbyt do­bry na ta­kie ży­cie” oj­ciec wci­snął na gło­wę kow­boj­ski ka­pe­lusz i ski­nął oboj­gu mło­dym ze sło­wa­mi:

– Będę się zbie­rał.

Oby­ło się bez uści­sków. Leo i Lily nie ze­szli na­wet z gan­ku; w ci­szy ob­ser­wo­wa­li, jak wy­so­ka, moc­na syl­wet­ka Duke’a Wil­de­ra od­da­la się w stro­nę sta­rej ci­ęża­rów­ki, a po­tem zni­ka w ka­bi­nie.

Lily od­wró­ci­ła się do Leo, lek­ko pod­ska­ku­jąc z eks­cy­ta­cji jak mała dziew­czyn­ka. Rósł w niej ba­lo­nik ra­do­ści, któ­ry lada chwi­la mógł unie­ść ją w stro­nę sza­re­go nie­ba.

– Go­to­wa na to wszyst­ko, sze­fo­wo? – za­py­tał Leo.

Od­po­wie­dzia­ła mu po­ca­łun­kiem. Mia­ła na­dzie­ję, że wy­ra­zi­ła w nim to, cze­go nie po­tra­fi­ła prze­ka­zać sło­wa­mi.

W tym mo­men­cie wszyst­ko było do­kład­nie ta­kie, jak być po­win­no. Nikt jej nie po­spie­szał w tym kon­kret­nym cu­dow­nym mo­men­cie. Pa­trzy­ła na kurz uno­szący się wo­kół zni­ka­jącej na ho­ry­zon­cie ci­ęża­rów­ki Duke’a i czu­ła, że je­dy­ne, co się li­czy, to mi­ło­ść, któ­rą ma przy so­bie, i mi­go­cząca ga­lak­ty­ka, któ­ra roz­ci­ąga­ła się wo­kół niej. Jej wła­sna ga­lak­ty­ka. Lily wzi­ęła głębo­ki wdech, żeby się ode­zwać, ale głos ugrzązł jej w gar­dle, gdy zo­ba­czy­ła ma­lu­jący się na twa­rzy Leo wy­raz czu­ło­ści. Pa­trzył w dół, pro­sto w jej twarz.

„Za­ko­cha­ny Chło­pak z Mia­sta” – tak prze­zy­wa­li go wszy­scy kow­bo­je od pierw­sze­go dnia, gdy po­znał Lily pięć mie­si­ęcy wcze­śniej.

Śmie­jąc się z bło­go­ścią, Lily ujęła w dło­nie jego twarz i po raz ko­lej­ny sta­nęła na pal­cach, by zło­żyć na jego ustach po­ca­łu­nek.

– Obie­caj mi, że będzie­my tu szczęśli­wi. Na za­wsze.

Kiw­nął gło­wą i zbli­żył czo­ło do jej czo­ła.

– Obie­cu­ję.1

He­ster, Utah, bar u Ar­chie­go

Maj, dziś

– Z per­spek­ty­wy cza­su – po­wie­dzia­ła Lily, krzy­wi­ąc się lek­ko – wi­dzę, że le­piej nie igno­ro­wać bi­ja­ty­ki w ba­rze, je­śli roz­gry­wa się ona tuż za mo­imi ple­ca­mi.

Ar­chie wy­ci­ągnął w jej stro­nę mi­ęsi­stą łapę, po­da­jąc jej lek­ko ciek­nącą ścier­kę, w któ­rą za­wi­nął kost­ki lodu.

– Mnie za to nie­po­koi fakt, że do­sta­łaś łok­ciem pro­sto w tył gło­wy, a le­d­wie drgnęłaś.

– Czy to żar­cik na te­mat tego, że mam twar­dy łeb? – za­py­ta­ła, gło­śno wci­ąga­jąc po­wie­trze, gdy lo­do­wa­ta ścier­ka do­tknęła jej kar­ku.

Ar­chie prze­chy­lił się przez ladę.

– Mó­wię tyl­ko, że je­steś na­praw­dę twar­dą far­mer­ską dzie­wusz­ką, Lily Wil­der.

Lily wy­buch­nęła śmie­chem.

– Po­ca­łuj mnie w ty­łek, Arch.

– Kie­dy tyl­ko so­bie za­ży­czysz, Lil.

Je­den ło­kieć po­ło­ży­ła na odra­pa­nym drew­nia­nym opar­ciu, dru­gą ręką wci­ąż pod­trzy­my­wa­ła lód. Śle­dzi­ła wzro­kiem kro­ple po­ja­wia­jące się na jej szklan­ce z pi­wem, a na­stęp­nie spły­wa­jące jed­na po dru­giej, co two­rzy­ło kszta­łt ście­żki. Gdy tyl­ko prze­ci­ągnęła po niej pal­cem, szklan­ka mo­men­tal­nie po­kry­ła się war­stew­ką bło­ta. Przez cały mi­nio­ny dzień wiatr ro­bił, co mógł, by wbić jak naj­wi­ęcej czer­wo­ne­go pu­styn­ne­go pyłu w ka­żdy za­ka­ma­rek jej ubra­nia, w ka­żdy ko­smyk jej wło­sów, w skó­rę dło­ni, ra­mion i twa­rzy. Dzi­ęki Bogu za prysz­ni­ce! I za krem prze­ciw­sło­necz­ny. Jed­nak ze względu na klien­te­lę, jaką mo­żna było spo­tkać u Ar­chie­go, Lily nie wi­dzia­ła sen­su w do­kład­nym my­ciu się przed przy­jściem tu­taj – nie­za­le­żnie od tego, czy sie­dzia­ła przy ba­rze, czy sta­ła z dru­giej jego stro­ny, do­ra­bia­jąc so­bie poza se­zo­nem. Zbłąka­ny ło­kieć, któ­ry tra­fił ją w gło­wę, był osta­tecz­nym po­twier­dze­niem tej tezy.

Drzwi otwo­rzy­ły się, wpusz­cza­jąc do po­grążo­ne­go w pó­łm­ro­ku po­miesz­cze­nia nie­co świa­tła. W pro­gu sta­nęły Ni­co­le i jej blond strze­cha. Dziew­czy­na ubra­na była w kra­cia­stą, nie­bie­sko-czer­wo­ną ko­szu­lę. We­szła, za­jęła sto­łek obok Lily i unio­sła pod­bró­dek w stro­nę Ar­chie­go – w tym drob­nym ge­ście za­wa­rła za­rów­no po­wi­ta­nie, jak i nie­me za­mó­wie­nie. Po chwi­li Ar­chie na­lał la­ge­ra do szklan­ki wąt­pli­wej czy­sto­ści, a po­tem si­ęgnął po mi­secz­kę bu­dzącą jesz­cze wi­ęcej hi­gie­nicz­ne­go nie­po­ko­ju, żeby wsy­pać do niej por­cję orzesz­ków ziem­nych, a na­stęp­nie pod­su­nąć ten ze­staw ko­bie­tom. W tej chwi­li Lily była zbyt wy­głod­nia­ła, by wy­brzy­dzać, rzu­ci­ła się więc na orzesz­ki.

Ni­co­le wska­za­ła ge­stem za­wi­ni­ąt­ko z lo­dem.

– Co jest gra­ne?

– To spraw­ka Pe­teya i Lou. By­łam przy­pad­ko­wą ofia­rą.

– Chcesz, że­bym sko­pa­ła im ty­łki? – za­py­ta­ła Ni­co­le, wsta­jąc z miej­sca, ale Lily po­wstrzy­ma­ła ją ge­stem.

Ni­co­le była wy­ższa i sil­niej­sza od Lily, a jej lo­jal­no­ść spra­wia­ła, że spro­wo­ko­wa­na po­tra­fi­ła za­mie­nić się w roz­ju­szo­ną be­stię – Pe­tey i Lou mu­sie­li­by sto­czyć z nią za­cie­kłą wal­kę. Lily wie­dzia­ła, że gdy­by tyl­ko ski­nęła na Nic, ta prędzej wy­zio­nęła­by du­cha na polu wal­ki, niż się pod­da­ła. Ale ta dziew­czy­na była dla Lily wszyst­kim, więc za­miast ry­zy­ko­wać utra­tę przy­ja­ció­łki w boju, ski­nęła gło­wą, wska­zu­jąc nie­du­żą ster­tę pa­pie­rów le­żących na la­dzie obok ra­mie­nia Ni­co­le.

– Nowa gru­pa? – upew­ni­ła się.

Ni­co­le przy­tak­nęła.

– Przy­je­żdża­ją ju­tro.

– Fa­ce­ci? – za­py­ta­ła Lily.

Ich klien­ta­mi byli zwy­kle mężczy­źni, któ­rzy przy­je­żdża­li, żeby ba­wić się w po­szu­ki­wa­czy skar­bów i ra­bu­siów. Gru­pa ko­biet za­wsze była jak łyk świe­że­go po­wie­trza. Ta­kie wy­ciecz­ki były spo­koj­niej­sze, ła­twiej było so­bie z nimi po­ra­dzić. Spra­wia­ły, że ro­bo­ta sta­wa­ła się nie­mal sen­sow­na. Z na­ci­skiem na „nie­mal”.

– Tia. Czte­rech.

– Ka­wa­ler­ski? Uro­dzi­ny?

Ni­co­le po­trząsnęła gło­wą, a po chwi­li wy­ja­śni­ła:

– Praw­do­po­dob­nie to po pro­stu kum­ple, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się na wspól­ny wy­pad.

Sły­sząc to, Lily wy­da­ła z sie­bie jęk. Wie­czo­ry ka­wa­ler­skie mia­ły przy­naj­mniej tę za­le­tę, że było to coś w ro­dza­ju mi­sji: zwy­kle cho­dzi­ło o wla­nie w sie­bie jak naj­wi­ęk­szej ilo­ści wódy i prze­ży­cie ty­go­dnia roz­pu­sty, co pó­źniej mia­ło być wspo­mi­na­ne la­ta­mi. Ale gru­py, któ­re zgła­sza­ły się do spe­cja­li­zu­jącej się w tu­ry­stycz­nych wy­pra­wach fir­my Dzi­ka Przy­go­da tyl­ko po to, by „wy­rwać się z mia­sta”, zwy­kle wy­ma­ga­ły wi­ęcej nia­ńcze­nia oraz nada­nia im pew­nej struk­tu­ry. W su­mie było to na­wet nie­złe – w ko­ńcu Lily do­ra­sta­ła, po­ma­ga­jąc lu­dziom cie­szyć się wa­ka­cja­mi spędza­ny­mi w sio­dle, i wci­ąż da­wa­ło jej to spo­ro fraj­dy – ale ak­tu­al­nie je­cha­ła na opa­rach.

– Wszy­scy pod­pi­sa­li kwi­tek? – za­py­ta­ła.

Nic po­dra­pa­ła się po po­licz­ku i z za­wa­ha­niem od­pa­rła:

– Ta­aak...

Lily wy­ce­lo­wa­ła pa­lec w przy­ja­ció­łkę i uści­śli­ła:

– Co to zna­czy?

– No cóż... – za­częła Ni­co­le. – Wy­gląda na to, że wszyst­kie do­ku­men­ty zo­sta­ły pod­pi­sa­ne przez tę samą oso­bę.

Uno­sząc szklan­kę z pi­wem, Lily wy­mam­ro­ta­ła ci­cho:

– Cho­le­ra.

– Złot­ko, prze­cież to tyl­ko for­mal­no­ść.

– Aż do mo­men­tu, gdy prze­sta­je być tyl­ko for­mal­no­ścią – od­pa­rła Lily. – Na­praw­dę nie stać mnie te­raz na pro­ces.

– Dziew­czy­no, le­d­wo stać cię na to piwo – rzu­ci­ła Ni­co­le, a po­tem lek­ko po­chy­li­ła gło­wę, żeby zła­pać spoj­rze­nie przy­ja­ció­łki. Nie­okie­łzna­na czu­pry­na za­sło­ni­ła jej po­ło­wę twa­rzy, więc uwa­żnie przy­gląda­ła się Lily tyl­ko jed­nym roz­iskrzo­nym błękit­nym okiem. – Na­praw­dę my­ślisz, że to będzie na­sza ostat­nia wy­pra­wa?

Lily spu­ści­ła gło­wę i wbi­ła wzrok w wid­nie­jące na drew­nia­nym bla­cie okrągłe śla­dy. Szcze­rze mó­wi­ąc, ży­wi­ła na­dzie­ję, że to będzie po­że­gnal­na mi­sja Dzi­kiej Przy­go­dy. Ma­rzy­ła, żeby to był ostat­ni raz, gdy za­bie­ra­ła miesz­czu­chów na pu­sty­nię, by tam mo­gli się in­te­gro­wać i za­znać tro­chę „praw­dzi­we­go, twar­de­go ży­cia”, uga­nia­jąc się za fa­łszy­wy­mi skar­ba­mi. Chcia­ła już odło­żyć dzien­nik ojca i ni­g­dy do nie­go nie wra­cać. Pra­gnęła ży­cia, w któ­rym nikt nie będzie za­rzu­cał jej py­ta­nia­mi o mapy Duke’a Wil­de­ra ani o jego aneg­do­ty, a ona będzie mo­gła za­po­mnieć, kim był Butch Cas­si­dy. By­ła­by na­praw­dę szczęśli­wa, wie­dząc, że już ni­g­dy nie będzie mu­sia­ła oglądać mężczy­zny w la­kier­kach usi­łu­jące­go do­si­ąść ko­nia czy słu­chać ko­lej­nej odzia­nej w ciu­chy od Pra­dy ko­bie­ty na­rze­ka­jącej na ból po­ślad­ków po trzy­dzie­stu mi­nu­tach spędzo­nych w sio­dle. Chcia­ła po pro­stu pro­wa­dzić ran­czo, móc co­dzien­nie o świ­cie wska­ki­wać na grzbiet Bon­nie i prze­ga­niać swo­je ko­nie przez po­kry­tą szro­nem tra­wę chrzęsz­czącą pod ich ko­py­ta­mi i lśni­ącą ni­czym pole pe­łne dia­men­tów. Ma­rzy­ła, żeby mieć wy­star­cza­jącą ilo­ść pie­ni­ędzy, by wy­nie­ść się z roz­pa­da­jącej się chat­ki ojca i wi­ęcej nie wra­cać do tego cho­ler­ne­go, pe­łne­go ku­rzu mia­sta. Sta­now­czo bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­ne­go pra­gnęła, by ta pod­róż była już ostat­nia.

Ale fakt, że cze­goś pra­gnęła, nie spra­wiał, że osi­ąga­ła przed­miot swo­ich pra­gnień. Tę lek­cję ode­bra­ła już daw­no temu.

Mimo to czu­ła po­ku­sę, żeby jed­nak od­rzu­cić to zle­ce­nie. Sie­dem lat w biz­ne­sie, a Lily już czu­ła się uwi­ęzio­na. Ja­koś wi­ąza­ła ko­niec z ko­ńcem, opro­wa­dza­jąc tu­ry­stów po pu­sty­ni, ale ko­nie wy­ma­ga­ły na­praw­dę spo­rych na­kła­dów, a ona po­trze­bo­wa­ła koni, żeby móc opro­wa­dzać tu­ry­stów po pu­sty­ni. Dro­gie jaj­ko, bar­dzo pro­szę, po­znaj kurę.

– Jak po­szło w ban­ku? – za­py­ta­ła Nic, zmie­nia­jąc te­mat.

Lily tyl­ko po­trząsnęła gło­wą.

– Zno­wu?

– A kto by udzie­lił po­życz­ki ta­kiej oso­bie jak ja? Jak niby będzie wy­glądał mój przy­chód, gdy prze­sta­nę opro­wa­dzać wy­ciecz­ki po­szu­ki­wa­czy skar­bów z bo­żej ła­ski?

Ni­co­le po raz ko­lej­ny się po­chy­li­ła, a po chwi­li za­py­ta­ła:

– Chy­ba im nie po­wie­dzia­łaś, że taki masz plan, praw­da? A oni sami prze­cież o tym nie po­my­ślą...

Lily rzu­ci­ła jej szyb­kie spoj­rze­nie.

– Nie, nie po­wie­dzia­łam. Nic, oni nie są idio­ta­mi. Fa­cet oświad­czył mi tak: „A za­tem je­śli kupi pani zie­mię i za­cznie ko­lej­ny biz­nes, jak za­mie­rza pani się utrzy­my­wać, do­pó­ki ta nowa dzia­łal­no­ść nie za­cznie na sie­bie za­ra­biać?”. Stwier­dzi­łam, że to zaj­mie parę lat, ale do­brze znam ten te­ren i fach i wiem, cze­go klien­ci szu­ka­li­by w Wa­ka­cjach na Za­cho­dzie. Tyle że to nie mia­ło dla nie­go zna­cze­nia. Nie ma zna­cze­nia, co im po­wiem, po pro­stu nie je­stem do­brą in­we­sty­cją.

Ni­co­le wy­pu­ści­ła po­wie­trze i spoj­rza­ła na swo­je dło­nie. W tym mo­men­cie Lily za­uwa­ży­ła wśród sto­su do­ku­men­tów i pocz­ty ko­per­tę opa­trzo­ną swo­im imie­niem. Ten ad­res roz­po­zna­ła­by wszędzie, prze­cież kie­dyś pod nim miesz­ka­ła.

W tej sa­mej chwi­li po­czu­ła, jak za­le­wa ją fala wspo­mnień – cierp­kie, chrzęsz­czące pod ko­py­ta­mi zio­ła; za­ga­nia­nie koni, gdy sło­ńce po­wo­li cho­wa­ło się za szczy­ta­mi gór; cie­płe ma­śla­ne bu­łecz­ki o po­ran­ku; i tam­ten mo­ment, gdy po raz pierw­szy na nie­go spoj­rza­ła, a po­tem, po paru ty­go­dniach, go­rącz­ka, do­tyk jego nie­sa­mo­wi­te­go cia­ła...

Lily po­czu­ła ucisk w oko­li­cach most­ka i z ca­łych sił spró­bo­wa­ła od­ci­ąć się od tych my­śli. Wska­zu­jąc ko­per­tę, za­py­ta­ła:

– Co to jest?

Nic prze­su­nęła ją ka­wa­łek da­lej.

– Nic ta­kie­go.

– Przy­szło z Ran­cza Wil­de­rów. A w polu ad­re­sa­ta jest moje na­zwi­sko – po­wie­dzia­ła Lily, wy­ci­ąga­jąc rękę. – Daj mi to.

Ale Ni­co­le de­li­kat­nie sma­gnęła jej dłoń, by ją znie­chęcić.

– Nie masz na to te­raz ocho­ty, kot­ku, za­ufaj mi.

Te­raz?

– Czy cho­dzi o tam­tą po­sia­dło­ść?

– Daj so­bie spo­kój, Lil, pro­szę cię.

W ży­łach Lily krew za­częła ży­wiej krążyć.

– Otwo­rzy­łaś to już? Przy­si­ęgam na wszyst­kie świ­ęto­ści, Nic, je­śli nie je­steś naj­bar­dziej wścib­ską małą... – Znów si­ęgnęła po ko­per­tę, ale Ni­co­le po raz ko­lej­ny zro­bi­ła unik, od­su­wa­jąc od niej prze­sy­łkę.

– Po­wie­dzia­łam: nie.

Krew w ży­łach Lily nie­mal się za­go­to­wa­ła na samą su­ge­stię, że nie będzie w sta­nie po­ra­dzić so­bie z tym, co mo­gła­by zna­le­źć w ko­per­cie. Prze­cież to Nic była na­rwa­na i go­rąco­kr­wi­sta, a Lily była tą zrów­no­wa­żo­ną. Mimo to na­gle z ja­kie­goś po­wo­du ni­cze­go na świe­cie nie pra­gnęła bar­dziej niż za­po­znać się z za­war­to­ścią ta­jem­ni­czej bia­łej ko­per­ty.

Chwy­ci­ła Nic za ra­mię, ale ta już spo­dzie­wa­ła się ata­ku i się sku­li­ła, za­ci­ska­jąc pal­ce na ko­per­cie. Lily na­ta­rła na nią. Dała nura, zrzu­ci­ła przy­ja­ció­łkę ze sto­łka i za­częła sza­mo­tać się z nią na podło­dze. Na­gle wszyst­ko inne prze­sta­ło się li­czyć – pod­pi­sa­ne przez uczest­ni­ków ju­trzej­szej wy­pra­wy świst­ki ze zrze­cze­niem się rosz­czeń po ewen­tu­al­nym wy­pad­ku wi­ro­wa­ły do­oko­ła nich, mie­sza­jąc się z wa­la­jący­mi się na lep­kiej podło­dze łu­pi­na­mi po orzesz­kach. Za ple­ca­mi mo­cu­jących się ko­biet sły­chać było po­hu­ki­wa­nia mężczyzn i za­grze­wa­jące do boju okla­ski. W stan­dar­do­wych oko­licz­no­ściach Lily wsta­ła­by, żeby prze­nie­ść ten kon­flikt gdzieś in­dziej, ale te­raz przy­świe­cał jej tyl­ko je­den cel: do­stać w swo­je ręce tę prze­klętą ko­per­tę, któ­rą Ni­co­le z ca­łej siły przy­ci­ska­ła do brzu­cha, bro­ni­ąc jej wła­snym cia­łem.

– Nie ma, kur­wa, mowy! – krzyk­nęła Nic, ku­ląc się na podło­dze, gdy Lily bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła bić ją po bar­kach, na­stęp­nie ła­sko­tać pod że­bra­mi, żeby w ko­ńcu przy­stąpić do bez­po­śred­nie­go ata­ku na jej po­ślad­ki.

– Na ko­per­cie jest moje na­zwi­sko, ty łaj­zo!

– Nie chcesz tego wi­dzieć!

– Po­pe­łnio­no prze­stęp­stwo! – krzyk­nęła Lily i zer­k­nąw­szy przez ra­mię, rzu­ci­ła: – Pe­tey, ty je­steś gli­ną.

– Ale mam faj­rant – od­pa­rł za­gad­ni­ęty, chi­cho­cząc znad szklan­ki piwa. – Spró­buj jesz­cze raz wal­nąć ją w ty­łek.

– Za­raz wal­nę cie­bie i to pro­sto w fiu­ta, je­że­li mi nie po­mo­żesz!

– Zło­ciut­ka, ależ bar­dzo pro­szę, mo­żesz mnie wa­lić, gdzie so­bie ży­czysz.

Wy­da­jąc z sie­bie dzi­ki ryk, Lily reszt­ka­mi sił ze­bra­ła się i wy­szarp­nęła ko­per­tę spod cia­ła przy­ja­ció­łki. Le­d­wo wi­dzia­ła na oczy. Czu­ła jed­nak pa­pier pod pal­ca­mi, a gdy ko­per­ta zna­la­zła się w jej rękach, nie­cier­pli­wie od­da­rła róg i od­da­li­ła się, na wy­pa­dek gdy­by Ni­co­le zde­cy­do­wa­ła się ją go­nić. Ukry­ła się ze swo­im łu­pem za Wiel­kim Ed­diem sie­dzącym w po­bli­żu tar­czy z rzut­ka­mi.

– Mó­wię ci – rzu­ci­ła ostrze­gaw­czo Nic – wca­le tego nie chcesz. – Wsta­ła po­ko­na­na, wierz­chem dło­ni ocie­ra­jąc z po­licz­ków brud ba­ro­wej podło­gi, na któ­rej wła­śnie spędzi­ła ład­nych parę mi­nut. Wró­ci­ła na swój sto­łek, do za­mó­wio­ne­go wcze­śniej piwa i mi­secz­ki z orzesz­ka­mi. – Tyl­ko nie przy­łaź do mnie, jęcząc, kie­dy już się zo­rien­tu­jesz, co to ta­kie­go.

Ukry­ta w rogu Lily wy­swo­bo­dzi­ła list z ko­per­ty. Oczy wszyst­kich w lo­ka­lu utkwio­ne były w niej, gdy czy­ta­ła – za pierw­szym ra­zem zu­pe­łnie nic nie poj­mu­jąc, przed ocza­mi tyl­ko wi­ro­wa­ły jej czar­ne li­ter­ki – i po­zo­sta­ły wle­pio­ne w nią, gdy po raz dru­gi za­bra­ła się do lek­tu­ry. Zda­nia za­częły na­bie­rać kszta­łtów, po­wo­li wy­ła­nia­ły się zna­cze­nia, a cały ból stra­ty – czar­na pust­ka, któ­rą uda­ło jej się ukryć w naj­głęb­szej cze­lu­ści gdzieś w oko­li­cach klat­ki pier­sio­wej – na­gle zo­stał uwol­nio­ny i ob­sia­dł ją ni­czym rój czar­nych ko­ńskich much.

List zo­stał wy­sła­ny przez mężczy­znę, do któ­re­go te­raz na­le­ża­ła jej ro­dzin­na po­sia­dło­ść. Lily spo­tka­ła go tyl­ko raz, nie­spe­łna ty­dzień po prze­ży­tym strasz­li­wym za­wo­dzie mi­ło­snym. I mimo że z ca­łej du­szy nie­na­wi­dzi­ła Jo­na­tha­na Cros­sa, to przez całą mi­nio­ną de­ka­dę pra­gnęła zo­ba­czyć te sło­wa.

...na eme­ry­tu­rę... i ran­czo jest na sprze­daż... chcia­łem, że­byś jako pierw­sza mia­ła oka­zję...

Nie mia­ło zna­cze­nia, jak ko­rzyst­na była ofer­ta, któ­rą wła­śnie jej skła­dał. Nie było na świe­cie rze­czy, któ­rą mo­gła­by zro­bić, żeby od­zy­skać ro­dzin­ną zie­mię.

Gdy coś prze­pa­da, prze­pa­da na za­wsze. Lily sądzi­ła, że po­ra­dzi­ła so­bie z roz­pa­czą i tęsk­no­tą za tym miej­scem, ale te­raz czu­ła, jak bo­le­sne wspo­mnie­nia wra­ca­ją.

Mu­sia­ła zu­żyć wszyst­kie men­tal­ne i fi­zycz­ne siły, żeby się nie roz­sy­pać. Zęby wbi­ła w dol­ną war­gę, moc­no za­ci­snęła szczękę. Zmu­si­ła się, by nie unie­ść bar­ków na wy­so­ko­ść uszu, i z ca­łych sił po­ha­mo­wa­ła chęć gwa­łtow­ne­go sku­le­nia się w kłębek. Nikt z ży­jących – a przy­naj­mniej nikt z tych, któ­rzy ak­tu­al­nie prze­by­wa­li w ba­rze – nie mógł być świad­kiem jej za­ła­ma­nia.

W ko­ńcu wszy­scy od­wró­ci­li oczy, stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie lub zro­bi­li to z sza­cun­ku, a ona od­na­la­zła dro­gę do swo­je­go sto­łka.

Ni­co­le zdąży­ła już za­mó­wić przy­ja­ció­łce ko­lej­ne piwo, któ­re prze­su­nęła w jej stro­nę, gdy Lily za­jęła miej­sce obok niej.

– Mó­wi­łam ci – ode­zwa­ła się Nic.

– Mó­wi­łaś.

– Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

– W zwi­ąz­ku z tą spra­wą za­mie­rzam nie ro­bić ab­so­lut­nie nic – od­pa­rła Lily, uno­sząc szklan­kę do ust.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: