Dziki łów - ebook
Psycholog zmagający się z depresją oraz początkująca dziennikarka obdarzona wysoką wrażliwością (HSP) łączą siły, by rozwikłać serię morderstw dokonywanych przez istotę z pogranicza świata paranormalnego. Kluczem do rozwiązania zagadki okazują się tajemnicze notatki średniowiecznego księdza, żyjącego u schyłku XIII wieku…
„Dziki łów” to opowieść o współczesności, w której realne lęki splatają się z pradawnymi mitami. To historia o walce z wewnętrznymi i zewnętrznymi demonami – takimi, które potrafią przemienić człowieka w BESTIĘ. Zapnij pasy i wyrusz z bohaterami w mrożącą krew w żyłach podróż po Polsce, której początek kryje się w leśnym sercu Pomorza.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368657111 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
lokalnego Partnera – za okazane wsparcie oraz zaangażowanie
w promocję projektu literackiego.
„Kto walczy z potworami, powinien strzec się, by walka nie uczyniła go jednym z nich. Bo kiedy długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć w ciebie”.
Friedrich Wilhelm Nietzsche
Powieść powstała na kanwie wydarzeń historycznych, lecz jest to dzieło fikcyjne. Nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia są wytworami wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób (żywych lub martwych), zdarzeń lub miejsc są przypadkowe.Rozdział I
ZAPISKI SYLWESTRA DZIUBY
Chojnice, 1 maja bieżącego roku
Przeszłość wraca nader często. Otwiera rany, które dawno powinny się zagoić się. Podąża niczym cień, przylepiony do sylwetki w świetle dnia. Teraźniejszość musi być najważniejszą sprawą, którą warto zająć myśli. Mimo to nie potrafię oddać się chwili. Upływający czas istnienia przeszywa ból. Cierpienie powracające z odmętów zapomnienia. Domniemanego niebytu, podsycanego odrobiną czegoś mocniejszego.
Znudzony sobą. Znudzony życiem. Staram się spróbować odnaleźć sens. Rozszyfrować innych z ukrycia. Ograniczyć kontakt z toksycznymi osobami i ich tworami. Rozpoznać manipulację. Wyeliminować negatywne emocje. Odzyskać egzystencjalną równowagę. Posiąść kontrolę nad przekornym losem. Uwidocznić samoświadomość. Uśmierzyć boleści. Napawać się odzyskaną wolnością jednostki. Chełpić się uzyskaną miłością do samego siebie.
Barwy natchnionej rzeczywistości pochłania szarość dnia. Miałkość beznadziei zrzuca brzemię na poharataną duszę, która skowyczy. Wyje po zmroku do księżyca, którego blask odbija niespełnione pragnienia. Błądzi pomiędzy jawą a snem. Tuła się, szuka i nie może znaleźć. Tego, co ważne, prawdziwe i wartościowe. Znika, wchłonięta przez oblicze mas. Nie wyróżnia się swym skrzywieniem. Nie wychyla nieproszona. Unika spojrzeń. Unika ludzi. Chowa przed własnym odbiciem. Ucieka od rozczarowań. Stara się przetrwać pośród energetycznych sępów. Nie jest łatwo.
Noc mnie uspokaja. Cisza, wzmożona odrobiną palącej cieczy, ogłusza wyostrzone zmysły. Ciało się upaja, współgrając z otaczającą ciemnością. Rozpływa się przyjemne ciepło, kolejno: od gardła aż po ścianki żołądka. Zamykam oczy. Trwam w bezruchu, dopóki nie wyczuję przepływającej krwi. Pompowana przez serce krąży w tętnicach. Przedziera się do aorty. Powraca żyłami uboga w tlen.
Roztargnienie ustąpiło. Nareszcie spokój. Błoga apatia. Mogę się skupić. Pozbierać skrawki rozerwanej na strzępy jaźni. Poskładać pointę w całość. Zgubną mapę wędrówki przez życie.
Jestem nekrofilem. Kocham noc. Jej czarna połać pozwala otworzyć się zaszczutemu intelektowi. Ukrytej kreatywności. Wyjść na wierzch zduszonej odwadze. Namiętności, która kwili o swobodę.
Grad tłucze w zaparowane okna. Drewniana chata trzeszczy od nieustępliwych porywów wiatru. Przestrzeń rozświetla świeczka okropiona spływającą parafiną. Płomień przyciąga niczym magnes. Jest żywiołem, który wyzwala oblicze podświadomości. Smutną personę, sprzężoną z łańcuchem boleści.
Zerwać kajdany. Uwolnić się. Znaleźć ulgę. Odzyskać utracone szczęście. Żyć bez ciężaru na wolno oddychającej piersi.
Wybiła północ. Muszę ułożyć się do snu. Poddać się leczącemu letargowi. Kojącemu zatraceniu, które regeneruje wycieńczony organizm. Zamknąć powieki. Zatracić w objęciach Morfeusza. To antidotum pomaga. Nie jest wypisywane na receptę. Pora zażyć lekarstwo, bo nazajutrz nastanie piekło.
*
WYBUCH NAD STARĄ ŚWINĄ
Artykuł z „Wieści lokalnych powiatu miejskiego
Świnoujście”, 2 maja bieżącego roku
W nocy około godziny drugiej trzydzieści doszło do eksplozji nieznanej substancji. Miejsce wybuchu znajdowało się nad południową częścią cieśniny Świna w obrębie Wiszowej Kępy i Wielkiego Krzeku. Pracujący pod nadzorem prokuratora policjanci zabezpieczają teren, aby gapie nie przekroczyli strefy zagrożenia. Na miejsce wezwano saperów. Jest tam również wojsko.
Jak poinformował nas młodszy aspirant straży pożarnej w Świnoujściu, paliło się trzydzieści metrów kwadratowych łąki. Pożar rozpościerał się nad brzegiem kanału wodnego Przecznica, który łączy Zalew Szczeciński ze Starą Świną. Zastępy szybko opanowały ogień. Drobne zagrożenie pożarowe oraz zalana opaska sztucznego cieku mogą wskazywać na dojście do wybuchu pod powierzchnią wody.
Mieszkańcy okolicznej wsi Lubin zebrali się na Wzgórzu Zielonka, aby obserwować działania specjalistów na obszarze delty Świny. Detonacja była tak silna, że mimo pory snu zerwała na nogi wielu z nich.
*
Auto w ogniu. Na miejscu pasażera siedzi dziewczyna, odziana w zbroczoną krwią białą sukienkę. Otwiera drzwi. Krzyczy. Wypełza na czworaka. Jej włosy, muskając karoserię, stają w płomieniach. Płacze. Podnosi się i chybocze na smukłych nogach. Rusza przed siebie. Krok za krokiem. Jej skóra topi się od gorąca. Charcząc, zapytuje: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego mi to zrobiłeś, Sylwester? Odpowiedz…”.
Obudził się z bólem mięśni. Spocony, zdyszany i zalękniony przez sen z najgorszych koszmarów. Nie pamiętał zdarzeń poprzedniej nocy ani liczby wypitych szotów w barze. Miał świadomość, że przeholował o parę kolejek alkoholu. Zmusił się do poderwania z łóżka; sprężyny w materacu zaskrzypiały. Wyprany z emocji i witalności, zwolna poruszył szyją. Pomiędzy kręgami chrupnęło. Stan kręgosłupa nie pasował do jego obecnego wieku. Był o wiele starszy. Za stary jak na dwudziestopięciolatka. Odkrył kołdrę. Nie zdziwiło, że nadal ma spodnie. Gdy kładł się wczoraj spać, nie zdążył ściągnąć ubrania. Był zbyt zmęczony i pijany.
Drażliwy dźwięk przeszył skacowany zmysł słuchu. Budzik zadzwonił punktualnie o szóstej. Sylwester uderzył pięścią w zegar. Ten runął na wytarty parkiet, któremu przydałoby się cyklinowanie. Następnie wzuł kapcie. Udał się do łazienki. Pęcherz wymagał szybkiego opróżnienia. W przeciwieństwie do usychającego z odwodnienia organizmu. Rozsunął rozporek. Rozluźnił mięśnie. Oddał mocz. Spuścił wodę, korzystając z zdezelowanej spłuczki. Spojrzał mętnym wzrokiem w lustro. Wizerunek miał niewyraźny, jak księgowy przed końcem okresu sprawozdawczego.
– Kim jesteś? – zapytał odbicie w zwierciadle.
Wziął zimny prysznic, który powodował dreszcze. Podszedł do umywalki. Przemył opuchniętą twarz. Zimny strumień wody go ocucił. Wyszczotkował zęby. Chuchnięciem w dłoń sprawdził oddech. W gardle go drapało i miał chrypkę. Pogłaskał się po kilkudniowym zaroście. Przydałoby się ogolić, ale nie chce mi się – pomyślał. Uchylił drzwiczki szafy w przedpokoju na piętrze. Założył wymiętą koszulę w kratę. Przyodział niewyprasowane jasne jeansy oraz zabłocone adidasy. Zaaplikował kilka kropel wody kolońskiej na szyję, żeby zachować pozory przyzwoitości w oczach napotkanych ludzi. Zszedł po schodach. W kuchni odkręcił półlitrową butelkę z wodą. Wypił całość duszkiem. Poczęstował się miętówkami z salaterki stojącej na blacie.
Przez świetlik przedzierał się rześki, poniedziałkowy poranek. Dziuba wyszedł na zewnątrz. Przetarł oczy. Nieogrodzoną posesję otaczał las. Dzięcioł od świtu stukał w pień sosny. Reszta ptaków śpiewała wśród konarów drzew, z których dochodził zapach igliwia. W głębi drzewostanu porykiwał łoś. Z dachu pokapywało. Szadź po nocnym przymrozku ulegała ciepłu promieni, które docierały wraz ze wschodzącym na horyzoncie słońcem.
Kap, kap, kap…
Woda z rynien wlewała się do blaszanej wanny. Miękka deszczówka od pokoleń była stosowana do prania. Ogrzana w blasku dnia sprawdzała się również do podlewania kwiatów. Nie była potrzebna Sylwestrowi ani do tego, ani do tamtego. Pozostawiał pełną balię dla leśnych zwierząt. Jelenie, sarny, dziki, a nawet wilki przychodziły od czasu do czasu napić się czystego płynu. Na przeszkodzie nie stały żadne pułapki. Zwierzyna mogła się czuć bezpiecznie. Chłopak żył w zgodzie z naturą. Otrzymywał tyle, ile sam dawał. Czasami z nawiązką. Zamieszkiwał z dala od innych ludzi. Sam w głębokiej puszczy.
O spróchniały studzienny żuraw stał oparty rower. Szosowy hercules z prostokątną czerwoną ramą. Pamiątka produkcji niemieckiej po zmarłym dziadku. Przednia opona sflaczała. Mógłby przysiąc, że przedwczoraj sprawdzał w niej ciśnienie. Wszedł do garażu. Drewniane półki uginały się od kluczy, śrubokrętów, nakrętek, podkładek, śrub, gwoździ i tym podobnych. W rozgardiaszu części znalazł ręczną pompkę. Odkręcił zatyczkę od wentyla. Napompował dętkę. Poślinił iglicę. Powietrze nadal uchodziło.
– Kolejne spóźnienie gwarantowane – żachnął się.
Pozostawił niesprawny środek transportu. Do roboty wybrał się pieszo.
Damazy Kalisiak wparował do sterylnie białego pokoju, prawie w całości zastawionego przez mahoniową szafę i biurko z fotelem.
– Młody! Ruszamy w teren! – zawołał.
– Musi pan tak głośno krzyczeć od samego rana? – spytał Dziuba, masując obolałe skronie.
– Jak krzyczeć, to chyba tylko głośno?
– Można ciut ciszej. Zaręczam, że dzisiaj bardzo dobrze pana słyszę. Za to trochę gorzej widzę.
Starszy mężczyzna wzruszył ramionami, choć był świadomy swojego problemu ze słuchem. Przyczyną wady była jego poprzednia praca w kółku rolniczym. Wieloletnia jazda traktorem z niewyciszoną kabiną oraz zwyczaj wydzierania się w trzeszczącą słuchawkę telefoniczną zrobiły swoje.
– Żart ze zmianą tapety wyborny – pogratulował z przekąsem Sylwester. – W tamtym tygodniu para bernardynów. Dwa tygodnie temu amstaff. Jeszcze wcześniej buldog angielski. O bulterierze, dobermanie, dogu z Majorki, labradorach, maltańczyku i większości gończych nie wspomnę. A teraz to. – Wskazał dłonią na monitor służbowego komputera. Z ekranu wyszczerzał zęby dalmatyńczyk. – Choć z raz mógłby to być owczarek. Takim stalkerom jak pan trzeba odcinać internet – skwitował.
– Nudysta nie boi się kieszonkowców, młody. – Mrugnął. – Gotowy do akcji? Nasza stara señorita odebrała wezwanie. Weź chwytak, zanętę, kawałek suchej bułki i kalosze. Będzie podobno mokro.
– Jak tak można? Adorator mówi o obiekcie westchnień takie niemiłe frazesy? Panie Damazy… – Pokręcił głową.
– Madame dzisiaj jestem cham. Nie podśmiechuj się ze mnie, gałganie. Stary chłop nie jest tak stary jak nasza zakładowa asystentka. Jednak za dnia szkaradą, w nocy zaś pięknością. Szczególnie po kielichu. Zapamiętaj!
Kalisiakowi nie przeszkadzała obrączka na serdecznym palcu prawej dłoni. W żartach powtarzał, że żona wpędziła go w długi i musi czasami odreagować. Miał tendencję do zagadywania samotnych kobiet. Wdowa po hydrauliku trafiała w gusta sędziwego łowcy bezpańskich psów. Po zakładzie krążyły swego czasu plotki, jakoby druga połówka rozsierdzonej sekretarki wyciągnęła kopyta z odrobiną pomocy. Podczas wykonywania zawodowych obowiązków, świętej pamięci Masłowskiemu zdarzało się chwytać kluczem nie za te kolanka, co trzeba. Doprowadził zazdrosną małżonkę do manii prześladowczej. Stany lękowe odbiły się na i tak wątłym zdrowiu pięćdziesięciolatki. Utyła, opuchła i się pochorowała. Spekulacje o rzekomej zbrodni Marii skończyły się po kremacji. Sprawa nieboszczyka o niesławnej opinii kobieciarza została wtem uciszona. Jednak postrach pozostał, lecz nie dla podrywacza z beretem na głowie, który trącał głęboką komuną.
– Ja jestem szparka, ja sekretarka, ooo…1 – zanucił pod nosem Damazy i tupnął, gdy przechodzili korytarzem przy sekretariacie.
– Łajdak! Zwykły łajdak i bydlę – odpowiedziała niby urażona, a lekko podekscytowana.
Dziuba klepnął się w czoło z zażenowania.
– Ale chuć… – wymamrotał.
Słoneczny poranek zamienił się w pochmurne przedpołudnie. Deszcz wisiał w powietrzu. Było mgliście i wilgotno. Idealna pora na czytanie książek lub seans filmowy. Jednak zamiast odpoczynku czekały obowiązki. Masłowska odebrała zgłoszenie o bezpańskim psie. Trzeba było odłowić zwierzę, a potem można było myśleć o przyjemnościach.
Zapakowali potrzebny ekwipunek na pakę służbowego vana. Wyjechali z garażu. Stara furgonetka zakołysała się na wiekowym zawieszeniu. Nadal była w użytku, pomimo lat i setek tysięcy przejechanych kilometrów na liczniku. Cechował ją ponadczasowy design deski rozdzielczej, biały lakier na karoserii oraz pakowne gabaryty. Jednak nie była niezawodna, tak jak po wyjeździe z fabryki. Od czasu do czasu coś zaskrzypiało, a w rozrządzie zarzęziło. Układ kierowniczy pozostawiał wiele do życzenia. Silnik brał sporo oleju i miał przecieki. Nagrzewnica działała, jak chciała. Szef schroniska, Waldemar, od dawna chciał kupić nowy samochód. Damazy uparł się, że nie będzie jeździł niczym innym. Nie znosił zmian i nowoczesnej elektroniki. Wolał użytkować sprzęty, do których naprawy wystarczył młotek lub porządne uderzenie pięścią.
W kabinie zagościł głos dziennikarza radiowego. Z werwą odczytywał komiczny felieton. Sylwester pochłaniał kolejne zdania wyselekcjonowanego żargonu. Zamyślił się przy tym.
– Sylwek, śpisz? – Damazy ściszył muzykę w odbiorniku.
– Nie.
– Nie myśl za dużo, bo od tego tylko czacha nawala. Niech serce twe nie zna strachu, a myśli nie krążą wokół niepowodzeń. Do przodu młody, do przodu. Przywracając nieustannie złe wspomnienia, zatracasz się w teraźniejszości.
– Czasami potrafi pan powiedzieć coś…
– Mądrego?
– Życiowego.
– Już ci mówiłem. Babę sobie znajdź, to ci przejdzie. Przesłoni ci zbędne myśli. Śmierć i żona od Boga przeznaczona. Na razie jesteś w stanie, jak to śpiewał Bob Marley, I’m not rich, I’m not woman.
– On nic takiego nie śpiewał.
– Poważnie? – zapytał z powagą. – Musiałem pomylić wokalistów. W każdym razie mężczyzna proponuje, a kobieta wybiera.
– Takiej już nie znajdę – odpowiedział z cicha.
– Co mówisz? Mówże głośniej.
– Nic, nic panie Damazy. Lepiej uważa pan na drogę.
– Masz rację. Twoja sprawa. Jak ci Pan Bóg przeznaczy, to i na środku drogi się rozkraczy.
– Panie…
– Że też nie mogli zrobić Dnia Flagi świętem państwowym – wtrącił szybko Kalisiak. – Polak nakupuje kiełbasy i piwa. Grilluje od pierwszego maja, ale dziabnąć nie może, bo drugiego trzeba iść do roboty. Trzeciego zaś znowu wolne. Pogubić się można. Pocieszające jest, że tak naprawdę wieczór przed dniem wolnym jest lepszy niż sam dzień wolny.
Wiosenne pylenie brzóz zabrudziło przednią szybę. Kierujący uruchomił spryskiwacze, a następnie wycieraczki.
– Co to za problem? Trzeba było wziąć urlop. Przecież mówiłem, że będę dzisiaj w pracy – odparł Dziuba.
– Młody, dla ciebie, to widzę, wszystko jest proste jak drut, ale nie dla mnie. Zanim tu przyszedłeś, leżałem w szpitalu na kamicę nerkową. Pielęgniarki były tam młode, seksowne i w ogóle. Wiesz, jak człowiek musiał przy nich się hamować?
– Nie rozumiem.
– Wyobraź sobie, że masz wetknięty cewnik w przyrodzenie, a tu przechodzi koło ciebie taka dorodna. Nachyla się. Poprawia ci poduszkę pod głową. Rozumiesz?
– No nie.
– Wiesz, jaki to ból potem, jeśli sobie za dużo wyobrazisz? Aż przed oczami ciemno się robiło.
– Prawdziwemu dżentelmenowi wystarczy wyobraźnia, co nie? – zauważył. – Jaki to ma związek z urlopem?
– A taki, że przebywałem na zwolnieniu lekarskim prawie miesiąc. Ledwie uprosiłem bosa, żeby nie wysyłał mnie na emeryturę. Lubię tę robotę i chcę pracować dalej. Muszę się starać. Jeszcze nie czas.
– Na co?
– Dowiesz się w swoim czasie.
– W starym piecu diabeł pali – szepnął. – Lowelas z pana.
– Zaraz tam lowelas. Ech, wy, młodzi, i wasze slangowe określenia. Zdobywca serc niewieścich brzmi znacznie lepiej. Przyczyną każdego rozwodu jest małżeństwo. Zapamiętaj, młody!
Zielony odświeżacz w kształcie choinki dyndał na sznurku przymocowanym do zaszronionego lusterka. Dziuba zapatrzył się na niemiecki napis pośrodku pachnidła, którego znaczenia zapominał odszukać w słowniku. Była to ostatnia oznaka głodu wiedzy, jaka mu pozostała.
– Z wiekiem rośnie apetyt na życie – skomentował młodzieniec.
– Żebyś wiedział. Każdy orze, jak może. Po to jest prawo, żeby iść na lewo.
Po minięciu Parku Tysiąclecia, ratusza o neogotyckiej fasadzie z czerwonej cegły, miejskich wodociągów, przydrożnego krzyża oraz wsi Czartołomie i Jarcewo, dojechali do celu. Psy ujadały zza zamkniętej bramy. Wyczuwały profesję przybyszów. Sylwester przedarł się przez porozrzucane na wycieraczce papierowe torebki po fast foodach oraz puszki po wypitych napojach o smaku herbaty. Mieli szczęście, że dyrektor Ceglarek nie przeprowadzał ostatnio kontroli stanu użytkowania pojazdu. Gdyby poszperać w schowku, znalazłoby się kilka szklanych setek po cytrynówce, przykrytych tabloidem z cycatą celebrytką na okładce. Posesję sołtysa wsi obrastał pokaźnych rozmiarów żywopłot. Hycle rozwarli furtkę. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały. Rosa z trawnika moczyła im czubki obuwia. Nieopodal domu unosił się dym. Ruszyli w ślad za siwą mgłą. Przy ceglanej wędzarni kręcił się niski chłop w kowbojskim kapeluszu. Oprawiał mięso na desce z rzeźnicką dbałością. Twarz poryta zmarszczkami wskazywała na podeszły wiek.
– Do wędzenia najlepsza jest olcha. Nadaje wyrobom odpowiedni smak i kolor – rzucił mężczyzna w kwiecie wieku, z wystającym za pas brzuszyskiem.
– Od biedy można użyć zmoczonej osiki. Cześć, draniu! – odpowiedział Kalisiak.
Gospodarz przywitał się z przybyłymi gośćmi. Następnie podwinął rękawy od flanelowego surduta. Po łokcie zanurzył ręce w wiadrze z wodą i osuszył ścierką wiszącą na metalowym trzepaku. Nabrał w umyte dłonie przypraw. Natarł podroby, które w dalszej kolejności ponabijał na haki. Przygotowane mięsiwo zawiesił nad unoszącym się dymem. Aromat marynaty drażnił nozdrza. Ogień hajcował w palenisku, a spalane drewno wydawało trzaski.
– Po co dokładnie zakłóciłeś nam spokój, Władek? – zapytał Damazy.
– Jeden z rolników wpadł zapłacić podatek. Przy okazji wspomniał o błąkającym się pod lasem psie, który odstrasza bydło – mówił, nie przerywając zajęć z obsługą wędzarni. – Narzekał na słaby udój i tym podobne. Stres, jak rozumiecie. Musiałem więc interweniować. Fakturę wystawicie jak zwykle na gminę, tylko pozbądźcie się tej bezpańszczyzny.
– Spokojna głowa, sołtysie. Masz do czynienia ze specjalistami. – Damazy poklepał znajomego po plecach, po czym podciągnął spodnie.
Dziuba po niespełna trzech miesiącach współpracy przyzwyczaił się do przechwałek nauczyciela, które były nieco wyolbrzymione. Pewnego razu jeden ze zleceniodawców próbował nagrać ich próby odłowu. Twierdził, że utrzymałby się z filmu wraz z żoną, dziećmi, a i na wnuki zostałoby grosza.
– Żono. Żono! – zawołał w stronę domu.
W otwartym, kuchennym oknie stanęła Kotańska. Przerwała lepienie ciasta, w którym zanurzone były jej palce.
– Dzień dobry! – powiedziała.
Hycle ukłonili się. Kalisiak uniósł beret w stronę kobiety w kwiecistym fartuchu.
– Muszę podjechać z panami do Borów Tucholskich. Przypilnuj, proszę, ognia.
– Dobrze. Tylko oszczędzaj się – odparła z troską.
– Tak, tak – odpowiedział zirytowany.
Wyruszyli, nie tracąc czasu na zbędne dyskusje. Zawrócili do skrzyżowania, które przecięli na wprost. Za cmentarzem minęli jezioro. Dalej musieli przejechać przez nierówne polne dróżki. Sylwestrowi żołądek podszedł do gardła. Liczne wyboje naruszyły trzewia przepalone wódką. Na szczęście zatrzymali się w porę. Mdłości ustąpiły. Ekipa wysiadła z Vana. Kotański podparł się na kosturze. Zagwizdał. Z krzewów na końcu łąki wyłonił się wychudzony kundel. Posturą przypominał rasę corgi, lecz z pewnością był to mieszaniec.
– Młody, najpierw dawaj bułkę. Posmaruj pastą i rzuć na zanętę. Zobaczymy, czy się skusi – wydał polecenie Kalisiak.
Dziuba poczynił według wskazówek starszego. Wabik umieścił na środku pola, które bardziej było polaną na skraju lasu. Oddalił się w pośpiechu. Zapach specjalnej substancji nasennej na kawałku pieczywa zwrócił uwagę wygłodniałego psa. Podchodził coraz bliżej do pozostawionego jedzenia. Hycle obserwowali każdy ruch zwierzaka. Cierpliwie wyczekiwali, aż połknie zdobycz i uśnie. Potem pozostałoby spakowanie stworzenia na pakę do furgonetki i powrót na bazę. Niestety opuszczona istota nie ruszyła przynęty. Była cwańsza, niż myśleli.
– I co teraz? – zapytał mentora.
– Bawi się z nami, łapserdak. Zrobimy inaczej. Ty, druhu – oparł się o bark Kotańskiego – zajdziesz go naokoło od lasu i będziesz poganiał w naszą stronę. Ty, Sylwek, naładuj aplikator do broni. Załatwimy skubańca inaczej.
Po pięciu minutach każdy był na odpowiedniej pozycji i gotowy do działania. Damazy założył okulary z grubym szkłem dla lepszej celności. Podczas kierowania nie używał ich, choć powinien. Oparł ramiona o głaz, dzierżąc strzelbę gazową z usypiaczem. Celował z pobocza. Miał zamiar trafić psisko w bok tułowia. Kotański wyszedł z lasu na dany znak. Sylwester rozwarł tylne drzwi w pojeździe oraz odblokował zamek w metalowej klatce. Nie miał zaufania do kolegi po fachu, gdy ten używał broni. Zazwyczaj kończyło się to fatalnie. Dla bezpieczeństwa odbiegł i przykucnął. Poganiany czworonóg ruszył w kierunku samochodu. Dziuba w wystraszonych ślepkach widział coś bliskiego sobie. Ten sam wyraz osamotnienia. Smutku, który zachęcał do przejęcia etatu opiekuna zwierząt. Chciał ratować bezpańskie stworzenia. Czuł się porzucony jak one. Kalisiak natomiast próbował rozwiązać kolejny problem. Cel był w zasięgu. Starszy hycel odbezpieczył pukawkę. Przymierzył się do oddania strzału. Wyciągnął język dla lepszej precyzji. Zmrużył powieki dla większej celności. Wystrzelił.
Bach!
Pies zatrzymał się, zdezorientowany hukiem.
– Trafiłem? Kotański?! Trafiłem?! – zawołał.
Sołtys padł jak długi po środku nasennym wbitym w prawe jego udo.
– Czy wy robicie mi to specjalnie? – zapytał zza solidnego biurka poddenerwowany Waldemar, którego podwładni żartobliwie nazywali Chrobrym.
Hycle spojrzeli się po sobie. Spuścili głowy. Wstyd zsuwał ich z krzeseł. Szef mierzył pracowników surowym spojrzeniem.
– Emeryt w szpitalu. Kotańska wydzwania z pretensjami, że prawie uśmierciliśmy jej męża. Dodam, że chłop jest po dwóch zawałach. Bierze tabletki na cholesterol, przeciwudarowe, przeciwzakrzepowe i nie jestem w stanie powiedzieć, ile i na co jeszcze. Absolutnie nie powinien uczestniczyć w takim przedsięwzięciu. Żądanie
odszkodowania za uszczerbek na zdrowiu i odpowiedzialność za czyjąś niedoszłą śmierć. Na dodatek zostałem zbesztany przez jakieś niedogotowane mięso. Takie spotykają
mnie przyjemności po każdej waszej łapance.
– Nie przesadzaj, Waldek. Kotański wrócił już do domu. Ma się dobrze. Co myśmy takiego złego zrobili? Kundla złapaliśmy, a nawet uczyniliśmy dobrą przysługę. Chłopina chociaż porządnie się wyspał. Niejeden raz piłem z nim wódkę i skarżył się na bezsenność. A z wędlinami to żaden problem. Na nowo przemoczyć w solance…
– Skończ, proszę – przerwał mu wypowiedź. – Nie wy złapaliście, tylko ratownicy medyczni złapali. Psina wystraszyła się syreny w karetce i sama wskoczyła do klatki.
– Ale gdyby Sylwek nie zareagował w czas, to nie byłoby komu zamknąć drzwiczek – tłumaczył uparcie Kalisiak.
Nastała cisza. Zegar odmierzał sekundy. Wybiła dwunasta. Zakukała kukułka. Właściciel schroniska sięgnął po papierosa. Postawił popielniczkę na blacie. Uważał, aby nie poprószyć popiołem śnieżnobiałej koszuli. Nie był palaczem. Przynajmniej nie w zasięgu wzroku ukochanej żony, która nie tolerowała sztynku tabaki. Jednak nerwy, które spowodowały dokuczliwe pulsowanie tętnicy, potrzebowały nikotyny dla rozluźnienia.
– Pałka się przegięła, panowie. Damazy, po osiągnięciu przez ciebie wieku emerytalnego nadal kontynuowaliśmy twoje zatrudnienie. Tak jak prosiłeś. Niestety nie możemy dłużej tego ciągnąć. Umówmy się. Jesteś już za stary na tę pracę. Brak ci refleksu. Wiedziałem o tym, ale postanowiłem przystać na twoją propozycję. Zatrudniłem nawet młodego do pomocy, ale to przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
Staruszek posmutniał. Zmiął w rękach beret, którym otarł pot z czoła. Wbił w przełożonego przygnębiony wzrok. Czekał na decyzję.
– Od jutra idziesz na urlop, a po jego wykorzystaniu rozwiązujemy umowę na mocy porozumienia stron. Przykro mi, ale tak będzie najlepiej. I nie przesadzaj. Emerytura to nic strasznego. Młodsi od ciebie w tym zakładzie czekają z niecierpliwością, aż skończą lata jak ty.
– Nie wiesz, jak to jest, przyjacielu, kiedy masz czterdzieści sześć lat stażu pracy. Kiedy codziennie wstawałeś i czułeś się potrzebny. I nagle już nikt nie woła, nikt nie prosi…
– Teraz przydasz się wnuczkom, żonie i dzieciom. I to będzie początek właściwej drogi.
– Nie rozumiesz, ale i tak dzięki za wszystko. – Opuścił gabinet przygarbiony.
– Co do ciebie, Sylwester, to dam ci szansę. Nie mogę przecież winić cię za wybryk tego szaleńca z naładowanym aplikatorem w ręku. Umowa na okres próbny w następnym tygodniu dobiega końca. Starasz się i widać, że chcesz pracować w tym zawodzie. Chociaż nadal dziwię się, że obrałeś taki kierunek pomimo uzyskania tytułu magistra w innej profesji. Jednak, jak wspomniałem na rozmowie kwalifikacyjnej, musisz kierować furgonem. Masz przecież prawo jazdy. Nie rozumiem, dlaczego się od tego wzbraniasz?
Dziuba zacisnął dłonie na kolanach. W myślach śmignęło wspomnienie, które rozdzierało go od środka. Szczególnie, gdy był przetrzeźwiały.
– Nie wtrącam się – kontynuował szef. – Nie moja sprawa. Widzę, że coś cię trapi. Pozostali pracownicy mówią, że ciężko się z tobą porozumieć. Mnie akurat to nie przeszkadza, ale jako samodzielny hycel musisz kierować samochodem. Na obecną chwilę nie mogę pozwolić sobie na zatrudnienie kierowcy. Jest to nieekonomiczne. Kalisiak był wyjątkiem od reguły. Wiadomo, jeśli zgłoszeń na odłowienie bezpańskich psów będzie coraz więcej, to będzie potrzebnych i dwóch hyclów. Obecnie na akcję wystarczy jeden człowiek i tego się trzymajmy. Co innego wyposażenie. Planuję kupić nowy wóz. To sama przyjemność taki prowadzić.
Młodzieniec nie odrywał wzroku od podłogi. Opadła grzywka przysłoniła strapienie na twarzy. Waldemar zrobił kwaśną minę. Wiedział, że drąży temat, który go męczy. Westchnął.
– Nie przychodź na razie do schroniska. Przemyśl parę rzeczy. Daję ci czas. Niedużo, bo dwa tygodnie. Któryś z chłopaków pojeździ na razie za ciebie. Weź się w garść. Zadbaj o siebie. Nie chcę być niemiły, ale wyglądasz jak ostatnia łajza. Mówię to z dobroci serca. Jak sobie poukładasz myśli, to będzie na ciebie czekać nowy samochód i nowa umowa. Jeśli nie, to ja już nic więcej nie mogę zaradzić.
– Rozumiem. Zgadzam się. Dobry z pana człowiek. – Pociągnął nosem.
– Tak ponoć powiadają.
Wódz miał co do wyglądu podwładnego rację. Zaniedbany zarost i fryzura odpychały. Przepite źrenice budziły niepokój. Suche wargi, pragnące kilku kropel alkoholu, nie wróżyły niczego dobrego. Niewyprana i niewyprasowana odzież również.
– Do zobaczenia – rzekł Sylwester. – Ruszył ku drzwiom.
– Jeśli zdecydujesz się nie wrócić… – Waldemar zatrzymał rozmówcę w pół kroku. – To wiedz, że zawsze znajdziesz u mnie pomoc. Choćby i w innym wydaniu.
– Najlepsi są ludzie połączeni ze swoim sercem. Dziękuję i do widzenia. – Opuścił gabinet szefa.
Damazy otrzepywał w korytarzu biura garniturowe spodnie w kratę. Były zaprasowane na kant.
– Podsłuchiwał pan? – zapytał z wyrzutem.
– A jak myślisz, młody? Nieważne, kto głosuje, ale kto te głosy liczy. Mężczyznę w pewnym wieku trzeba traktować jak drogą porcelanową filiżankę z utłuczonym uszkiem. Nie ma za co i po co trzymać, ale wyrzucić szkoda. Co mi teraz pozostało?
– Odpoczywać. Zastanowić się.
– Nad czym?
– Jeśli miałby pan cały wolny dzień, to jakby go pan spędził?
– Nie wiem. Nigdy takiego nie miałem. Zawsze było jakieś zajęcie. – Oparł się o ścianę.
Z rozżalenia cisnął czapką o podłogę. Skrzyżował ręce na piersi. Od najmłodszych lat nie mógł usiedzieć w miejscu. Wszędzie było go pełno. Lubił pracę z ludźmi. Nie chciał rozstawać się z ulubionym etatem. Nie czuł się na tyle stary, żeby zejść na dalszy plan.
Dziuba pożegnał się z mentorem. Wyszedł z budynku. Na placu schroniska krzątała się rodzina szukająca owczarka niemieckiego dla córki oraz nowożeńcy, którzy przywieźli dwa szczeniaki znalezione w okolicy. Ktoś wrzucił je do worka, zawiązał koniec sznurkiem i pozostawił w rowie na pastwę losu. Sylwester uważał, że dla takich ludzi czeka osobne miejsce w piekle. Rozjuszony ruszył ku bramie, mijając poszczekujące psy. Zatrzymał się przy ostatnim boksie, gdzie zamknął kundla z łapanki.
– I co tak na mnie patrzysz? Na pewno znajdzie się rodzina, która się tobą zaopiekuje – powiedział.
Psiak wskoczył przednimi łapami na siatkę. Zaskamlał.
– Słaby ze mnie kompan. Prędzej przyniosę ci nieszczęście.
Podrabiany corgi postawił uszy. Przekręcił na bok pysk. Rozszerzył czarne ślepka, których kąciki zrobiły się wilgotne. Dziuba rozejrzał się dookoła. Koledzy z pracy byli zajęci obowiązkami.
– Zobaczysz, że jeszcze będziesz tego żałował, ale jak chcesz.
Przyniósł po kryjomu obrożę i smycz z magazynu. Otworzył niespostrzeżenie klatkę. Założył uwięź na biało-biszkoptowy kark mieszańca. Opuścili teren firmy niezauważeni. Kilometry do odciętej od świata chaty przemierzali w milczeniu. Pogoda się zmieniła. Szare chmury się rozeszły, ale za to zrobiło się parno jak przed burzą. Wszystko przez słońce, które grzało mokrą ziemię. Żwir wysuszył się tak, że chrzęścił pod podeszwami butów. W trawie cykały koniki polne. Dziuba zauważył połyskującą, szklaną butelkę na rozdrożu. Schował ją za pas. Szanował naturę. Znał dobra, jakie okazywała w podzięce za ratunek przed bezmyślnością i wandalizmem.
Po niespełna półgodzinie dotarli na posesję. Azor oznaczył teren, obsikując, wszystko, co tylko się dało. Tak właśnie nazwał kompana. Nie wiedział, dlaczego akurat to imię. Wydawało mu się, że każdy pies to Azor. Przyczepił uprząż do belki w szopce na drewno. Miał pewność, że nowy towarzysz ucieknie. Na początku musiał dać mu czas na oswojenie się oraz zapoznanie rewiru. Wierzeje pozostawił otwarte. Przyniósł miski z wodą i jedzeniem. Rozłożył koc na posłanie. Psina położyła się, podpierając pysk o włochate łapki. Zasnęła zmęczona przygodami dnia.
------------------------------------------------------------------------
1.
1 Fragment piosenki Maryli Rodowicz pod tytułem Szparka sekretarka.