Dzikie królestwo - ebook
Dzikie królestwo - ebook
Międzynarodowy bestseller
Najlepszy thriller lata wg "Guardiana"
Thriller miesiąca wg "Observera"
Co jesteś w stanie zrobić, by ochronić najbliższych?
Elektryzujący i porywający thriller o nierozerwalnej więzi łączącej rodzica z dzieckiem.
Ogród zoologiczny jest prawie pusty, gdy Joan i jej czteroletni syn cieszą się ostatnimi chwilami zabawy. Są szczęśliwi, bo był to niemal doskonały dzień. Jednak to, co Joan zauważa, spiesząc z synem do wyjścia na kilka minut przed zamknięciem, sprawia, że pędem wraca w głąb ogrodu, niosąc dziecko na rękach.
Nagle matka i syn zostają uwięzieni w zoo jak zwierzęta. Tylko doskonała znajomość tego terenu, z którym wiążą ją szczęśliwe wspomnienia wczesnego macierzyństwa - ukrytych przejść i remontowanych wybiegów, najlepszych miejsc na karuzeli i przeładowanych dystrybutorów z przekąskami i napojami - pozwala im unikać niebezpieczeństwa.
Dzikie królestwo to mistrzowski dreszczowiec i analiza macierzyństwa - zarówno jego czułych stron, jak i nieposkromionej siły - stawiający pytanie o granicę pomiędzy instynktowną wolą przetrwania a obowiązkiem chronienia innych ludzi.
Ekranizacja książki w przygotowaniu. W roli głównej Margot Robbie, znana między innymi z Wilka z Wall Street i Legionu samobójców.
"Wybitna". – Clare Mackintosh, autorka thrillera Pozwolę ci odejść
"Mistrzowsko skonstruowany thriller. Mądry i porywający". – "The New York Times"
"Dzikie królestwo to przerażająca książka i – co ważniejsze – piękna". – NPR
"Przełomowa historia, która sprawia, że czytelnicy jak szaleni będą przerzucać kartki do samego zakończenia. Dzikie królestwo to wspaniała powieść, o której wszyscy będą mówić". – "Bustle"
"Klimatyczna, trzymająca w napięciu. To nie tylko pełen akcji thriller, ale też opowieść o byciu rodzicem, co przydaje dodatkowego, fascynującego wymiaru". - "Daily Mail"
"Dzikie królestwo to śmiała i bezkompromisowa eksploracja rodzicielskiej miłości - porywająca i piękna, ale także ostatnio bardzo prawdziwa". - Shari Lapena, autorka bestsellera Para zza ściany
"Urzekająca i pięknie napisana książka. Dzikie królestwo zmusi cię do szybkiego czytania i będziesz myślał o tej książce długo po przeczytaniu. Trzyma w napięciu aż do zakończenia, które pozbawi cię tchu". - "Daily Express"
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-211-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joan przez długą chwilę balansuje na palcach bosych stóp. Z nogami ugiętymi w kolanach zamiata ziemię rąbkiem spódnicy. Teraz jednak mięśnie ud nie wytrzymują, opuszcza więc rękę i opada na piasek.
Coś dźga ją w biodro. Wsuwa pod nie dłoń i wydobywa małą plastikową włócznię, nie dłuższą niż palec. Wcale jej to nie dziwi, bo przecież zawsze znajduje takie rzeczy w różnych nieoczekiwanych miejscach.
— Zgubiłeś włócznię? — pyta. — A może to jest berło?
Lincoln bierze bez słowa ten kawałek plastiku z jej otwartej dłoni. Najwyraźniej czekał, aż jej podołek znów będzie wolny, gdyż cofa się i wreszcie sadowi wygodnie na jej udach. Nie ma na sobie nawet ziarna piasku. Jest taki schludny; nigdy nie lubił malować palcami.
— Chciałabyś nosek, mamusiu? — pyta.
— Ja już mam nosek — odpowiada Joan.
— A może chciałabyś mieć jeden dodatkowy?
— Kto by nie chciał?
Jego czarne loki domagają się już ścięcia, bo odgarnia je z czoła. Dookoła nich spadają liście. Drewniany dach, oparty na nieokorowanych palach, skrywa ich w swoim cieniu, lecz dalej plamy światła i mroku na szarym żwirze zmieniają się w podmuchach wiatru przelatującego między drzewami.
— Skąd bierzesz te dodatkowe noski? — pyta synka.
— Ze sklepu z noskami.
Joan śmieje się i podpiera rękami, czując przyklejający się do nich piasek. Strzepuje kilka mokrych drobin spod paznokci. Jama Odkrywcy Dinozaurów zawsze jest wilgotna i zimna, bo nigdy nie dociera tu słońce, lecz mimo piasku na spódnicy i przyczepionych do swetra liści jest to chyba ulubione miejsce Joan w ogrodzie zoologicznym. Z dala od głównych alejek, karuzeli, stajni, w której dzieci mogą głaskać zwierzęta, i klatek z ptactwem, za zachwaszczonym zagajnikiem oznaczonym tabliczką z lakonicznym napisem TERENY LEŚNE. Tu, przy wąskich żwirowych ścieżkach, są tylko drzewa, skały i kilka samotnych zwierząt. Jest sęp, który z jakiegoś powodu dzieli swoją wolierę z zardzewiałym pikapem. Sowa spoglądająca groźnie na zawieszoną na drzewie zabawkę. Dzikie indyki, które zawsze siedzą nieruchomo, tak że Joan nie jest nawet pewna, czy w ogóle mają nogi. Wyobraża sobie, że padły ofiarą okrutnego żartu jakiegoś myśliwego — i naszyjnik z indyczych łapek pokrytych plamami potu.
Lubi przypadkową obcość zagajnika, który w wyniku nieporadnych prób uatrakcyjnienia tej części ogrodu nieustannie się zmienia. Teraz między drzewami rozciągnięta jest linka do tyrolki, choć Joan nigdy nie widziała nikogo, kto chciałby po niej zjeżdżać. Pamięta mechaniczne dinozaury, które ustawiono tu parę lat temu, i poprowadzony kiedyś tędy szlak dla poszukiwaczy duchów. Widać jeszcze ślady dawniejszych wcieleń tego miejsca: wielkie głazy, które wydają jej się prawdziwe, choć w rzeczywistości takie nie są, palisadę z rozłupanych bali i chatę pierwszych osadników. Trudno zgadnąć, po co to wszystko zostało tu umieszczone. Puste cementowe sadzawki mogły być poidłami dla dużych ssaków. Ponawiane co jakiś czas próby poprowadzenia ścieżki przyrodniczej zaowocowały chaotycznym oznakowaniem, które czyni spacer bardziej wyprawą w nieznane niż lekcją. Na jednym z drzew umieszczono tabliczkę z napisem SASAFRAS LEKARSKI, natomiast dwadzieścia innych wokół niego pozostaje bezimiennych.
— Daj mi teraz coś powiedzieć — zaczyna chłopiec, kładąc dłoń na jej kolanie. — Czy wiesz, co mógłby zrobić Odyn?
Joan w ostatnim czasie dość dużo się dowiaduje o nordyckich bogach.
— Pójść do sklepu z oczami? — pyta go.
— Zgadłaś. Ponieważ wtedy mógłby zdjąć opaskę.
— Chyba że lubił swoją opaskę.
— Chyba tak — zgadza się Lincoln.
Piasek wokół nich usiany jest małymi plastikowymi bogami i łotrami. Są tu Thor i Loki, Kapitan Ameryka, Zielona Latarnia i Żelazny Człowiek. Ostatnio wszystko obraca się wokół superbohaterów. W piaszczystej jamie poniżej leżą imitacje szkieletów, za nimi wyrastają z ziemi żebra jakiegoś wymarłego dawno temu zwierzęcia, zaś obok stoi wiadro ze sfatygowanymi pędzlami do omiatania ich z piasku. Joan zwykła przychodzić tu z synem i szukać kości dinozaurów w jego poprzednim życiu, kiedy miał trzy lata. Teraz jednak, dwa miesiące po czwartych urodzinach, tamten Lincoln-archeolog to już odległa o kilka innych wcieleń przeszłość.
Jama dinozaurów jest obecnie Wyspą Ciszy, więzieniem, w którym przebywa Loki, podstępny brat Thora. I jeśli nie pojawia się akurat temat dodatkowych nosów, w powietrzu rozbrzmiewają odgłosy zażartej bitwy, podczas której Thor usiłuje zmusić Lokiego, aby się przyznał, że to właśnie on stworzył ognistego demona.
Lincoln pochyla się i rozpoczyna na nowo walkę.
— Niegodziwy łotr zachichotał — mówi. — Lecz nagle Thor wpadł na pomysł!
Swoje opowieści potrafi snuć godzinami, jeśli tylko Joan mu na to pozwoli. Ona lubi takie, w których chłopiec wprowadza własne postacie. Wymyślił łotra zwanego Koniarzem, zmieniającego ludzi w konie. Jego przeciwnikiem jest von Koń, który przywraca ofiarom ludzką postać. I tak w kółko.
Joan rejestruje jednym uchem, jak głos Lincolna zmienia się i moduluje, kiedy ten wciela się w któregoś ze swych bohaterów. Ona sama błądzi gdzieś myślami. Rankiem te alejki zapewne roiłyby się od spacerowiczów i matek ubranych w wygodne spodnie do jogi, lecz tak późnym popołudniem większość odwiedzających już sobie poszła. Joan przychodzi tu czasem z Lincolnem, kiedy już odbierze go z przedszkola — chyba że decydują się pójść do biblioteki, jakiegoś parku czy muzeum przyrodniczego — i jeśli tylko może, prowadzi go do zagajnika. Są tu koniki polne, albo coś, co brzmi jak one, śpiewające ptaki i szeleszczące liście, ale nie słychać żadnych ludzkich głosów poza snującym swoją opowieść Lincolnem. Tak się wczuł w rolę superbohatera, że może ją odgrywać bez końca.
— Miał tajną broń przy pasie! Jego niegodziwy plan się nie powiódł!
Chłopiec aż dygocze z podniecenia. Każda część jego ciała jest w ruchu, od palców u stóp po pulchne piąstki. Thor przelatuje w powietrzu, Lincoln podskakuje, a Joan zadaje sobie pytanie, czy jej synkowi bardziej podoba się idea dobra zwyciężającego zło, czy też po prostu ekscytująca bitwa, i kiedy powinna mu wyjaśnić, że większość ludzi żyje na ziemi niczyjej, pomiędzy dobrem i złem. Ale teraz on jest taki szczęśliwy, że nie chce mu tego komplikować.
— Czy wiesz, co się dzieje potem, mamusiu? — pyta. — Kiedy Thor go uderza?
— Co?
Doprowadziła do perfekcji sztukę słuchania go jednym uchem i jednocześnie myślenia o czymś innym.
— Loki zapanował nad umysłem Thora. Ale po tym ciosie stracił nad nim władzę!
— Och — woła Joan. — I co dalej?
— Thor zwycięża!
Lincoln kontynuuje opowieść:
— Jednak w mieście jest nowy łotr, chłopcy! — Tymczasem ona podkurcza i prostuje palce u nóg. Rozmyśla.
Na przykład o tym, że jeszcze nie kupiła prezentu ślubnego dla swojej przyjaciółki Murray. Jest taki artysta, który maluje portrety psów, i jeden z nich mógłby być dobrym wyborem. Powinna chyba wysłać e-mail i złożyć zamówienie, choć zapewne dla malarza „zamówienie” to obraźliwe słowo. Przypomina sobie, że rano miała zadzwonić do ciotecznej babki, i myśli, że może zamiast tego… — w przypływie energii rozwiązuje w myślach kolejne problemy, kiedy Loki zostaje pochowany w piasku — może zamiast tego wyśle ciotecznej babce tę śmieszną papierową torebkę w formie małpki, wykonaną przez Lincolna podczas zajęć w szkole. Z pewnością to lepsze niż rozmowa telefoniczna, choć może nieco samolubne, gdyż Joan nienawidzi gadać przez komórkę. Jest to typowe dla byłych gliniarzy — o czym ona wie — ale mimo to decyduje się na torebkę. Myśli o faszerowanych kabaczkach robionych przez cioteczną babkę. O resztce bananowych chipsów w kredensie. I wreszcie o Brusie Boxleitnerze. Kiedy była w szkole średniej, miała lekką obsesję na jego punkcie po obejrzeniu serialu „Strach na wróble i pani King”. Niedawno odkryła, że serial jest w całości dostępny w Internecie, więc znów zaczęła go oglądać, odcinek po odcinku. Jest całkiem niezły jak na produkcję z lat osiemdziesiątych, z zimnowojennymi szpiegami i bohaterami noszącymi okropne fryzury. Nie mogła sobie tylko przypomnieć, czy Lee i Amanda w końcu pocałują się w finale drugiego czy trzeciego sezonu, a pozostało jej jeszcze sześć odcinków drugiego. Ale przecież zawsze może przeskoczyć do trzeciego.
Gdzieś w pobliżu zaczyna stukać dzięcioł. Joan wraca do rzeczywistości. Zauważa, że kurzajka na dłoni Lincolna się powiększyła. Wygląda jak ukwiał. Cienie na żwirze pięknie się zmieniają, chłopiec wydobywa z siebie złowrogi chichot złoczyńcy, a ona nagle sobie uświadamia, że popołudnia spędzane z synkiem siedzącym na jej kolanach, w otaczającym ich lesie, są wręcz upajające.
Thor spada na jej stopę, a jego plastikowa głowa ląduje na jej palcu.
— Mamusiu?
— Tak?
— Dlaczego Thor na filmie nigdy nie nosi hełmu?
— Sądzę, że trudniej coś zobaczyć, gdy ma się hełm na głowie.
— Nie chce chronić nim głowy?
— Pewnie czasem go używa, a czasem nie. W zależności od nastroju.
— Powinien chronić głowę przez cały czas — oświadcza Lincoln. — To niebezpieczne tak walczyć bez hełmu. A jak myślisz, dlaczego Kapitan Ameryka nosi tylko kaptur? To niezbyt dobra osłona, prawda?
Jej męża Paula nudzą takie rozmowy o superbohaterach — bardziej interesują go składy i mecze drużyn NBA — ale Joan nie ma nic przeciwko nim. Sama kiedyś miała obsesję na punkcie Wonder Woman. I Super Przyjaciół. Oraz Niesamowitego Hulka. „Kto by zwyciężył, gdyby walczyli ze sobą Superman i Niesamowity Hulk?” — zapytała raz wuja. Odpowiedział: „No cóż, Superman zawsze mógłby odlecieć, gdyby przegrywał”, a ona to uznała za niezwykle błyskotliwą ripostę.
— Kapitan Ameryka ma swoją tarczę — wyjaśnia Lincolnowi. — To nią się zasłania.
— A jeśli nie zdąży w porę unieść jej nad głową?
— Przecież jest bardzo szybki.
— Mimo to… — mówi chłopiec bez przekonania.
— Wiesz, masz rację — przyznaje w końcu Joan, bo Lincoln faktycznie ją ma. — On naprawdę powinien nosić hełm.
Za tylną ścianą jamy, zbudowaną ze sztucznych głazów, beżowych i wystających, myszkuje jakieś drobne zwierzę. Joan ma nadzieję, że to nie szczur. Wyobraża sobie wiewiórkę, ale na wszelki wypadek woli nie spoglądać w tamtą stronę.
Otwiera torebkę i zerka na wyświetlacz telefonu.
— Za jakieś pięć minut powinniśmy iść w kierunku bramy — oznajmia.
Lincoln zachowuje się tak, jakby nic nie słyszał. Często to robi, kiedy ona decyduje, że czas kończyć zabawę.
— Czy Doktor Doom zawsze nosi maskę? — pyta.
— Słuchasz mnie?
— Tak.
— To co powiedziałam?
— Że zaraz powinniśmy iść.
— W porządku — mówi Joan. — Tak, Doktor Doom zawsze nosi maskę. Z powodu szram.
— Szram?
— No tak, szram, które mu zostały po nieudanym eksperymencie w laboratorium.
— Dlaczego miałby nosić maskę z ich powodu?
— Ponieważ chce je zakryć — odpowiada Joan. — Uważa, że są brzydkie.
— Dlaczego miałby uważać, że są brzydkie?
Joan patrzy na spadający jasnopomarańczowy liść.
— No cóż, one sprawiają, że różni się od innych — mówi. — Czasem ludzie nie chcą się wyróżniać.
— Ja nie uważam, że szramy są brzydkie — odpowiada Lincoln.
Kiedy to mówi, w lesie rozlegają się ostre i donośne dźwięki. Dwa trzaski, a potem jeszcze kilka. Przypominają huk pękających baloników lub fajerwerki. Joan próbuje sobie wyobrazić, co można by zrobić w ogrodzie zoologicznym, żeby spowodować hałas przypominający huk małej eksplozji. Coś związanego z obchodami Halloween? W całym ogrodzie porozwieszano światełka — nie tutaj, w zagajniku, ale przy bardziej uczęszczanych ścieżkach — może więc wysadziły one transformator? A może trwają jakieś prace budowlane i włączyli młot pneumatyczny?
Kolejny huk. Następny i jeszcze jeden. Zbyt głośne jak na trzask pękających balonów, zbyt nieregularne jak na młot pneumatyczny.
Ptaki ucichły, lecz liście wciąż spadają.
Lincoln się nie przejmuje.
— Mogę zastąpić Doktora Dooma Batmanem? — pyta. — On nosi czarny strój. A jeśli tak, to czy zrobiłabyś dla niego odpowiednią maskę?
— Jasne.
— Z czego ona będzie?
— Ze sreberka — proponuje mu.
Wiewiórka przebiega po dachu nad jamą i gdy przeskakuje na pobliskie drzewo, Joan słyszy ciche pacnięcie jej łapek.
— Z czego zrobimy ramy? — pyta Lincoln.
Spogląda na niego.
— Ramy? — upewnia się.
On kiwa głową. Joan odpowiada tym samym, powtarzając i analizując jego słowa. Zawsze z przyjemnością odkrywa, w jaki sposób działa jego mózg; to część macierzyństwa, która tym bardziej ją cieszy, że wcześniej nie wiedziała o jej istnieniu. Umysł Lincolna jest skomplikowany i unikalny, tworzący własne światy. Czasem chłopiec wykrzykuje przez sen całe zdania: „Nie schodź po tych schodach!”. Są to okna ukazujące przez chwilę jego wewnętrzny mechanizm, którego ona nigdy tak naprawdę nie pozna. I w tym cały urok. Lincoln jest odrębną istotą, równie rzeczywistą jak ona sama.
Ramy. Zastanawia się nad tą zagadką.
— Mówisz o tych na jego twarzy? — dopytuje.
— Tak. Tych, które uważa za brzydkie.
Ona się śmieje.
