Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Dzikie serca. Cień od wschodu. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 listopada 2025
3501 pkt
punktów Virtualo

Dzikie serca. Cień od wschodu. Tom 2 - ebook

Szalone namiętności, okrucieństwo, zdrady i szlachetność, miłość i nienawiść.

Klara, dziewczyna o silnym charakterze, jest potomkinią dwóch tatarskich rodów: Awanowiczów i Kadyszewiczów. Czuje w sobie emocje swoich przodków, szuka sposobu, by je wyrazić. Jej nieokiełznana „dzikość serca” pomaga jej stać się kobietą niezależną, odrzucić życie według utartych schematów, spełniać marzenia.

Udało jej się skończyć Aleksandryjsko-Maryjski Instytut Wychowania Panien, najlepszą i jednocześnie nastawioną na rusyfikację wychowanek szkołę w Warszawie. Marzyła jej się kariera aktorki, ale liczne rozczarowania spowodowały, że z tego zrezygnowała. Spotkała za to na swojej drodze miłość.

W losy bohaterki wplatają się ciekawe, choć często okrutne i krwawe opowieści o jej tatarskich przodkach: historia o Börte, żonie Czyngisa, o podboju Rusi i tatarskich najazdach na Polskę, a także o tym, jak to się stało, że Tatarzy osiedlili się na Litwie i że jeden z nich ocalił życie Janowi III Sobieskiemu i dzięki temu wiele tatarskich rodzin dostało posiadłości na Podlasiu w okolicach Bohonik i Kruszynian.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68560-64-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miła Czytelniczko, drogi Czytelniku!

Akcja tej powieści sunie zamaszystymi susami przez ponad sześćset lat. Opowiada dzieje dwóch rodzin, których istnienie było konieczne do tego, by na świecie pojawiła się Klarusia Kadyszewiczówna, dziewczyna miła, ale z odziedziczonym po przodkach dzikim sercem niepozwalającym jej pójść utartymi ścieżkami. Dlatego nie dziwcie się, że narrator co chwila porzuca dawne czasy, by sprawdzić, czy nie dzieje się jej krzywda.

Możesz więc, miła Czytelniczko i drogi Czytelniku, iść przez tę książkę tak, jak Ci najwygodniej. Jeśli chcesz, najpierw przeczytaj poszczególne rozdziały, by poznać losy Klarusi, a potem dopiero opowieści o jej rodzinie. Możesz postąpić odwrotnie. Możesz też wreszcie czytać tę książkę po kolei.

Zapraszam na wędrówkę przez wieki – Kaśka Maludy1

Idę już, ciociu – zawołała panna Klara Kadyszewiczówna, rozwiązując w pasie fartuch i przeskakując po dwa stopnie schodów prowadzących na poddasze dworu w Tejzach. Przed wyjazdem do Sejn miała jeszcze huk roboty.

– Zjedz coś najpierw – gderała ciotka, podtykając jej chleb z twarogiem i kubek mleka. Ciotka miała złote serce, ale usilnie starała się tego nie pokazywać. Świata, jej zdaniem, nie należało traktować zbyt niefrasobliwie, dlatego irytował ją dobry humor bratanicy. Zwłaszcza dziś. – Myślisz, że twoje szesnaście lat to wielki powód do radości?

Klara wcale tak nie myślała. Kiedy ma się szesnaście lat i człowiek czuje się już dorosły, chciałby wiedzieć, jaki sens nadać swojemu życiu, co zrobić z energią, która go rozpiera, jak wykorzystać tajemniczą moc, którą panna Klara przeczuwała, ale nie potrafiła określić. Nie wiedziała, czy to coś dziwnego, co tkwiło w niej w środku, było dobre czy złe. Czy to coś głupiego, czy też stanowiło mądrość zgromadzoną przez niezliczonych przodków?

– Przyjeżdża twój ojciec! Sam, bez matki! – Ciocia Hasia niby wszystko rozumiała, ale nie potrafiła zaakceptować tej sytuacji. Poza tym czuła pismo nosem, że nadchodzą kłopoty.

Klara też wolałaby, żeby przyjechała mama. Jednak trudno. Miała przynajmniej ciotkę! Ciotka była dla niej kimś wyjątkowym. Z nią spędziła lata zesłania rodziców na Syberię. No i na pensji u pani Mortkowiczowej w Grodnie. Lubiła na nią patrzeć. Ciemne oczy, ciemne włosy, trochę ostre rysy, sprężysta sylwetka. Z daleka widać, że Tatarka. Lecz mama to mama!

– Szybko zjadaj. Konia ci Antoni pomoże zaprząc i jedź po tego hunc­wota.

Ten huncwot to jej ojciec. Pojechała.

Nie przestawał panny Klary zadziwiać niesłychany ciąg najdziwniejszych zbiegów okoliczności, które musiały się zdarzyć, by się znalazła na tym świecie. Jakie nieprawdopodobne rzeczy musiały się stać, by akurat jej prapradziad spotkał praprababkę, że mogli się kochać albo nienawidzić, w każdym razie żyć i umierać, tak oni, jak i wielu, wielu jeszcze innych bardzo dalekich i zupełnie bliskich dziadów. Wszystko po to, żeby wreszcie urodziła się ona – Klara Kadyszewiczówna. Klarusia, powiedziałaby mama i pewnie miałaby rację, bo człowiek dorosły wie, czego chce i dokąd zmierza, a Klara nie wiedziała. Skąd miała wiedzieć, dokąd idzie, skoro nie bardzo zdawała sobie sprawę, skąd przyszła. Tak pytanie o przyszłość nierozerwalnie związało się w umyśle Klarusi z pytaniem o przeszłość.

Wszystkie te myśli przebiegały przez jej głowę, nie spędzając z ust urwisowatego uśmiechu i nie przeszkadzając podziwiać okolicy. Bo jechała dziewczyna nieco rozklekotaną bryczką leśnym traktem i nie spieszyła się wcale, ponieważ omnibus kursujący z Wilna do Łomży miał podobno dotrzeć do Sejn koło południa, a ona wyjechała z Tejz skoro świt.

Wyjechała chętnie. Tak już miała dosyć pomstowania ciotki Hasi, że znowu ten darmozjad, lekkoduch, bawidamek i wielkie nic dobrego zwala jej się na głowę. Chodziło o ojca Klarusi, a ciotki rodzonego brata, Franciszka Kadyszewicza.

