- W empik go
Dziurdziowie - ebook
Dziurdziowie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ogromnej, wysokiej sali aparat sądowy roztoczył całą wspaniałość swą i grozę. Był to zimowy wieczór. Zwisające od sufitu żyrandole i lampy, gorejące u ścian białych i gładkich, potoki światła lały na szkarłatne opony okien i stołów, na pstrociznę twarzy i ubrań tłumnie zgromadzonej dziś publiczności. W głębi zasiadali członkowie sądu, z boku pod jedną ze ścian na dwu wysokich i ozdobnych ławach miejsca swe już zajęli przysięgli. U jednego z okien oskarżyciel publiczny, schylony nad obficie oświetlonym stołem, wczytywał się pilnie w rozwartą księgę praw, przy drugim sekretarz sądu przerzucał stosy papierów. Urzędnik przeznaczony do strzeżenia porządku, w ubraniu zdobnym w złote hafty, szybkim i cichym krokiem przebiegłszy salę, z piórem w ręku usiadł na stronie. Wśród wielkiej ciszy, nie zmąconej nawet powstrzymywanymi na chwilę oddechami kilkuset piersi, przewodniczący sądowi głośno i wyraźnie obwieścił zbrodnię, o którą podsądni oskarżonymi zostali. Nie było to przestępstwo, ale była to zbrodnia, straszna zbrodnia, jedna z tych, które niekiedy jak sny złośliwe i ponure przesuwają się przed udręczonymi oczami ludzkości. Kim byli, do jakiej społecznej warstwy należeli, jak wyglądali ci nieszczęśni i okropni ludzie, którzy ją popełnili? Kilkaset oczu jednomyślnie zwróciło się ku ławie obwinionych.
Naprzeciw wysokich i ozdobnych siedzeń sędziów przysięgłych, obrońca z urzędu, zamyślony, niespokojny, nerwowym ruchem ręki ołówkiem kreślił na kawałku papieru jakieś luźne notatki. Tuż za nim nad wysoką poręczą ławy podniosły się i w pełnym świetle stanęły cztery męskie postacie w więziennych, długich, szarych ubraniach. Przed chwilą weszli tu oni przez niskie drzwi, zza których ukazało się całkiem prawie ciemne wnętrze bocznej jakiejś sieni. Zdawać się mogło, że wychodzili z otchłani. Niskie drzwi zamknęły się wnet za czterema uzbrojonymi żołnierzami, którzy stanąwszy z obu stron ławy zanurzyli sterczące nad ich głowami bagnety w olśniewającym świetle lamp. Pomiędzy lśniącymi ostrzami bagnetów, twarzą w twarz z sędziami swoimi, w potokach światła uwydatniających każdy rys i każdą niemal zmarszczkę ich twarzy, czterej podsądni stojąc w nieruchomych i oczekujących postawach odpowiadali na zwracane ku nim pytania przewodniczącego. Nazwiska ich?
Cztery męskie głosy dość wyraźnie, głośno odpowiedziały z kolei:
– Piotr Dziurdzia.
– Stefan Dziurdzia.
– Szymon Dziurdzia.
– Klemens Dziurdzia.
Stan ich? Chłopi, rolnicy i posiadacze ziemi. Ostatni tylko ziemi własnej jeszcze nie miał, ale był synem i dziedzicem pierwszego, Piotra Dziurdzi, który nie tylko że ją posiadał, ale przed laty kilku piastował w swej wiosce ważny w społecznym życiu chłopów urząd starosty. Teraz pytanie najciekawsze.
Czy przyznają się do popełnienia zbrodni, o którą obwinieni zostali? Znowu cztery głosy z kolei ciszej lub donośniej, lecz zawsze wyraźnie odpowiedziały:
– Przyznaję się.
Przyznają się. Nie ma więc już wątpliwości, że popełnili tę zbrodnię. Nie nędzarze, nie włóczęgi, nie członkowie proletariatu żyjącego w trującej atmosferze palących zawiści i podstępnych łupów, ale rolnicy, którym wiatry boże niosą rzeźwość i zdrowie… posiadacze, którym ziemia własna rodzi bujne kłosy… pracownicy, których uznojone czoła równać się mogą w powadze i czystości czołom uwieńczonym wawrzynem. Co to znaczy? Czy urodzili się już potworami? Czy kiedy jeszcze w kolebkach byli, geniusz zbrodni napoił ich swym oddechem? Czy nie mieli serca ani sumienia, ani w piersiach swych żadnej z tych strun dobroci, litości, prawości, które z wiekowym mozołem ludzkość wypracowała w swym łonie? Byliż to może szaleńcy, idioci, głupcy, którzy dobrego od złego odróżnić nie mogli? Rzecz dziwna! Daremnie kilkaset par ludzkich oczu zatapiało się w ich twarzach: zgodności pomiędzy nimi a tym, co popełnili, dostrzec nie było podobna. Nie wyglądali na tych, którzy już na świat ze sobą przynieśli zadatki zbrodniczych przeznaczeń, ani na szaleńców, ani na idiotów.
Pierwszy z nich, ten, który nazywał się Piotrem Dziurdzia, był wysokim, dość szczupłym i już niemłodym, ale jeszcze krzepkim i silnym człowiekiem. Włosy miał bardzo gęste, ciemnopłowe, siwizną przysypane i tak długie, że spadały mu aż na kołnierz więziennej opończy. W oprawie tych długich, siwiejących włosów i krótko ostrzyżonego zarostu twarz jego, bladawa nieco, łagodnością i powagą wyrazu swego pociągające sprawiała wrażenie. Policzki jego, w więzieniu może wychudłe, zakreślały prawidłowy i łagodny owal, usta pod płowym wąsem drżały trochę, na wąskim czole ciemniało kilka głębokich zmarszczek, a siwe, zamyślone oczy spod brwi wypukłych i gęstych wodziły dokoła powolnym, poważnym i bardzo smutnym wejrzeniem. W chwili gdy stanął w ławie obwinionych, można było dostrzec zaledwie widzialny ruch ręki, którym na piersiach swych skreślił znak krzyża, a gdy już odpowiedział na wszystkie zadane pytania, splecione ręce złożył na poręczy lawy i oczy wzniósł w górę. Wówczas w twarzy jego zjawiło się coś marzycielskiego, coś, co zdradzało wewnętrzną, pokorną, w głębinach duszy szeptaną modlitwę. Wkrótce jednak powieki przykryły mu rozmodlone źrenice, grzbiet przygiął się, głowa na pierś opadła i tak już ze splecionymi rękami, poważny, łagodny, bardzo smutny pozostał. Zupełnie niepodobnym do Piotra był stryjeczny brat jego, Stefan. Wysoki także, ale barczysty i bardzo wyprostowany, brunet z czarnymi jak noc włosami i czarnym, bujnym wąsem, byłby on pysznym okazem silnego, kształtnego i pięknego chłopa, gdyby nie szczególne i uderzające przedwczesne zestarzenie twarzy. Nie miał jeszcze lat czterdziestu, a ściągłe i prawidłowe rysy jego były tak zorane, zmięte, pomarszczone, że niepodobna by na nich znaleźć najmniejszego gładkiego miejsca. Przy tym mogło się zdawać, że wielki jakiś ogień opalał twarz tę tak długo, aż powlekł ją ciemną, prawie brązową cerą. Widocznym też było, że nie nędza fizyczna uczyniła ją taką, lecz że zmięły ją i spaliły w ten sposób gwałtowne namiętności i srogie zgryzoty. Była to twarz ponura i zrozpaczona, śmiała i roztropna. Czarne oczy Stefana posępnie, lecz roztropnie i nawet bystro spoglądały wprost przed siebie; w postawie i ruchach jego malowała się energia, której zbytek musiał znajdować sobie ujście w nieposkromionej, gwałtownej popędliwości.
Trzecim i zupełnie różnym od tamtych typem chłopskim był Szymon Dziurdzia. Niski, chudy, z wełnistym, splątanym włosem, który mu czoło całkiem prawie zakrywał, z otwartymi nieco usty i nosem małym, bombiastym, u czoła wklęsłym, był to człowieczek niemłody, brzydki, gapiowaty, bardzo widocznym nadużyciem alkoholu ogłupiony i prawie zezwierzęcony. Pijackie oczy jego z bladobłękitną źrenicą pływały w chorobliwej wilgoci; czasem grubym i ciemnym palcem ocierał sobie łzę z powiek i bezmyślnym ruchem rozmazywał ją po chudym i żółtym policzku. W ruchach, postawie i spojrzeniach jego malowało się przerażenie z rozżaleniem połączone. Strwożony, rozżalony, ogłupiały, nie wiedział, co począć z rękami, które splatał, to wzdłuż ciała opuszczał, ust przy tym ani na chwilę zupełnie nie zamykając. Najmłodszym ze wszystkich, bardzo jeszcze młodym, bo dwadzieścia dwa lata zaledwie mającym, był Klemens, syn byłego starosty, Piotra Dziurdzi. Urodziwy, jasnowłosy ten parobek, z okrągłą, rumianą twarzą i błękitnymi jak niebo oczami, wydawał się makiem polnym, bujnie śród pola wyrosłym, i tu w tę ciżbę ludzką, w tę atmosferę przenikniętą światłem sztucznym i grozą ważących się przeznaczeń gwałtownie przesadzonym. Panującym uczuciem, które malowało się na młodzieńczej i jak zorza świeżej jego twarzy – był wstyd. Kiedy po raz pierwszy zwróciły się ku niemu spojrzenia tłumu, ognisty rumieniec buchnął mu do policzków i czoła. Zarumienił się znowu wymawiając wyraz: "Przyznaję się! "i rumienił się potem za każdym razem, gdy w ciągu rozpraw sądowych imię jego wymawiano. Czasem zamyślał się i daleko, daleko kędyś patrzał. Wtedy do oczu jego nabiegały łzy. Czasem znowu młoda ciekawość przezwyciężała w nim wszelkie inne uczucia. Wtedy spod powiek nieśmiało, ale chciwie przypatrywał się wszystkiemu, co go otaczało, a o czym pod strzechą swoją ani nawet śnił kiedy. Boże mój! tak tu jasno, jak gdyby niebiosa otworzyły się i wszystkie swe blaski na ziemię wylały; tak tu ludno, jak gdyby zbiegło się pół świata: takie tu piękne ubiory, jak gdyby odbyć się miał wielki jakiś i wesoły festyn. A on tu co? zbrodniarz, którego sądzić mają. Jak osądzą? Bóg to jeden wie. Za tymi ścianami wiatry boże wieją, ku jego wiosce rodzinnej lecą, ku tej chacie lecą, gdzie stara matka z załamanymi rękami została, ku temu polu lecą, które on orał już od lat paru, kiedy słonko świeciło jasno, zioła pachniały, serce biło równo, cicho, wesoło, nie tak, jak teraz, gdy kołace w piersi ze wstydu i trwogi, niby na pogrzebie bijący dzwon… Więc to ci czterej ludzie popełnili tę zbrodnię przerażającą i ponurą jak sen zimowej, burzliwej nocy? Była to też wtedy zimowa, burzliwa noc… Ależ dlaczego? jakim sposobem? pod wpływem jakich pokus i poszeptów? Z zeznań świadczących, z rozpraw sądowych, ze starannie wywoływanych później a pilnie słuchanych gawęd ludzkich, ze zwierzeń, które podsądni czynili przed swym obrońcą, od początku do końca swego odsłoniła się przed tymi, którzy ją poznać zapragnęli, historia następująca.I
W Suchej Dolinie zapanował ruch umysłów widoczny i stopnia wzburzenia dosięgający. O co tak bardzo szło mieszkańcom tej wioski, długim szeregiem czterdziestu może chat i ogrodów dość malowniczo rozciągniętej pośród pól z lekka falujących i zdobiących je osinowych i brzozowych gajów? Większość chat miała pozór dostatni; były wprawdzie pomiędzy nimi niziuchne, ubożuchne i nadpróchniałe, ale nie brakowało i takich, które świeciły białymi kominami, sporymi oknami i porządnymi ganeczkami opartymi na słupkach i zaopatrzonymi w wąskie ławeczki do siedzenia. Te pola falujące i gajami zwieńczone miały pozór żyzności i niezłej uprawy, za nimi zieleniło się trochę łąk i dobrych pastwisk, w ogrodach gęste konopie stały gotowe do zdjęcia, okwitłe kartofle wyglądały obiecująco, bujne głowy kapusty dojrzewały, gęsto sadzone wiśniowe drzewa dawać musiały obfite plony owoców. Nędza więc zaglądała tu chyba kiedy niekiedy i tylko do najuboższych chat: najdostatniejsze wyglądały tak, jak gdyby w nich nie tylko chleba, a nawet mleka i miodu, a może i groszy nie brakowało. Jakiż więc niepokój wstrząsnął w ten piękny wieczór letni mieszkańcami tej wioski? O czym gromada bab przed jednym z najdostatniej wyglądających domostw zebrana gwarzyła tak żywo, że aż dokoła niej zebrała się gromada dzieci starszych i młodszych? Dziewczynki od lat siedmiu do czternastu, w sinych spódniczkach i szarych koszulach, bose, z głowami ukrytymi w czerwonych chusteczkach, spod których wymykały się kosmyki jasnopłowych włosów, stanęły pod płotem długim szeregiem i splótłszy na spódniczkach małe, ciemne jak ziemia ręce, szeroko pootwierały oczy napełnione wyrazem ciekawości, a w których błękitnych lub piwnych źrenicach zachodzące słońce rozżarzało ruchome iskry. Przypatrywał y się i przysłuchiwały babom, a baby gadały, gestykulowały, krzyczały. Chłopcy lat różnych stali za babami, nie tak przecież nieruchomo jak dziewczęta, które umieściły się pod płotem. Bosi także, jasnowłosi, w szare płótno odziani, wciskali się oni pomiędzy matki i ciotki, podnosili ku twarzom kobiet twarze swe opalone, śmiałe i wesołe, które wykrzywiali w sposób najrozmaitszy, swawolnie przedrzeźniając gadatliwość i zażartość babską. Starsi targali kobiety za fartuchy i natarczywie wtrącali się do rozmowy; jeden z młodszych, pięcioletni może, w długiej do stóp koszuli, z wypukłym brzuchem i opuchłymi, żółtymi policzkami, trzymał wciąż palce w oślinionych ustach i bezmyślnymi błękitnymi źrenicami patrzał nieruchomo w twarz swojej matki, a płaczliwym, przeciągłym grosem od chwili do chwili wołał:
– Ta… ta!
Na wąskim dziedzińcu chaty, pod którą tłoczyły się baby i dzieci, panował także gwar pewien, ale znacznie mniejszy, bo podnosiła go gromadka mężczyzn mniej i ciszej od niewiast mówiących. Jeden z nich u wrót stajenki przyklęknąwszy siekierą rozszczepiał kloc drzewa na drobne drewienka, a tak bardzo pogrążonym był w tej robocie, jak gdyby spełniał jakąś uroczystą i arcyważną czynność. Z pochyloną głową i zgiętymi plecami chłop ten, niemłody już i szczupły, ale jeszcze silny i czerstwy, był to jeden z najzamożniejszych i najroztropniejszych gospodarzy Suchej Doliny, właściciel tej chaty, a zwał się Piotr Dziurdzia. Tuż za nim stali dwaj synowie jego, młodzi, lecz już dorośli parobcy, dalej stryjeczny brat Piotra, ale wcale doń niepodobny, Stefan, w wymowie chłopów Stepan, Dziurdzia, przypatrywał się jego robocie z ponurym wyrazem na przedwcześnie zestarzałej, zmiętej i jakby spalonej twarzy; dalej jeszcze stał także Dziurdzia, imieniem Szymon, mizernie i smutnie wyglądający, a za każdym odetchnieniem wydający z siebie mocny zapach wódki. Wódka to zapewne zaprawiła mu białka oczów krwistą barwą, wysuszyła i zażółciła policzki, ona też może była przyczyną, że miał podartą koszulę i stopy bose, gdy inni przyodziani byli w porządne samodziałowe kapoty i grube, ale dostatnie, aż do kolan sięgające obuwie. Oprócz tych pięciu Dziurdziów, było tam jeszcze kilkunastu chłopów starszych i młodszych, więcej i mniej ożywionych, którzy jednak wszyscy zdawali się być mocno zajętymi tym, co czynił Piotr Dziurdzia, spoglądali na siebie z uśmiechami na ustach i wyrazem żywej ciekawości w oczach, wzruszali czasem ramionami i rzucali pojedyncze słowa lub wykrzyki. A przed wrotami dziedzińca baby gadały wciąż, krzyczały, gestykulowały; ta i owa z ferworu wielkiego aż przysiadała czasem ku ziemi albo rękami uderzała o policzki i plecy sąsiadek, które odwracając się, spiesznie je odpychały i dalej swoje prawić zaczynały aż do utraty tchu, aż do podniesienia głosów ku najwyższym i najprzeraźliwszym dźwiękom ludzkiej krtani. Takim to właśnie głosem jedna z nich ku dziedzińcowi chaty zwracając się zawołała:
– Pietruk! hej, Pietruk! Skończysz ty kiedy czy nie? A to słońce zajdzie i psy, nie ludzie, po polach chodzić będą!
– Pora i d ź c i (iść), dalibóg, pora! – chórem powtórzyło kilka piskliwych kobiecych głosów.
Inne dodały:
– Czy wam nie wstyd, Pietruk, tak marudzić? Oj! muszczyna niby to silny! A baba prędzej by tych trzasek naszczepiła jak on… gospodarz wielki!
Piotr Dziurdzia wykrzykników tych ku niemu zwróconych jakby nie słyszał, ani głowy podniósł, ani ustami poruszył. Rozszczepiał wciąż i odszczepiał polana na cienkie drewienka z taką powagą i uroczystością, iż zdawać się mogło, że tuż, tuż przeżegna się i robotę swą przeżegna, tak była dlań ona ważną i niemal świętą. Dwaj w pobliżu niego stojący chłopi jednocześnie stryjecznego brata jego, Stepana Dziurdzię, zapytali:
– Nie ma! no i ani troszeczkę nie ma?
Zmarszczony, zgryziony Stepan odpowiedział:
– Tak, jak nic nie ma! Kropelkę z siebie puści i żeby ją zabić więcej już nie da! Dziecku, jak rozkrzyczy się, nie ma czego w gębę wlać…
– A- – a – a – a – a! – głośno i przeciągle dziwili się pytający.
– A wprzódy jak było? – zapytał ktoś z boku.
– Wprzódy – odpowiedział chłop – bywało i więcej jak garniec dadzą…
– Dwie?
– A dwie.
– To tak jak i u mnie! – zauważył mizerny Szymon – jedna tylko, a bywało, z garniec da…
Chłopi trącili się łokciami i wejrzeniami ukazali sobie wzajem ponurą twarz Stepana. Przy tym ozwał się żartobliwy głos jakiś:
– Oj, biedaż tobie, Stepanie! Toż to tam teraz u ciebie piekło gorące…
Inny z grubym śmiechem dodał:
– Jaż wczoraj słyszał, jak taja wrzeszczała w swojej chacie jak oczyniona…
– Kto? – zapytał ktoś z boku.
– A Rozalka, Stepanowa żonka…
– Oj, zła baba, to zła… jak ogień… – dodał jeden z rozmawiających.
Stefan niżej jeszcze pochylił głowę i milczał.
Zza wrót doleciał jeszcze znowu ten sam co wprzódy głos niewieści, tylko jeszcze piskliw – szyi więcej rozgniewany niż wprzódy:
– Pietruk! oj, Pietruk! skończysz ty kiedy czy nie?
Kilku spomiędzy mężczyzn zaśmiało się chórem.
– Ot, jak Stepanowa żonka hołasić, pilno jej wiedźmę łapać! Hej, Pietruk, chutko idzi bo baba jak po swojemu rozgniewa się, to bieda będzie… już ty jej nie poradzisz… wybije!…
Piotr Dziurdzia siekierę oddał jednemu z synów, aby ją do chaty zaniósł, a sam z klęczek powstał, nie dlatego zapewne, aby przeląkł się gniewu Stepanowej żonki, ale dlatego ze już robotę swoją ukończył. Pod ścianą stajenki leżał duży stos cienkich, suchych, do zapalenia wybornych drewienek. Pochylił się, ujął ten stos w ramiona i wyszedł z nim za bramę chaty. Tu powitał go chóralny okrzyk bab i otoczył rój dzieci. Dziewczynki poodrywały się od plota i podchodziły doń z wolna, chłopcy jak źrebięta, skakali dokoła niego wierzgając i wrzeszcząc.
– Won! poszli! – krzyknął Dziurdzia na dzieci, które też rozbiegły się na wsze strony, ale w pobliżu stanąwszy przypatrywały się wciąż niesionemu przezeń drzewu, jakby to był przedmiot po raz pierwszy w życiu przez nie widziany. Jedna z bab, ta, która właśnie rej pomiędzy wszystkimi innymi wiodła, wysoka, chuda, śniada, z czarnym pałającym okiem, Rozalka, Stepanowa żona, wyskakując naprzód i rękami za biodra swe chwytając, z niezmiernym zapałem do Piotra zawołała:
– A osinowe drzewo?
– Nu, a jakież? – pogardliwie odrzucił poważny chłop.
– Czy pewno osinowe?
I zaczęła dalej prędko i z zawziętością trzepać językiem:
– Bo jeżeli nie osinowe, to nic z tego nie będzie… wiedźma nie przyjdzie na inne drzewo, tylko na osinowe… Prysiahnij, Pietruk, że osinowego drzewa narąbał, prysiahni j, tut – ż e zaraz palce na krzyż złóż i prysiahnij, że osinowe…
Tracąc dech od szybkiego mówienia targała rękaw i poły samodziałowej kapoty Piotra, a obu łokciami odtrącała od siebie towarzyszki, które chwytając ją za ramiona i koszulę zapalczywość jej powściągać próbowały. Spróbował uczynić to i Stepan. Ciemne oczy jego zaiskrzyły się: ściśniętą pięścią uderzył żonę w plecy tak silnie, że zatoczyła się o kroków kilka i byłaby upadła, gdyby nie płot, o który oparła się ręką. Wnet przecież szybka jak błyskawica, zwinna jak wiewiórka, przyskoczyła do męża, wycięła mu głośny policzek i, w najmniejszym stopniu nie zajmując się nim dalej, biegła znowu za Piotrem drogę mu zabiegając i wciąż na różne tony powtarzając:
– A osinowe drzewo? Pewno osinowe?… Prysiahnij, Pietruk, że osinowe…
W gromadzie postępującej za Piotrem wybuchnęły grube i piskliwe śmiechy. Stepan szedł ze zwieszoną głową, milcząc jak grób. Do policzka, który od otrzymanego uderzenia nabiegł krwistą czerwonością, ani się dotknął ale ciemna i gruba skóra jego twarzy sfałdowała się w takie już mnóstwo zmarszczek, że niepodobna by wynaleźć na niej najmniejszego gładkiego miejsca. Roziskrzone oczy wlepił w ziemię i przez zaciśnięte zęby wyrzucił krótkie, niewyraźne przekleństwo. Wstydził się może i wrzał cały.
– Wstydno! – rzekła głośno niemłoda i widocznie schorowana, ale jeszcze urodziwa żona Piotra Dziurdzi, najdostatniej ze wszystkich kobiet ubrana i najmniej krzycząca. – Ja z moim wiek przeżyłam, synów pohodowałam, że wyrośli jak te dęby, a nigdy pomiędzy nami swarów i bitwy nie było, dalibóg nie było.
– Wstydno! – powtórzyło kilka głosów, a jeden z chłopów, na Stepana wskazując, z uśmiechem dodał:
– Takij z niego mużyk? Babie przywodzić pozwala! ja by ją…
Nad tym gwarem słów i śmiechów wzbił się znowu głos Rozalki, ale tak już tym razem ostry i rozpaczliwy, jakby jej nóż do gardła przykładano:
– A osinowe drzewo? pewno osinowe? prysiahnik, Pietruk, że osinowe…
Stary, niski, chudy chłop, którego zwano Jakubem Szyszką, wystąpił z gromady, zbliżył się do kobiety, którą wątpliwość co do gatunku narąbanego drzewa w rodzaj wściekłości wprawiała, i z powagą przemówił:
– Nie duryś, Rozalka! Jaż tam był i widział, że drzewo jest osinowe… Toż i u mnie nieszczęście… i ja chcę tej wiedźmie przeklętej w oczy zajrzeć… czy ja by zgodził się, żeby drzewo insze było jak osinowe?…
Rozalkę słowa te jakby zimną wodą oblały, umilkła i cofnąwszy się nieco od Piotra, spiesznym i nierównym krokiem, zwykłym istotom gwałtownym i niespokojnym, na czele innych niewiast postępowała. Zresztą, w miarę trwania pochodu gromada malała. Na dziedzińcach chat, które mijano, porykiwały krowy tylko co z pastwiska przygnane, drżącym, jękliwym głosem odzywały się owce, nie wyprzężone pługi i brony stały tak, jak je właściciele ich pośpiechem i ciekawością znać pobudzani opuścili. Tu i ówdzie ktoś pozostały w chacie rozniecił ognisko, a wijące się za małymi oknami złote j ego blaski, na wieczerzę zapraszając, głód przypominały. Mężczyźni tedy i kobiety odłączali się od gromady i za opłotkami dziedzińców albo we wnętrzach domostw znikali. Przedtem jednak zbijając się na krótką chwilę w małe gromadki, zamieniali się urywanymi a całą myśl ich mającymi streścić wyrażeniami.
– Kamedija! – wzruszając ramionami mówili jedni.
– Niech tu jukamed i ju licho porwie! – sierdziście odpowiadały kobiety. – Heto bieda jest, zhryzota, utrata wielka, a nie kamedija…
– Ciekawość! nu, ciekawość, kto heta wiedźma?
– Przyjdzie ona na ogień czy nie przyjdzie?
Ostatnie to pytanie zawisło na ustach wszystkich; głosy różne, męskie, kobiece i dziecięce, stare i młode, powtarzały je w chatach, oborach, stajenkach, na dziedzińcach i u studzien, u których dziewczęta przy skrzypie żurawi wodę czerpały.
– Przyjdzie ona na ogień czy nie przyjdzie?
Najstarsi odpowiadali:
– Czemu przyjść nie ma! Za dzidów, pradzidów naszych przychodziła, to i teraz przyjść musi…
Tymczasem Piotr Dziurdzia szedł wciąż naprzód krokiem powolnym i miarowym. Wychodząc z dziedzińca swojej chaty włożył był na swe gęste, siwiejące, długie włosy starą czapkę zniszczonym futrem baranim oszytą. W długiej kapocie z płótna na czerwony kolor zafarbowanego, w wysokich butach, w tej czapce, której strzępy zwisały mu nad gęstymi brwiami, z grubą więzią drzewa w ramionach, miał pozór kapłana niby, gotującego się do spełnienia uroczystego i publiczne sprawy na celu mającego obrzędu. Wyraz twarzy jego ściągłej, krótkim zarostem otoczonej nie był wcale ponurym ani rozgniewanym, tylko głęboko zamyślonym, prawie uroczystym. Milczał jak grób, patrzał wprost przed siebie siwymi oczami, w których malowała się pokora, jakby prośba wewnętrznie do kogoś zanoszona. Można by przypuścić, że w głębi duszy swej odmawiał on w tej chwili żarliwe pacierze. Tuż za nim szli dwaj jego synowie, rośli, jasnowłosi, z otwartymi i wesołymi twarzami parobcy; dalej, nisko chyląc głowę, ciężkim krokiem postępował Stepan, obok którego wlókł się w obdartym odzieniu swym i z pijacką twarzą Szymon Dziurdzia i bardzo poważnie stąpał stary, niski, siwy Jakub Szyszko. Z kobiet pozostały tylko żony trzech Dziurdziów i jakaś hoża dziewczyna z wesołą miną wciąż na młodego Klemensa Dziurdzię zerkająca, i na niej kończył się już ten pochód. Dzieci wszystkie, tak dziewczynki, jak chłopcy, chciały bardzo przyłączyć się do orszaku, ale je odpędzono i jeden ów tylko czteroletni chłopczyna w koszuli, z wydętym brzuchem i nabrzmiałymi policzkami odpędzić się nie dał. W kilka kroków za idącymi prędko, prędko swymi małymi, bosymi stopkami dreptał on po czarnych nierównościach i bruzdach wiejskiej ulicy i od czasu do czasu płaczliwie, przeciągle wołał:
– Ta… to!
Ludzie jednak składający pochód na to dziecięce wołanie żadnej nie zwracali uwagi. Tu i ówdzie gołębie zrywały się z dachów i ze słodkim gruchaniem ulatywały w powietrze na srebrzystych albo różowych skrzydłach; pyszne, jaskrawo opierzone koguty, spłoszone tętentem licznych kroków, ciężko podlatywały z ziemi i siadały na płotach; przez wrota pootwierane wybiegały żółte, czarne i pstre kundle, a poznawszy swoich ciekawie tylko lub obojętnie na przechodzących spoglądały. Tam, het, za wioską, polami i gajami, słońce już wnet zajść miało, bo ostatnie jego światła rzucały na ściany chat i twarze ludzkie nietrwałe, różowe łuny. Rubinowe zaognione przed chwilą szyby okien bladły i gasły, natomiast coraz częściej złocił je blask roznieconych ognisk. Dymy nad kominami, wprzód rumiane i srebrne, szarzały; ryk bydła, beczenie owiec, stuki otwieranych i zamykanych wrót cichły i milkły. Za wioską, polami i gajami ciemne, gęste chmury półkolem objęły zachodni skraj nieba; słońce przejmowało jeszcze ich głębie fioletem i purpurą, ale było już niewidzialnym. W pobliżu ostatnich, lecz jaskrawych blasków jego blade i prawie liliowe, ciemniejsze potem i w środku swym aż prawie szafirowe sklepienie wznosiło się nad ziemią, bardzo powoli okrywaną zmrokiem tak przezroczystym, że odbijały się w nim wyraźnie żółte barwy ściernisk i więdnących łąk, szara zieloność gajów i piaszczysta białość dróg przerzynających pola. Mniej niż o wiorstę od ostatnich domostw wioski cztery drogi rozbiegały się z jednego punktu w kierunki różne. Jedna z nich prowadziła do wioski, druga falując wraz z falującym gruntem przepadała kędyś w niedoścignionej dla oka oddali, trzecia, prosta i gładka, końcem długiej swej taśmy znikała w głębiach najbliższego gaju; czwarta, najkrótsza, tu i ówdzie wierzbami i dzikimi bzami osadzona, kończyła się u płotu otaczającego chatę w pewnej odległości od wioski zbudowaną, samotną, ocienioną kilku starymi drzewami. W pobliżu tej chaty widać było budowę niewielką, niską, bez okien, w której od razu każdy świadomy spraw wiejskich rozpoznałby kuźnię. Były to więc drogi rozstajne. W miejscu, z którego rozchodziły się one w różne strony świata, z gęstego szlaku zieloności otaczającego pole wystrzeliwał stary, wysoki krzyż. Naprzeciw krzyża, rozdzielony z nim wąskim szlakiem drogi, leżał ogromny, siwym mchem obrosły kamień. O parę kroków od kamienia Piotr Dziurdzia stanął i ciężar swój z ramion na ziemię zrzucił, po czym wyprostował się, głośno odetchnął, w niebo spojrzał i z kieszeni kapoty hubkę wydobywszy, w milczeniu ogień krzesać zaczął. Głębokie milczenie zapanowało też pomiędzy towarzyszącymi mu ludźmi. Zbili się oni wszyscy w ściśniętą gromadkę, wzrok w ręce jego wlepili i zdawali się oddech w piersi wstrzymywać. Widocznie zapominali o wszystkim, co nie było tą szczególną czynnością, dla której tu przybyli. Stefanowa silnie zacisnęła swe wąskie usta, żona Piotra i jeden z jego synów, przeciwnie, rozwarli je tak szeroko, że małe jakie ptaszę wygodnie wlecieć by w nie mogło; Jakub Szyszko wyprostował się i tak uroczystą przybrał postawę, że wydawał się daleko wyższym niż zazwyczaj; wnuczka jego, hoża ta dziewczyna, która w czasie pochodu wciąż na Klemensa Dziurdzię zerkała, teraz ze zmieszaniem ciekawości i przerażenia na twarz y ukryła się za plecy ładnego parobka, przygarnęła się cała do niego i brodę swą na ramieniu mu położyła. Ładny parobek, najmniej spomiędzy wszystkich obecnych zajęty odbywającym się aktem, wybornie spostrzegł to zbliżenie się doń dziewczyny, uśmiechnął się nieznacznie, wpół z przyjemnością, wpół z urąganiem. Zdawało się, że i hożej France, i temu, co się przed oczami jego działo i dziać miało, trochę urągał. Wtem Piotr Dziurdzia pochylił się ku ziemi i część przyniesionych przezeń suchych drewienek buchnęła ogniem. Cztery kobiety jednogłośnie i na całe gardło wrzasnęły:
– O Jezu!
Dlaczego ogień tak bardzo przeląkł je czy wzruszył? Wszak z blaskiem i gorącem jego oswajały się one od pierwszego dnia istnień swoich i od rana do wieczora każdego dnia! Tym razem przecież wyglądały tak, jak gdyby nigdy w życiu swym ognia nie widziały. Wszystkie cztery wrzasnęły zrazu: "O Jezu! ", a potem Stefanowa zawiodła dalej jeszcze:
– O Jezuż mój, Jezu najmiłosierniejszy!
Piotrowa wzdychała głośno i raz po raz, Szymonowa głowę w obie strony kołysała i także wzdychała. Franka zaś w obie garście pochwyciwszy ramię Klemensa tak mocno je ścisnęła, że parobek łokciem rzucił i wzgardliwie ją oburknął:
– Otczepiś! Czego do mnie przykleiła się… jak ten kleszcz!
Kleszczem nazwana dziewka nie odczepiła się jednak i przyklejając się do pleców parobka jeszcze mocniej w samo ucho półgłosem mu jęczała;
– Oj, Klemens, Klemens, Klemens! oj, oj, Klemens!
Mężczyźni milczeli, wkrótce też umilkły i kobiety, znowu usta pozaciskały lub szeroko pootwierały i oddechy w piersi powstrzymując czekały. Czekali wszyscy… na co? Na skutek ognia, który żółtą strugą obejmując osinowe drzewo palił się zrazu nisko przy ziemi, potem płomienistymi języki strzelać zaczął coraz wyżej.
Na polach pusto było i cicho. Stojąca na zachodzie chmura zagasła całkiem i tylko jeszcze wypływająca zza niej blada, złota łuna rozświecała widnokrąg. Kędyś za wzgórzem zaturkotały koła wozu i w dali umilkły; od wioski dochodziły poszczekiwania psów i głuchy szmer ludzkiego mrowia; na żadnej z dróg, w cztery strony rozchodzących się od krzyża, żywego ducha widać nie było, tylko u końca jednej z nich drzwi kuźni rozpaliły się czerwono i ozwało się kilka uderzeń młota, które w najbliższym gaju echo powtórzyło głośno i przeciągle. Ale potem przez długie kilka minut nie odezwał się już i młot kowalski; w niskich wierzbach za to, rosnących przy drodze, która do kuźni wiodła, parę razy płaczliwie zaskomlił lelak. W gromadzie ludzkiej tłoczącej się u ognia, przy omszałym kamieniu i naprzeciw krzyża roznieconego, męski, świeży głos głośno i wyraźnie wymówił:
– Albo to prawda?
Wszyscy, nawet poważny i skupiony w sobie Piotr Dziurdzia, obejrzeli się na mówiącego.
Był nim wysoki, ładny Klemens.
– Co takiego? co takiego? co ty gadasz? – zaterkotała Stefanowa.
– Albo to prawda, że wiedźma na ogień przyjdzie? – z nogi na nogę przestępując powtórzył parobek.
Tym razem wszystkie kobiety pootwierały szeroko usta, a Franka półgłosem znowu zajęczała:
– Oj, Klemens! Klemens!
Ale siwy, chudy, niski Jakub Szyszko uroczystym głosem rzekł:
– Za dzidów, pradzidó w naszych przychodziła, to czemużby i teraz nie miała przyjść?
– A- – le! – powtórzył chór głosów.
Klemens znowu z nogi na nogę przestąpił i mniej trochę śmiało niż przedtem zauważył:
– Może jej ze wszystkim na świecie nie ma?
– Kogo? – wrzasnęła Stefanowa.
– A wiedźmy… – wahającym się już głosem odpowiedział parobek.
O! tym razem przeciw tak zupełnie już krańcowym wątpliwościom wybuchnęła burza. Stefanowa porwała się obu rękami za biodra i do Klemensa przyskoczyła.
– Wiedźmy nie ma? – krzyknęła – a dlaczegóż mleko u krów przepadło? ha? dlaczego przepadło? Czy to ja łgę, że przepadło? Jeżeli ja łgę, to spytajcie się rodzonej matki czy nie przepadło?… I u
Szymona spytajcie się, i u Jakuba, i u wszystkich… Oj! biednaż główeczka moja! Mleka u krów kropeleczki nie ma… dziecku w gębę wlać czego nie ma… a on mówi, że wiedźmy nie ma… Oj, dolo moja nieszczęśliwa! oj, paskudniku ty, niedowiarku, haratyk u taki, że niech Pan Bóg broni…
W ten potok słów i krzyków niewieścich Klemens wlać zdołał jeszcze słów kilka, więcej, zda się, dla drwiny i na przekór babie niż z przekonania wymówionych.
– Wiadomo! susza taka, że niech Pan Bóg broni, pasza kiepska, to i mleko przepadło… Ale tym razem zwrócił się ku synowi sam celebrujący w tym uroczystym akcie Piotr Dziurdzia i łagodnie, ale z wielką powagą mówić zaczął:
– Hodzi, Klemens, kiedy nasze dzidy, pradzidywheto wierzyli, musi heto prauda. Nie breszy darmo i czekaj. Może cud boski okaże się nam niegodnym, a taja, co nam takujukryudu zrobiła, przyjdzie na ogień zapalony z tego osinowego drzewa, na którym powiesił się Judasz, psia jego dusza, co w żydowskie ręce wydał Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen. Przemówieniu temu odpowiedziało kilka głośnych westchnień, nad którymi wzbił się jękliwy, donośny, zapalczywy głos Stefanowej:
– A osinowe drzewo? pewno osinowe?
Ale Jakub Szyszko uciszył niespokojną kobietę porywczym gestem i znowu w gromadce i dokoła niej zapanowała cisza. W niskich wierzbach przy drodze załkał lelak, o kilka kroków za stojącymi nad ogniem ludźmi dziecięcy, słaby, zmęczony głos zapłakał:
– Ta… to!
Nikt na ten biedny, mały głos nie zwrócił uwagi oprócz ponurego Stefana, który obejrzał się, kilka kroków postąpił i z głuchym, swarliwym sarkaniem podniósł z ziemi malca w koszuli, z wydętym brzuchem, nabrzmiałymi policzkami, palcem pogrążonym w ustach i błękitnymi oczami pełnymi łez. Był to syn jego i Rozalki, jedyny. Ze swarliwym sarkaniem Stefan podniósł go z ziemi, ale wnet ściśle ramionami otoczył, do piersi przycisnął i bose stopy jego, mokre od wieczornej rosy, połą kapoty swojej osłonił. Dziecko blade i obrzękłe głowę na ramiona ojca pochyliło i wnet oczy przymknęło. O! widocznie potrzebowało ono, niezmiernie potrzebowało tego dobrego, słodkiego mleka, które krowom jego rodziców odebrała złośliwa wiedźma!
Cicho i cicho! Na polu i drogach wciąż ani ducha żywego. W kuźni znowu odzywa się stuk młota; echo powtarza go w najbliższych gaju, w ciszy powietrza ogień pali się z wolna, lecz coraz wyżej. Piotr rzucił weń jeszcze sporą więź drzewa (Stefanowa ma okropną ochotę zawołać znowu: "Czy osinowe drzewo? czy pewno osinowe? ", lecz lęka się trochę Piotra i starego Szyszki, więc milczy i tylko niecierpliwie obu rękami fartuch swój targa), płomień buchnął wysoko, a blaski jego padły na stojący naprzeciw krzyż i mnóstwem złotych węży wiły się po nim coraz wyżej aż ku rozpiętym jego ramionom… Ujrzawszy krzyż nagle w złocie stojący wszyscy obecni bez wyjątku pochylili głowy i przeżegnali się powoli, nabożnie…
W tejże chwili za paru wzgórzami, na drodze, która falując po wzgórzach przepadała w dalekich przestworzach, dało się słyszeć dalekie jeszcze, ale rozgłośne śpiewanie. Po uciszonych przestrzeniach, po pustych polach, po drzemiącym świecie śpiewanie to płynęło melodyjnie i szeroko, na nutę łagodną i tęskną. Śpiewający głos kobiecym był, silnym, czystym, rozległym, wyraźnie rzucającym w przestrzeń miłosne słowa pieśni:
– Czerez reczeńku, czerez bystruju
Podaj ruczeńku, podaj miłuju;
Czerez bałoto, czerez źródeńko
Chodzi do mienie, moje serdeńko.
Na twarzach gromadki stojącej przed ogniem i naprzeciw ozłoconego krzyża odmalowały się zmieszane uczucia zadowolenia, przerażenia, nade wszystko zaś ciekawości. Sam nawet niedowiarek Klemens szeroko oczy roztworzył i rękę podnosił, aby przeżegnać się po raz wtóry, ale ze wzruszenia zawisła mu ona w powietrzu.
– Idzie! u ż e idzie! – szepnęły kobiety.
Franka ze strachu przed wiedźmą na ziemi przysiadła, z całej siły przy tym trzymając się obu rękami kapoty Klemensa.
Niewidzialna śpiewaczka, zbliżając się coraz, śpiewała dalej:
– Hdzie ty, dzieuczyno, myślami błudzisz?
Skaży ty praudu, kaho ty lubisz?
Oj, znaju, znaju, kaho kachaju,
Tolko nie znaju, z kim sia zwieńczaju!
Tym razem trzy Dziurdziowe jednomyślnie na siebie spojrzały.
– Kowalicha czy co? – szepnęła żona Piotra.
– Ale! – odszepnęła żona Szymowa – nikt hetak nie śpiewaje, tylko ona!
Stefanową od głowy do stóp wstrząsnęło namiętne drgnienie; przeciw zwyczajowi swemu nie rzekła nic, tylko prędko, z urągliwym wyrazem w oczach, które jak żużle zapłonęły, obejrzała się na męża. Dziwna rzecz! Stefan tak szyję wyprężył i tak całkiem podał się naprzód, jakby chciał poprzez wzgórze przejrzeć i zobaczyć tę, której głos tylko uszu jego dolatywał. Przy czym od wyprężenia muskułów wygładziła się całkiem ciemna skóra jego twarzy i tylko czoło zmarszczone, zmięte rzucało na nią wyraz cierpienia. Na szczycie małego wzgórza ukazała się i szybko zstępować zeń zaczęła postać kobieca, której rysów jeszcze rozpoznać nie było można. Szybko idąc dalej pieśń swą śpiewała:
– Oj, pojdu, pojdu w las i lasoczki,
Hdzie rozćwietajuć drobne listoczki,
Tam ja chadziła i hawaryła,
Sudzi mnie, Boże…
Nagle głos śpiewającej urwał się i zamilkł. Znalazła się ona o kilka kroków od roznieconego ognia i jak w ziemię wryta stanęła. Teraz przy ostatnich światłach dnia i mieszających się z nimi blaskach płomienia postać i twarz jej uwypukliły się z wyrazistością rzeźby. Młodą jeszcze była, wysoką, silną i kształtną. Spod wysoko podniesionej sinej spódnicy widać było silne i nagie jej nogi bosymi stopami tonące w gęstej trawie. Oprócz sinej spódnicy miała na sobie tylko grubą koszulę, wielki pasiasty fartuch dwoma rogami mocno do pasa przytwierdzony i napełniony takim mnóstwem kwitnących ziół, że wylewały się zeń one na jej spódnicę i czepiając się wzajem aż ku ziemi spływały. Były to liliowe cząbry i brunelki, koniczyny różowe i białe, gwiaździste rumianki, błękitne cykorie polne. Oprócz tego w obu ramionach niosła ona ogromny snop roślin o długich, twardych łodygach, żółtej dziewanny i śnieżnego tysiącznika, a był to snop tak wielki, że całą pierś i część twarzy jej okrywał i że nad nim widać było tylko głowę jej wpółosłonioną czerwonawą chustką, spod której ze stron wszystkich na grubą koszulę, ogorzałą szyję i wąskie, gładkie czoło wymykały się gęste, krótkie pasma włosów ciemnych, splątanych i bez połysku. Wpółosłonięta kwiatami i włosami twarz jej wydawała się grubą i pospolitą, ogorzała, rumiana, z wiśniowymi usty, wypukłymi policzkami i wesoło zadartym nosem, jaśniała ona tylko dwojgiem oczu wielkich i podłużnych, które szarą, błyszczącą, wymowną źrenicą zdawały się mówić, śmiać się, pieścić i śpiewać… Tak z nagimi nogami zaróżowionymi odblaskiem ognia, z mnóstwem kwiatów wylewających się z fartucha i osłaniających piersi, z rozrzuconymi włosy i błyszczącym, śmiałym, śmiejącym się spojrzeniem stanęła ona tuż pod krzyżem, który teraz stał cały w płomiennym blasku. Pierwszy dźwięk, który z ust jej wyszedł, brzmiał gapiowatym trochę zadziwieniem:
– Aaaa! – rzekła – co wy tu takiego robicie, ludzie?
Ale wnet, jakby przypomniawszy sobie rzecz dobrze znaną, tonem zapytania dodała:
– Wiedźmę na ogień łapiecie? czy co?
A potem skinęła głową i z zupełną już świadomością dokończyła:
– Aha! mleko u krów przepadło.
I kołysząc głową w obie strony, przeciągle, zadziwiła się znowu:
– Aaaa! umum! dziwy to, dziwy!
W gromadce panowało milczenie grobowe. Zdawać się mogło, że dusze wszystkich tych ludzi zlały się w tej chwili w jedną duszę, która całą siłę swego myślenia, czucia, wzroku i słuchu niby ostre żądło w tę kobietę utopiła. Wszyscy powyciągali ku niej szyje i oczy w nią wlepili. W kilku parach tych oczu nic jeszcze innego nie było, tylko zdziwienie i trochę obrzydzenia. Lecz wzrok Stefanowej rozpalony i pełen zjadliwych uśmiechów szybko przenosił się z twarzy kobiety stojącej pod rozpłomienionym krzyżem na twarz męża, która szczególny przybrała wyraz; mętny uśmiech wewnętrznego niby lubowania się rozlał się po niej całej i starł z niej całkiem zwykłą ponurość zastępując ją głupowato wyglądającym, lecz na wskroś przenikającym go zachwyceniem. Patrzał tak, jak gdyby na coś czy na kogoś dosyć napatrzeć się nie mógł. Kobieta z ziołami tymczasem zapytała znowu.
– Cóż? Czy już przechodziła?