— Mówiłam o szramach, no wiesz, takich jak ta na ręce tatusia po oparzeniu wrzątkiem, kiedy był mały. Albo ta na moim kolanie, która pozostała po upadku.
— Och — mówi speszony Lincoln. Sam też się śmieje. Szybko łapie żart. — Szramy, a nie ramy. Więc on nie uważa, że ramy są brzydkie?
— Naprawdę nie wiem, co Doktor Doom sądzi o ramach — odpowiada Joan.
— Ale nie ma ich na twarzy.
— Nie. To są szramy.
Joan słucha, zastanawiając się jednocześnie nad niepokojącymi dźwiękami i nad tym, czypowinna wyjaśnić sprawy szram bardziej delikatnie. To raczej nie mogły być strzały. Bo gdyby były, do tej pory dałoby się słyszeć coś jeszcze: krzyki, syreny lub głos wydający jakieś polecenia przez megafon.
Nic nie słychać.
Może widziała już zbyt wiele bitew.
Sprawdza godzinę w telefonie. Mają tylko kilka minut do zamknięcia zoo. Całkiem możliwe, że mogą zostać przeoczeni w tym lasku. Niejeden raz wyobrażała sobie taki scenariusz: noc spędzona w ogrodzie zoologicznym, może nawet rozmyślne ukrycie się tutaj i odwiedzanie zwierząt w mroku nocy — podobne sytuacje są opisywane w książeczkach dla dzieci. Oczywiście to tylko śmieszne rojenia, bo na pewno są tu strażnicy. Ale nie żeby kiedykolwiek widziała tu któregoś z nich…
Muszą się pospieszyć.
— Pora na nas, skarbie — mówi, podnosząc Lincolna ze swoich kolan i czekając, aż stanie na własnych nogach, co on robi niechętnie. Myśli, że powinien założyć kurtkę, ale zaklinał się, że nie jest mu zimno, więc zgodziła się, by zostawił ją w samochodzie.
— Czy mamy jeszcze trochę czasu? — pyta chłopiec.
Joan wstaje z piasku i wsuwa stopy w sandały. Przez zamiłowanie do tego typu obuwia nie ma moralnego prawa zmuszać go do noszenia kurtki.
— Nie — odpowiada. — Jest prawie siedemnasta trzydzieści. Zamykają. Przykro mi. Musimy stąd szybko wyjść, bo inaczej zostaniemy tu na noc.
Zaczyna się denerwować z powodu takiej możliwości. Za długo zwlekała, a teraz czeka ich długi spacer przez zagajnik, a potem jeszcze przez plac zabaw dla dzieci. Naprawdę mają mało czasu.
— Zatrzymamy się na placu zabaw i przejdziemy po moście? — pyta Lincoln.
— Nie dzisiaj. Może wrócimy tu jutro.
On kiwa głową i schodzi z piasku na rzadką trawę. Nie lubi łamać przepisów. Jeśli personel zoo mówi, że pora iść do domu, to pójdzie do domu.
— Możesz mi pomóc z butami? — pyta. — I schować moje zabawki do torebki?
Joan się schyla, strzepuje piasek z jego nóg, potem wciąga skarpety na blade palce i szerokie, krótkie stópki. Rozrywa rzepy pasków jego tenisówek i widzi kardynała lądującego tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Zwierzęta tutaj w ogóle się nie boją. Czasem spotyka po kilka wróbli, wiewiórek ziemnych lub zwykłych, które z odległości paru kroków obserwują toczoną akurat przez Lincolna bitwę.
Wrzuca do torebki jego plastikowe figurki.
— Gotowe — mówi.17.23
Joan sprawdza, czy w piaskownicy nie zostali jacyś plastikowi bohaterowie, a potem bierze Lincolna za rękę i rusza ścieżką wychodzącą z zagajnika. Zastanawia się, kiedy synek już nie będzie chciał się trzymać jej ręki, ale na razie wydaje się, że robi to z zadowoleniem. Po niecałych dwudziestu krokach drzewa rozstępują się na boki — gdyż odosobnienie tego miejsca jest tylko iluzją — i rozlega się plusk wodospadu na wybiegu dla wydr.
Wydra to ich ulubione zwierzę, jedno z niewielu, które potrafią oderwać uwagę Lincolna od jego opowieści. Wybieg dla wydr ma formę wielkiej pieczary pod nawisem ze sztucznych głazów, a para tych zwierząt krąży, wynurza się i nurkuje w zielonkawym stawie za szeroką szklaną ścianą. Skały wystają nad chodnikiem. Wodospad spływa po nich nad głowami zwiedzających do zarośniętego liliami wodnymi, trzcinami i jakimiś badylami o purpurowych kwiatach stawu z żółwiami. Biegnąca obok niego, wyłożona palikami ścieżka zawsze wydawała się Joan najładniejszą częścią ogrodu. Teraz jednak jest jedynie pustką.
Lincoln się śmieje:
— Spójrz na wydrę. Zobacz, jak pływa.
Wciąż ma kłopoty z wymawianiem „r”. Mówi „wydha” zamiast „wydra”. „Lex Luteh”. „Zdobyć bhamkę”.
— Podobają mi się jej łapy — mówi do niego.
— Ona ma łapy? Nie płetwy? Prawdziwe łapy jak pies czy z palcami jak małpka?
Joan ma ochotę przystanąć i wyjaśnić mu, jak jest zbudowana wydra, bo być może najbardziej pragnie tego, by wiedział, że życie jest pełne zdumiewających rzeczy, na które warto zwracać uwagę. „Popatrz, jakie to piękne” — zawołał, patrząc na kałużę benzyny na parkingu przed zoo. Ale teraz nie mają czasu. Ciągnie go za rękę, a on idzie bez oporu, choć niechętnie odwraca głowę od wydr. Kiedy wchodzą na drewniany mostek, z liśćmi lilii wodnych po obu stronach, chciałaby spotkać tu kogoś w drodze do wyjścia, jakąś inną rozgadaną i też spóźnioną rodzinę. Chociaż to nic niezwykłego, że mają to miejsce wyłącznie dla siebie. Czasami nie widują tu nikogo przez całe popołudnie, a tym razem zasiedzieli się bardziej niż zwykle i zbliża się pora zamknięcia. Joan przyspiesza kroku.
— Chcesz się ścigać? — pyta Lincolna.
— Nie.
— To może chciałbyś poskakać?
— Nie, dziękuję.
Chłopiec drepcze dalej.
Joan czasem zadaje sobie pytanie, czy stanowczość, z jaką Lincoln odmawia zrobienia czegoś, nie jest wprost proporcjonalna do jej entuzjazmu dla tej rzeczy. Chłopiec idzie zygzakiem po mostku, przystaje tylko po to, by uniknąć spotkania z jakimś owadem lub popatrzeć na plamistego karpia koi. W końcu zatrzymuje się i drapie po brodzie. Poproszony, żeby się pospieszył, marszczy brwi i po jego minie Joan odgaduje, o co ją zaraz poprosi.
— Chcę, żebyś mnie poniosła.
— Nie mogę cię nieść aż do samochodu — mówi mu. — Jesteś już na to za duży.
Widzi, jak Lincoln wysuwa dolną wargę.
— Pójdziemy na kompromis — proponuje, zanim sytuacja się pogorszy i spowolni ich jeszcze bardziej. — Wezmę cię na ręce, kiedy już będziemy przy strachach na wróble, i stamtąd poniosę cię do samochodu. Jeśli dobrze się spiszesz i sam dojdziesz do strachów.
— Dobrze — odpowiada Lincoln, choć głos mu drży, a dolna warga wysuwa się jeszcze bardziej. Po czym zaczyna zawodzić, jednocześnie dotrzymując jej kroku.
Joan uświadamia sobie teraz, że nie zastrzegła, iż nie wolno mu płakać. Tak więc on teoretycznie dotrzymuje umowy. Może wypłacze się po kilku sekundach, a potem zaabsorbuje go jakaś przelotna myśl o hełmie Thora lub opasce na oku Odyna. Albo zacznie płakać jeszcze głośniej, a ona będzie musiała się poddać i wziąć go na ręce, ponieważ naprawdę, bez marudzenia, przeszedł spory kawałek na własnych nóżkach. A może wcale nie przestanie płakać, a wtedy ona okaże stanowczość i zmusi go, by sam doszedł do samochodu, bo nie chce, by stał się jednym z tych krnąbrnych dzieciaków.
Rodzicielski bilans zysków i strat, przewidywanie i plany na przyszłość.
Ważka unosi się w powietrzu i błyskawicznie odlatuje. Czapla brodzi przy brzegu wody. Wyłożona palikami ścieżka biegnie wśród drzew i bujnych traw.
Lincoln przestał płakać i Joan wydaje się, że nuci pod nosem hymn kibiców „Buldogów z Georgii”: „Chwała, chwała starej Georgii! Chwała, chwała starej Georgii!”, choć gdy tylko o tym pomyślała, on zmienił to w hymn „Teksańskich Długorogów”. Nikt w rodzinie nie jest kibicem żadnej z tych drużyn, po prostu Lincoln chłonie teksty takich przyśpiewek tak samo jak wiedzę o superbohaterach i złoczyńcach.
Zbiera. Gromadzi.
Za drzewami Joan dostrzega podobny do namiotu dach karuzeli. Jego świetlista biel odcina się od szarego jak pomyje nieba. Przechodzą obok zabezpieczonej siatką o drobnych oczkach woliery dla jednonogiego orła oraz prawie niewidocznej woliery dla pary czapli białych. Są tam butwiejące pnie, atalie brazylijskie i limonkowozielone chwasty. Gdy przechodzi pod nisko zwisającą gałęzią, jeden z liści porusza się i zmienia w żółtego motyla, który natychmiast wzbija się zygzakiem w niebo.
W końcu znów się znaleźli wśród betonowych alejek, szerokich jak ulice. Na słupkach ogrodzenia przysiadły lampiony z wydrążonych dyń. Przechodzą kilka kroków ku cywilizacji i Joan spogląda na karuzelę. Ta jest nieruchoma i cicha: malowane żyrafy, zebry, niedźwiedzie, goryle i strusie zastygły w bezruchu. Dawniej Lincoln uwielbiał karuzelę, choć chciał jeździć tylko na zebrze. Teraz nad zwierzętami z karuzeli unoszą się gumowe nietoperze i białe duszki z bibułki, zwisające z drewnianego rusztowania. Joan i Lincoln podchodzą tak blisko, że nad głowami mają białą plandekę zakrywającą karuzelę, jasną i nieruchomą.
— Mamusiu — mówi Lincoln. — Ponieś mnie.
— Kiedy dojdziemy do strachów na wróble — odpowiada, ignorując jego wyciągnięte ku niej ręce. — Jeszcze kawałek.
Chłopiec tym razem nie protestuje. Pospiesznie przechodzą obok karuzeli, do punktu gastronomicznego i brodzika dla dzieci z fontannami wciąż tryskającymi półtorametrowymi strugami wody, które opadają do niecek o jeżynowej barwie.
— Była tu Meduza — oznajmia Lincoln, a ona spogląda przez pióropusz wody na ocienione miejsce z kamiennymi posążkami żółwia, żaby i jaszczurki. Ostatnio wszystkie napotkane figury z kamienia świadczą o przejściu Meduzy. Na widok pajęczyny chłopiec zwykł mawiać: „Był tu Spiderman”. — Biedaczyska — powtarza teraz, jak zawsze wtedy, gdy mijają ofiary Meduzy. — Nie powinny otwierać oczu — dodaje jeszcze.
Joan zerka na przyciemnione szyby kawiarenki „Koala”, z półkami pełnymi zawiniętych w folię kanapek, żelków i jajek na twardo, ale w środku nic się nie dzieje. Plastikowe krzesła ustawiono do góry nogami na kwadratowych stolikach. Personel zwykle zamyka restauracje i inne budynki piętnaście minut przed końcem pracy ogrodu, więc to ją nie dziwi.
Po prawej stronie znajduje się plac zabaw ze sztucznymi górami i wiszącym mostem. Kiedyś Lincoln interesował się Antarktyką i te wielkie skały były wtedy lodowcami. Poprzedniej wiosny odgrywał na moście rolę rycerza oblegającego zamek i pokrzykującego na niewidzialnych towarzyszy, aby podciągali działa i nakładali kamienie na katapulty. Później ten sam most stał się tęczową ścieżką, po której Thor zawsze schodzi na ziemię. Za rok Lincoln pójdzie do przedszkola i czasy superbohaterów przeminą, zastąpi je coś całkiem nowego, czego ona może się tylko domyślać. Ten ogród zoologiczny też kiedyś zostanie wyparty przez coś innego. Życie pobiegnie dalej, a trzymający ją za rękę chłopiec będzie już kimś zupełnie innym.
Teraz idą w niezłym tempie, przemykają obok sklepiku z pamiątkami i drewnianą planszą z namalowanym gorylem oraz otworem, w który pozujące dziecko może wetknąć głowę. Zwalniają przy zarośniętych glonami akwariach na skraju placu zabaw dla dzieci, bo Lincoln nie może się powstrzymać i musi popatrzeć na olbrzymiego żółwia. Kilka metrów przed nimi nagle pojawia się kobieta w podeszłym wieku, wychodzi zza załomu ściany z szyb akwariów. Lekko się chwieje i trzyma w ręku but.
— Kamyk wyjęty, Tara — mówi z łagodną desperacją, typową dla babć. — Chodź do mnie.
W polu widzenia pojawiają się dwie blondyneczki, niewątpliwie siostry, a ich babcia pochyla się z bucikiem nad mniejszą z nich. Dziewczynka ma kucyki i wygląda na młodszą od Lincolna.
— Musimy iść — mówi babcia, zakładając sandałek na małą nóżkę. Potem się prostuje.
Młodsza coś odpowiada, ale zbyt cicho, żeby Joan mogła ją usłyszeć, choć wszyscy znajdują się zaledwie parę metrów od siebie. Kilka much uderza w szyby akwarium.
— Zdejmę ci je, kiedy wsiądziemy do samochodu — mówi lekko zasapana babcia. Robi jeden chwiejny krok i chwyta dziewczynki za rączki. Siostry mrugają do Lincolna, jednak kobieta już ciągnie je za sobą.
— To babcia — stwierdza Lincoln zbyt głośno i zatrzymuje się tak gwałtownie, że Joan czuje szarpnięcie.
— Ja też tak myślę — odpowiada mu szeptem.
Joan zerka na starszą panią. W powietrzu unosi się sztuczny zapach kwiatów, przypominający jej panią Manning, która na koniec szóstej klasy dała jej — i nikomu więcej — egzemplarz „Wyspy błękitnych delfinów”. Ale kobieta i jej wnuczki już odeszły, zniknęły za rogiem ostatniego akwarium.
— Czy gdybym miał babcię, to tak by wyglądała? — pyta Lincoln.
Ostatnio ma obsesję na punkcie dziadków. Joan spodziewa się, że przejdzie mu to równie szybko jak wszystko inne.
— Ty masz babcię — odpowiada, znów ciągnąc go za sobą. — Babusię. Mamę tatusia. Była tu na święta, pamiętasz? Ona mieszka daleko stąd. Musimy iść, skarbie.
— Niektórzy mają mnóstwo dziadków. Ja mam tylko babcię.
— Nie, masz dwie babcie i dziadka. Teraz musimy już iść, albo będziemy mieli kłopoty.
Magiczne słowo. Lincoln z poważną i zdecydowaną miną kiwa głową i przyspiesza.
Słychać kolejny huk, głośniejszy i bliższy niż poprzednio — niczym tuzin ostrych trzasków. Joan zastanawia się, czy nie jest to jakiś problem z rurami.
Dochodzą do brzegu stawu — największego w zoo, niemal jeziora — i Joan dostrzega parę łabędzi tnących taflę wody. Ścieżka się rozdziela. Prawym odgałęzieniem przeszliby wzdłuż drugiego brzegu stawu i przez wystawę afrykańską, ale lewe odrobinę szybciej doprowadzi ich do wyjścia. Przed sobą widzi zielono-czerwone papugi, niezwykle ciche. Lubi tę ich wysepkę pośrodku betonu — obmurowany cegłami basen z trawiastym pagórkiem i wątłymi drzewkami — która zawsze jest ich pierwszym i ostatnim przystankiem, rytualnym zakończeniem każdej wizyty w ogrodzie.
— Spróbuj naśladować głosy papug — proponuje Lincolnowi.
— Nie chcę — odpowiada chłopiec. — Chciałbym zobaczyć strachy.
— Popatrzymy sobie na nie po drodze.
Pod płotkiem otaczającym staw ustawiono długi rząd strachów na wróble. Wiele z nich ma głowy z dyń i Lincoln jest nimi zafascynowany. Uwielbia Supermana i astronautę w hełmie z pomalowanej na biało dyni, a zwłaszcza Kota Prota.
— No dobrze, skarbie — mówi mu.
On puszcza jej dłoń i wyciąga rączki.
Joan wodzi wzrokiem wzdłuż płotu, szukając jasnoniebieskiej, dyniowej głowy Kota Prota. Mniej więcej w połowie rzędu kilka strachów się przewróciło. Pewnie z powodu wiatru, ale nie, przecież nie wieje. A jednak pół tuzina strachów leży na ziemi przed kwaterą papug i jeszcze dalej…
Nie, to nie są strachy na wróble. Nie strachy.
Dostrzega poruszającą się rękę. I ciało, które jest za małe jak na stracha na wróble. Spódniczkę bezwstydnie zadartą powyżej białego biodra, podkulone nogi.
Zbyt wolno przenosi wzrok, lecz gdy spogląda dalej — za leżące na ziemi postacie, za stanowisko papug — na długi i niski budynek z toaletami i drzwiami z napisem WSTĘP WZBRONIONY, dostrzega nieruchomego, odwróconego do niej plecami mężczyznę. Stoi przy fontannie. Jest w dżinsach i ciemnej koszuli, bez wierzchniego okrycia. Włosy ma ciemnobrązowe lub czarne. Joan nie jest w stanie dostrzec innych szczegółów, ale doskonale widzi jeden. Kiedy mężczyzna w końcu się porusza, po czym kopie w drzwi i unosi łokieć prawej ręki, Joan zauważa w jego ręku broń — jakiś karabin, długi i czarny, z cienką lufą sterczącą jak antena nad jego głową. Wreszcie nieznajomy znika w pomalowanym na jasnozielono wnętrzu damskiej toalety.
Joan wydaje się, że dostrzega jakiś ruch, jeszcze kogoś innego, kto znajduje się w pobliżu stanowiska papug. Ale już się odwraca i nie widzi nic więcej.
Chwyta Lincolna i podnosi do góry. Zwisające nogi chłopca uderzają ją mocno, gdy umieszcza go na swoim biodrze. Prawą dłonią łapie nadgarstek lewej i splata ręce pod jego pupą.
Ucieka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki