- promocja
- W empik go
Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie - ebook
Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie - ebook
Pierwsza polska biografia Bronisława Malinowskiego.
Niewielu Polaków miało tak istotny udział w naukowym dorobku Zachodu, jak Bronisław Malinowski. Jednak w Polsce był on i jest, poza środowiskiem naukowym, prawie nieznany. „Prawie”, bo niemało osób słyszało o polskim uczonym, który napisał Życie seksualne dzikich. I na znajomości tego wpadającego w ucho tytułu jednego z dzieł tetralogii trobriandzkiej wiedza ta się kończy.
Znakomity antropolog, podróżnik i socjolog. Uwielbiany przez słuchaczy wykładowca i nauczyciel. Twórca teorii funkcjonalnej i jeden z pionierów badań terenowych. Słynny książę Nevermore z 622 upadków Bunga Witkacego. Jaki naprawdę był Bronisław Malinowski?
Błyskotliwa, napisana z werwą i reporterskim zacięciem, biografia przedstawia koleje życia wielkiego naukowca: od dzieciństwa w młodopolskim Krakowie,
przez burzliwą młodość spędzoną w towarzystwie Leona Chwistka i Witkacego w Zakopanem i wielką wyprawę badawczą na Nową Gwineę i Trobriandy, po przełomową dla rozwoju antropologii pracę naukową i międzynarodową sławę. Grzegorz Łyś odkrywa przed czytelnikami mało znane szczegóły niezwykłego życiorysu Malinowskiego, osobowości niebywale twórczej i złożonej, fascynującej, ale i kontrowersyjnej – autora dziennika, którego opublikowanie wywołało w swoim czasie prawdziwy skandal.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9223-5 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lampy naftowe, stalowe siekiery i noże, blacha falista, prasowany tytoń oraz niektóre inne dobra zachodniej cywilizacji, które pojawiły się na Wyspach Trobrianda wraz z białymi, zyskały wśród tubylców uznanie i akceptację. Całkowitym fiaskiem zakończyły się natomiast próby nakłonienia „dzikich” z wysp zachodniego Pacyfiku do porzucenia rodzimych sposobów uprawiania seksu na rzecz zalecanej przez zamorskich duchownych pozycji „misjonarskiej”, bliższej boskim intencjom. Pomysł, by mężczyzna kładł się na kobiecie, przygniatając ją całym ciałem do ziemi i uniemożliwiając jej współdziałanie z partnerem, od początku wydawał się im idiotyczny.
Parodiowanie aktu seksualnego w pozycji zalecanej przez misjonarzy stało się ulubioną zabawą boyów i kuchcików służących u białych chlebodawców, z których wielu współżyło z miejscowymi kobietami, a pewna część nawet się z nimi żeniła. Mistrzem w owej sztuce był Gomaia z Sinakety. Utalentowany tłumacz, arogancki, stale przechwalający się swymi erotycznymi podbojami, nie był przez współplemieńców specjalnie lubiany. Kiedy jednak zaczynał swój popisowy numer, kobiety odkładały motyki, mężczyźni porzucali naprawę łodzi i cała miejscowa ludność zbierała się na baku, publicznym placu pośrodku wsi. Gomaia, z fizjonomią przypominającą pysk znudzonego psa, długo i mozolnie układał się na ziemi, po czym zaczynał z powagą wykonywać biodrami ruchy ospałe i jakby niedokończone, prowadzące jednak do szybkiego, w oczach tubylców zdecydowanie przedwczesnego, finału¹.
Życie erotyczne ludzi cywilizowanych jako przedmiot żartów i śmiechu gromady niemal nagich „dzikich” oraz przekonanie tych ostatnich, że Europejczycy nie umieją kopulować, podważało prestiż białej rasy, która w owych czasach, w początkach XX wieku, wszechwładnie panowała na lądach, morzach i w powietrzu całego globu. Choć opinię podobną co Gomaia wyraził już Immanuel Kant, który miał, jak wiadomo, stwierdzić, że „rzecz sama w sobie nie jest zła, lecz ruchy filozofa niegodne”, sprawa zakrawała na skandal. Na szczęście wiedzieli o niej tylko wciąż nieliczni na wyspach południowych kupcy, plantatorzy i urzędnicy z krajów Zachodu, i niektórzy antropologowie. Samych „dzikich” nędzne według nich życie seksualne białych – nie mogli przecież znać doświadczeń Giacoma Casanovy, dokonań markiza de Sade czy perwersji, których dopuszczali się Stanisław Ignacy Witkiewicz oraz jego przyjaciele z Zakopanego, Bronisław Malinowski i Leon Chwistek – zupełnie nie zajmowało.
Inaczej rzecz się miała z białymi. Zwłaszcza w szkołach średnich Europy kwestia zwyczajów i technik seksualnych mieszkańców Afryki czy antypodów budziła niegasnące zainteresowanie. Podsycały je wciąż nowe odkrycia geograficzne i zdobycze kolonialne oraz tryumfujący w filozofii, literaturze i obyczaju belle époque modernizm, czyniący instynkt seksualny jedną z pierwszorzędnych sił rządzących ludzkim życiem. Uczniowie gimnazjów w Krakowie i całej Galicji, w zapadłych kątach cesarstwa austro-węgierskiego, z niezdrowymi wypiekami studiowali globusy i mapy, na których wciąż jeszcze widniały białe plamy obszarów nietkniętych stopą europejskiego czy amerykańskiego podróżnika. Owe puste plamy wypełniały się w oczach galicyjskiej młodzieży obrazami rozpalonych słońcem pustyń, pierzastych palm nad lazurowymi wodami wysp koralowych oraz tropikalnych dżungli zamieszkanych przez łowców głów i ludożerców, wielkie małpy, lwy, papugi i wszelką jadowitą gadzinę. W owym fantastycznym fotoplastykonie (w prawdziwych fotoplastykonach oraz w pierwszym krakowskim kinie Cyrk Edison oferowano widzom najczęściej zdjęcia z wojny rosyjsko-japońskiej z generałem Kuropatkinem w roli głównej) ukazywały się miraże zapomnianych kopalń złota i diamentów, ukrytych skarbów i mórz rodzących perły wielkie jak groch.
Na lekcjach geografii panowała niezwyczajna cisza. Nastrój ten odmalował Emil Zegadłowicz w powieści Zmory: „Wszyscy w czambuł wsłuchiwali się w głos nauczyciela, który mówił rozlewnie, marzycielsko i wspominkowo o dziwnych gorących krajach, Saharze, Kamerunie, o wsiach murzyńskich podobnych do zbiegowiska kopic siana o zwyczajach i obyczajach murzyńskich, gdy to szaman wybija pannie młodej i panu młodemu przednie zęby, w rozdziawione gęby pluje po trzy razy i mamroce -ki-li-ha-te-rump”².
W sztubackich wizjach pojawiały się rzecz jasna egzotyczne piękności o niespotykanie wybujałych kształtach i czarnoskóre tancerki ubrane najwyżej w spódniczki z liści palmowych. Nauczyciele byli tu oszczędni w słowach. Wspominali jedynie, że murzyńskie dziewczęta dojrzewają tak prędko w świecącym prostopadle słońcu, że rodzą dzieci przed ukończeniem dziesięciu lat³. Z ust do ust przekazywano relacje marynarzy i podróżników o życiu płciowym wolnym od wszelkich norm i restrykcji, gdzie miłość mógł uprawiać każdy z każdą, zawsze i wszędzie. W czasach gdy gimnazjalistę zauważonego na ulicy z panną, jeśli nie była to jego siostra, w najbliższą niedzielę piętnowano z ambony, krążyły opowieści o wspólnych żonach, małżeństwach grupowych, rytualnych orgiach przy świetle księżyca i dudnieniu tam-tamów. Opowieści te były, ma się rozumieć, mniej lub bardziej zręcznie wyssane z palca. W rzeczywistości, gdy idzie o wiedzę na temat życia seksualnego ludów pierwotnych, białe plamy obejmowały wówczas nieomal cały świat.
Pierwszy na te poniekąd zakazane terytoria wkroczył doktor Bronisław Malinowski z Krakowa. Jego wydana w 1929 roku w Londynie monografia Życie seksualne dzikich okazała się obok Smutku tropików Claude’a Lévi-Straussa najsłynniejszą i najszerzej znaną (choć często jedynie z tytułu) książką antropologiczną XX stulecia. To pionierskie dzieło, pierwsze stricte naukowe opracowanie poświęcone ludzkiej seksualności i jej społecznemu wymiarowi, powstało jako plon dwóch lat badań terenowych prowadzonych w czasie I wojny światowej na Wyspach Trobrianda położonych na północny wschód od wybrzeża Nowej Gwinei, na jednym z dziesiątków archipelagów Melanezji. Książka, jakkolwiek wbrew nadziejom części czytelników wolna na ogół od gorszących sensacji i wyuzdania, przyniosła Malinowskiemu nie tylko renomę światowego autorytetu w dziedzinie seksu, lecz także – według niektórych jego sympatyków – proroka wolnej miłości, którego praca i myśl przyczyniły się do rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Ta ostatnia teza, prawdę mówiąc, nie została przekonywająco udokumentowana. Natomiast powszechnie znana i niekwestionowana jest decydująca rola krakowskiego uczonego w rewolucyjnym przełomie, który dokonał się w antropologii w trzeciej dekadzie XX wieku. Do tego czasu właściwie monopol na prawdę naukową w tej dziedzinie miała szkoła ewolucjonistyczna. Panowało przekonanie, że zgodnie z uniwersalnymi prawami ewolucji stosującymi się zarówno do natury, jak i do społeczeństwa, przeznaczeniem rodzaju ludzkiego jest stały postęp, napędzany naturalną wynalazczością człowieka. Z tej perspektywy najbardziej zapóźnieni na drodze ku przyszłości afrykańscy Hotentoci czy australijscy Aborygeni, ale także większość rosyjskich chłopów czy górali z Bałkanów, to społeczności reprezentujące etapy rozwoju, które mieszkańcy Londynu z przełomu XIX i XX wieku, najbliżsi doskonałości – zgodnie z nawiązującą do Kanta ideą kultury jako ostatecznego celu przyrody – mieli już dawno za sobą.
Dla ewolucjonistów, z których wielu było także archeologami, ludy pierwotne stanowiły rodzaj żywych wykopalisk. Kultury „dzikich” uważano za przeżytek skazany na unicestwienie w młynach ewolucji. Badacze życzliwiej nastawieni do ludów niecywilizowanych zwracali natomiast uwagę, że owe nieszczęsne zombie to żyjący przodkowie współczesnych ludzi Zachodu, w sensie niemal dosłownym⁴.
Katastrofy, które dotknęły Europę na początku stulecia – jatki Wielkiej Wojny, przewrót bolszewicki, upadek trzech mocarstw i historycznych dynastii oraz pierwsze oznaki erozji Imperium Brytyjskiego – podważyły przeświadczenie o dziejowej misji białej rasy i przyczyniły się do odnowienia oblicza antropologii. Oznaki fermentu wśród antropologów, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, pojawiły się już wcześniej, ale generalna rozprawa z tezami ewolucjonistów zaczęła się dopiero wraz z wejściem na scenę nowej generacji badaczy. Bronisław Malinowski, nieugięty w dowodzeniu swych racji, niezmordowany i ofensywny polemista, w razie konieczności niecofający się przed lekko tylko zakamuflowaną demagogią i manipulowaniem poglądami adwersarzy, grał w tej konfrontacji pierwsze skrzypce.
Salwą z Aurory, czyli sygnałem do buntu mającego obalić dotychczasowy porządek w antropologii, stało się wydanie w 1922 roku pierwszej trobriandzkiej monografii Malinowskiego o obiecującym tytule Argonauci Zachodniego Pacyfiku. Relacje o poczynaniach i przygodach krajowców z Nowej Gwinei⁵. Mówiąc ściśle, owego roku w kierunku murów Cambridge i Oksfordu oddano nie jeden, jak nad Newą, ale dwa strzały. Drugim było dzieło Arthura Radcliffe’a-Browna z Uniwersytetu w Kapsztadzie o mieszkańcach Wysp Andamańskich na Oceanie Indyjskim (Wyspiarze z Andamanów. Studia z antropologii społecznej), których autor badał w latach 1906–1908.
Ewolucjonistom starającym się zrekonstruować (zwykle drogą spekulacji, a nie poszukiwania i weryfikowania dowodów) tryumfalny pochód rodzaju ludzkiego od stanu „dzikości” do rozkwitu zachodniej cywilizacji w dobie fin de siècle’u młody Polak przeciwstawił wizję nowoczesnej nauki, która dzięki empirycznym terenowym badaniom społeczeństw prymitywnych żyjących współcześnie umożliwić miała odkrycie praw rządzących kulturą, jej istnieniem i procesami zmian.
Kultura, nieodłączny atrybut ludzkiego bytu społecznego – według XIX-wiecznej jeszcze definicji Edwarda Tylora suma wiedzy, wierzeń, praw, obyczajów oraz innych kwalifikacji i przyzwyczajeń zdobytych przez człowieka jako członka plemienia czy narodu – stanowiła w przekonaniu Malinowskiego „aparat instrumentalny” służący do zaspokajania ludzkich potrzeb. Twierdził, że ów rodzaj złożonego mechanizmu, jego konstrukcję, sens istnienia i działanie, można zrozumieć, badając go tylko jako integralną całość, na którą składają się powiązane z sobą elementy kultury, czyli instytucje. Ich zależności określane są zaś przez funkcje, które te instytucje spełniają w systemie społecznym i jego relacjach z otaczającym światem. A spełniają je, jeśli nie wchodzą w grę oddziaływania z zewnątrz, całkiem skutecznie. Kultury niecywilizowane miały bowiem, zdaniem Malinowskiego, stanowić małe, zamknięte i samowystarczalne światy odznaczające się strukturalną harmonią i doskonałą równowagą⁶.
Funkcjonalizm, jako dojrzała koncepcja teoretyczna oraz metoda badań terenowych, w oficjalnym słowniku antropologii na dobre zadomowił się dopiero wraz z ukazaniem się w 1935 roku czwartej z trobriandzkich monografii szybko wybijającego się uczonego z Galicji – Ogrodów koralowych i ich magii⁷. W dyskursie naukowym pojawił się jednak znacznie wcześniej – i miał skutek podobny do trzęsienia ziemi. Ewolucjoniści, którzy w zaciszu gabinetów, bibliotek i archiwów snuli niespiesznie swe uczone wątki, studiując relacje podróżników, raporty żeglarzy i wojskowych, pamiętniki i listy kupców oraz najrozmaitszych innych obieżyświatów, stanęli przed wyzwaniem, któremu nie mogli sprostać. Fundamentem nowej antropologii stały się bowiem prowadzone osobiście badania terenowe, i to badania intensywne, wymagające zamieszkania na długie tygodnie lub miesiące wśród krajowców, zwykle w tropikach, niekiedy samotnie.
Bronisław Malinowski zyskał sławę pierwszego antropologa, który – jak się przyjęło w literaturze i tradycji – „zszedł z werandy” kolonialnej rezydencji i stanąwszy twarzą w twarz z nieodgadnionym „dzikim”, rozbił swój namiot w środku wioski. Jako osobistość wpływowa, choć niekiedy dokuczliwa i do przesady dociekliwa, zaglądał tubylcom do garnków, pytał o życie pozagrobowe i upodobania seksualne, wypływał z rybakami na połowy, brał udział w magicznych rytuałach i tańcach… i notował. Tysiące zapisanych stron – relacje żeglarzy o ceremonialnej wymianie handlowej kula, wywiady z wodzami i naczelnikami, skargi porzuconych mężów i żon, sekrety czarowników, streszczenia mitów, informacje o uprawie ogrodów i uroczystym rozdziale żywności – składają się na kompletny obraz plemiennej kultury, do dziś uważany za jedno z najdoskonalszych zarówno pod względem treści, jak i metody osiągnięć antropologii społecznej. Wkrótce intensywne badania terenowe stały się dla początkujących antropologów obowiązkowym „rytuałem przejścia”, bez którego nie wyobrażano sobie poważnej pracy naukowej. W okresie międzywojennym funkcjonalizm zdominował główny nurt badań nad „ludami niecywilizowanymi” w Zjednoczonym Królestwie, a Malinowski, wespół z Radcliffe’em-Brownem, został uznany za współtwórcę czołowej w owym czasie brytyjskiej antropologii społecznej.
Niewielu Polaków miało tak istotny udział w naukowym, kulturalnym czy artystycznym dorobku Zachodu. Jednym z nich był starszy o pokolenie Józef Korzeniowski, który w 1874 roku, jako siedemnastoletni uczeń Gimnazjum Świętej Anny w Krakowie, wyjechał wiedeńskim ekspresem z krakowskiego dworca, by dotrzeć do Marsylii, gdzie zaciągnął się na statek jako prosty marynarz. Około roku 1910 był już uznanym w świecie pisarzem, wysoko ocenianym przez krytykę i chwalonym przez coraz liczniejszych czytelników. W tym mniej więcej czasie Bronisław Malinowski, student i wykładowca London School of Economics, zwierzył się ze swych zamiarów profesorowej Seligman, żonie swego patrona i protektora: „będę Conradem antropologii”. I cel ten, uwzględniając różnice w sile oddziaływania poczytnej literatury i pracy naukowej, osiągnął. Dla obu, Conrada i Malinowskiego, punktem wyjścia dla wielkiej kariery były laboratoria tropików⁸.
Ten niezwykły, trudny, bardzo trudny dla siebie i innych człowiek, o oczach ukrytych za jadowicie zielonymi szkłami okularów, zrobił błyskotliwą karierę naukową. Był jednym z ojców założycieli współczesnych nauk społecznych, zaliczanym do tego wąskiego grona między innymi z Johnem Stuartem Millem, Herbertem Spencerem czy Émilem Durkheimem⁹. Był pierwszym szefem katedry antropologii społecznej w London School of Economics, pierwszej takiej stałej katedry w Wielkiej Brytanii. Profesorem Yale, doktorem honoris causa Uniwersytetu Harvarda, charyzmatycznym wykładowcą, doradcą brytyjskiego rządu w sprawach polityki kolonialnej i rzecz jasna ekspertem w ekscytującej ogół kwestii życia seksualnego „dzikich”. Ten wielki antropolog, który zostałby pewnym kandydatem do Nagrody Nobla z antropologii albo wszech nauk humanistycznych, gdyby takie nagrody przyznawano, w swym rodzinnym kraju był prawie nieznany. Nie istniała najmniejsza szansa, by w polskich szkołach stał się tym, który „wielkim uczonym był”.
Dokonania funkcjonalistycznej szkoły Bronisława Malinowskiego zapoczątkowały trwającą pół wieku entuzjastyczną epokę antropologii, w której badacze przemierzali najdalsze zakątki świata, poszukując nieznanych kultur, osobliwych zwyczajów, tajemniczych religii, niezwykłych form władzy i organizacji społecznej. Jednocześnie mnożyły się szkoły antropologiczne nawiązujące do funkcjonalizmu (lub, coraz częściej, kwestionujące go) oraz nowe koncepcje, z których niemal każda miała stać się ogólną teorią kultury w całej jej różnorodności lub nawet ogólną teorią ludzkości.
Niewiele w dzieciństwie i młodości Malinowskiego zapowiadało tak świetną przyszłość. Bronio – krótkowzroczny jedynak, wysoki, lecz wątły, chorowity, neurastenik, notoryczny hipochondryk wychowywany przez rozumną, aczkolwiek nadopiekuńczą matkę o niezwykle silnej osobowości – był doskonałym materiałem na nieporadną ofiarę losu. Jednak dzięki naturalnej i konsekwentnie trenowanej żelaznej woli, straszliwej ambicji, pragnieniu sławy oraz nienasyconej żądzy życia udało mu się przezwyciężyć przyrodzone słabości. Staś Witkiewicz, przyszły demon z Krupówek, znający Malinowskiego jak nikt inny, dostrzegł w nim „wielkiego zdobywcę życia” na długo przed wyprawą na Trobriandy, wtedy, gdy przyszły słynny uczony stawiał jako antropolog pierwsze kroki w Londynie. Inna rzecz, że Witkacy, rozgoryczony brakiem zapału przyjaciela w zgłębianiu metafizycznej tajemnicy jedności istnienia, potrafił nazwać go także wściekłym soliterem¹⁰.II. PANI DULSKA I LADACZNICE
W ostatnich dniach czerwca 1915 roku należący do misji metodystów z wysp d ’Entrecasteaux szkuner Saragigi z doktorem Malinowskim na pokładzie zbliża się, żeglując po szmaragdowych wodach Morza Salomona, do odległych jeszcze wybrzeży archipelagu Trobrianda. „Dalej przed nami poprzez mgłę pyłu wodnego widać, że linia horyzontu wydaje się grubsza tu i ówdzie, jakby zaznaczona słabymi kreskami ołówka. Przybiera to coraz bardziej konkretne formy, jedna wydłuża się i poszerza, inne wyłaniając się, nabierają wyraźnego kształtu małych wysepek i wkrótce znajdujemy się pośrodku dużej laguny Wysp Trobrianda”¹¹ – tak autor Argonautów Zachodniego Pacyfiku wspominał swój rejs i lądowanie w Losui na wyspie Boyowa, w miejscu, gdzie miała się narodzić jego trobriandzka tetralogia i nowoczesna antropologia społeczna. Obcego przybysza natychmiast otacza tłum tubylców, których on ma nie tylko badać, lecz także – jak zauważył Malinowski z cokolwiek megalomańską satysfakcją – stworzyć dla świata. „Trudno przekazać czytelnikowi to uczucie głębokiego zainteresowania i oczekiwania, z jakim etnograf wkracza po raz pierwszy do okręgu jego pierwszej pracy badawczej”¹².
Losuia to siedziba australijskich władz archipelagu z koszarami policji, więzieniem i innymi nieodzownymi instytucjami XX-wiecznej cywilizacji. Nad chatami tubylców góruje wysoki budynek kryty czerwoną blachą falistą: siedziba sędziego pokoju, w której uczony przybysz ma na początku zamieszkać. Z ładowni Saragigi zacumowanego przy molo zbudowanym z bloków koralu więźniowie przenoszą do rezydencji sześćdziesiąt skrzyń i pudeł; niemały, trzeba przyznać, dobytek wędrownego antropologa¹³.
Oprócz namiotu, sprzętu obozowego, broni, żywności, leków Malinowski przywozi z sobą na Kiriwinę jeszcze inny bagaż – swą biografię, indywidualność i pamięć. A zatem dzieciństwo i młodość w kraju pod zaborami, „w Polsce, czyli nigdzie”. Przywozi ze sobą Kraków patriotycznych manifestacji i pani Dulskiej, Wyspiańskiego i lojalistów lokujących swe ambicje i nadzieje na cesarskim dworze w Wiedniu; Zakopane – tatrzański panteon gromadzący latem artystów i uczonych, najtęższe polskie głowy poszukujące źródeł narodowej mocy wśród wciąż jeszcze dzikiego i jurnego ludu Skalnego Podhala; geniusz i szmirę Młodej Polski z modernistyczną nagą duszą, okrytą tylko szalem melancholii; Uniwersytet Jagielloński i jego profesorów, intelektualne gwiazdy, uczonych dziwaków, słynnych nudziarzy. Wszystko to, co Malinowski nazwał później w swych pismach teoretycznych dziedzictwem społecznym: „ludzkie wytwory materialne, jak też i dobra, procesy techniczne, idee, nawyki i wartości”, i uznawał za fundamentalne pojęcie antropologii. Owo dziedzictwo, tożsame z kulturą, miało według niego stanowić o wszystkich społeczno-kulturowych aspektach życia ludzkiego¹⁴. Chcąc nie chcąc (jako kosmopolita z wyboru i temperamentu bardziej nie chcąc), Malinowski był, zgodnie z swoimi deterministycznymi przekonaniami, dzieckiem epoki i ziemi, na której się urodził i dorastał.
Kraina, w której wychował się jeden z koryfeuszy brytyjskich nauk społecznych – położona na wschodnich krańcach cywilizowanej Europy zabiedzona Galicja, gdzie zapałkę dzielono na czworo, zamieszkana przez ciemne chłopstwo oraz ekscentryczną szlachtę i jej potomków oddających się fantazjom o dawnej potędze oraz planowaniu czynów zbrojnych – była dla jego angielskich kolegów bardziej niepojęta niż Egipt czy Indie. Nikomu jednak, zwłaszcza w samej Małopolsce, nie przyszłoby do głowy podważać wyższości jej chrześcijańskiej, europejskiej kultury i moralności nad „dzikimi” z mórz południowych. Trobriandczycy sprzed stu lat mieliby pewnie inne zdanie, ale nikt ich o to nie pytał. Bardziej zresztą zajmowały ich zbiory yamu i taro czy przygotowania do pełnych chwały żeglarskich wypraw kula. Dziś wśród mieszkańców niepodległej Papui-Nowej Gwinei są już dyplomowani antropologowie kultury, także pochodzący z Trobriandów, którzy mogliby się interesować rodzinną ziemią badacza, który ich rozsławił. Przyjmijmy zatem, że któryś z nich – powiedzmy, doktor Gomaia – korzystając z jakiejś nadzwyczajnej magii czasoprzestrzennej, przenosi się do Krakowa około roku 1880…
„Wyobraź sobie czytelniku, że znalazłeś się nagle z całym swym ekwipunkiem, sam na tropikalnej plaży w pobliżu wioski tubylczej, podczas gdy statek czy łódź, która cię tu przywiozła, odpływa i znika na widnokręgu”¹⁵. Tak opisywał Malinowski ze swadą godną autora powieści podróżniczych początek swej życiowej przygody: lądowanie na wyspie Mailu, na wschód od Port Moresby. W podobny sposób mógłby rozpocząć swą relację przeniesiony pod Wawel doktor Gomaia:
„Wystaw sobie czytelniku, że po długiej podróży z Wiednia wysiadasz na dworcu w Krakowie. W kufrze, który wąsaty dorożkarz ładuje na swój konny pojazd, znajduje się cały twój dobytek, dzięki któremu masz szansę przetrwać w tym przerażająco mroźnym klimacie, nawiązać kontakt z krajowcami i uchwycić sens ich życia plemiennego. Tak więc: futro z syberyjskiego jakiegoś zwierzęcia, wełniane ineksprymable, frak, wydanie Dzieł wszystkich Bronisława Malinowskiego. Na ulicach miasta zalega zdeptany śnieg, na którym osiadają płatki sadzy z setek kominów starego miasta. Nagie gałęzie drzew na Plantach zdobią błyszczące kryształki lodu. Od rzeki ciągnie przenikliwy wilgotny wiatr. Ulice miasta zapełnia tłum ludzi o białej, lecz zaczerwienionej, zapewne od mrozu – a niekiedy także nadużywania alkoholu – skórze, mówiących w dziwnym, przypominającym syczenie węży języku…”.
Zgodnie ze wskazówkami Malinowskiego antropolog powinien przede wszystkim gruntownie poznać teren swych badań, jego geografię i warunki przyrodnicze, demografię, zasady ustalania pokrewieństwa między tubylcami, stosunki gospodarcze oraz sporządzić plany osiedli i zgromadzić dane statystyczne.
Królewski Kraków w połowie XIX wieku przeżywał jeden z najtrudniejszych okresów w swej tysiącletniej historii. W 1815 roku mocarstwa zaborcze utworzyły obejmującą miasto i jego najbliższe okolice Republikę Krakowską. „Wolne Miasto Kraków”, choć było czymś w rodzaju bękarta Kongresu Wiedeńskiego, przez pewien czas cieszyło się pewną niezależnością. Po klęsce powstania krakowskiego w 1846 roku – rewolucyjnego preludium do europejskiej Wiosny Ludów – republika została ostatecznie wcielona do Austrii. Od tej pory Kraków był już tylko prowincjonalnym miastem jednego z peryferyjnych regionów Austrii, a po roku 1867 – niewielkiego autonomicznego kraju koronnego należącego do konstytucyjnego cesarstwa austro-węgierskiego. Od najzamożniejszej i najżyźniejszej części Małopolski odcinał je rosyjski kordon graniczny. Zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od miejskich rogatek można było oglądać kozackie patrole. Nawet Ojców z Grotą Łokietka i innymi historycznymi pamiątkami po praojcach znajdował się już za granicą.
Miasto, które zawdzięczało swój dawny rozkwit położeniu na szlakach handlowych, z którego teraz „nie wiodła żadna droga, nigdzie”¹⁶, zaczęło szybko obumierać ekonomicznie. Przez kilkanaście lat utrzymywała się tu jeszcze wysoka temperatura patriotyczna. Potem z ośrodka gorących uczuć narodowych miasto przeistoczyło się w muzeum historycznych rekwizytów. Niektórzy z krakowian aż do wybuchu wojny w 1914 roku nosili na co dzień czamary, a kilku nawet kontusze i szable u boku. Emocje patriotyczne wciąż jeszcze objawiały się z okazji kolejnych premier wielkich płócien Matejki lub takich wiekopomnych wydarzeń jak złożenie prochów Mickiewicza na Wawelu. Ale czamary rudziały, powstańcze sztandary płowiały, opowieści o dawnych bojach i trudach młodzi ludzie słuchali z coraz większym zniecierpliwieniem. Zaczęto się przyzwyczajać, że na Wawelu zamienionym na austriackie koszary śmierdzi szuwaksem, smarem do karabinów i grochówką.
„Dola mojego pokolenia była straszna. Czym żyć? Gdzie znaleźć chleb powszedni romantyzmu? Patos cierpień narodowych zanudzony na śmierć w osobie poezji, przez szkołę, był dla młodych już próchnem, nowych bogów jeszcze nie znano”¹⁷ – pisał bez ogródek urodzony w 1874 roku Tadeusz Boy-Żeleński. Młodzieży ówczesnej Kraków wydawał się nieruchomą sadzawką, zarośniętą szuwarami i rzęsą lub kręcącym się w kółko przestarzałym mechanizmem. „I znikąd, znikąd żadnej nadziei na zmianę”¹⁸.
W królewskim mieście panował jakiś organiczny smutek, infekcja smutku¹⁹. Ale według Stanisława Przybyszewskiego Krakowem owładnęło coś gorszego jeszcze niż melancholia: „…wokół płynęła Wisła, leniwo, powoli – bo ma czas, ma czas! – płynęła i ziała zarazą malaryi na to wspaniałe miasto.
Wszędzie malarya! Malarya we krwi i tkankach wynędzniałego żebractwa i żydowstwa, malarya w mózgu i nerwach tych niezdolnych do życia neurasteników, którzy się kiedyś chmarą do niego cisnęli, malarya w sercach obłudnego, rozpustnego mieszczaństwa, o małej a niechlujnej duszy”²⁰
W tym depresyjnym mikroklimacie krążyły jednak liczne zarazki śmiechu, zwłaszcza śmiechu cudzym kosztem. Szczególnie latem cuchnące powietrze z niezdrenowanych łąk, zdrowiu ludzkiemu przeciwne, potrafiło najpoczciwszych ludzi przetworzyć w złośliwe komary: „zlani potem, odparzeni na pośladkach i mózgu, siedzą w kawiarni przy półczarnej i czekają tylko okazji, by ulżyć swoim mękom, zadając cierpienia innym”²¹. Krakowskiej proweniencji dowcip profesora Malinowskiego – złośliwy, prowokacyjny, skierowany ad personam, często wykorzystujący grę słów, w tym nawet brzmienie nazwisk – w świecie anglosaskim był źle widziany i przysporzył mu niejednego wroga. Pomimo to Bronio nie potrafił i nie zamierzał się go wyrzec.
Innym paradoksem smętnego miasta pod Wawelem było powszechne zamiłowanie krakowian do publicznych widowisk i niebywała inwencja, gdy szło o ich wymyślanie i organizowanie. Do historii przeszły uroczyste obchody patriotyczne, jak odsłonięcie pomnika Mickiewicza czy ufundowanego przez Ignacego Paderewskiego Pomnika Grunwaldzkiego z udziałem stu pięćdziesięciu tysięcy osób. Czas w mieście upływał mierzony jubileuszami, otwarciami, pogrzebami, powitaniami. Czasem spektaklem stawała się nawet wizyta któregoś z licznych arcyksiążąt, cesarskich kuzynów czy promocja doktorska sub auspicies imperatoris – pod auspicjami cesarskimi.
Najwspanialej, z pewnością nie przypadkiem, udawały się w Krakowie wyreżyserowane z rozmachem, znawstwem i zamiłowaniem uroczyste pochówki. Nic tak nie ożywiało królewskiego miasta jak tłumny pogrzeb wybitnej persony – Matejki, Asnyka, Kraszewskiego czy Wyspiańskiego. Niezapomniane były to chwile, gdy obok zaprzężonego w sześć par koni karawanu przybranego w kir i purpurę maszerowała honorowa asysta w historycznych strojach, a płomienie pochodni błyskały krwawymi refleksami w srebrnych i złotych ozdobach paradnych uprzęży. Na małopolskiej prowincji wzdychano: „Jeśli zejść z tego świata, to tylko w Krakowie. Tam nieboszczyk wie, że umarł!”.
Dziwna rzecz, ale w mieście nadal się czuło obecność zmarłych krakowian, zwłaszcza rodowitych, jak Matejko czy Wyspiański. Czuło się, być może drogą pozazmysłową, jakby ci wielcy nie odchodzili zbyt daleko, lecz pomieszkiwali sobie w eterycznej postaci gdzieś w krasowych jaskiniach w Dolinie Prądnika czy na bagnach Puszczy Niepołomickiej, podobnie jak duchy zmarłych Trobriandczyków, które przeprowadzały się na wyspę Tuma, niespełna dziesięć mil morskich od Kiriwiny. Lecz w końcu był to Kraków, gród, gdzie księżyc gospodarował, w przeciwieństwie do słońca, jak u siebie w domu, a podczas pełni lunatycy, w innych okolicach znani tylko z literatury, brawurowo wylegali na balkony, gzymsy i parapety. Nigdzie nie żyło się tak bardzo wyobraźnią, a tak mało rzeczywistością, jak w tym małym zabawnym mieście²².
Kraków, do początku XX wieku zajmujący powierzchnię niewiele większą niż osiemset hektarów, należał do najgęściej zaludnionych miast monarchii austro-węgierskiej. Na jeden kilometr kwadratowy przypadało tu siedemnaście tysięcy mieszkańców, czyli trzy razy więcej niż we Lwowie. Dawna stolica królów, uwięziona w starych murach swych domów, pałaców i kościołów, stawała się ubogą kuzynką galicyjskiej metropolii – Lwowa.
Antropolodzy ewolucjoniści dostrzegliby zdumiewające przeżytki nie tylko w gospodarce miasta, lecz także w organizacji społecznej i systemie władzy. Przez dziesiątki lat Krakowem niepodzielnie rządziły arystokratyczne rody – Tarnowskich, Potockich, Lubomirskich, Czartoryskich, Wodzickich, Pusłowskich. Stronnictwo arystokratyczne, z główną kwaterą w rezydencji Stanisława Tarnowskiego przy ulicy Szlak na Kleparzu, sprzymierzone było organicznie z duchowieństwem, które w czasach gdy miasto miało niespełna sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, liczyło około siedmiuset księży i zakonników²³. Z tym lokalnym sojuszem ołtarza z tronem nie mogli konkurować ani nieliczni zamożni kupcy i przemysłowcy, ani mieszczańskie pospólstwo, ani rzecz jasna masy ludowe. Krakowska inteligencja: urzędnicy samorządowi, austriaccy biurokraci, prawnicy, lekarze, nauczyciele gimnazjalni i Kraków profesorski, czyli wpływowe środowisko wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, również nie zamierzała rzucać wyzwania jaśniepańskiej i bogobojnej władzy.
Kryzys wartości, który u schyłku XIX wieku ogarnął ziemie polskie, podobnie jak większość krajów Europy, był – jak ujmuje się rzecz w radykalnym skrócie – następstwem utraty wiary w idee pozytywistyczne, a nawet w uniwersalną prawomocność racjonalnego myślenia.
W Krakowie jednak, jak często tu bywało i bywa, sprawy miały się nieco inaczej. Pozytywizm, zwłaszcza w zaawansowanej wersji warszawskiej – skierowany ku przyszłości, dynamiczny, z niepokojącymi sympatiami wobec socjalizmu – pod Wawelem nie cieszył się powodzeniem. Nawet światłe mieszczaństwo i znaczna część inteligencji wciąż najbardziej swojsko czuły się w klimacie późnego biedermeiera, z jego ostrożnym koniunkturalizmem i wyrachowaną poczciwością, zarówno gdy chodzi o urządzanie przytulnych mieszkań, jak i kwestie etyczne czy polityczne.
Między innymi na tym gruncie rozkwitła i objęła rząd dusz krakowska szkoła historyczna. Profesorowie Józef Szujski, Michał Bobrzyński, ksiądz profesor Walerian Kalinka i profesor hrabia Stanisław Tarnowski dowodzili, że rozbiory Polski i klęski powstań narodowych były następstwem katastrofalnych błędów samych Polaków – wadliwego ustroju, anarchii, lekceważenia realiów. Wywodom tym, popartym wysoce fachową pracą nad źródłami, w znacznej części trudno odmówić racji. Natomiast praktyczne wnioski z nich wynikające i ich ideowa zasada – heglowski determinizm przyznający wyższość nieubłaganych praw historii zarówno nad wolą jednostek, jak i dążeniami narodów, panowanie „bałwochwalstwa rozumu”²⁴ – musiały budzić sprzeciw w podbitym kraju, w którym nawet pozytywizm podszyty był romantyzmem. Mickiewicz po wysłuchaniu w Berlinie wykładu Hegla oświadczył, że głośny filozof to pruski sługa i nudziarz²⁵. Jednak współtworzone przez krakowskich historyków konserwatywne stronnictwo Stańczyków deklarowało przez dziesiątki lat, że wiernie stoi i chce stać przy Najjaśniejszym Panu, i ograniczało swe cele do minimum – zachowania tożsamości narodowej oraz zwiększenia przyznanej w konstytucji w 1867 roku autonomii Galicji, zwłaszcza gospodarczej.
Historia była pod Wawelem wszechobecna jak malaria w wizji Przybyszewskiego. Prawdopodobnie tym, między innymi, tłumaczy się pasja Bronisława Malinowskiego w atakowaniu dominujących na początku XX wieku szkół antropologicznych, wywodzących się z nauk historycznych – ewolucjonizmu oraz nurtu kulturowo-historycznego, który przedmiotem swych badań uczynił rozprzestrzenianie się elementów kultury w przestrzeni geograficznej. Wychowany w Krakowie twórca funkcjonalizmu wiedział, jak zatargi o dawne dzieje wykolejały dyskurs nad stanem współczesnego społeczeństwa, przenosząc go w mętną dziedzinę mitów. Stronnictwo konserwatywno-narodowe, którego idee i program Stanisław Brzozowski nazywał „obłudną nicością”, wytaczało z lamusa pamięci cały arsenał przeciw każdemu, kto naruszał istniejący stan rzeczy. Tak kształtował się patriotyzm „przychodzący po przepiciu jak czkawka, patriotyzm toastów i rozmarzeń buńczucznych wspomnień i roztropnego pełzania”²⁶.
Ta toksyczna atmosfera ostentacyjnego patosu była dla Malinowskiego odpychająca. Ciepłe uczucia dla Polski zachował do ostatnich lat, ale nie był to sentyment do barw narodowych, szarż kawalerii, krzepiących dzieł pana Sienkiewicza czy mocarstwowych iluzji dwudziestolecia międzywojennego. Nie spotkałaby go też z pewnością – pozostając przy Sienkiewiczu i wracając do Mickiewicza – przykra przygoda latarnika tułacza, starego Skawińskiego, który zaczytawszy się w przysłanym mu Panu Tadeuszu, zasnął kołysany tęsknotą do pól malowanych zbożem rozmaitym, nie zapalił latarni na swej wysepce i stracił posadę²⁷. Malinowski właśnie z dala od kraju i stałego lądu czuł się najlepiej. Doskonale na Wyspach Kanaryjskich, bardzo dobrze w Wielkiej Brytanii, trochę gorzej – z powodu upałów i stałego przestawania z często irytującymi tubylcami – na Nowej Gwinei i Trobriandach. Do poduszki i w chwilach depresji czytywał ironiczne nowele Guya de Maupassanta lub modne powieści rozrywkowe.
Szkoła krakowska, zalecając lojalność wobec Habsburgów, dała początek roztropnej doktrynie trójlojalizmu, czyli programowej wierności każdemu z trzech zaborców. Miała też swój wkład w pogłębienie zapaści moralnej w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku. Nie chodzi o sławetne „podcinanie skrzydeł” – ten rekwizyt zdarty z husarskiej zbroi nie stwarzał szansy na żadne wzloty – lecz o usankcjonowanie oportunizmu i otwarcie drzwi dla jego niemiłych sióstr: obłudy i podwójnej moralności. Przywary te dawały o sobie znać nie tylko w polityce, lecz także w sferze specjalnie wrażliwej i skrywanej – w życiu seksualnym i jego społecznym kontekście.
W powietrzu czuć już tchnienie wiosny. Śnieg stopniał, świeci słońce, krakowianie tłumnie wylegli na Planty. U wylotu ulicy Szczepańskiej wśród spacerujących z powagą akademików roją się pryszczaci studenci, czyli uczniowie gimnazjów. Między nimi flanują swobodnie przeróżne szlifibruki palące bez skrępowania papierosy pod gołym niebem. Dalej, w kierunku Sławkowskiej, żołnierze i podoficerowie Galizisches Infanterieregiment Nr 13, rodzimego krakowskiego pułku piechoty, w mundurach z różowymi wyłogami krążą wokół zbitych w grupki panien służących i nie zważając na ich piski oburzenia, próbują je podszczypywać. Korso lepszego krakowskiego towarzystwa zaczyna się dalej, przy gmachach uniwersytetu przy ulicy Świętej Anny, i ciągnie się w stronę Wawelu, gdzie u stóp zamku zajmują ławki dostojne matrony i szacowni cesarsko-królewscy emeryci²⁸.
Na Plantach spotykamy nieźle już zadomowionego w Krakowie doktora Gomaię, który z notesem w ręku, w modnym surducie i meloniku, i z laseczką w dłoni wyprawił się na badanie terenowe i obserwuje jeden z najważniejszych krakowskich rytuałów – niedzielny spacer. Właśnie z błyskiem w oku szkicuje turniurę, umocowaną z tyłu na biodrach konstrukcję z poduszki, na której upięto draperie sukni. Nadaje ona każdej kobiecie, w każdym razie w oczach antropologa, wygląd Buszmenki z przerostem pośladków, czyli steatopygią spowodowaną nadmiernym odkładaniem się tkanki tłuszczowej. Nie mniej interesującą częścią kobiecej odzieży jest gorset służący do podniesienia piersi i wyszczuplenia talii. Gomaia notuje, że jego zasznurowanie wymaga pomocy przynajmniej jednej osoby, a talia kobiety powinna odpowiadać obwodowi kołnierzyka jej męża. Dowiaduje się także, że aby cel ten osiągnąć, panie decydują się niekiedy na chirurgiczne wycięcie dwóch lub trzech dolnych żeber, co przy zawodnej jeszcze aseptyce jest zawsze zabiegiem ryzykownym. Czasem jego przebieg uatrakcyjniano w ten sposób, że pacjentce zamiast chloroformu do znieczulenia podawano doustnie spirytus.
Niewiarygodne – dziwi się nieprofesjonalnie antropolog z Nowej Gwinei. Do swej pracy może dziś włączyć nowy wykres ilustrujący obwód talii żony jako funkcję grubości karku męża oraz dwa skromne, odnotowane na szybko spostrzeżenia. Po pierwsze, wielki wysiłek wkładany w uwydatnienie pośladków i bioder oraz biustu kobiet, jawnie służący podniesieniu jej walorów seksualnych, pozostaje w sprzeczności z przyjętym założeniem, że, przynajmniej dla młodzieży, kobieta nie ma nóg powyżej kostek i ciała poniżej pasa. Te rejony to sanktuarium dostępne jedynie dla ślubnego męża i – w razie konieczności – zaufanego lekarza domowego. W jeszcze większym stopniu pozbawiano ciała cnotliwe panny, które miały się składać jedynie z twarzy i dłoni. Po drugie, by zdobyć i zatrzymać przy sobie mężczyznę oraz sprostać zwyczajowi, kobiety są gotowe narazić swe życie i zdrowie, bowiem stałe noszenie gorsetu prowadzi nieraz do niewydolności oddechowej, a nawet wewnętrznych krwotoków. Tak w szczegółach ujawniają się charakterystyczne cechy rodziny patriarchalnej i jej fundamentu, czyli instytucji monogamicznego małżeństwa, którego celem jest zagwarantowanie mężczyźnie, że dzieci, na które łoży i które mają po nim dziedziczyć, są jego biologicznymi potomkami.
W tej fazie badań zamorski naukowiec musi zachować właściwy dystans do własnego dziedzictwa kulturowego. Nie wolno mu bowiem wpaść w pułapkę etnocentryzmu. Otóż na Trobriandach ojcostwo biologiczne nie jest w ogóle znane, podobnie jak kwestia dzieci z nieprawego łoża. W tej wyspiarskiej kulturze istnieje wyłącznie ojcostwo społeczne – instytucja całkowicie niezależna od wspólnoty krwi, która tradycyjnie wiąże dzieci jedynie z matką i jej rodziną. Ojciec jest jedynie mężem matki, pomagającym żonie w wychowaniu jej potomstwa. Nie może być inaczej, bo Trobriandczycy nadal nie wiedzą – stwierdzenie tego deficytu wiedzy należy do najbardziej szokujących odkryć Malinowskiego – że ciąża i rodzenie dzieci to następstwo pożycia seksualnego. Mężczyzna ma wprawdzie udział w pojawieniu się na świecie potomstwa, ale jego rola jest drugoplanowa, techniczna – ma tylko otworzyć drogę, którą do brzucha kobiety przedostanie się duch dziecka przybywający z wyspy Tuma. Nic dziwnego, że jedynie wodzowie czy wybitni czarownicy mogą liczyć w rodzinach na status, jaki w Krakowie ma każdy w miarę sprawny życiowo, a nawet i nieporadny z racji lenistwa czy nałogów, monogamiczny małżonek.
O jego pozycji świadczy kompozycja spacerujących na Plantach rodzinnych konstelacji. W centrum zawsze kroczy, z uczepioną u ramienia małżonką, poprzedzana figlującymi dziatkami i wydatnym brzuchem, głowa rodziny, wąsata i często brodata. Na Trobriandach broda uważana za dowód zaniedbania i braku gustu przekreśla szanse na powodzenie u kobiet, natomiast pod Wawelem jest atrybutem dostojeństwa i władzy. Niekiedy – jak w każdej kulturze – można oczywiście dostrzec odstępstwa od normy. Oto nadciąga rodzina Dulskich, oczerniona w znanej sztuce teatralnej przez awanturnicę i nimfomankę Gabrielę Zapolską. Pani Aniela prze do przodu środkiem alejki, podczas gdy jej małżonek Felicjan stąpa ostrożnie brzegiem promenady, z lekceważącym uśmieszkiem przyglądając się kołującym nad dachami gołębiom. Pani Dulska to symbol kulturowej zdobyczy Galicji i innych krajów c.k. monarchii – podwójnej moralności.
W latach osiemdziesiątych XIX wieku Kraków i inne galicyjskie miasta wzbogaciły się o kolejną po niedzielnych spacerach i świątecznych procesjach tradycję, rodzaj parady z niewielką liczbą uczestniczek, ale chętnie oglądaną, czyli cykliczne, odbywane co parę dni wizyty zarejestrowanych prostytutek w szpitalach lub ambulatoriach. Rytuał ten opisał w 1935 roku młodszy o cztery lata od Malinowskiego Emil Zegadłowicz w autobiograficznej, uznanej za skandaliczną i ocenzurowanej powieści Zmory, w której w realiach Wadowic („Wołkowic”) przedstawił frustracje dojrzewania w Galicji na przełomie XIX i XX wieku. Oto uczniowie wadowickiego c.k. gimnazjum we wtorki i piątki wypatrują pilnie przez okno dwóch kurwiątek z lirycznego zamtuziku Na Kilometrze spieszących około godziny trzeciej na obowiązkowe wizyty lekarskie. „Wystrojone jaskrawo, szykowne w szerokich kapeluszach przebitych olbrzymimi szpilkami, wymuskane, wymalowane, różowe – no cudne! piersi wydatne, sznurówką ku górze wypchane, drżą przy każdym kroku, kuperki obcisłe, okrągłe”. Bohater powieści bystrym okiem przyszłego pisarza dostrzega, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, patrzą na nie i się za nimi oglądają. Kobiety z zazdrością, że nie pracując, a tylko „gżąc się z chłopami”, zażywają dobrobytu – i z nienawiścią. Mężczyźni – z nienawiścią za życie marnowane u boku zaniedbanej i zrzędliwej żony i z tajoną żądzą. „W wymyślaniu na obrazę boską i w westchnieniu o kary piekielne dla wszetecznic znachodzili nabożną ulgę”²⁹.
Wprowadzenie rejestracji prostytutek i objęcie ich kontrolą lekarską zwolennicy tak zwanej reglamentacji nierządu uznawali za mniejsze zło i zwycięstwo rozsądku. Ich zdaniem legalna prostytucja była relatywnie najbezpieczniejszą formą pozamałżeńskich stosunków płciowych, zarówno dla jednostek, jak i społeczeństwa. To, że nierząd jawny lub tajny musi istnieć i będzie istnieć, nie podlegało dyskusji.
W drugiej połowie XIX wieku, w czasach wielkich przemian ekonomicznych, społecznych i cywilizacyjnych, mieszczańskie małżeństwo, formalnie monogamiczne, zaczęło się stawać dysfunkcjonalne. Sprawdzało się jako tako do czasu, gdy zawierano je w młodym wieku, a ślub następował wkrótce po zaręczynach. U schyłku XIX stulecia życie bardzo się jednak skomplikowało. Mężczyzna, jeżeli nie miał majątku, potrzebował wielu lat, aby zdobyć wykształcenie i zawód, a potem osiągnąć dochody pozwalające utrzymać rodzinę na poziomie odpowiednim do miejsca zajmowanego w hierarchii społecznej. Narzeczeństwo przeciągało się nawet do kilkunastu lat. Przez cały ten czas młode kobiety konserwowały swą cnotę, jako wkład w przyszłe szczęście rodzinne. Mężczyźni natomiast mogli korzystać z przywileju całkowitej swobody i przy zachowaniu pewnej dyskrecji prowadzić życie rozwiązłe.
Mogli, ale też poniekąd byli na nie skazani, nawet gdy nie mieli zamiłowania do rozwiązłości. Istniało mocne przekonanie, że mężczyzna, który nie uprawia koniecznego dla jego fizjologii seksu, narażony jest na postępującą nienormalność. Z drugiej strony nawet światli działacze na polu higieny i lekarze (choć nie straszyli już wysychaniem rdzenia pacierzowego) uważali, że onanizm to niebezpieczne zboczenie, prowadzące do groźnej dla zdrowia i moralności nieumiarkowanej rozpusty. Młodemu mężczyźnie w okresie największych zapałów seksualnych pozostawały zatem najczęściej kłopotliwe i wstydliwe związki z kobietami z klas niższych lub dom publiczny.
W czarodziejski świat płatnego seksu belle époque z jego zmysłową muzyką, szampanem, perfumami, jedwabiami i koronkami kryjącymi oszałamiająco białe ciała wkraczano jednak z duszą na ramieniu. O ile rzeżączka mogła uchodzić za przygodę bolesną, ale przemijającą, o tyle strach przed syfilisem, którego do czasu zsyntetyzowania salwarsanu w 1910 roku nie potrafiono skutecznie leczyć, był wielki. Wbrew oczekiwaniom reglamentarzystów rejestracja nierządnic tylko trochę ograniczyła ryzyko. Kontrola lekarska przeprowadzana przeważnie dwa razy w tygodniu wraz z wpisaniem wyniku do książeczki trwała przeciętnie tylko dwie minuty, a prostytutki potrafiły skutecznie ukrywać objawy³⁰. Jak pokazały pionierskie badania przeprowadzone na początku XX wieku, wśród dziewięćdziesięciu pięciu studentów Politechniki Warszawskiej czterdzieści procent zdążyło zarazić się chorobą weneryczną, w tym prawie połowa złapała ją jeszcze w gimnazjum. Pomimo to pragmatyczni przyszli inżynierowie bynajmniej nie sprzeciwiali się nierządowi samemu w sobie, a jeden z badanych wystąpił nawet z autorskim projektem dobroczynnych domów publicznych dla ubogich studentów³¹.
Na zjeździe syfidologów w 1897 roku zgłaszano rozmaite szlachetne inicjatywy, wskazując, że szpital z dala od pijaństwa i rozpusty może przynieść zbawienny wypoczynek dla ciała i ducha prostytutki. Należało z tego korzystać i starać się o umoralnienie „tych istot” za pomocą odpowiednich zajęć: czytania, godziwych rozrywek, pszczelarstwa i ogrodnictwa w odosobnionych koloniach oraz modlitw i uzdrawiającego moralnie wpływu Kościoła. Radykałowie z kolei postulowali obowiązkowe badania wszystkich nieżonatych mężczyzn. Publiczne apele o nawracanie nierządnic stanowiły niejaki dysonans z poczynaniami reglamentarzystów, którzy uczynili z domów publicznych instytucję o doniosłej funkcji – trzeci, obok cnoty kobiecej i męskiej wolności, filar porządku moralnego. Filar ten otaczała szara strefa, nierząd „tajny”, nad którym nie dawało się zapanować, choć nie było to zajęcie nazbyt dochodowe. „Garncarz Graca o córkę boleśnie zatroskany, bo mu się z żołnierzami sromotnie puszczała: – za co? – za te marne dwadzieścia centów za sztos? – oddaje to prawda, daje na dom, czasem i ryński dziennie – serce ma dobre, ale to wszystko mało za teli wstyd, moja pani – żeby to jeszcze jaki grubszy piniondz był”³².
Złożenie pewnej liczby wszetecznic, czyli istot upadłych, na ołtarzu chrześcijańskiej rodziny (zdaniem jednego z ówczesnych publicystów „większość mężczyzn ma prostytutkę za coś gorszego jeszcze niż zwierzę”³³) pozwalało zachować pozostałym kobietom ich anielskość i właściwości istot nadprzyrodzonych. Istniał inny jeszcze problemat, szczególnie wstydliwy i notorycznie ukrywany. Ujawniły go między innymi wyniki badań w Warszawie. Otóż okazało się, że co czwarty z ankietowanych studentów stracił niewinność we własnym domu, mając za „wspólniczkę” służącą, którą udało się mu uwieść czy innym sposobem namówić do grzechu. W Krakowie, gdzie służba domowa stanowiła rekordowe w całej c.k. monarchii czterdzieści procent mieszkańców, ten odsetek był z pewnością jeszcze wyższy.
W każdy czwartek na krakowskim rynku, w miejscu, w którym miał stanąć pomnik Mickiewicza (a później pod dobrotliwym okiem wieszcza), odbywał się „targ na sługi”, gdzie panie domu poszukiwały nowych pokojówek czy kucharek. Przebierać mogły do woli wobec ogromnej nadpodaży „pracy kobiecej”. Oprócz sług doświadczonych w swym fachu, otrzaskanych i wyszczekanych, ściągały na rynek setki małoletnich dziewcząt z zabitych deskami nędzarskich zakątków Małopolski.
Część pracodawczyń starała się zatrudniać służące, które w ich ocenie nie będą stanowiły pokusy dla dorastających synów czy, nie daj Boże, małżonka. Inne przeciwnie, szukały takich, które mogły świadczyć usługi seksualne, dzięki czemu synowie nie musieli „lampartować się” poza domem. W delikatnych tych kwestiach pomagały także oficjalne agencje pośrednictwa pracy dla sług, zwane kantorami stręczeń służących.
Powodzenie Moralności pani Dulskiej nie wynikało z niezwykłości opowiedzianych w niej wypadków, lecz właśnie z ich powszechności. Według jezuity i publicysty księdza Jana Badeniego zdarzało się nawet, że mąż i żona, działając wspólnie i w porozumieniu, szukali młodej, zdrowej służącej, by chlebodawca mógł ją „zepsuć” i mieć w ten sposób pod ręką tanią mamkę dla swych dzieci³⁴. Jeden z badanych w Warszawie słuchaczy politechniki, pytany, czy z jedną tylko kobietą utrzymuje stosunki, czy coraz to z inną, odparł prostodusznie: „To zależy, czy zmieniają się u nas służące”. Tylko jeden z prawie stu ankietowanych studentów wyjawił, że naruszył szóste przykazanie pod wpływem odwzajemnionej miłości³⁵.
Życie seksualne cywilizowanych mieszkańców Galicji stawało się tematem publicznym prawie wyłącznie wtedy, gdy szło o trzymanie w ryzach prostytucji i zwalczanie chorób wenerycznych. Na co dzień płynęło utajonym i mętnym nurtem, o którym jeszcze w latach międzywojennych wiedziano znacznie mniej niż o seksie „dzikich” po ukazaniu się monografii Malinowskiego. Szał zmysłów ujęty w rygory rozlicznych tabu, restrykcji i represji kojarzył się młodym krakowianom już od czasów szkolnych nie tyle z tryumfalnym wzlotem ciała i ducha, ile z zagrożeniem, traumą, brzydotą i brudem. Jak pisał Zegadłowicz w Zmorach:
Konieczne, wielkie, piękne: płciowość – wzrost jej i siła, pierwiastek twórczy wszechświata i dziejów – zamykała się pod obuchem obłudy, kłamstw wyznaniowych i wychowawczych, średniowiecznych bredni – na wąskim terenie smrodliwej kloacznej budy szkolnej, w zakamarkach nieomal – i na pewno nawet tak – w wychodku. Była tylko grzechem i świństwem, paskudztwem i występkiem³⁶.
Na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku wydawało się nadal, że pomimo dobrodziejstw autonomii Kraków obumiera. Słabły kultura i sztuka, w miejscu tkwiły przemysł, handel i infrastruktura miejska. Jeden natomiast prąd zaczynał przybierać na sile – chorobliwa obsesja na tle płci i życia seksualnego. Wypierana i tłumiona, a jednak kwitła na początku belle époque nie tylko w Galicji, lecz także niemal w całej mieszczańskiej Europie.