Oboje rodzice dziewczyny, Ludwika i Franciszek Kadyszewiczowie, znaleźli się na Syberii w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności. Powstanie dopiero co się zaczęło, kiedy do majątku, którym zawiadywał pan Franciszek, wpadł rozgrzać się trochę jego dawny znajomy, a teraz dowódca oddziału partyzanckiego działającego między Sejnami a Olitą, pan Konstanty Jeliaszewicz. Luty jeszcze się nie skończył i mróz akurat mocno ścisnął, dlatego pan Franciszek przyjął go nad wyraz gościnnie, obiecując sobie solennie, że sam do partii Jeliaszewicza dołączy, ale wiosną, kiedy zrobi się trochę cieplej. Nigdy to jednak nie nastąpiło, bo już nad ranem, kiedy obaj panowie bardzo byli zmęczeni z powodu i nadmiaru trunków, i rozmów o sprawach publicznych, do dworu zapukała rosyjska żandarmeria i obu odstawiła do więzienia w Sejnach. Nie trzeba było zbyt długo czekać na wyrok. Obaj mieli się udać na zesłanie do kraju nadbajkalskiego. Gdzie to jest, żaden z nich nie wiedział. Kadyszewicz zażądał stanowczo, żeby jego żona udała się tam z nim. Dwoje dzieci powierzyli jego siostrze Hasi, bezdzietnej wdowie gospodarującej w niewielkim majątku Tejzy leżącym w połowie drogi między Sejnami a Grodnem.

Z dalekiej Syberii jej ojciec wracał sam i Klara z tego powodu była zawiedziona. Mama przysłała tylko list. Tłumaczyła, że wreszcie ma możliwość zarobienia gdzieś tam nad Angarą w Usolsku całkiem dużych pieniędzy i że to ważne także dla Klarusi, bo będzie posażną panną, a to bardzo ułatwia życie. Pisała, że z przyjaciółmi założyła jadłodajnię, że ma udziały w jakiejś spółce handlującej towarami sprowadzanymi z Chin.

Ciotka Hasia, usłyszawszy te rewelacje, tylko załamała ręce, mówiąc, że coś takiego to jedynie jej niewydarzonemu braciszkowi mogło się trafić, bo każdy szanujący się mężczyzna sam zakasałby rękawy i dorabiał się majątku, a nie czekał, aż zrobi to jego kobieta. Że w takiej sytuacji to ona nie wie, czego tutaj szuka ten przygłupi Franciszek, bo tam, na Syberii, przecież byłby z niego większy pożytek.

Klarusia także zupełnie nie rozumiała, dlaczego ojciec wraca. Pamiętała go. Nie były to miłe wspomnienia. Mówił, że ona to ni pies, ni wydra, dziewczyna jak chłopak – chuda, koścista i dziw, że taka brzydka, jak nie Kadyszewiczówna. Bo Kadyszewicze byli sławni z urody od Sejn do Olity. Wspomnienia o mamie były zupełnie inne, mama to co innego… Ale ona nie wraca…

Panna Kadyszewiczówna westchnęła ciężko i byłaby może trochę sobie popłakała, ale właśnie wyjechała z wąwozu na szczyt pagórka, z którego rozciągał się przepiękny widok na długie, wąskie jezioro Gaładuś. Lekka mgła wstawała znad jego wód i snuła się pasmami po okolicznych łąkach porośniętych od czasu do czasu kępami drzew, a potem ginęła w jarach. Jak tu płakać, kiedy świat taki śliczny?

Klara zajechała na stację pocztową w Sejnach na czas. Zatrzymała się koło gazonu przed budynkiem. Omnibus już przyjechał. Właśnie wyprzęgano z niego zmęczone konie, a podróżni wysiadali, by rozprostować kości i napić się herbaty w zajeździe. Jeden z nich doglądał rozładunku kufrów. Odwrócił się do niej. Był to naprawdę bardzo przystojny mężczyzna. Wysoki, barczysty, o regularnych rysach twarzy i z pałających ogniem lekko skośnych oczach. Nie poznał jej. Podeszła do niego.

– Dzień dobry, ojcze…

– Sama przyjechałaś? – Okręcił ją w kółko. – No, wyrosłaś, córcia!

Klepnął ją po pupie. Sczerwieniała z oburzenia.

– To się nie godzi! – wysyczała przez zaciśnięte zęby i wskoczyła na kozioł bryczki. Usiadła pośrodku, by nie było już miejsca dla niego. Niech siada z tyłu.

Ledwie zajął miejsce, ruszyła gwałtownie. Nie będzie żadnych rozmów. Koniec powitań.

Kłębiły się w niej wszystkie pretensje, jakie miała Klarusia do ojca. Dręczyły ją wspomnienia zapłakanej matki, uczucie zagrożenia, kiedy poganiane gniewnymi okrzykami właścicieli kolejnych dzierżawionych wioch, pakowały się spiesznie. Z okrzyków tych wynikało, że są złodziejami, niechlujami, oszustami i nic na to nie można było odpowiedzieć, bo przynajmniej pani Ludwika Kadyszewiczowa zdawała sobie sprawę, że ci właściciele mają prawo do pretensji. Pan Franciszek lubił wydawać pieniądze, ale zadbać o majątek nie potrafił zupełnie. Teraz takie życie zacznie się na nowo i to budziło protest w Klarusi.

Dwór w Tejzach niełatwo było zobaczyć z drogi, bo otoczony był przez stary park. Zajechali przed ganek zupełnie niezauważeni. Nikt na nich tam specjalnie nie czekał.

– Tak się w polskim dworze wita tego, kto wrócił z Syberii? – Pan Franciszek wystąpił z pretensjami, kiedy tylko odnalazł siostrę w kuchni zajętą smażeniem konfitur z poziomek.

– Franuś! Klarusia musiała dobrze konia pogonić, bo się was nie spodziewałam tak szybko! – Siostra chyba jednak ucieszyła się na jego widok. Przenieśli się do salonu. Ciotka częstowała herbatą i świeżymi konfiturami. Jednak rozmowa nie potoczyła się miło. Hasia, choć wdowa, nie miała zamiaru korzystać z pomocy pana Franciszka w prowadzeniu majątku, a nawet więcej, wyraziła przekonanie, że jej brat czym prędzej powinien poszukać sobie jakiegoś miejsca w mieście, w urzędzie, bo na gospodarce to trzeba się przynajmniej trochę znać.

– Hasieńko, ale ty nic nie myślisz, kobieto… – Z lekką naganą kręcił głową jej brat. – Kto powierzy urząd takiemu, kto walczył w powstaniu i został zesłany na Syberię? A i ja, jak mógłbym teraz pójść na służbę do Moskali! Patriotyczne uczucia mi na to nie pozwalają!

– Ależ, Franuś, ja nie o wielkich urzędach myślałam. Ty się nie gniewaj, Franuś, ale na wielkie urzędy to się nie nadajesz. A z tą twoją walką w powstaniu, to sam wiesz, jak było.

Z gniewem odsunął od siebie talerzyk z konfiturami. Jak było, tak było, ale aresztowany został! Nie walczył! No, do lasu nie poszedł, ale przecież siostra powinna mieć wzgląd na jego zdrowie, które w tamtym czasie akurat mu nie służyło. Bo przecież gdyby było inaczej, to on… jak najbardziej… oczywiście… dla kochanej ojczyzny niejedno byłby w stanie poświęcić. Już najlepiej o tym świadczy fakt, że utrzymywał takie żywe kontakty z Jeliaszewiczem. A on, wiadomo, bohater był i tyle! Teraz na katordze gdzieś jęczy, bo razem ich przecież naszli rosyjscy żandarmi.

– Obaj pijusy byliście i tyle! – próbowała go na ziemię sprowadzić pani Hasia, gdy zaczął jej wyłuszczać swoje racje.

– A co tam wiesz! – krzyknął już zupełnie zniecierpliwiony. – To, że zastali nas nad buteleczką nalewki, jeszcze o niczym nie świadczy!

Siostra rodzona, do cholery! A on miał taką nadzieję, że tutaj ktoś obdarzy szacunkiem syberyjskiego zesłańca!

– Klarusia, pakuj się! Nie jesteśmy tu mile widziani!

To był ze strony pana Franciszka szantaż. Dobrze wiedział, że Hasia grubym słowem potrafi czasem rzucić, ale serce ma złote.

– A gdzie ty się wybierasz, szaleńcze!

– Do Sejn pojadę.

– Z czego żyć będziecie!?

– Ludwika jakiś grosz dała. Na początek wystarczy.

– Boga w sercu nie masz! To pieniądze na wykształcenie Klarusi i na posag chciała jej matka zbierać! Utrzymankiem żony chcesz zostać? – Hasia aż zatchnęła się z oburzenia. – Nie rób głupstw! Tutaj dach nad głową ci ze szczerego serca oferuję i miejsce przy stole. Masz czas, by się zastanowić, co ze sobą zrobić.

– Ciężkie czasy! – Pan Franciszek poddał się logice siostrzanego wywodu.

– Ciężkie – przytaknęła Hasia. – Na posadę w urzędzie liczyć nie możesz, bo to teraz wszystko rosyjskie. Nie ma już powiatów, nie ma województw, tylko gubernie. Wszystkie finansowe instytucje także Petersburgowi podlegają i tam Polak nie ma szans na pracę. Jedynie gdzieś nie na państwowej posadzie, ale to trudno. Ot, narobiło się po tym powstaniu.

Klarusia siedziała cicho. Przysłuchiwała się rozmowie i z entuzjazmem pałaszowała poziomkowe konfitury. Jednak apetyt jej słabł. W końcu zdała sobie sprawę, że jej ojciec miał czas, ale ona nie. Im dłużej tu będzie siedziała, tym większe prawdopodobieństwo, że wszyscy do takiej sytuacji się przyzwyczają i tak już zostanie na wieki wieków. Ona jak najszybciej powinna znaleźć się w jakiejś szkole. Wszystko jedno jakiej, byle daleko od ojca. Czy w niej też siedzi taka podłość, jaką wyczuwała u ojca? Skąd to się wzięło?

Ciotka Hasia wzięła brata na spytki. Dopytywała, jak to się stało, że to jego żona wzięła się do jakiejś roboty, a nie on.

– Wielkie mi zajęcie! – Zdenerwował się jej pytaniami. – Parę bab stanęło nad garami i usługują wszystkim, którzy do nich przyjdą. Tfu! Wstydu to nie ma ani godności! Za parę rubli się sprzedała!

– Kogo ty kochasz, Franciszku? – Ciotka Hasia patrzyła na brata, uświadamiając sobie, jak mało go jednak zna. Ona dobrze wiedziała, jak trudno te parę rubli zarobić i jak potrzebne są one wtedy, kiedy się ma na głowie dwoje dzieciaków. Zresztą jego dzieciaków!

A czy koniecznie trzeba kogoś kochać? – chciał odpowiedzieć Kadyszewicz, ale zorientował się, że brzmiałoby to bardzo niepolitycznie. Wybrał więc odpowiedź, która wydała mu się znacznie bardziej godna.

– Ojczyznę.

Klarusia stała niezdecydowana pośrodku salonu. Słowa ojca dźgnęły ją boleśnie swoim fałszem. Fala krwi zalała ją wstydem i złością. Niosła ze sobą tajemniczy rytm, jak uderzenia bębna. Rytm, który płynął jednocześnie z jej wnętrza i z tajemniczej, odległej przeszłości. Zew w nim był przerażający wiekową omszałością i zwierzęcą namiętnością. Z jakich światów dawno minionych ten zew do niej szedł? Ku czemu wzywał?2

Klarusia nie mogła sobie znaleźć miejsca po przyjeździe ojca. Wszystkie jej rozliczne gospodarskie zajęcia, którymi trudniła się podczas wakacji, by odwdzięczyć się cioci Hasi za opiekę, teraz zaczęły ją uwierać.

– Krowi smród się za tobą ciągnie – mówił jej ojciec, gdy wracała z serowarni.

– A ty wiecznie w tym fartuchu zupełnie jak kuchta, a nie panienka z dobrej rodziny! – dogadywał.

– Haśka, czy ty chcesz ją na chłopkę przerobić? – pokrzykiwał znad gazety na siostrę, która też od świtu do nocy zajęta była gospodarskimi sprawami. Po upadku powstania rząd rosyjski uwłaszczył chłopów i ciężko było teraz o pracownika.

– Ty sobie nie zdajesz sprawy, co się tu teraz dzieje! – ofuknęła go wreszcie siostra. – Czy myślisz, że tylko ciebie dotknęły represje? Czy wiesz, co wyprawiał Murawjow? Czy wiesz, jak prześladowane jest polskie ziemiaństwo, z jakimi ciężarami musi się zmagać? Tu zęby trzeba zacisnąć i ręce do łokci urobić, by się na majątku utrzymać!

Zaczynali się w takich chwilach ostro kłócić o to, kto bardziej cierpiał z powodu przegranego powstania i żadne nie chciało ustąpić. Hasia zwykle wychodziła z tych sprzeczek spłakana i rozżalona, że nikt nie chce docenić jej codziennej, ciężkiej pracy, dzielności i poświęcenia, a Franciszek oburzony, bo nic jego zdaniem nie mogło przebić syberyjskich cierpień i basta! Klarusia w tych kłótniach nie uczestniczyła. Najbardziej była szczęśliwa, gdy ciotka kazała jej jechać w pole, by sprawdzić, jak tam idzie ogławianie buraków, jak sianokosy, czy zielsko ziemniaków nie zagłusza, czy dziki pola pod lasem nie zbuchtowały.

Wskakiwała wtedy na swojego ulubionego siwka i pędziła polnymi drogami to tu, to tam, aż kurz się za nią podnosił. Lecz dziś, kiedy tylko wjechała w leśny dukt i gąszcz osłonił ją przed przypadkowym ludzkim spojrzeniem, Klarusia przestała poganiać konia i pozwoliła mu człapać leniwie, a sama wylewała łzy zawodu i urazy. W uszach brzmiały jej wciąż słowa cioci: „Kogo ty kochasz, Franciszku?” i ojcowa odpowiedź: „Ojczyznę”. Klarusia nie dała się nabrać na to piękne słowo! Zbyt dobrze widziała, jak jej ojciec zerknął przy tym w lustro, jak zadowolony uśmieszek pojawił się na jego ustach. Doskonale wiedziała już, że dla jej ojca liczyło się tylko jedno – jego własna wygoda. Wszystkich gotów był zaprzęgać do tego, żeby mu tę wygodę zapewnili. Już wsiadł na kark zapracowanej Hasi. Już nie da jej spokoju. Już domagał się nowego surduta, bo ten jego krój ma przedpotopowy, a sama Hasia rozumie, że człowiek kulturalny powinien wyglądać godnie. Już zażądał prenumeraty „Tygodnika Ilustrowanego”, bo we wszystkich dworach, które chcą iść z duchem czasu, trzymają to czasopismo.

Hasia w zasadzie się temu poddawała, ale zrzędziła i ciosała kołki na głowie bratu, a to mu się nie podobało. Coraz częściej więc mówił, że wyjedzie z Klarusią do Sejn, Łomży, albo i do Wilna, a tego się jego córka bała najbardziej. Ach, wyjechać! Ale sama! Jakże zazdrościła Piotrkowi, swojemu bratu. Co to on miał studiować? Mechanikę i teorię maszyn w Wyższej Szkole Technicznej we Lwowie. On już tam był i miał ojczulka z głowy. A ona? Mama pisała, że ma w Warszawie dobrego znajomego, Juliana Janickiego, i że Klarusia ma jechać do niego, bo on tam wybierze jej najlepszy zakład naukowy dla panien, w którym prowadzone są kursy nauczycielskie. Czy mama wiedziała, jak bardzo Klara bała się, że będzie zmuszona mieszkać z ojcem? Czy mama napisała też o tym do cioci Hasi? Czy przesłała pieniądze? Czy ciocia ją puści? A co będzie, jak ojciec się temu sprzeciwi?

Nic takiego się jednak nie stało.

Lato miało się ku końcowi. Pachniało dojrzałymi śliwkami i ściętym zbożem. Ciotka Hasia ocierała łzy fartuchem, kiedy Klarusia z ojcem usadowili się w bryczce, która miała ich zawieźć do Sejn. Stamtąd pocztą chcieli się dostać do Białegostoku, by tam wsiąść do pociągu jadącego do Warszawy.

Nie odzywali się do siebie. Oboje pogrążyli się w swoich marzeniach. Pan Franciszek widział się już w jakimś dużym warszawskim urzędzie. Może to będzie poczta? Usolski znajomy, Adam Majewski, miał podobno znajomości w biurze spedycyjnym. Może on ułatwiłby Kadyszewiczowi znalezienie jakiejś intratnej, a jednocześnie niezbyt fatygującej posady? Życie w Warszawie musi obfitować w atrakcje! Pan Franciszek rozpłynął się w marzeniach o wykwintnych restauracjach, wesołych kabaretach, muzykujących wieczorkach i spotkaniach, gdzie na pewno jego, byłego powstańca i zesłańca, uhonorują wszyscy. Myśli były tak przyjemne, że nie przeszkadzało panu Franciszkowi ponure milczenie jego córki.

Klarusia za to zbierała całą dzielność swojego ducha. Powtarzała sobie w myśli słowa listu Juliana Janickiego, który pisał, że najlepszą szkołą dla dziewcząt w Warszawie jest Aleksandryjsko-Maryjski Instytut Wychowania Panien. To jest druga na ziemiach polskich pod względem jakości kształcenia i prestiżu placówka po cesarskim Uniwersytecie Warszawskim, do którego panny wstępu jednak nie mają. Patronat nad Instytutem sprawuje sama cesarzowa Maria Aleksandrowna. Pisał też Janicki, że kształcenie się w tej placówce może być trudne, bo głównym celem jest wychowywanie młodych Polek wśród Rosjan i wpojenie im lojalności wobec caratu. Umieszczenie Klarusi w polskiej pensji jest oczywiście możliwe, jednak poziom kształcenia bywa tam różny, a o tym, by dostać się do najlepszych, na przykład do pensji panny Zuzanny Morawskiej, nie ma co marzyć. Jednak to wszystko zależy od mamy Klary, pani Ludwiki, o której pan Janicki wyrażał się z najwyższym szacunkiem, i oczywiście od samej Klarusi.

Mama też pisała do swej córki i jej słowa zapadły dziewczynie głęboko do serca. „Nic tak nie zabezpiecza losu kobiety jak własne umiejętności, własna przedsiębiorczość, liczenie na własne siły. Małżeństwo jest loterią”.

Biedna mama – myślała Klarusia – z jej doświadczeniami nie może przecież inaczej mówić. Jednak gdzieś tam głęboko w duchu dziewczyna przyznawała jej rację, dlatego przygotowywała się na trudne lata. Co by tam w tym rosyjskim instytucie nie robili, to ona zrusyfikować się nie da.

Dworzec Kolei Warszawsko-Petersburskiej w Białymstoku zrobił na Klarusi wrażenie wspaniałego pałacu. Wysiedli oboje z ojcem z pocztowego omnibusu na dużym, wybrukowanym placu przed budynkiem kolei. Dziewczyna z ulgą rozprostowała nogi, które zdrętwiały w długiej podróży ciasnym powozikiem.

– Koleją pojedzie nam się już znacznie wygodniej – powiedział ojciec.

Klara pierwszy raz miała podróżować pociągiem i bardzo była tego ciekawa. Wagony przecież potrafią rozpędzić się nawet do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. To szybciej od końskiego cwału! Myśl ta przyprawiała ją o ekscytację. Uwielbiała szybkość!

Jednak sama podróż pociągiem ją rozczarowała. Przedział w wagonie drugiej klasy miał wygodne, pluszowe kanapy, delikatne firanki w oknach i bardziej przypominał buduar modnej pani niż miejsce, gdzie doświadczać można było szalonego pędu. Kiedy wagon drgnął, Klara przywarła do okna i wydawało jej się, że widok za nim powoli ruszył, a oni stali w miejscu. Potem drzewa i domy zaczęły przesuwać się szybciej nieco i szybciej. Jednak i tak nie było to tak wspaniałe wrażenie jak wtedy, gdy czuła wiatr świszczący w uszach, pęd tłumiący oddech, grzbiet konia jak napięta cięciwa pod sobą.

To był pęd! To była rozkosz! – myślała zawiedziona, patrząc, jak majestatycznie przesuwają się przed nią ostatnie zabudowania Białegostoku, a potem zagajniki ciemnymi plamami widoczne wśród pól.

W Warszawie czekał na nich sam Julian Janicki. Był to dosyć postawny mężczyzna o rysach ostrych, ale złagodzonych wyrozumiałym uśmiechem tak charakterystycznym dla ludzi zadowolonych ze swojego losu.

– Państwo muszą być bardzo zmęczeni – zatroszczył się o nich.

Miał rację. W podróży byli już półtora dnia.

Przywołali dorożkę i, załadowawszy bagaże, ruszyli w stronę śródmieścia, gdzie na ulicy Elektoralnej mieszkali państwo Janiccy. Pan Julian starał się bawić swoich gości rozmową. Opowiadał im o tym, że mieszkanie na Elektoralnej, położone przy całkiem ruchliwej ulicy, ma tę wielką zaletę, że znajduje się niedaleko szpitala Świętego Ducha, w którym Janicki pracuje, bo jak pewnie pan Franciszek pamięta, jest lekarzem. Szpital był bez wątpienia najbardziej nowoczesną placówką w Warszawie, a pewnie i na wszystkich polskich ziemiach, a o jego wyposażeniu mógłby pan Julian opowiedzieć wiele niezwykle interesujących rzeczy, ale na całe szczęście dojechali już na miejsce.

Pani Aniela, żona Janickiego, zrobiła na Klarusi niezwykłe wrażenie. Matka uroczego bobasa powinna być matroną poważną i dostojną, tymczasem pierwszym słowem, jakie przyszło Klarze do głowy, gdy tylko ją zobaczyła, było: „śliczna”. Uśmiechnęła się tym szczerzej do pani Julianowej, która sylwetkę miała jeszcze dziewczęcą, a twarz, choć naznaczoną pierwszymi zmarszczkami wokół oczu, żywą i radosną. Przyjęła też ich oboje, ojca i córkę, nad wyraz serdecznie.

Pan Julian musiał ich niestety opuścić, ale to tylko ucieszyło Kadyszewicza. Po obiedzie rozsiadł się w salonie i zaczął czarować panią domu opowieściami o swojej powstańczej przeszłości, syberyjskich cierpieniach, udręce, jaką sprawia panu Franciszkowi rozstanie z wiejskim gospodarstwem i konieczność spędzenia reszty życia na miejskim bruku.

– Ale czegóż bym nie poświęcił dla umiłowanej ojczyzny – powtarzał pan Franciszek ze łzą czającą się w pięknych, z tatarska lekko skośnych oczach.

Pani Aniela słuchała tego z życzliwością. Jednak tylko uprzejmość pohamowała ją od pełnego zgorszenia okrzyku, kiedy pan Franciszek, nie zmieniając tonu, oznajmił, że jego córka musi podjąć naukę w Aleksandryjsko-Maryjskim Instytucie Wychowania Panien, bo to ułatwi mu znalezienie stosownej jego stanowi i potrzebom posady. To jedno zdanie zmroziło rodzącą się w niej sympatię dla Kadyszewicza. Janicka dobrze wiedziała, że głównym celem tej instytucji, oprócz rzeczywiście solidnego wykształcenia, była rusyfikacja polskich dziewcząt, a to bardzo kłóciło się z głoszonym przez Kadyszewicza patriotyzmem. Pani Aniela odczuła jego fałsz, dlatego pogłaskała serdecznie Klarusię po ręku.

– Mam nadzieję, że wszystkie wakacje spędzać będziesz z nami – powiedziała do dziewczyny, postanawiając sobie w duchu, że zrobi, co tylko może, by nie pozwolić jej skrzywdzić.

– Będę bardzo wdzięczna – odpowiedziała Klarusia.

Michaił Murawjow Wileński – generał-gubernator wileński w czasie tłumienia powstania styczniowego wsławiony okrucieństwem, które dało mu przydomek „Wieszatiel”.

Maria Aleksandrowna – cesarzowa Rosji, żona cara Aleksandra II Romanowa.

Kolej Warszawsko-Petersburska – druga po Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej linia kolejowa na ziemiach polskich otwarta w 1862 roku.3

Dorożka tłukła się po warszawskim bruku niemrawo, towarzysząca Klarze pani Aniela Janicka milczała, a dziewczyna zaciskała pięści i szykowała się do walki.

– Nie denerwuj się, Klaruniu – pani Aniela pogłaskała ją po tych zaciśniętych nerwowo rękach – jeśli nie dostaniesz się tu, dostaniesz się gdzie indziej.

Jechały w towarzystwie milczącego Janickiego do Instytutu Aleksandryjsko-Maryjskiego, bo Klara musiała zdać wstępne egzaminy, by dostać się na kurs dla nauczycielek. Droga z Elektoralnej na Wiejską nie była daleka. Jechały Marszałkowską obok pięknego parku Saskiego, potem skręciły w Aleje Jerozolimskie w stronę Wisły, a jeszcze potem w Bracką, która doprowadziła je do placu Trzech Krzyży. Sierpniowa pogoda była piękna. Pachniało zielenią i deszczem, który przeszedł nad miastem wcześnie rano. Teraz świeciło już słońce, przed którym obie osłaniały się parasolkami. Świat się przed nimi wdzięczył, ale Klara nie zauważała dostojeństwa mijanych kamienic, czułego cienia, którym przydrożne drzewa osłaniały ulice. Emocje rozszalały się w jej duszy jak horda tatarska na stepie. Myślała o czekającym ją egzaminie i o tym, że stanąć musi przed rosyjskimi nauczycielami, którym niemiła będzie jej polskość. Pełna młodzieńczej egzaltacji, oczyma wyobraźni widziała siebie, jak z godnością Polki daje odpór wszelkim atakom na jej ojczyznę, jak celnymi odpowiedziami zawstydza zaborców i jak zdobywa sobie nawet ich podziw dla swojej odwagi i poczucia honoru. Pochłonięta takimi marzeniami nie zauważyła, że już zajechały przed okazały budynek położony na skraju rozległego parku.

W drzwiach natknęli się na woźnego, który skierował ich do długiego, ciemnego korytarza, gdzie kłębił się na tłum zdenerwowanych panienek i przejętych rodziców. Wszyscy czekali na egzaminy. Rozmawiano tu szeptem. Nakładające się na siebie głosy skojarzyły się Klarze z brzękiem ula i przez to ona sama wydała się sobie nagle mało ważną pszczołą robotnicą. Podniosły nastrój buntu, który towarzyszył jej przez całą drogę, nagle oklapł. Co znaczy bunt małego trybiku w potężnej maszynie tej wielkiej szkoły, w całym mechanizmie państwa, w dziwnych, niepojętych prawach, jakie rządzą ludzkością? – myślała dziewczyna z egzaltacją właściwą jej wiekowi.

– Zmęczona już jesteś tymi emocjami – powiedziała pani Aniela, która zauważyła zmianę w nastroju podopiecznej, choć dzisiaj nie odzywały się do siebie wiele. Pan Julian pocieszająco przytulił ją do siebie.

Klara popatrzyła na nich trochę spłoszonym wzrokiem.

– Tak się niektórym wydaje, że sprawy, o które walczą, są niezwykłej wagi, dlatego spalają się ze zdenerwowania, zanim zabiorą się do jakiejkolwiek działalności – odezwał się Janicki.

– Tak właśnie myślałam przed chwilą. Teraz wydaje mi się, że jestem nic nieznaczącym pyłkiem, więc jaką wagę może mieć ten egzamin.

Do sali egzaminacyjnej panienki wzywane były pojedynczo. Każdej mógł towarzyszyć któryś z opiekunów. Pani Aniela nie zdążyła odpowiedzieć na słowa Klary, bo właśnie w tej chwili zostały wezwane. Za stołem pokrytym zielonym suknem widnym spod rozłożonych dokumentów siedziało kilka pań i nobliwie wyglądający pan. Nakazano Klarze stanąć przed komisją, a Janickiej wskazano krzesło w kącie sali.

Klara także chętnie usiadłaby byle gdzie, bo nogi trzęsły się pod nią ze zdenerwowania, albo choćby oparła się o stół, ale zdecydowanie nie wypadało tego zrobić.

– Klara Franciszkowna Kadyszewiczówna, da? – upewniła się nobliwa matrona, patrząc przez lorgnon znad dokumentów.

Klara ledwie zdobyła się na skinięcie głową. Niewiele potem pamiętała z pytań i swoich coraz bardziej niezręcznych odpowiedzi. Pozostało jej wspomnienie pogrążania się we własnej niemożności. Widziała porozumiewawcze spojrzenia członków komisji, pełne dezaprobaty miny nadprzełożonej, tej damy z lorgnon. Aż jedyny mężczyzna w tej komisji podał jej do przeczytania jakiś wiersz. Klara przebiegła tekst oczyma. Nie znała go. Poddała się nastrojowi poezji. Czytała. Nagle egzamin i siedząca za stołem komisja przestały być istotne.

Samotniczo wychodzę, gdzie droga.

Krzemienisty zza mgieł błyska szlak;

Cicha noc, pustynia słucha Boga,

Zda się, gwiazda daje gwieździe znak.

Uroczyście w niebie dziś, tajemnie!

W jaśni modrej cicho ziemia śpi…

Czemuż smętno tak, tak ciężko we mnie?

Czekam czegoś? czegoś żal-że mi?

Pani Julianowa Janicka przysłuchiwała się egzaminowi z rosnącym przygnębieniem. Widać było wyraźnie, że Klarusia, która może i była chlubą pensji pani Mortkiewiczowej w Grodnie, nie jest w stanie zdobyć uznania komisji egzaminacyjnej Aleksandryjsko-Maryjskiego Instytutu Wychowania Panien w Warszawie. Dopiero kiedy dziewczyna zaczęła czytać wiersz, którego autora pani Aniela nie potrafiła zidentyfikować, wyprostowała się, jakby zdjęto z niej jakiś nieznośny ciężar. Głos Klary brzmiał tak przejmująco, że wzruszenie ogarnęło Janicką i przestała na moment przejmować się tym, że najprawdopodobniej jej podopieczna nie zostanie przyjęta na kurs dla nauczycielek.

Już niczego nie czekam od życia,

I przeszłości nie żałuję scen.

„Czekam, nie czekam” – żachnęła się pani Aniela w myśli na tę niekonsekwencję w wierszu i dzięki temu nieco oprzytomniała. Zauważyła rozanieloną minę nadprzełożonej i nabrała nieco nadziei. Może nie będzie tak źle.

Nie było też tak dobrze. Okazało się, że kurs nauczycielski Klara będzie mogła skończyć pod warunkiem powtórzenia ostatniego roku pensji w tym zakładzie celem „uzupełnienia zaległości”, jak to z lekkim przekąsem powiedziała im pani nadprzełożona. Tym sposobem Klara znalazła się pewnego jesiennego dnia na progu znakomitego instytutu.

Już sam budynek wzbudzał respekt. Otoczony zewsząd zielenią wyłaniał się z niej białą fasadą ozdobioną dużymi oknami. Pojazdy zatrzymywały się przed wejściem na chwilę potrzebną, by ich pasażerowie wysiedli, a służba w liberiach wypakowała bagaż panienki. Potem odjeżdżały dalej, robiąc miejsce dla następnych. Wszystkiemu temu przyglądał się umieszczony na zwieńczeniu dachu potężny dwugłowy orzeł, godło rosyjskiego imperium.

Klara w towarzystwie Janickich także wysiadła, także powierzyła swoją walizę nastoletniemu chłopakowi, także weszła do hallu, gdzie już przechadzało się sporo rodzin skupionych wokół panienki, która miała tu pozostać. Dziewczęta były w różnym wieku. Spotkać można było na tym korytarzu dzieci jeszcze, teraz kurczowo wczepione w matczyną suknię i starające się ukryć strach przed rozstaniem uśmiechem, mimo że w oczach czaiły im się łzy. Były panienki, które wyrywały się spod rodzicielskich skrzydeł, by przywitać się z niewidzianymi przez całe wakacje koleżankami, i były takie jak Klara, nieco zagubione wśród tego gęstniejącego tłumu, samotne jeszcze, lecz już ciekawe tego, co je tutaj czeka.

Pod ścianą ozdobioną portretami cesarskiej pary ustawiono podwyższenie i na nie weszła nadprzełożona pensji w otoczeniu kadry pedagogicznej. Ucichły rozmowy. Jednak nikt z tego szacownego grona nie powiedział nic, co zapadłoby w pamięć Klary. Spodziewała się deklaracji lojalności wobec carskiej pary i takie deklaracje padły. Spodziewała się okrągłych i gładkich słów na temat szczytnej pracy nad ukształtowaniem charakteru i cnót powierzonych instytutowi panien i też coś takiego usłyszała. Kiedy już zauważyła, że pani Aniela z niecierpliwością przestępuje z nogi na nogę, jakby cisnęły ją niewygodne buty, część oficjalna się skończyła. Teraz można było przejść do jadalni, gdzie należało pożegnać się z rodziną, a potem pójść za jedną z guwernantek, które od dziś miały dzień i noc towarzyszyć panienkom i otaczać je opieką.

– Bądź dzielna, kochanie – powiedziała pani Aniela na pożegnanie z lekka łamiącym się głosem.

Klara poczuła łzy pod powiekami.

– Będę.

Pan Julian położył jej rękę na ramieniu.

– Nie znamy się zbyt dobrze, ale jestem przekonany, że ty, moja droga, dzielnością dorównasz mamie – powiedział, a Klara była mu za te słowa bardzo wdzięczna.

Mama! Do Warszawy docierały już wieści o sufrażystkach, o tym, że domagają się, by kobiety mogły samodzielnie decydować o swoim losie, że chcą wyzwolić je spod kurateli mężczyzn, i Klara całym sercem popierała te idee. Mama, która gdzieś tam daleko prowadziła swoje interesy nie gorzej od mężczyzny, stała się w oczach swojej córki bohaterką.

– Będę się bardzo starać – odpowiedziała wzruszona. – Proszę pożegnać jeszcze raz ode mnie tatę.

Pan Kadyszewicz niewiele przejmował się tym, co dzieje się z jego córką. Zajęty zabiegami wokół własnej przyszłości, troskę o nią pozostawił Janickim. Dziś jednak naprawdę nie mógł jej towarzyszyć, bo Adam Majewski załatwił mu pracę w biurze spedycyjnym. Pan Franciszek pierwszy raz poszedł tam, zaklinając się, że to zajęcie tymczasowe i że wkrótce znajdzie coś bardziej odpowiadającego jego ambicjom. Klara już drżała, by na jej ojcu nie poznano się zbyt szybko i zbyt szybko nie zrezygnowano z jego usług. Teraz jednak o tym nie myślała. Pożegnawszy się z Janickimi, poszła za jedną z guwernantek.

Najpierw udały się do przebieralni, gdzie Klara musiała ubrać się w ciemną suknię z ozdobionymi koronką rękawami i biały, mocno ściśnięty w talii fartuszek. Potem guwernantka zaprowadziła ją do sali sypialnej. W długich rzędach stały tutaj łóżka przykryte białymi kapami. Były oddzielone od siebie niewielkimi nocnymi komódkami. Czwarte łóżko od okien w piątym rzędzie należało do Klary. W stojącej obok komodzie musiało się zmieścić całe jej prywatne mienie. Kiedy układała w szufladach swoje drobiazgi, poczuła się lepiej. Znalazła swoje miejsce w szeregu i choć obawiała się, że czeka ją walka o zachowanie własnej tożsamości, o godność, to porządek i dyscyplina, która kojarzyła jej się z wojskiem, jakoś ją wewnętrznie wzmacniały. To z dalekiej przeszłości szła ta gotowość do ustawienia się w szyku, do podjęcia wyzwania. Ile pokoleń jej przodków doświadczało tego samego? Ile pokoleń wyrobiło w niej tę żołnierską gotowość do walki? Ile mobilizowało ją do obrony własnej tożsamości? I jaka to była tożsamość? Kim ona była?

Jak odpowiedzieć na te pytania? Jak pomóc Klarusi? Od czego zacząć? Który moment z zamierzchłej przeszłości jej rodu wybrać? Może zacznijmy od tej chwili, kiedy Börte nie mogła zasnąć. Ten moment jest taki sam dobry do rozpoczęcia opowieści jak wiele, wiele innych, ale na któryś z nich trzeba się jednak zdecydować. Niech będzie ten.

Tak? (ros.)

M. Lermontow, Samotniczo wychodzę, gdzie droga…, przeł. Z. Przes­mycki, w: Zdrój, z. 6, Poznań 1918.

Dziś w budynku, w którym kiedyś mieścił się Aleksandryjsko-Maryjski Instytut Wychowania Panien ma siedzibę polski parlament.OPOWIEŚĆ O BÖRTE I TEMUDŻYNIE

Bört – rok małpy (1171), gdzieś w Wielkim Stepie

Börte leżała na posłaniu obok swoich sióstr i patrzyła na migoczące gwiazdy przez otwór w kopule jurty. Wszyscy spali, a ona nie mogła. Dziś stała się kobietą, tak orzekła matka, wręczając jej małe skrawki wojłoku, w które miała wsiąkać krew. Tak powinno być już co miesiąc. Przynajmniej dotąd, dokąd nie oddadzą jej jakiemuś mężczyźnie. Bo potem będzie inaczej. Börte więc leżała, patrzyła w gwiazdy i zastanawiała się, kim będzie ten człowiek, z którym każą jej dzielić łoże, któremu urodzi dzieci i którego władzy będzie podlegała. Zastanawiała się, czy będzie stary czy młody? Co się stanie, kiedy wsadzą ją na odkryty wóz i pogonią czarnego wielbłąda, by zawiózł ją do jurty męża? Czy będzie tam panią, czy też zastanie inne żony, które będą starały się zmusić ją, by im usługiwała?

Ale nie bój się, Börte – mówiła sobie w myśli. – Twój los jest już zapisany.

Wielki szaman Kököczü w swoim locie w niebiosa mógłby zapytać bogów, po co ją sprowadzili na świat, ale nie zapyta. Nikogo nie interesuje los dziewczyny, która krwawi po raz pierwszy w życiu i nie może spać, bo trochę boli ją brzuch.

Nie bój się, Börte, należysz przecież do wyjątkowego rodu Ongiratów – myślała dalej dziewczyna. Od Chinganu po Ałtaj nie było takiego. Jej ojciec, wielki Dej Mądry mówił: „My, lud Ongiratów, od wieków korzystamy z urody naszych wnuczek i wdzięku naszych córek. Nie staramy się zdobywać podwładnych. Dla tych, którzy zostali chanami, wsadzamy nasze córki na odkryty wóz i zaprzęgamy czarnego wielbłąda, puszczamy go kłusem w drogę i wprowadzamy je na wysokie miejsce obok chana”. Tak będzie i z nią. Może ta myśl ją uspokoiła, a może brzuch przestał ją boleć, bo zasnęła.

Następnego dnia wieczorem do aułu Ongiratów przyjechali goście. Ojciec z synem. Dej Mądry nie zamierzał przepuścić takiej okazji. Imię przybysza mówiło, że Jusügej Baatur był dzielnym wodzem i potrafił zdobyć pastwiska dla swojego bydła. Sam Ong-chan uznawał
go za przyjaciela. Warto było uczynić z Jusügeja swojego kuma, zwłaszcza że jego chłopak miał ogień w oczach. Deja dlatego nazywano mądrym, że znał się na ludziach. Tym razem nie miał wątpliwości, że ten mały nie będzie się kłaniał nikomu. To jemu będą się kłaniać.

Wieczór był cichy. Jesienne wiatry jeszcze się nie zerwały. Ogień palił się równo i równo opiekało się mięso na rożnach. Z rąk do rąk krążyła czarka z ajragiem. Jusügej opowiadał, że jadą z synem do Merkitów, plemienia żyjącego na północ od rzeki Selengi, by wybrać dla młodego żonę.

– Smakowała ci Merkitka – zaśmiał się Dej.

We wszystkich aułach opowiadano sobie wieczorami, jak to wiele lat temu Jusügej porwał wodzowi Merkitów, Jeke Cziledü, kobietę, i wziął ją sobie za żonę.

– Jeke nigdy mi tego nie darował. Knuł, spiskował przeciwko mnie latami. Pojadę, pomyślałem sobie, do Merkitów, uszanuję ich chana, o żonę dla syna poproszę, to niezgoda się skończy. Jeke ze wszystkimi się sprzymierza, byleby tylko mi dokuczyć. Tatar, Nojman, Kereit, wszyscy dobrzy.

Jusügej mocniej otulił się deelem. Na czyste niebo wzeszły gwiazdy. Robiło się coraz zimniej. Kto wie, może nad ranem przyjdzie już pierwszy przymrozek? Ajrag przyjemnie grzał żołądek.

– A ja ci powiem, ty nie jedź do Merkitów. Tam pretensji jest tak wiele, że para dzieciaków sprawy nie załatwi. A i wziąć będziesz musiał dla niego wybrakowaną kobietę. Brzydką może, o słabych nogach może, a może jałową, i syna mu nie urodzi.

Dejowi język się nieco plątał, ale Jusügej musiał przyznać, że myśl miał jasną.

– Jak ci na imię? – zwrócił się Dej naraz do młodego.

– Temudżyn.

– Pokażę, co mam na zbyciu – zaproponował i nie czekając, co powiedzą ojciec z synem, zawołał w stronę jurty: – Börte!

Przybiegła dziewczynka. Warkocze tańczyły wokół jej głowy, a światło gwiazd odbijało się w wąskich oczach.

– I co, Temudżynie? – spytał Jusügej. Widać było, że jemu Börte się podobała.

Temudżyn skinął głową z tak wielką powagą, na jaką było stać dziewięcioletniego chłopca.

Rano Jusügej dogadał się z Dejem w sprawie Temudżyna i Börte. Zostawił syna w aule Deja, jak było w zwyczaju, a jako prezent narzeczeński dał pięknego wierzchowca i odjechał. Temudżyn długo patrzył, jak koń unoszący ojca niknie za grzbietem wzgórza. Nie wiedział jeszcze, że widzi go ostatni raz w życiu. Dlatego mógł czasem, kiedy już uporał się ze swoją pracą, tak beztrosko galopować z Börte po stepie, mógł bawić się z nią małymi owcami i kozami, mógł pić świeżo dojone kobyle mleko, które podawała mu w małych czarkach, i łapać ptaki w sidła splecione przez nią z końskiego włosia.

Zmęczeni gonitwą i śmiechem często padali na pachnącą macierzanką trawę i patrzyli w niebo na kołującego jastrzębia albo siadali nad Ononem z linką, na której wisiał haczyk, i łowili pstrągi. Lubili to, choć łowienie ryb należało do zajęć, którym pogardzał mongolski wojownik. Było im dobrze razem. Jednak nie trwało to długo.

Jusügej Dzielny został w powrotnej drodze otruty przez Tatarów. Nękany boleściami, zdążył przed śmiercią dotrzeć do swojej jurty i tam umrzeć. Rodzinie zabrakło opiekuna. Zabrakło Jusügeja, a tylko on potrafił trzymać z daleka od bliskich tych, którzy chcieliby zrobić krzywdę jego żonie Hö’elün i jego synom. Trzymał w ryzach tych, którzy chcieliby zrabować jego stada, spalić jego jurty, skraść jego konie. Gdy go zabrakło, wrogowie rzucili się na bogactwo wdowy i jej małych synów. Matka wezwała Temudżyna na pomoc. Tak się skończyło jego narzeczeństwo.

– Czekaj na mnie, Börte – prosił ją, kiedy już musiał odjechać. Prosił z całego serca, bo nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć bez niej.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Börte (1161–1230) – pierwsza żona Czyngis-chana, matka jego czterech synów.

Kököczü Teb-Tengri – wielki szaman i wpływowy doradca Czyngis-chana w pierwszym okresie jego rządów.

Tajna historia Mongołów, tłum. S. Kałużyński, Warszawa 1970, s. 41.

Auł – osada przez tysiące lat funkcjonująca na terenie Wielkiego Stepu składająca się z jurt blisko spokrewnionych pasterzy. Auł zwykle zamieszkiwało od 20 do 100 rodzin.

Baatur – bohater.

To’orił Ong-chan – jeden z największych wodzów mongolskich XII wieku. Nestorianin (odłam chrześcijaństwa uznany przez Watykan za herezję), protektor, a później wróg Czyngis-chana.

Ajrag – bardziej znany pod pochodzącą z rosyjskiego nazwą kumysu mleczny napój alkoholowy.

Plemiona żyjące na Wielkim Stepie.

Deel – długa tunika ze stójką, której przednie poły zachodzą na siebie głęboko, przepasana barwnym, często jedwabnym pasem.

Onon – rzeka we wschodniej Mongolii. W XII–XIII wieku mieszkało tu niewielkie plemię Mongołów, tu urodził się (i prawdopodobnie został pochowany) Czyngis-chan.

Kiedy Mongołowie-Tatarzy dotarli do Europy, te dwie nazwy używane były zamiennie. Ale w czasach Czyngis-chana to było jedno z bardzo wielu plemion zamieszkujących środkowoazjatycki step.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij