- promocja
- W empik go
Dzikie Dziecko Miłości - ebook
Dzikie Dziecko Miłości - ebook
W Thornie grasuje zabójca. Masowe groby na terytorium wilków rzucają podejrzenia na kogoś z ich stada. Tyle że przy jednym z ciał znaleziono dokumenty Darii, młodziutkiej wampirzycy.
Kim właściwie jest Daria? Jaki jest jej udział w tych zabójstwach?
Namiestniczka Dora Wilk i Roman, lokalny książę wampirów, jednoczą siły i gromadzą ekipę do zadań specjalnych.
Wiedźma, wampir, szaman, nekromantka i patolożka, która próbuje się pogodzić ze swoją magiczną naturą – to brzmi jak początek niezłej afery… a nawet nie dotarliśmy do miodożerów!
Gęsta intryga, kryminalne śledztwo, skomplikowane relacje i niezmiennie spora dawka humoru.
"Dzikie dziecko miłości" Anety Jadowskiej to:
- pozycja obowiązkowa dla fanów serii o Dorze Wilk, toruńskiej policjantce-wiedźmie;
- samodzielna historia. Nie trzeba znać poprzednich części, by cieszyć się lekturą;
- bogactwo istot magicznych: wampiry, wilkołaki, wiedźmy, ale też aniołowie i pogańskie bóstwa.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-472-0 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sprawa od samego początku śmierdziała. Już samo to, że wypłynęła tuż przed Halloween, powinna być dla Dory sygnałem ostrzegawczym. Uwielbiała to święto, ale nawet zaślepiona miłością musiała przyznać, że ludziom w tym czasie odwala. Magicznym nawet bardziej. Cała szajba, która siedzi w nich głęboko przez cały rok, w ostatnim kwartale wybucha jak ciepły i wstrząśnięty szampan.
Dora była naiwna. Gdy wrzesień minął spokojnie, a październik też wydawał się w miarę do ogarnięcia, zaczęła robić plany. I los musiał jej pokazać środkowy palec.
Stojąc w starym parku nad rozgrzebanym grobem, wiedziała, że to nie będzie łatwa sprawa. Takie już jej szczęście, że zamiast szykować się na powrót faceta, po jego długiej, trzymiesięcznej delegacji w piekle, nurzać ciało w pachnących kąpielach i nacierać wonnościami, ona tarza się w masowych grobach, a jej ciuchy i włosy przesiąkają smrodem starego i świeżego rozkładu. Ten, kto był winien tej sytuacji, naprawdę będzie musiał się wytłumaczyć, bo bogini frywolna świadkiem, że zupełnie inaczej to planowała.
*
Zaczęło się późnym popołudniem, prawie wieczorem.
Wróciła z Torunia ze spotkania z Witkacym i jego nastoletnią córką. Przez kilka godzin, w plenerze, smagana wiatrem i nawracającym deszczem, realizowała się jako nauczycielka ochrony przed czarną magią. Dobrze, że nie była bohaterką książek dla młodzieży, bo skończyłaby z tłustymi włosami i niezdrowym przywiązaniem do dawnej miłości – a tak pozostała do końca lekcji nieco zirytowaną sobą. Wiktoria, zwana też Kurczaczkiem, była inteligentną szesnastolatką. Nauka nie sprawiała jej kłopotu. Tyle że nie miała za grosz cierpliwości i próbowała robić zaklęcia na skróty, omijając bezpieczniki i ochronne słowa.
Dora ją rozumiała. Sama miała osiemnaście lat, gdy odkryła, że jest magiczna, trafiła na szkolenie i uświadomiła sobie, że ma dobre piętnaście lat w plecy, bo większość magicznych dzieci zaczyna naukę w wieku lat trzech. Pamiętała doskonale, jak frustrujące jest uczęszczanie na zajęcia z podstaw magicznych z przedszkolakami. Podobnie jak dławiącą bezsilność i wstyd z powodu własnej indolencji. Ani Dora, ani Kurczaczek nie ponosiły winy za to, że świat magicznych był dla nich tajemnicą o kilkanaście lat za długo, ale rozumiały to tylko na poziomie racjonalnym. Emocje paliły żywym ogniem. Dora z tego wyrosła, nauczyła się wystarczająco wiele, by zyskać pewność siebie i korzystać ze swoich mocy z poczuciem dobrze wypełnianego potencjału. Kurczaczek wciąż miała to przed sobą.
Dlatego Witkacy, przyjaciel i były partner z policji, poprosił o pomoc właśnie Dorę. Wiedział, że zrozumie problemy jego córki, i może razem zdołają uratować dziewczynę przed spędzeniem kolejnego Samhain w szpitalu po którymś z rzędu, zagrażającym życiu wypadku.
Bariera między światami była cieńsza niż zwykle. Stworzenia i rzeczy mogły się przedostawać zza welonu i hasać po świecie śmiertelników. Co gorsza – przesączało się z Zaświatów wyjątkowo dużo eteru, a ten pasł duchy tak, że osiągały formę ektoplazmowych kulturystów.
Kurczaczek nieźle sobie radziła z ich zaczepkami. Miała swoje ochronne kamienie, a na skórze wzory z henny, regularnie odnawiane. To jednak nie wystarczało na upasione eterem upiorzyska i magiczne kreatury skoncentrowane na tym, by zamienić jej życie w piekło. Niektóre duchy kochały szamanów za możliwości, jakie przed nimi otwierali. Inne nienawidziły ich z zaciętością wartą lepszej sprawy. Z jakiegoś powodu upatrzyły sobie Kurczaczka. Może uznały, że nastoletnia szamanka w trakcie szkolenia jest łatwym celem, może chciały uderzyć w jej ojca… Tego Dora nie wiedziała, ale sytuacja zrobiła się zwyczajnie niebezpieczna. Witkacy nie mógł wszędzie chodzić za córką. A gdy upiory zaczęły nawiedzać ją w szkole, mimowolnie ściągała zagrożenie na resztę dzieci, w pełni ludzkich i niczego nieświadomych. Były partner Dory zdecydował, że wypisze jej zwolnienie na newralgiczny tydzień przed i tuż po Samhain, a dziewczyna najlepiej wykorzysta ten czas, przechodząc intensywny kurs w szkole Nissima, zwykle weekendowej. Poprosił też Dorę o pomoc w nauczeniu Wiktorii zasad magicznego BHP, naiwnie zakładając, że wiedźma faktycznie pamięta o takich detalach jak bezpieczeństwo w ogniu walki. Niewykluczone, że zrobił to celowo – może obie miały się tego dnia czegoś nauczyć.
Spędziły sześć godzin na cmentarzu po drugiej stronie Wisły, tym samym, na którym młoda nie tak dawno przywołała armię duchów i prawie ściągnęła zagładę na miasto. Dziś był to już całkowicie wyegzorcyzmowany i potencjalnie najbezpieczniejszy kawałek przestrzeni w okolicy.
Dora uczyła dziewczynę budować barierę ochronną równie mocną jak okrąg, ale bez konieczności zakorzeniania go w ziemi. Pokazała jej, jak odbijać energię, zdołała nawet wykrzesać z palców Kurczaczka odrobinę iskier ochronnych. Był to całkiem dobry wynik jak na pierwszą lekcję. Nie wiedziała, czy to wystarczy przeciwko upiorom, ale na magiczne kreatury, z którymi zdarzało się Dorze mierzyć, przeważnie działało skutecznie. Jeśli okazywało się niewystarczające, miała miecz i glocka, ale Witkacy marszczył się jak mops, gdy tylko wspominała o ostrej broni. Ojcostwo weszło mu w krew i zgubił gdzieś zapasu luzu.
Dobiegała osiemnasta, gdy Dora przechodziła przez bramę między realnym miastem a Thornem. Było już niemal ciemno, naprawdę zimno i dżdżysto, więc jej włosy i kurtka szybko nasiąkały wilgocią. Cieszyła się, że wraca do domu, ale radość mąciła świadomość, że mieszkanie jest opustoszałe i wychłodzone. I że nikt na nią nie czeka.
Była to jej codzienność od prawie trzech miesięcy, od kiedy Miron musiał pojechać do dziadka. Dora nie miała pewności, w jakim stopniu wiązało się to z subtelnym jak młot pneumatyczny przygotowywaniem wnuka do przejęcia tronu, a w jakim z problemami zdrowotnymi Luca, które zmusiły go do wysłania alarmującej wiadomości. Natychmiast po jej odebraniu Miron się spakował i opuścił dom, nie wiedząc, kiedy będzie mógł wrócić.
Przez kolejne dwa miesiące mieszkała tylko z Joshuą, który jednak wygrywał właśnie konkurs na pracoholika roku i spędzał większość doby w szkole Nissima, bo z nowym semestrem prawie podwoiła im się liczba uczniów. Wielu z nich mieszkało w internacie, więc byli na głowie kadry nauczycielskiej całodobowo. Dora wracała do pustego mieszkania, ale przynajmniej wieczorami jedli coś razem, pili wino i oglądali seriale. A potem Joshua został wybrany na opiekuna zielonej szkoły. Dosłownie zielonej, bo był to intensywny kurs zielonej magii, gdzieś w głuszy, z dala od cywilizacji. Z grupą ośmiu młodocianych zielonych magów ruszyli szukać przygód.
Tak oto Dora została kompletnie sama. Pierwszy raz od lat nie miała współlokatora, a w domu panował idealny spokój. Nie potykała się o niczyje buty stojące na wycieraczce tuż za progiem. Nikt nie zapominał zabrać ze stołu butelki z mlekiem. Nie było nikogo, kto zostawiłby podniesioną klapę w toalecie. Nie sprawiało to bynajmniej, że Dora była mniej nieszczęśliwa. Syndrom opuszczonego gniazda, epizod depresyjny i tęsknica granicząca z obłędem dopadły ją już po kilku dniach. Niechętnie wracała do siebie. Zdarzało się coraz częściej, że jak ćma barowa siedziała w Szatańskim Pierwiosnku do zamknięcia.
Kusiło ją to i tego dnia, ale była głodna i przemoknięta, więc wyminęła mrugający neon ulubionej knajpy i wdrapała się po schodach do mieszkania.
Przebrała się w suche, ciepłe dresy i dobre dziesięć minut bawiła się myślą o ugotowaniu kolacji. Wyciągnęła patelnię i puszkę pomidorów, patrzyła na nie przez chwilę, jakby czekała na natchnienie, po czym schowała z powrotem. Gotowanie dla jednej osoby naprawdę nie miało sensu. Złożyła dwie kromki chleba tostowego i żółtego sera, włożyła je do opiekacza i czekała, aż urządzenie da zielone światło i będzie mogła zjeść swój posiłek zmęczonego bóstwa. Parząc sobie ręce, na stojaka, wgryzła się w tost. Nie miała nawet energii, by sięgnąć do lodówki po ketchup, choć z nim pewnie smakowałby lepiej.
– Gdyby mnie teraz widzieli – mruknęła z ustami pełnymi gorącego sera. Nie przypadkiem to Miron i Joshua wzięli na siebie aprowizację w tym stadle. A jeśli bez nich w pobliżu żywiła się tostami i chińszczyzną, to cóż, było w tym równie wiele ich winy, ile jej. Opuścili ją i musiała jakoś przeżyć. Zanim wrócą, nad paskiem dżinsów mogła jej się pojawić oponka pełna żółtego sera. I za to też będą odpowiedzialni.
Nie skończyła drugiej kanapki, kiedy rozległo się walenie do drzwi.
Jedno z tych, po których od razu wiadomo, że ktoś umarł, gdzieś się pali albo w kierunku Ziemi zmierza meteoryt. Wepchnęła do ust ostatnie kęsy, parząc sobie podniebienie, i poszła otworzyć.
Na progu stał nastoletni wilk, spocony i zdenerwowany. Kojarzyła go z widzenia, był jednym z młodszych w stadzie Borysa, miał piętnaście, może szesnaście lat. Cały się trząsł. Młody wiek, hormony i silne emocje sprawiały, że ledwie trzymał ludzką skórę na grzbiecie. Gdyby zajrzała mu w usta, pewnie zobaczyłaby już wilcze kły.
– Uspokój się, młody – powiedziała, nasycając głos tonem alfy.
Ostatnim, czego potrzebowała, był przemieniony szczeniak. Cokolwiek go tu przygnało, musiało być pilne. Jeśli młody się zmieni, ona nie wyciągnie z niego informacji przez kolejną godzinę. Położyła mu dłoń na ramieniu i zacisnęła palce, wyczuwając drżenie mięśni. Pozwoliła mu poczuć ten nacisk, znaleźć w nim kotwicę w dotychczasowej formie. Odetchnął, jakby napięcie częściowo puściło. Wciąż wyglądał na roztrzęsionego, ale jego ciało nie walczyło już z nadchodzącą przemianą.
– Borys cię przysłał? – zapytała. Wydawało się to logiczne, był bowiem alfą miejscowego stada wilków, a ten szczeniak należał do niego.
Chłopak pokręcił głową. Znów wydawał się bardziej zdenerwowany, jakby myśl o przywódcy potęgowała jego stres. Dora ponownie zacisnęła palce na jego ramieniu.
– Staszek, miał dziś dyżur… Powiedziałem mu, co znaleźliśmy, a on kazał mi do ciebie biec jak najszybciej. Sam pojechał po Borysa.
Zatem to nie alfa miał kłopoty. Jednak fakt, że zdaniem Staszka sprawa wymagała ich obojga, nie zwiastował niczego dobrego. Znała tego wilka – dobrze po czterdziestce, opanowany i rozsądny. Nie spanikowałby na widok byle pierdoły.
– A co dokładnie znaleźliście? – dopytała. Kolejny raz musiała ścisnąć ramię chłopaka, bo adrenalina skoczyła mu na samo wspomnienie, a oczy zaczęły połyskiwać srebrzyście, jak u wilka. Poruszył szczęką, chcąc rozluźnić napięcie wywołane obecnością wilczych zębów we wciąż ludzkiej szczęce.
– Grób, całkiem na dziko, nieoznaczony… Myśleliśmy z chłopakami, by go po prostu zakopać z powrotem, ale Staszek powiedział, że nie wolno, bo zwłoki poza cmentarzem to poważna sprawa, zwłaszcza takie… i że musisz je zobaczyć.
Przymknęła powieki. O tak, zwłoki poza cmentarzem, w nieoznakowanym grobie, zdecydowanie klasyfikowały się jako poważna sprawa. Ci, którzy zmarli śmiercią naturalną czy popełnili samobójstwo, rzadko w takich kończyli. A to wskazywało na jeden możliwy scenariusz.
– Gdzie ten grób?
– To niby nasze terytorium, ale nie mamy z tym nic wspólnego, słowo! – zapewnił.
Mówił szybko, wymachując rękoma. Wyłapywała słowa klucze: „trup”, „poza cmentarzem”, „wilcze terytorium”. Wierzyła mu. Gdyby mieli w tym jakikolwiek udział, z ciała zostałyby zapewne szczątki niewarte zakopywania. A jeśliby jednak je zakopali – po co mieliby ją o tym informować? Byłoby to niepraktyczne, a Dora doskonale wiedziała, jak ważna dla wilków jest praktyczność.
– Poczekaj chwilę – powiedziała – przebiorę się i pojedziemy na miejsce.
Przytaknął gorliwie. Pewnie obawiał się reakcji Staszka i Borysa, gdyby wrócił sam. Jeśli polecenie brzmiało: „Przyprowadź Dorę Wilk”, nic prócz przyprowadzenia jej na miejsce nie mogło gwarantować zadowolenia alfy.
Poszła do sypialni, zmieniła domowe spodnie na wytarte dżinsy, których nie będzie jej szkoda wyrzucić, jeśli robota okaże się naprawdę paskudna. Założyła termoaktywkę i ciepłą bluzę z kapturem. Wieczory bywały już zimne, po całym dniu na świeżym powietrzu wiedziała, czego się spodziewać. Wciągnęła wełniane skarpety i glany. Przydadzą się, skoro w planach był rozkopany grób w lesie. Przypięła do pasa kaburę z pistoletem i pochwę z mieczem. Wolała być przygotowana na więcej niż na mniej. Zaplotła ciasny warkocz – trupi zapach lubił wnikać we włosy naprawdę głęboko. Wychodząc z sypialni, złapała jeszcze ramoneskę, zestaw magiczny i przepastną torbę.
Dwa tosty nie zaspokoiły całodniowego głodu, ale jeśli to, co ją czekało, wstrząsnęło szczeniakiem, napełnianie sobie żołądka nie wydawało się rozsądnym pomysłem. Już w progu cofnęła się i zostawiła na stole liścik dla Mirona i Joshui: „Trup u wilków. Namiestniczka w akcji. Pod telefonem”. U dołu narysowała małe serduszko, bo wiadomość wydała się jej zbyt sucha. Prawdopodobieństwo, że wrócą przed nią, nie było duże, ale dzięki temu nie czuła się osamotniona. A gdyby coś poszło źle, będą wiedzieli, w którym miejscu zaczęła się jej przygoda.
– Gdzie to dokładnie jest? – zapytała szczeniaka, gdy byli już na schodach.
– Przy starym sanatorium, na północnej granicy miasta – powiedział.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, zorientowawszy się, że zamierza iść tam pieszo. Dziesięć kilometrów? Dla niego to może była przebieżka, ale w żadnym razie nie dla niej. Nie przy tym zimnym wietrze, który owszem, zostawiał w ciele drobinki magii, lecz jednocześnie wywiewał ciepło. Skierowała się na parking, do swojej poobijanej ravki. Szczeniak podążył jej śladem.
– Jak się właściwie nazywasz? – zapytała w czasie jazdy.
– Kuba.
– Z pierwotnego stada czy przyjechałeś z Borysem?
Nie powinno mieć to znaczenia, ale miało. Pierwotne stado pod rządami Brunona flirtowało sobie radośnie z faszyzmem. Borys przybył i zrobił z tym porządek, ale co tam wilkom we łbach zostało, trudno powiedzieć. Nikt nie podskakiwał alfie, jednak głupota bywa nieuleczalna.
Szczeniak nie wydawał się urażony pytaniem.
– Przyjechaliśmy z mamą już po powrocie Borysa. Mieszkaliśmy tu chwilę wcześniej, ale musieliśmy uciekać. Mama i Bruno nie dogadywali się najlepiej. Szło na noże i pazury.
Uśmiechnęła się pod nosem, pewna, że polubiłaby matkę Kuby.
Młody dawał jej wskazówki, którędy ma jechać. Nie zawracał sobie głowy ulicami jednokierunkowymi i zakazami wjazdu, bowiem zwykle przemieszczał się pieszo. Na prawo jazdy był o wiele za młody.
Szybko skończyła się miejska zabudowa i wjechali w dzielnicę leżącą na peryferiach, z luźno rozrzuconymi domami. Potem budynków zrobiło się jeszcze mniej, a zagajniki płynnie przeszły w gęsty park, by dalej przeobrazić się w stary las.
Im bardziej oddalali się od głównej drogi, tym robiło się ciemniej. Dora jak nic przegapiłaby starą bramę, gdyby Kuba nie wskazał jej zarośniętego zjazdu. W miarę zagłębiania się w park napotykali coraz starsze drzewa. W podmiejskich dzielnicach urzędowały zielone wiedźmy, ich magia wpływała też na pobliskie lasy, parki i całą okoliczną zieleń. Mimo że byli ledwie kilka minut jazdy od miasta, drzewostan sprawiał wrażenie przeniesionego z głębokiego boru.
Szutrowa droga zwężała się, gałęzie krzewów malinowych i jeżyn płożyły się nisko i gęsto, zahaczając o podwozie. Na powrót stała się szersza w rejonach starego sanatorium. Ciemny, opuszczony budynek z częściowo zerwanym dachem, oknami zabitymi deskami tak niedbale, że dzieciaki wytłukły szyby, wyglądał jak plan zdjęciowy horroru. Minęli ponure gmaszysko i ponownie zagłębili się w park.
Październikowy zmrok, czarne gałęzie odcinające się od podmalowanego zachodem słońca nieba i zapowiedź rozkopanego grobu podziałały na wyobraźnię Dory. Wzdrygnęła się, słysząc pohukiwanie puszczyka. Zacisnęła palce na kierownicy, manewrując na wąskiej, wyboistej ścieżce.
Zaparkowała w miejscu, w którym od biedy była w stanie wykręcić, dalej mogło być tylko gorzej.
– To już niedaleko, jakieś dwadzieścia metrów od drogi – powiedział Kuba.
Wysiadła, wzięła z bagażnika dużą latarkę i ruszyła za przewodnikiem między drzewa.
Ciekawe, czy ten, kto zakopał tu zwłoki, wybrał to miejsce dlatego, że dalej nie był w stanie dostać się samochodem? A może obawiał się świadków? Dwadzieścia metrów od ścieżki to jednak spora odległość dla człowieka niosącego ciało. Podłoże było nierówne, stopy grzęzły w poduszkach mchu, a jeżyny czepiały się spodni. Ten ktoś musiał być dosyć silny i zdeterminowany.
– Często tu bywacie z chłopakami? – zagadnęła Dora.
Kuba milczał, jakby się zastanawiał, która odpowiedź nadaje się dla jej uszu.
– Nie interesuje mnie to, czy powinniście tu być i co tu właściwie robicie. Też miałam kiedyś piętnaście lat, więc mogę się domyślić. Po prostu zastanawiam się, czy ktoś tu bywa regularnie. Czy wyczulibyście zapach obcego?
Wzruszył ramionami.
– Bywamy w sanatorium co jakiś czas… ale to nie tak, że patrolujemy teren.
Kiwnęła głową. Nastoletnie wilki nie różniły się specjalnie od nastoletnich ludzi. Kuba i jego koledzy pewnie kurzyli papierosy, popijali piwo i bawili się w dorosłych.
– A obchód? Strażnicy się tu zapuszczają?
– Raz, dwa razy dziennie objeżdżają teren, ale autem, drogą. Nie zagłębiają się w las.
Odnotowywała te szczegóły w pamięci. Nie sądziła, by to był przypadek. Ten, kto podrzucił tu ciało, musiał zrobić rekonesans. Tylko idiota w ciemno pozostawiałby zwłoki na terytorium wilków.
Albo ktoś zupełnie obcy, kto nie wiedział, że to ich ziemia.
– Już prawie jesteśmy – powiedział Kuba, wskazując na drzewo, na którym powiewał kawałek żółtej tkaniny.
Oznaczyli miejsce, bystre dzieciaki. W gęstym zapachu butwiejącego drewna i wilgotnego mchu nie było łatwo wytropić woń rozkładu. Dorę znów zastanowiło, czy to zbieg okoliczności, czy też sprawca dokładnie zaplanował, gdzie zakopie zwłoki.
Potrzebowała mniej niż minuty, by zrozumieć, że wilki miały rację. Było grubo.
*
To nie był zwyczajny grób. Nieco ponad półtora metra długości, może osiemdziesiąt szerokości, co najmniej metr głęboki. Rozkopany, jakby coś wygrzebywało się na powierzchnię. Pryzmy ziemi w jednym końcu wyglądały jak robota wielkiego kreta – pod warunkiem że kret miał bose, ludzkie stopy w niewielkim rozmiarze, gdzieś między 36 a 39, bo taki właśnie ślad był odciśnięty w miękkiej, wzruszonej ziemi. Sfotografowała go komórką, wiedząc, że prędzej czy później ktoś go zadepcze.
Dora zauważyła coś jeszcze. Mimo że lokator zdawał się zniknąć jakiś czas temu, grób nie był pusty. Ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, Dora uklękła przy brzegu i sięgnęła w głąb, odgarnęła dłonią trochę ziemi i odsłoniła grubą, mleczną folię. Wewnątrz prawie na pewno było ciało. Piętrowy grób – pomyślała z irytacją. – Jak efektywnie!
Już miała wstać, ale jej uwagę przykuł błysk żółci. Wyciągnęła z torby rękawiczki lateksowe. Noszenie ich przy sobie było starym nawykiem, jeszcze z pracy w policji. Nie tęskniła za ich zapachem ani za tym, jak ciasno przylegały do dłoni.
Rozgarnęła ziemię, zacisnęła palce na jaskrawym materiale i mocnym szarpnięciem wydobyła wielką skórzaną torbę, modną i raczej kosztowną. Jeśli należała do ofiary, mogła zawierać istotne wskazówki, mimo to Dora odłożyła ją na bok – w pierwszej kolejności musiała potwierdzić podejrzenia co do zawartości pakunku na dnie grobu.
Pochyliła się głębiej, balansując na samej krawędzi wykopu, aż ziemia zaczęła się osypywać pod jej ciężarem, i zajrzała pod rozdarty kawałek folii. Ludzkie żebra i mostek, z resztkami tkanek wciąż przyczepionymi do kości. Kiedy poruszyła folię, smród tłuszczowosku i rozkładu przebijał wszystkie inne zapachy, jakby czekał zaplombowany, by porazić zmysły. Odsunęła się od krawędzi, obawiając się, że jeszcze kilka sekund, a wpadnie do środka albo puści pawia.
Szczeniak trzymał się na dystans, stojąc na krawędzi polanki. Mogła się założyć, że to najbliższe miejsce, gdzie smród już nie dociera. Starała się nie oddychać przez nos, nie zamierzała okazać słabości. Jeden paw, a gadania na lata.
Przez chwilę wpatrywała się w niewielki odcisk stopy i żółtą torbę. Dwie istotne wskazówki co do tego, co mogło się tu wydarzyć. Cholera.
Wyciągnęła komórkę i wybrała numer do Katii, zadowolona, że ma namiar na najlepszą nekromantkę w mieście. Jeszcze nie tak dawno musiałaby po nią wysłać Kubę (nekromantka i nastoletni wilk, początek niezłego dowcipu), szczęśliwie zasięg w Thornie poprawił się w ostatnich latach. Olaf, alfa wilków z Trójprzymierza, zrewolucjonizował komunikację po magicznej stronie. Połowa alternatywnych miast korzystała już ze wzmacniaczy sygnałów jego projektu i aparatów komórkowych kompatybilnych z nową technologią. Olaf bez wątpienia nieprzytomnie się na tym wzbogacił, ale należało mu się. Technologia wciąż nie była doskonała i nawiązanie połączenia między miastami – alternatywnym i realnym – bywało wyzwaniem, a czasami linie magiczne zagłuszały sygnał, ale lepsze to niż nic.
Przyjaciółka odebrała niemal od razu.
– Mam nadzieję, że nie masz randki? – zapytała Dora.
– Powinnaś mieć nadzieję, że ją mam.
– W innych okolicznościach przyznałabym ci rację, ale jeśli romantyczny wieczór zmierzałby w stronę upojnej nocy, miałabym wyrzuty sumienia, wzywając cię na miejsce zbrodni.
Katia westchnęła.
– To dobrze, że moje plany na wieczór zakładały tylko niezdrową ilość lodów i seriali, prawda? Co tam dla mnie masz?
– Cholera wie. Coś wyszło z grobu, o własnych siłach. Ożywieniec, zombie, może pluj. Twoja działka, jak sądzę.
– Plącze się tam gdzieś w zasięgu wzroku?
Dora rozejrzała się wokół, świecąc latarką po krzakach.
– Żadnego zombie nie stwierdzam.
– To jakiś cmentarz? Ma mur, ogrodzenie, bramę? – dopytywała Katia.
– Niestety. Jestem w parku przy starym sanatorium, w północnej części Thornu. Mogę wysłać wilka, żeby czekał na ciebie przy bramie wjazdowej, niełatwo tu trafić.
– Poradzę sobie, moja magia wyczuje trupa, również ożywionego. Będę za dwadzieścia minut. Jestem za dobrze ubrana, by wycierać się w płynach ustrojowych nieumarłych.
Dora odhaczyła w myślach „nieumarłego” z listy spraw do załatwienia. Zostało jeszcze ciało w folii. Potrzebowała patologa.
Westchnęła, wybierając numer. To nie będzie tak przyjacielska rozmowa jak z Katią. Ksawery Matuszko objął stanowisko patologa w Thornie przed niespełna rokiem, a już zasłużył na opinię osoby trudnej, kłótliwej i mało elastycznej. Może po drugiej stronie bramy, w realnym Toruniu, byłby kompetentny, tu nie miał na to szans. Dora próbowała sobie z nim radzić. Tylko raz w tygodniu życzyła mu szybkiego i bolesnego zgonu. A sobie życzyła nowego patologa, który nie będzie miał tak nieznośnego charakteru i irytującej osobowości. Kogoś nudnego, pracowitego i lubiącego wyzwania, jakie stawiała praca specjalisty medycyny sądowej w magicznym mieście. Niby niewiele, jednak Ksawery nie dysponował żadną z tych cech. Był wrzodem na dwunastnicy świata. A jego obecność po tej stronie bramy – wynikiem fatalnych braków kadrowych. Niewielu magicznych z wykształceniem medycznym i odpowiednią praktyką odpowiedziało na ogłoszenie. Gdy odrzucili jawnego nekrofila oraz nekromantę z trupią gorączką, został Matuszko. Dora znała kogoś o niebo lepszego, ale jej ręce były związane. Na razie. Tymczasowo była skazana na Matuszkę.
W czasie pięciominutowej rozmowy zaserwował Dorze wykład o nadgodzinach, ona zacytowała mu ustęp z jego umowy o pracę, w której jak byk stało, że sytuacje nadzwyczajne są priorytetowe. Tak, podwójny grób w parku to bez wątpienia sytuacja nadzwyczajna. Musiała mu też przypomnieć, że to ona, jako Namiestniczka, decyduje, jak zaklasyfikować konkretne zdarzenie. I nie, nie uważa, by fakt, że ciało owinięto w folię i porzucono w nieoznakowanym grobie, świadczył o śmierci z przyczyn naturalnych. Matuszko wciąż dyskutował, aż w końcu zapytała go, czy pamięta, że jego kontrakt kończy się w marcu, za niespełna pół roku, a Starszyzna może, ale nie musi go przedłużyć. Nie omieszkała dodać, że ona, Dora, będzie wystawiać mu rekomendację, skoro z powodu stanowiska ma z nim więcej styczności niż członkowie Starszyzny.
Nie zrobiło to na nim wrażenia. Oświadczył, że będzie rano, koło dziesiątej.
Przez chwilę zastanawiała się, czy wysłanie po niego zdecydowanych na wszystko wilków uchodziłoby za mobbing. Chyba nie, dopóki nie zaczęłyby mierzyć do niego z pistoletów lub podgryzać.
Jedyną zaletą tego, że przyjedzie dopiero nazajutrz, było to, że może wyminą się z Katią. Tych dwoje szczerze się nienawidziło i nie miało problemów ze wzajemnym informowaniem się o tym.
Kończyła rozmowę z patologiem, kiedy za plecami usłyszała trzask gałęzi i memłane przekleństwa. To Borys i Staszek przedzierali się przez gęsto zarośnięty teren z kierunku przeciwnego niż ten, z którego przyszła z Kubą.
– Co my tu mamy? – zawołał Borys tonem wielkiego, ważnego alfy.
Był rozczochrany, flanelową koszulę miał krzywo zapiętą. Dora była pewna, że Staszek przeszkodził mu w czymś znacznie przyjemniejszym niż jedzenie tostów. Ale ponieważ była kobietą samotną i opuszczoną, poczuła odrobinę satysfakcji, że nie tylko ona musi się dziś obejść smakiem.
– Trupa. Na waszym terytorium. Chcesz mi coś powiedzieć? – odpowiedziała tonem twardej i nieustępliwej Namiestniczki.
– Doskonale wiesz, że po nas nie zostają groby i trupy.
– I zombie – dodała. – Coś wyszło z tego grobu.
Borys spoglądał na nią z niedowierzaniem, jakby upewniał się, że nie żartuje.
– Cholerne Halloween, zawsze przyciągnie jakieś gówno z drugiej strony welonu – powiedział i splunął przez lewe ramię.
Trudno jej się było kłócić z tym stwierdzeniem.
Czekając na Katię, mogła zająć się czymś pożytecznym albo marudzić z Borysem. Niewyspanym i niezaspokojonym, bo niespełna trzy miesiące temu urodził mu się syn. Oczko w głowie całego stada, ale też konkretna przyczyna zarwanych nocy. Dotychczas, jeśli się nie wysypiał, to z powodu harców mających doprowadzić do poczęcia – na tyle burzliwych i hałaśliwych, że plotki o nich dotarły nawet do Dory. Stado od miesięcy robiło zakłady, czy po zajściu Kseni w ciążę poziom decybeli i energii miłosnych igraszek spadnie. Ci, którzy obstawiali, że tak, rozstali się z forsą. Dora zgarnęła kilka stówek.
– Jak daleko stąd jest wasz samochód? – zapytała Borysa.
– Jakieś sto metrów przez zarośla.
Pokiwała głową. Pomysł, by ktoś przejechał koło siedziby wilków i w głębi ich terytorium wykopał grób, a następnie zostawił w nim co najmniej dwa ciała, uznała za zbyt szalony. Była niemal pewna, że sprawca przybył tą samą drogą co ona, od strony miasta.
Borys i Staszek tylko rzucili okiem do dołu, a potem oddalili się z godnością na krawędź polany, dołączając do Kuby. Jakimś cudem zdołali przy tym wyglądać na pewnych siebie twardzieli, a nie targanych mdłościami wymoczków.
Dora zabrała się do roboty, a przynajmniej do tej jej części, którą mogła wykonać sama, zanim pojawi się Katia i patolog. Rozłożyła na ziemi dużą, foliową torebkę dowodową i sięgnęła po wydobyte z grobu znalezisko. Torba wyglądała zaskakująco świeżo. Ani skóra, ani tkanina w środku nie nosiły śladów wilgoci czy zgnilizny. Na pewno była w lepszym stanie niż ciało w folii i Dora nie sądziła, by leżały w ziemi równie długo – było bardziej prawdopodobne, że torba należała do nowszego ciała albo do sprawcy. Czy kobieta mogłaby dźwigać ciało przez kilkadziesiąt metrów? Ludzka pewnie nie, ale mieszkańców Thornu cechowała nie lada kreatywność. Ona dałaby sobie radę, choć pewnie rzucałaby przekleństwami i pytała samą siebie, czy naprawdę nie było dogodniejszego miejsca do podrzucenia zwłok. Tu rodziło się jeszcze jedno pytanie – czy to miejsce było szczególne z jakiegoś powodu?
Wewnątrz torby znalazła portfel, również bez żadnych śladów wilgoci, tłuszczowosku, zgnilizny. Nawet specjalnie nie śmierdział. Mieścił rządek kart kredytowych, dokumenty i przepustkę służbową. Interesujące. Zajrzała do przegródki na monety. Kwitek parkingowy sprzed trzech dni. Teraz miała pewność – torba bezsprzecznie nie należała do ofiary w folii, martwej od co najmniej trzech miesięcy.
To zostawiało Dorze dwie możliwości. Postanowiła zachować je dla siebie, dopóki Katia nie pomoże jej ich zweryfikować i określić, która jest bardziej prawdopodobna. Ostatnie, czego chciała, to wojny między wilkami a wampirami. A jeśli to wampirzyca zabija i podrzuca ciała na terytorium wilków, rozpęta się piekło.
O planach na Halloween czy nawet zimowe przesilenie i Jule Dora będzie musiała po prostu zapomnieć. Mogła się pogodzić ze stratą Halloween, ale dalej w wyrzeczeniach nie zamierzała się posuwać.
Katia pojawiła się po pół godzinie.
– Cholera jasna, Dora, aleś nam znalazła rozrywki na piątkowy wieczór – jęknęła. – Wiem, że mnie lubisz, ale żeby od razu mi serwować niezabezpieczone cmentarzysko?
– Nie przesadzajmy, jeden podwójny grób to jeszcze nie cmentarz – zaprotestowała.
– Dziewczyno, przecież tu jest ich więcej, znacznie więcej! – wykrzyknęła Katia, a Dora i Borys wymienili spojrzenia.
– Ile?
Nekromantka rozłożyła ręce w geście frustracji.
– A bo ja je tak szybko zliczę? Więcej niż piętnaście.
– Wszystkie tak świeże, jak to? – Dora wskazała grób.
– Kilka starszych, pięć lat, może osiem, niektóre młodsze niż ten. O, tam – wskazała kierunek, z którego przyszła – pod tą brzozą zakopane jest ciało, które wciąż ma mięso na kościach.
To zmieniało wszystko.
Dora zawołała Borysa.
– Potrzebuję ludzi do kopania. To twoje terytorium, więc zaczynam od poproszenia o pomoc ciebie – powiedziała.
Popatrzył na nią uważnie. Nie, nie umknęła mu implikacja jej słów – skoro prosiła go o pomoc, dawała czytelny sygnał: on i jego stado nie są podejrzani. Podobało mu się rozwianie wątpliwości na dzień dobry.
– Ilu potrzebujesz? – zapytał.
– Co najmniej czterech. Skoro jest tu cmentarzysko, musimy ekshumować wszystkie ofiary.
– Dora, nie myśl, że próbuję ci przeciągać sprawę… ale jest już naprawdę późno… – jęknęła Katia.
Westchnęła. Przyjaciółka miała rację. Gdzieś śmignęły trzy godziny i dochodziła północ.
– Dobra, zaczniemy rano. Ale powinniśmy pilnować tego miejsca na wypadek, gdyby sprawca wrócił albo chciał utrudnić nam śledztwo.
– Przyślę strażników. To w końcu moje terytorium – oświadczył Borys.
– Dzięki – odetchnęła. To znaczyło, że będzie mogła wrócić do domu i przespać się choć kilka godzin.
Borys wyciągnął komórkę, która wydawała się filigranowa w jego wielkich dłoniach. Szybko wystukiwał wiadomości na ekranie dotykowym.
– Zrobione, będą tu o siódmej rano.
– Niech wezmą chorągiewki – zawołała Katia. Stała kilka metrów dalej i opierała się dłonią o pień. Magia śmierci otaczała ją fioletową poświatą.
Borys znów błyskawicznie wystukał wiadomość.
Nekromantka zatrzymała się przed rozkopanym grobem.
– A co stąd wylazło? Zombie, upiór, ożywieniec, familiant? – zapytała przyjaciółkę.
Katia kucnęła i położyła dłoń płasko obok odcisku stopy. Zanuciła pieśń dla Matki Ziemi, a ta jej odpowiedziała. Dźwięki były tak wysokie, że Dora ledwie je rejestrowała, ale Borys zakrył uszy i zawył z bólu. Nawet stojący kilkanaście metrów dalej Staszek i Kuba odczuli siłę pieśni. Chłopak zaskowyczał i znowu z trudem zwalczył pokusę przemiany. Staszek szybko odesłał go do domu.
Katia z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się w echo pieśni, które odbijało się od pni drzew i wracało zwielokrotnione. Otrzepała dłonie i powiedziała:
– Coś martwego, i owszem. Ale nie moja magia. Inna sygnatura.
– Czyli nie nekromancja, ale inna magia śmierci? – upewniła się Dora.
– Tak mi Ziemia śpiewa. Ale nic dokładniej ci nie powiem i raczej jej nie namierzę.
– Nie trzeba. Wiem, kto może to zrobić – odparła Dora, ściągając rękawiczki.
Silić się na dyplomację czy uderzyć z grubej rury?, zastanawiała się, wybierając numer. Po trzech sygnałach doczekała się połączenia.
– Wasza Kąśliwość, musimy porozmawiać. Jest tu kilka trupów, z których chyba powinieneś mi się wytłumaczyć – rzuciła na powitanie. W innym życiu będzie dyplomatką, w tym niekiedy wolała cisnąć granat do pomieszczenia, zanim decydowała się do niego wejść.
Dobiegło ją sapnięcie i zgrzytnięcie zębami.
– Doro, jak zawsze urocza – odezwał się Roman. – Pozwolisz, że oddzwonię, mam pilne spotkanie.
– Zrób sobie trzy minutki przerwy i powiedz mi, co wiesz o Darii, jednej z twoich wampirzyc.
– Chyba nie myślisz, że znam każdą referentkę, która pracuje w moim banku? – Odpowiedź ociekała sarkazmem.
– Tak właśnie myślę.
– Przeceniasz mnie.
– Nie sądzę. Nigdy ci nie powiedziałam, że jest referentką w banku.
– Nie mogę teraz rozmawiać – warknął.
– Roman, ja chcę tylko ustalić, czy była ofiarą, czy sprawcą. Tylko tyle.
– Oddzwonię, gdy sam będę znał odpowiedź.
Zakończył połączenie, a ona wiedziała, że wyłączył aparat.
Nie była tym zachwycona, ale ze skopaniem mu tyłka postanowiła poczekać kilka godzin.
Decyzja, by odłożyć sprawy do rana, nie przyszła jej lekko, jednak nawet ona, Dora Wilk, musiała czasem posłuchać głosu rozsądku. Patrzyła, jak cmentarzysko pustoszeje. Ściskało ją w żołądku na myśl o ciałach w zimnej ziemi. Odeszła dopiero wtedy, gdy przybyli strażnicy.