Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziurdziowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziurdziowie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W ogrom­nej, wy­so­kiej sali apa­rat są­do­wy roz­to­czył całą wspa­nia­łość swą i gro­zę. Był to zi­mo­wy wie­czór. Zwi­sa­ją­ce od su­fi­tu ży­ran­do­le i lam­py, go­re­ją­ce u ścian bia­łych i gład­kich, po­to­ki świa­tła lały na szkar­łat­ne opo­ny okien i sto­łów, na pstro­ci­znę twa­rzy i ubrań tłum­nie zgro­ma­dzo­nej dziś pu­blicz­no­ści. W głę­bi za­sia­da­li człon­ko­wie sądu, z boku pod jed­ną ze ścian na dwu wy­so­kich i ozdob­nych ła­wach miej­sca swe już za­ję­li przy­się­gli. U jed­ne­go z okien oskar­ży­ciel pu­blicz­ny, schy­lo­ny nad ob­fi­cie oświe­tlo­nym sto­łem, wczy­ty­wał się pil­nie w roz­war­tą księ­gę praw, przy dru­gim se­kre­tarz sądu prze­rzu­cał sto­sy pa­pie­rów. Urzęd­nik prze­zna­czo­ny do strze­że­nia po­rząd­ku, w ubra­niu zdob­nym w zło­te ha­fty, szyb­kim i ci­chym kro­kiem prze­bie­gł­szy salę, z pió­rem w ręku usiadł na stro­nie. Wśród wiel­kiej ci­szy, nie zmą­co­nej na­wet po­wstrzy­my­wa­ny­mi na chwi­lę od­de­cha­mi kil­ku­set pier­si, prze­wod­ni­czą­cy są­do­wi gło­śno i wy­raź­nie ob­wie­ścił zbrod­nię, o któ­rą pod­sąd­ni oskar­żo­ny­mi zo­sta­li. Nie było to prze­stęp­stwo, ale była to zbrod­nia, strasz­na zbrod­nia, jed­na z tych, któ­re nie­kie­dy jak sny zło­śli­we i po­nu­re prze­su­wa­ją się przed udrę­czo­ny­mi ocza­mi ludz­ko­ści. Kim byli, do ja­kiej spo­łecz­nej war­stwy na­le­że­li, jak wy­glą­da­li ci nie­szczę­śni i okrop­ni lu­dzie, któ­rzy ją po­peł­ni­li? Kil­ka­set oczu jed­no­myśl­nie zwró­ci­ło się ku ła­wie ob­wi­nio­nych.

Na­prze­ciw wy­so­kich i ozdob­nych sie­dzeń sę­dziów przy­się­głych, obroń­ca z urzę­du, za­my­ślo­ny, nie­spo­koj­ny, ner­wo­wym ru­chem ręki ołów­kiem kre­ślił na ka­wał­ku pa­pie­ru ja­kieś luź­ne no­tat­ki. Tuż za nim nad wy­so­ką po­rę­czą ławy pod­nio­sły się i w peł­nym świe­tle sta­nę­ły czte­ry mę­skie po­sta­cie w wię­zien­nych, dłu­gich, sza­rych ubra­niach. Przed chwi­lą we­szli tu oni przez ni­skie drzwi, zza któ­rych uka­za­ło się cał­kiem pra­wie ciem­ne wnę­trze bocz­nej ja­kiejś sie­ni. Zda­wać się mo­gło, że wy­cho­dzi­li z ot­chła­ni. Ni­skie drzwi za­mknę­ły się wnet za czte­re­ma uzbro­jo­ny­mi żoł­nie­rza­mi, któ­rzy sta­nąw­szy z obu stron ławy za­nu­rzy­li ster­czą­ce nad ich gło­wa­mi ba­gne­ty w olśnie­wa­ją­cym świe­tle lamp. Po­mię­dzy lśnią­cy­mi ostrza­mi ba­gne­tów, twa­rzą w twarz z sę­dzia­mi swo­imi, w po­to­kach świa­tła uwy­dat­nia­ją­cych każ­dy rys i każ­dą nie­mal zmarszcz­kę ich twa­rzy, czte­rej pod­sąd­ni sto­jąc w nie­ru­cho­mych i ocze­ku­ją­cych po­sta­wach od­po­wia­da­li na zwra­ca­ne ku nim py­ta­nia prze­wod­ni­czą­ce­go. Na­zwi­ska ich?

Czte­ry mę­skie gło­sy dość wy­raź­nie, gło­śno od­po­wie­dzia­ły z ko­lei:

– Piotr Dziur­dzia.

– Ste­fan Dziur­dzia.

– Szy­mon Dziur­dzia.

– Kle­mens Dziur­dzia.

Stan ich? Chło­pi, rol­ni­cy i po­sia­da­cze zie­mi. Ostat­ni tyl­ko zie­mi wła­snej jesz­cze nie miał, ale był sy­nem i dzie­dzi­cem pierw­sze­go, Pio­tra Dziur­dzi, któ­ry nie tyl­ko że ją po­sia­dał, ale przed laty kil­ku pia­sto­wał w swej wio­sce waż­ny w spo­łecz­nym ży­ciu chło­pów urząd sta­ro­sty. Te­raz py­ta­nie naj­cie­kaw­sze.

Czy przy­zna­ją się do po­peł­nie­nia zbrod­ni, o któ­rą ob­wi­nie­ni zo­sta­li? Zno­wu czte­ry gło­sy z ko­lei ci­szej lub do­no­śniej, lecz za­wsze wy­raź­nie od­po­wie­dzia­ły:

– Przy­zna­ję się.

Przy­zna­ją się. Nie ma więc już wąt­pli­wo­ści, że po­peł­ni­li tę zbrod­nię. Nie nę­dza­rze, nie włó­czę­gi, nie człon­ko­wie pro­le­ta­ria­tu ży­ją­ce­go w tru­ją­cej at­mos­fe­rze pa­lą­cych za­wi­ści i pod­stęp­nych łu­pów, ale rol­ni­cy, któ­rym wia­try boże nio­są rzeź­wość i zdro­wie… po­sia­da­cze, któ­rym zie­mia wła­sna ro­dzi buj­ne kło­sy… pra­cow­ni­cy, któ­rych uzno­jo­ne czo­ła rów­nać się mogą w po­wa­dze i czy­sto­ści czo­łom uwień­czo­nym waw­rzy­nem. Co to zna­czy? Czy uro­dzi­li się już po­two­ra­mi? Czy kie­dy jesz­cze w ko­leb­kach byli, ge­niusz zbrod­ni na­po­ił ich swym od­de­chem? Czy nie mie­li ser­ca ani su­mie­nia, ani w pier­siach swych żad­nej z tych strun do­bro­ci, li­to­ści, pra­wo­ści, któ­re z wie­ko­wym mo­zo­łem ludz­kość wy­pra­co­wa­ła w swym ło­nie? By­liż to może sza­leń­cy, idio­ci, głup­cy, któ­rzy do­bre­go od złe­go od­róż­nić nie mo­gli? Rzecz dziw­na! Da­rem­nie kil­ka­set par ludz­kich oczu za­ta­pia­ło się w ich twa­rzach: zgod­no­ści po­mię­dzy nimi a tym, co po­peł­ni­li, do­strzec nie było po­dob­na. Nie wy­glą­da­li na tych, któ­rzy już na świat ze sobą przy­nie­śli za­dat­ki zbrod­ni­czych prze­zna­czeń, ani na sza­leń­ców, ani na idio­tów.

Pierw­szy z nich, ten, któ­ry na­zy­wał się Pio­trem Dziur­dzia, był wy­so­kim, dość szczu­płym i już nie­mło­dym, ale jesz­cze krzep­kim i sil­nym czło­wie­kiem. Wło­sy miał bar­dzo gę­ste, ciem­no­pło­we, si­wi­zną przy­sy­pa­ne i tak dłu­gie, że spa­da­ły mu aż na koł­nierz wię­zien­nej opoń­czy. W opra­wie tych dłu­gich, si­wie­ją­cych wło­sów i krót­ko ostrzy­żo­ne­go za­ro­stu twarz jego, bla­da­wa nie­co, ła­god­no­ścią i po­wa­gą wy­ra­zu swe­go po­cią­ga­ją­ce spra­wia­ła wra­że­nie. Po­licz­ki jego, w wię­zie­niu może wy­chu­dłe, za­kre­śla­ły pra­wi­dło­wy i ła­god­ny owal, usta pod pło­wym wą­sem drża­ły tro­chę, na wą­skim czo­le ciem­nia­ło kil­ka głę­bo­kich zmarsz­czek, a siwe, za­my­ślo­ne oczy spod brwi wy­pu­kłych i gę­stych wo­dzi­ły do­ko­ła po­wol­nym, po­waż­nym i bar­dzo smut­nym wej­rze­niem. W chwi­li gdy sta­nął w ła­wie ob­wi­nio­nych, moż­na było do­strzec za­le­d­wie wi­dzial­ny ruch ręki, któ­rym na pier­siach swych skre­ślił znak krzy­ża, a gdy już od­po­wie­dział na wszyst­kie za­da­ne py­ta­nia, sple­cio­ne ręce zło­żył na po­rę­czy lawy i oczy wzniósł w górę. Wów­czas w twa­rzy jego zja­wi­ło się coś ma­rzy­ciel­skie­go, coś, co zdra­dza­ło we­wnętrz­ną, po­kor­ną, w głę­bi­nach du­szy szep­ta­ną mo­dli­twę. Wkrót­ce jed­nak po­wie­ki przy­kry­ły mu roz­mo­dlo­ne źre­ni­ce, grzbiet przy­giął się, gło­wa na pierś opa­dła i tak już ze sple­cio­ny­mi rę­ka­mi, po­waż­ny, ła­god­ny, bar­dzo smut­ny po­zo­stał. Zu­peł­nie nie­po­dob­nym do Pio­tra był stry­jecz­ny brat jego, Ste­fan. Wy­so­ki tak­że, ale bar­czy­sty i bar­dzo wy­pro­sto­wa­ny, bru­net z czar­ny­mi jak noc wło­sa­mi i czar­nym, buj­nym wą­sem, był­by on pysz­nym oka­zem sil­ne­go, kształt­ne­go i pięk­ne­go chło­pa, gdy­by nie szcze­gól­ne i ude­rza­ją­ce przed­wcze­sne ze­sta­rze­nie twa­rzy. Nie miał jesz­cze lat czter­dzie­stu, a ścią­głe i pra­wi­dło­we rysy jego były tak zo­ra­ne, zmię­te, po­marsz­czo­ne, że nie­po­dob­na by na nich zna­leźć naj­mniej­sze­go gład­kie­go miej­sca. Przy tym mo­gło się zda­wać, że wiel­ki ja­kiś ogień opa­lał twarz tę tak dłu­go, aż po­wlekł ją ciem­ną, pra­wie brą­zo­wą cerą. Wi­docz­nym też było, że nie nę­dza fi­zycz­na uczy­ni­ła ją taką, lecz że zmię­ły ją i spa­li­ły w ten spo­sób gwał­tow­ne na­mięt­no­ści i sro­gie zgry­zo­ty. Była to twarz po­nu­ra i zroz­pa­czo­na, śmia­ła i roz­trop­na. Czar­ne oczy Ste­fa­na po­sęp­nie, lecz roz­trop­nie i na­wet by­stro spo­glą­da­ły wprost przed sie­bie; w po­sta­wie i ru­chach jego ma­lo­wa­ła się ener­gia, któ­rej zby­tek mu­siał znaj­do­wać so­bie uj­ście w nie­po­skro­mio­nej, gwał­tow­nej po­pę­dli­wo­ści.

Trze­cim i zu­peł­nie róż­nym od tam­tych ty­pem chłop­skim był Szy­mon Dziur­dzia. Ni­ski, chu­dy, z weł­ni­stym, splą­ta­nym wło­sem, któ­ry mu czo­ło cał­kiem pra­wie za­kry­wał, z otwar­ty­mi nie­co usty i no­sem ma­łym, bom­bia­stym, u czo­ła wklę­słym, był to czło­wie­czek nie­mło­dy, brzyd­ki, ga­pio­wa­ty, bar­dzo wi­docz­nym nad­uży­ciem al­ko­ho­lu ogłu­pio­ny i pra­wie ze­zwie­rzę­co­ny. Pi­jac­kie oczy jego z bla­do­błę­kit­ną źre­ni­cą pły­wa­ły w cho­ro­bli­wej wil­go­ci; cza­sem gru­bym i ciem­nym pal­cem ocie­rał so­bie łzę z po­wiek i bez­myśl­nym ru­chem roz­ma­zy­wał ją po chu­dym i żół­tym po­licz­ku. W ru­chach, po­sta­wie i spoj­rze­niach jego ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie z roz­ża­le­niem po­łą­czo­ne. Str­wo­żo­ny, roz­ża­lo­ny, ogłu­pia­ły, nie wie­dział, co po­cząć z rę­ka­mi, któ­re spla­tał, to wzdłuż cia­ła opusz­czał, ust przy tym ani na chwi­lę zu­peł­nie nie za­my­ka­jąc. Naj­młod­szym ze wszyst­kich, bar­dzo jesz­cze mło­dym, bo dwa­dzie­ścia dwa lata za­le­d­wie ma­ją­cym, był Kle­mens, syn by­łe­go sta­ro­sty, Pio­tra Dziur­dzi. Uro­dzi­wy, ja­sno­wło­sy ten pa­ro­bek, z okrą­głą, ru­mia­ną twa­rzą i błę­kit­ny­mi jak nie­bo ocza­mi, wy­da­wał się ma­kiem po­lnym, buj­nie śród pola wy­ro­słym, i tu w tę ciż­bę ludz­ką, w tę at­mos­fe­rę prze­nik­nię­tą świa­tłem sztucz­nym i gro­zą wa­żą­cych się prze­zna­czeń gwał­tow­nie prze­sa­dzo­nym. Pa­nu­ją­cym uczu­ciem, któ­re ma­lo­wa­ło się na mło­dzień­czej i jak zo­rza świe­żej jego twa­rzy – był wstyd. Kie­dy po raz pierw­szy zwró­ci­ły się ku nie­mu spoj­rze­nia tłu­mu, ogni­sty ru­mie­niec buch­nął mu do po­licz­ków i czo­ła. Za­ru­mie­nił się zno­wu wy­ma­wia­jąc wy­raz: "Przy­zna­ję się! "i ru­mie­nił się po­tem za każ­dym ra­zem, gdy w cią­gu roz­praw są­do­wych imię jego wy­ma­wia­no. Cza­sem za­my­ślał się i da­le­ko, da­le­ko kę­dyś pa­trzał. Wte­dy do oczu jego na­bie­ga­ły łzy. Cza­sem zno­wu mło­da cie­ka­wość prze­zwy­cię­ża­ła w nim wszel­kie inne uczu­cia. Wte­dy spod po­wiek nie­śmia­ło, ale chci­wie przy­pa­try­wał się wszyst­kie­mu, co go ota­cza­ło, a o czym pod strze­chą swo­ją ani na­wet śnił kie­dy. Boże mój! tak tu ja­sno, jak gdy­by nie­bio­sa otwo­rzy­ły się i wszyst­kie swe bla­ski na zie­mię wy­la­ły; tak tu lud­no, jak gdy­by zbie­gło się pół świa­ta: ta­kie tu pięk­ne ubio­ry, jak gdy­by od­być się miał wiel­ki ja­kiś i we­so­ły fe­styn. A on tu co? zbrod­niarz, któ­re­go są­dzić mają. Jak osą­dzą? Bóg to je­den wie. Za tymi ścia­na­mi wia­try boże wie­ją, ku jego wio­sce ro­dzin­nej lecą, ku tej cha­cie lecą, gdzie sta­ra mat­ka z za­ła­ma­ny­mi rę­ka­mi zo­sta­ła, ku temu polu lecą, któ­re on orał już od lat paru, kie­dy słon­ko świe­ci­ło ja­sno, zio­ła pach­nia­ły, ser­ce biło rów­no, ci­cho, we­so­ło, nie tak, jak te­raz, gdy ko­ła­ce w pier­si ze wsty­du i trwo­gi, niby na po­grze­bie bi­ją­cy dzwon… Więc to ci czte­rej lu­dzie po­peł­ni­li tę zbrod­nię prze­ra­ża­ją­cą i po­nu­rą jak sen zi­mo­wej, burz­li­wej nocy? Była to też wte­dy zi­mo­wa, burz­li­wa noc… Ależ dla­cze­go? ja­kim spo­so­bem? pod wpły­wem ja­kich po­kus i po­szep­tów? Z ze­znań świad­czą­cych, z roz­praw są­do­wych, ze sta­ran­nie wy­wo­ły­wa­nych póź­niej a pil­nie słu­cha­nych ga­węd ludz­kich, ze zwie­rzeń, któ­re pod­sąd­ni czy­ni­li przed swym obroń­cą, od po­cząt­ku do koń­ca swe­go od­sło­ni­ła się przed tymi, któ­rzy ją po­znać za­pra­gnę­li, hi­sto­ria na­stę­pu­ją­ca.I

W Su­chej Do­li­nie za­pa­no­wał ruch umy­słów wi­docz­ny i stop­nia wzbu­rze­nia do­się­ga­ją­cy. O co tak bar­dzo szło miesz­kań­com tej wio­ski, dłu­gim sze­re­giem czter­dzie­stu może chat i ogro­dów dość ma­low­ni­czo roz­cią­gnię­tej po­śród pól z lek­ka fa­lu­ją­cych i zdo­bią­cych je osi­no­wych i brzo­zo­wych ga­jów? Więk­szość chat mia­ła po­zór do­stat­ni; były wpraw­dzie po­mię­dzy nimi ni­ziuch­ne, ubo­żuch­ne i nad­próch­nia­łe, ale nie bra­ko­wa­ło i ta­kich, któ­re świe­ci­ły bia­ły­mi ko­mi­na­mi, spo­ry­mi okna­mi i po­rząd­ny­mi ga­necz­ka­mi opar­ty­mi na słup­kach i za­opa­trzo­ny­mi w wą­skie ła­wecz­ki do sie­dze­nia. Te pola fa­lu­ją­ce i ga­ja­mi zwień­czo­ne mia­ły po­zór ży­zno­ści i nie­złej upra­wy, za nimi zie­le­ni­ło się tro­chę łąk i do­brych pa­stwisk, w ogro­dach gę­ste ko­no­pie sta­ły go­to­we do zdję­cia, okwi­tłe kar­to­fle wy­glą­da­ły obie­cu­ją­co, buj­ne gło­wy ka­pu­sty doj­rze­wa­ły, gę­sto sa­dzo­ne wi­śnio­we drze­wa da­wać mu­sia­ły ob­fi­te plo­ny owo­ców. Nę­dza więc za­glą­da­ła tu chy­ba kie­dy nie­kie­dy i tyl­ko do naj­uboż­szych chat: naj­do­stat­niej­sze wy­glą­da­ły tak, jak gdy­by w nich nie tyl­ko chle­ba, a na­wet mle­ka i mio­du, a może i gro­szy nie bra­ko­wa­ło. Ja­kiż więc nie­po­kój wstrzą­snął w ten pięk­ny wie­czór let­ni miesz­kań­ca­mi tej wio­ski? O czym gro­ma­da bab przed jed­nym z naj­do­stat­niej wy­glą­da­ją­cych do­mostw ze­bra­na gwa­rzy­ła tak żywo, że aż do­ko­ła niej ze­bra­ła się gro­ma­da dzie­ci star­szych i młod­szych? Dziew­czyn­ki od lat sied­miu do czter­na­stu, w si­nych spód­nicz­kach i sza­rych ko­szu­lach, bose, z gło­wa­mi ukry­ty­mi w czer­wo­nych chu­s­tecz­kach, spod któ­rych wy­my­ka­ły się ko­smy­ki ja­sno­pło­wych wło­sów, sta­nę­ły pod pło­tem dłu­gim sze­re­giem i spló­tł­szy na spód­nicz­kach małe, ciem­ne jak zie­mia ręce, sze­ro­ko po­otwie­ra­ły oczy na­peł­nio­ne wy­ra­zem cie­ka­wo­ści, a w któ­rych błę­kit­nych lub piw­nych źre­ni­cach za­cho­dzą­ce słoń­ce roz­ża­rza­ło ru­cho­me iskry. Przy­pa­try­wał y się i przy­słu­chi­wa­ły ba­bom, a baby ga­da­ły, ge­sty­ku­lo­wa­ły, krzy­cza­ły. Chłop­cy lat róż­nych sta­li za ba­ba­mi, nie tak prze­cież nie­ru­cho­mo jak dziew­czę­ta, któ­re umie­ści­ły się pod pło­tem. Bosi tak­że, ja­sno­wło­si, w sza­re płót­no odzia­ni, wci­ska­li się oni po­mię­dzy mat­ki i ciot­ki, pod­no­si­li ku twa­rzom ko­biet twa­rze swe opa­lo­ne, śmia­łe i we­so­łe, któ­re wy­krzy­wia­li w spo­sób naj­roz­ma­it­szy, swa­wol­nie prze­drzeź­nia­jąc ga­da­tli­wość i za­żar­tość bab­ską. Star­si tar­ga­li ko­bie­ty za far­tu­chy i na­tar­czy­wie wtrą­ca­li się do roz­mo­wy; je­den z młod­szych, pię­cio­let­ni może, w dłu­giej do stóp ko­szu­li, z wy­pu­kłym brzu­chem i opu­chły­mi, żół­ty­mi po­licz­ka­mi, trzy­mał wciąż pal­ce w ośli­nio­nych ustach i bez­myśl­ny­mi błę­kit­ny­mi źre­ni­ca­mi pa­trzał nie­ru­cho­mo w twarz swo­jej mat­ki, a płacz­li­wym, prze­cią­głym gro­sem od chwi­li do chwi­li wo­łał:

– Ta… ta!

Na wą­skim dzie­dziń­cu cha­ty, pod któ­rą tło­czy­ły się baby i dzie­ci, pa­no­wał tak­że gwar pe­wien, ale znacz­nie mniej­szy, bo pod­no­si­ła go gro­mad­ka męż­czyzn mniej i ci­szej od nie­wiast mó­wią­cych. Je­den z nich u wrót sta­jen­ki przy­klęk­nąw­szy sie­kie­rą roz­sz­cze­piał kloc drze­wa na drob­ne dre­wien­ka, a tak bar­dzo po­grą­żo­nym był w tej ro­bo­cie, jak gdy­by speł­niał ja­kąś uro­czy­stą i ar­cy­waż­ną czyn­ność. Z po­chy­lo­ną gło­wą i zgię­ty­mi ple­ca­mi chłop ten, nie­mło­dy już i szczu­pły, ale jesz­cze sil­ny i czer­stwy, był to je­den z naj­za­moż­niej­szych i naj­roz­trop­niej­szych go­spo­da­rzy Su­chej Do­li­ny, wła­ści­ciel tej cha­ty, a zwał się Piotr Dziur­dzia. Tuż za nim sta­li dwaj sy­no­wie jego, mło­dzi, lecz już do­ro­śli pa­rob­cy, da­lej stry­jecz­ny brat Pio­tra, ale wca­le doń nie­po­dob­ny, Ste­fan, w wy­mo­wie chło­pów Ste­pan, Dziur­dzia, przy­pa­try­wał się jego ro­bo­cie z po­nu­rym wy­ra­zem na przed­wcze­śnie ze­sta­rza­łej, zmię­tej i jak­by spa­lo­nej twa­rzy; da­lej jesz­cze stał tak­że Dziur­dzia, imie­niem Szy­mon, mi­zer­nie i smut­nie wy­glą­da­ją­cy, a za każ­dym ode­tchnie­niem wy­da­ją­cy z sie­bie moc­ny za­pach wód­ki. Wód­ka to za­pew­ne za­pra­wi­ła mu biał­ka oczów krwi­stą bar­wą, wy­su­szy­ła i za­żół­ci­ła po­licz­ki, ona też może była przy­czy­ną, że miał po­dar­tą ko­szu­lę i sto­py bose, gdy inni przy­odzia­ni byli w po­rząd­ne sa­mo­dzia­ło­we ka­po­ty i gru­be, ale do­stat­nie, aż do ko­lan się­ga­ją­ce obu­wie. Oprócz tych pię­ciu Dziur­dziów, było tam jesz­cze kil­ku­na­stu chło­pów star­szych i młod­szych, wię­cej i mniej oży­wio­nych, któ­rzy jed­nak wszy­scy zda­wa­li się być moc­no za­ję­ty­mi tym, co czy­nił Piotr Dziur­dzia, spo­glą­da­li na sie­bie z uśmie­cha­mi na ustach i wy­ra­zem ży­wej cie­ka­wo­ści w oczach, wzru­sza­li cza­sem ra­mio­na­mi i rzu­ca­li po­je­dyn­cze sło­wa lub wy­krzy­ki. A przed wro­ta­mi dzie­dziń­ca baby ga­da­ły wciąż, krzy­cza­ły, ge­sty­ku­lo­wa­ły; ta i owa z fer­wo­ru wiel­kie­go aż przy­sia­da­ła cza­sem ku zie­mi albo rę­ka­mi ude­rza­ła o po­licz­ki i ple­cy są­sia­dek, któ­re od­wra­ca­jąc się, spiesz­nie je od­py­cha­ły i da­lej swo­je pra­wić za­czy­na­ły aż do utra­ty tchu, aż do pod­nie­sie­nia gło­sów ku naj­wyż­szym i naj­prze­raź­liw­szym dźwię­kom ludz­kiej krta­ni. Ta­kim to wła­śnie gło­sem jed­na z nich ku dzie­dziń­co­wi cha­ty zwra­ca­jąc się za­wo­ła­ła:

– Pie­truk! hej, Pie­truk! Skoń­czysz ty kie­dy czy nie? A to słoń­ce zaj­dzie i psy, nie lu­dzie, po po­lach cho­dzić będą!

– Pora i d ź c i (iść), da­li­bóg, pora! – chó­rem po­wtó­rzy­ło kil­ka pi­skli­wych ko­bie­cych gło­sów.

Inne do­da­ły:

– Czy wam nie wstyd, Pie­truk, tak ma­ru­dzić? Oj! musz­czy­na niby to sil­ny! A baba prę­dzej by tych trza­sek na­szcze­pi­ła jak on… go­spo­darz wiel­ki!

Piotr Dziur­dzia wy­krzyk­ni­ków tych ku nie­mu zwró­co­nych jak­by nie sły­szał, ani gło­wy pod­niósł, ani usta­mi po­ru­szył. Roz­sz­cze­piał wciąż i od­szcze­piał po­la­na na cien­kie dre­wien­ka z taką po­wa­gą i uro­czy­sto­ścią, iż zda­wać się mo­gło, że tuż, tuż prze­że­gna się i ro­bo­tę swą prze­że­gna, tak była dlań ona waż­ną i nie­mal świę­tą. Dwaj w po­bli­żu nie­go sto­ją­cy chło­pi jed­no­cze­śnie stry­jecz­ne­go bra­ta jego, Ste­pa­na Dziur­dzię, za­py­ta­li:

– Nie ma! no i ani tro­szecz­kę nie ma?

Zmarsz­czo­ny, zgry­zio­ny Ste­pan od­po­wie­dział:

– Tak, jak nic nie ma! Kro­pel­kę z sie­bie pu­ści i żeby ją za­bić wię­cej już nie da! Dziec­ku, jak roz­krzy­czy się, nie ma cze­go w gębę wlać…

– A- – a – a – a – a! – gło­śno i prze­cią­gle dzi­wi­li się py­ta­ją­cy.

– A wprzó­dy jak było? – za­py­tał ktoś z boku.

– Wprzó­dy – od­po­wie­dział chłop – by­wa­ło i wię­cej jak gar­niec da­dzą…

– Dwie?

– A dwie.

– To tak jak i u mnie! – za­uwa­żył mi­zer­ny Szy­mon – jed­na tyl­ko, a by­wa­ło, z gar­niec da…

Chło­pi trą­ci­li się łok­cia­mi i wej­rze­nia­mi uka­za­li so­bie wza­jem po­nu­rą twarz Ste­pa­na. Przy tym ozwał się żar­to­bli­wy głos ja­kiś:

– Oj, bie­daż to­bie, Ste­pa­nie! Toż to tam te­raz u cie­bie pie­kło go­rą­ce…

Inny z gru­bym śmie­chem do­dał:

– Jaż wczo­raj sły­szał, jak taja wrzesz­cza­ła w swo­jej cha­cie jak oczy­nio­na…

– Kto? – za­py­tał ktoś z boku.

– A Ro­zal­ka, Ste­pa­no­wa żon­ka…

– Oj, zła baba, to zła… jak ogień… – do­dał je­den z roz­ma­wia­ją­cych.

Ste­fan ni­żej jesz­cze po­chy­lił gło­wę i mil­czał.

Zza wrót do­le­ciał jesz­cze zno­wu ten sam co wprzó­dy głos nie­wie­ści, tyl­ko jesz­cze pi­skliw – szyi wię­cej roz­gnie­wa­ny niż wprzó­dy:

– Pie­truk! oj, Pie­truk! skoń­czysz ty kie­dy czy nie?

Kil­ku spo­mię­dzy męż­czyzn za­śmia­ło się chó­rem.

– Ot, jak Ste­pa­no­wa żon­ka ho­ła­sić, pil­no jej wiedź­mę ła­pać! Hej, Pie­truk, chut­ko idzi bo baba jak po swo­je­mu roz­gnie­wa się, to bie­da bę­dzie… już ty jej nie po­ra­dzisz… wy­bi­je!…

Piotr Dziur­dzia sie­kie­rę od­dał jed­ne­mu z sy­nów, aby ją do cha­ty za­niósł, a sam z klę­czek po­wstał, nie dla­te­go za­pew­ne, aby prze­ląkł się gnie­wu Ste­pa­no­wej żon­ki, ale dla­te­go ze już ro­bo­tę swo­ją ukoń­czył. Pod ścia­ną sta­jen­ki le­żał duży stos cien­kich, su­chych, do za­pa­le­nia wy­bor­nych dre­wie­nek. Po­chy­lił się, ujął ten stos w ra­mio­na i wy­szedł z nim za bra­mę cha­ty. Tu po­wi­tał go chó­ral­ny okrzyk bab i oto­czył rój dzie­ci. Dziew­czyn­ki po­odry­wa­ły się od plo­ta i pod­cho­dzi­ły doń z wol­na, chłop­cy jak źre­bię­ta, ska­ka­li do­ko­ła nie­go wierz­ga­jąc i wrzesz­cząc.

– Won! po­szli! – krzyk­nął Dziur­dzia na dzie­ci, któ­re też roz­bie­gły się na wsze stro­ny, ale w po­bli­żu sta­nąw­szy przy­pa­try­wa­ły się wciąż nie­sio­ne­mu prze­zeń drze­wu, jak­by to był przed­miot po raz pierw­szy w ży­ciu przez nie wi­dzia­ny. Jed­na z bab, ta, któ­ra wła­śnie rej po­mię­dzy wszyst­ki­mi in­ny­mi wio­dła, wy­so­ka, chu­da, śnia­da, z czar­nym pa­ła­ją­cym okiem, Ro­zal­ka, Ste­pa­no­wa żona, wy­ska­ku­jąc na­przód i rę­ka­mi za bio­dra swe chwy­ta­jąc, z nie­zmier­nym za­pa­łem do Pio­tra za­wo­ła­ła:

– A osi­no­we drze­wo?

– Nu, a ja­kież? – po­gar­dli­wie od­rzu­cił po­waż­ny chłop.

– Czy pew­no osi­no­we?

I za­czę­ła da­lej pręd­ko i z za­wzię­to­ścią trze­pać ję­zy­kiem:

– Bo je­że­li nie osi­no­we, to nic z tego nie bę­dzie… wiedź­ma nie przyj­dzie na inne drze­wo, tyl­ko na osi­no­we… Pry­siah­nij, Pie­truk, że osi­no­we­go drze­wa na­rą­bał, pry­siah­ni j, tut – ż e za­raz pal­ce na krzyż złóż i pry­siah­nij, że osi­no­we…

Tra­cąc dech od szyb­kie­go mó­wie­nia tar­ga­ła rę­kaw i poły sa­mo­dzia­ło­wej ka­po­ty Pio­tra, a obu łok­cia­mi od­trą­ca­ła od sie­bie to­wa­rzysz­ki, któ­re chwy­ta­jąc ją za ra­mio­na i ko­szu­lę za­pal­czy­wość jej po­wścią­gać pró­bo­wa­ły. Spró­bo­wał uczy­nić to i Ste­pan. Ciem­ne oczy jego za­iskrzy­ły się: ści­śnię­tą pię­ścią ude­rzył żonę w ple­cy tak sil­nie, że za­to­czy­ła się o kro­ków kil­ka i by­ła­by upa­dła, gdy­by nie płot, o któ­ry opar­ła się ręką. Wnet prze­cież szyb­ka jak bły­ska­wi­ca, zwin­na jak wie­wiór­ka, przy­sko­czy­ła do męża, wy­cię­ła mu gło­śny po­li­czek i, w naj­mniej­szym stop­niu nie zaj­mu­jąc się nim da­lej, bie­gła zno­wu za Pio­trem dro­gę mu za­bie­ga­jąc i wciąż na róż­ne tony po­wta­rza­jąc:

– A osi­no­we drze­wo? Pew­no osi­no­we?… Pry­siah­nij, Pie­truk, że osi­no­we…

W gro­ma­dzie po­stę­pu­ją­cej za Pio­trem wy­buch­nę­ły gru­be i pi­skli­we śmie­chy. Ste­pan szedł ze zwie­szo­ną gło­wą, mil­cząc jak grób. Do po­licz­ka, któ­ry od otrzy­ma­ne­go ude­rze­nia na­biegł krwi­stą czer­wo­no­ścią, ani się do­tknął ale ciem­na i gru­ba skó­ra jego twa­rzy sfał­do­wa­ła się w ta­kie już mnó­stwo zmarsz­czek, że nie­po­dob­na by wy­na­leźć na niej naj­mniej­sze­go gład­kie­go miej­sca. Roz­iskrzo­ne oczy wle­pił w zie­mię i przez za­ci­śnię­te zęby wy­rzu­cił krót­kie, nie­wy­raź­ne prze­kleń­stwo. Wsty­dził się może i wrzał cały.

– Wstyd­no! – rze­kła gło­śno nie­mło­da i wi­docz­nie scho­ro­wa­na, ale jesz­cze uro­dzi­wa żona Pio­tra Dziur­dzi, naj­do­stat­niej ze wszyst­kich ko­biet ubra­na i naj­mniej krzy­czą­ca. – Ja z moim wiek prze­ży­łam, sy­nów po­ho­do­wa­łam, że wy­ro­śli jak te dęby, a nig­dy po­mię­dzy nami swa­rów i bi­twy nie było, da­li­bóg nie było.

– Wstyd­no! – po­wtó­rzy­ło kil­ka gło­sów, a je­den z chło­pów, na Ste­pa­na wska­zu­jąc, z uśmie­chem do­dał:

– Ta­kij z nie­go mu­żyk? Ba­bie przy­wo­dzić po­zwa­la! ja by ją…

Nad tym gwa­rem słów i śmie­chów wzbił się zno­wu głos Ro­zal­ki, ale tak już tym ra­zem ostry i roz­pacz­li­wy, jak­by jej nóż do gar­dła przy­kła­da­no:

– A osi­no­we drze­wo? pew­no osi­no­we? pry­siah­nik, Pie­truk, że osi­no­we…

Sta­ry, ni­ski, chu­dy chłop, któ­re­go zwa­no Ja­ku­bem Szysz­ką, wy­stą­pił z gro­ma­dy, zbli­żył się do ko­bie­ty, któ­rą wąt­pli­wość co do ga­tun­ku na­rą­ba­ne­go drze­wa w ro­dzaj wście­kło­ści wpra­wia­ła, i z po­wa­gą prze­mó­wił:

– Nie du­ryś, Ro­zal­ka! Jaż tam był i wi­dział, że drze­wo jest osi­no­we… Toż i u mnie nie­szczę­ście… i ja chcę tej wiedź­mie prze­klę­tej w oczy zaj­rzeć… czy ja by zgo­dził się, żeby drze­wo in­sze było jak osi­no­we?…

Ro­zal­kę sło­wa te jak­by zim­ną wodą ob­la­ły, umil­kła i cof­nąw­szy się nie­co od Pio­tra, spiesz­nym i nie­rów­nym kro­kiem, zwy­kłym isto­tom gwał­tow­nym i nie­spo­koj­nym, na cze­le in­nych nie­wiast po­stę­po­wa­ła. Zresz­tą, w mia­rę trwa­nia po­cho­du gro­ma­da ma­la­ła. Na dzie­dziń­cach chat, któ­re mi­ja­no, po­ry­ki­wa­ły kro­wy tyl­ko co z pa­stwi­ska przy­gna­ne, drżą­cym, ję­kli­wym gło­sem od­zy­wa­ły się owce, nie wy­przę­żo­ne płu­gi i bro­ny sta­ły tak, jak je wła­ści­cie­le ich po­śpie­chem i cie­ka­wo­ścią znać po­bu­dza­ni opu­ści­li. Tu i ów­dzie ktoś po­zo­sta­ły w cha­cie roz­nie­cił ogni­sko, a wi­ją­ce się za ma­ły­mi okna­mi zło­te j ego bla­ski, na wie­cze­rzę za­pra­sza­jąc, głód przy­po­mi­na­ły. Męż­czyź­ni tedy i ko­bie­ty odłą­cza­li się od gro­ma­dy i za opłot­ka­mi dzie­dziń­ców albo we wnę­trzach do­mostw zni­ka­li. Przed­tem jed­nak zbi­ja­jąc się na krót­ką chwi­lę w małe gro­mad­ki, za­mie­nia­li się ury­wa­ny­mi a całą myśl ich ma­ją­cy­mi stre­ścić wy­ra­że­nia­mi.

– Ka­me­di­ja! – wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi mó­wi­li jed­ni.

– Niech tu ju­ka­med i ju li­cho po­rwie! – sier­dzi­ście od­po­wia­da­ły ko­bie­ty. – Heto bie­da jest, zhry­zo­ta, utra­ta wiel­ka, a nie ka­me­di­ja…

– Cie­ka­wość! nu, cie­ka­wość, kto heta wiedź­ma?

– Przyj­dzie ona na ogień czy nie przyj­dzie?

Ostat­nie to py­ta­nie za­wi­sło na ustach wszyst­kich; gło­sy róż­ne, mę­skie, ko­bie­ce i dzie­cię­ce, sta­re i mło­de, po­wta­rza­ły je w cha­tach, obo­rach, sta­jen­kach, na dzie­dziń­cach i u stu­dzien, u któ­rych dziew­czę­ta przy skrzy­pie żu­ra­wi wodę czer­pa­ły.

– Przyj­dzie ona na ogień czy nie przyj­dzie?

Naj­star­si od­po­wia­da­li:

– Cze­mu przyjść nie ma! Za dzi­dów, pra­dzi­dów na­szych przy­cho­dzi­ła, to i te­raz przyjść musi…

Tym­cza­sem Piotr Dziur­dzia szedł wciąż na­przód kro­kiem po­wol­nym i mia­ro­wym. Wy­cho­dząc z dzie­dziń­ca swo­jej cha­ty wło­żył był na swe gę­ste, si­wie­ją­ce, dłu­gie wło­sy sta­rą czap­kę znisz­czo­nym fu­trem ba­ra­nim oszy­tą. W dłu­giej ka­po­cie z płót­na na czer­wo­ny ko­lor za­far­bo­wa­ne­go, w wy­so­kich bu­tach, w tej czap­ce, któ­rej strzę­py zwi­sa­ły mu nad gę­sty­mi brwia­mi, z gru­bą wię­zią drze­wa w ra­mio­nach, miał po­zór ka­pła­na niby, go­tu­ją­ce­go się do speł­nie­nia uro­czy­ste­go i pu­blicz­ne spra­wy na celu ma­ją­ce­go ob­rzę­du. Wy­raz twa­rzy jego ścią­głej, krót­kim za­ro­stem oto­czo­nej nie był wca­le po­nu­rym ani roz­gnie­wa­nym, tyl­ko głę­bo­ko za­my­ślo­nym, pra­wie uro­czy­stym. Mil­czał jak grób, pa­trzał wprost przed sie­bie si­wy­mi ocza­mi, w któ­rych ma­lo­wa­ła się po­ko­ra, jak­by proś­ba we­wnętrz­nie do ko­goś za­no­szo­na. Moż­na by przy­pu­ścić, że w głę­bi du­szy swej od­ma­wiał on w tej chwi­li żar­li­we pa­cie­rze. Tuż za nim szli dwaj jego sy­no­wie, ro­śli, ja­sno­wło­si, z otwar­ty­mi i we­so­ły­mi twa­rza­mi pa­rob­cy; da­lej, ni­sko chy­ląc gło­wę, cięż­kim kro­kiem po­stę­po­wał Ste­pan, obok któ­re­go wlókł się w ob­dar­tym odzie­niu swym i z pi­jac­ką twa­rzą Szy­mon Dziur­dzia i bar­dzo po­waż­nie stą­pał sta­ry, ni­ski, siwy Ja­kub Szysz­ko. Z ko­biet po­zo­sta­ły tyl­ko żony trzech Dziur­dziów i ja­kaś hoża dziew­czy­na z we­so­łą miną wciąż na mło­de­go Kle­men­sa Dziur­dzię zer­ka­ją­ca, i na niej koń­czył się już ten po­chód. Dzie­ci wszyst­kie, tak dziew­czyn­ki, jak chłop­cy, chcia­ły bar­dzo przy­łą­czyć się do or­sza­ku, ale je od­pę­dzo­no i je­den ów tyl­ko czte­ro­let­ni chłop­czy­na w ko­szu­li, z wy­dę­tym brzu­chem i na­brzmia­ły­mi po­licz­ka­mi od­pę­dzić się nie dał. W kil­ka kro­ków za idą­cy­mi pręd­ko, pręd­ko swy­mi ma­ły­mi, bo­sy­mi stop­ka­mi drep­tał on po czar­nych nie­rów­no­ściach i bruz­dach wiej­skiej uli­cy i od cza­su do cza­su płacz­li­wie, prze­cią­gle wo­łał:

– Ta… to!

Lu­dzie jed­nak skła­da­ją­cy po­chód na to dzie­cię­ce wo­ła­nie żad­nej nie zwra­ca­li uwa­gi. Tu i ów­dzie go­łę­bie zry­wa­ły się z da­chów i ze słod­kim gru­cha­niem ula­ty­wa­ły w po­wie­trze na sre­brzy­stych albo ró­żo­wych skrzy­dłach; pysz­ne, ja­skra­wo opie­rzo­ne ko­gu­ty, spło­szo­ne tę­ten­tem licz­nych kro­ków, cięż­ko pod­la­ty­wa­ły z zie­mi i sia­da­ły na pło­tach; przez wro­ta po­otwie­ra­ne wy­bie­ga­ły żół­te, czar­ne i pstre kun­dle, a po­znaw­szy swo­ich cie­ka­wie tyl­ko lub obo­jęt­nie na prze­cho­dzą­cych spo­glą­da­ły. Tam, het, za wio­ską, po­la­mi i ga­ja­mi, słoń­ce już wnet zajść mia­ło, bo ostat­nie jego świa­tła rzu­ca­ły na ścia­ny chat i twa­rze ludz­kie nie­trwa­łe, ró­żo­we łuny. Ru­bi­no­we za­ognio­ne przed chwi­lą szy­by okien bla­dły i ga­sły, na­to­miast co­raz czę­ściej zło­cił je blask roz­nie­co­nych ognisk. Dymy nad ko­mi­na­mi, wprzód ru­mia­ne i srebr­ne, sza­rza­ły; ryk by­dła, be­cze­nie owiec, stu­ki otwie­ra­nych i za­my­ka­nych wrót ci­chły i mil­kły. Za wio­ską, po­la­mi i ga­ja­mi ciem­ne, gę­ste chmu­ry pół­ko­lem ob­ję­ły za­chod­ni skraj nie­ba; słoń­ce przej­mo­wa­ło jesz­cze ich głę­bie fio­le­tem i pur­pu­rą, ale było już nie­wi­dzial­nym. W po­bli­żu ostat­nich, lecz ja­skra­wych bla­sków jego bla­de i pra­wie li­lio­we, ciem­niej­sze po­tem i w środ­ku swym aż pra­wie sza­fi­ro­we skle­pie­nie wzno­si­ło się nad zie­mią, bar­dzo po­wo­li okry­wa­ną zmro­kiem tak prze­zro­czy­stym, że od­bi­ja­ły się w nim wy­raź­nie żół­te bar­wy ścier­nisk i więd­ną­cych łąk, sza­ra zie­lo­ność ga­jów i piasz­czy­sta bia­łość dróg prze­rzy­na­ją­cych pola. Mniej niż o wior­stę od ostat­nich do­mostw wio­ski czte­ry dro­gi roz­bie­ga­ły się z jed­ne­go punk­tu w kie­run­ki róż­ne. Jed­na z nich pro­wa­dzi­ła do wio­ski, dru­ga fa­lu­jąc wraz z fa­lu­ją­cym grun­tem prze­pa­da­ła kę­dyś w nie­do­ści­gnio­nej dla oka od­da­li, trze­cia, pro­sta i gład­ka, koń­cem dłu­giej swej ta­śmy zni­ka­ła w głę­biach naj­bliż­sze­go gaju; czwar­ta, naj­krót­sza, tu i ów­dzie wierz­ba­mi i dzi­ki­mi bza­mi osa­dzo­na, koń­czy­ła się u pło­tu ota­cza­ją­ce­go cha­tę w pew­nej od­le­gło­ści od wio­ski zbu­do­wa­ną, sa­mot­ną, ocie­nio­ną kil­ku sta­ry­mi drze­wa­mi. W po­bli­żu tej cha­ty wi­dać było bu­do­wę nie­wiel­ką, ni­ską, bez okien, w któ­rej od razu każ­dy świa­do­my spraw wiej­skich roz­po­znał­by kuź­nię. Były to więc dro­gi roz­staj­ne. W miej­scu, z któ­re­go roz­cho­dzi­ły się one w róż­ne stro­ny świa­ta, z gę­ste­go szla­ku zie­lo­no­ści ota­cza­ją­ce­go pole wy­strze­li­wał sta­ry, wy­so­ki krzyż. Na­prze­ciw krzy­ża, roz­dzie­lo­ny z nim wą­skim szla­kiem dro­gi, le­żał ogrom­ny, si­wym mchem ob­ro­sły ka­mień. O parę kro­ków od ka­mie­nia Piotr Dziur­dzia sta­nął i cię­żar swój z ra­mion na zie­mię zrzu­cił, po czym wy­pro­sto­wał się, gło­śno ode­tchnął, w nie­bo spoj­rzał i z kie­sze­ni ka­po­ty hub­kę wy­do­byw­szy, w mil­cze­niu ogień krze­sać za­czął. Głę­bo­kie mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło też po­mię­dzy to­wa­rzy­szą­cy­mi mu ludź­mi. Zbi­li się oni wszy­scy w ści­śnię­tą gro­mad­kę, wzrok w ręce jego wle­pi­li i zda­wa­li się od­dech w pier­si wstrzy­my­wać. Wi­docz­nie za­po­mi­na­li o wszyst­kim, co nie było tą szcze­gól­ną czyn­no­ścią, dla któ­rej tu przy­by­li. Ste­fa­no­wa sil­nie za­ci­snę­ła swe wą­skie usta, żona Pio­tra i je­den z jego sy­nów, prze­ciw­nie, roz­war­li je tak sze­ro­ko, że małe ja­kie pta­szę wy­god­nie wle­cieć by w nie mo­gło; Ja­kub Szysz­ko wy­pro­sto­wał się i tak uro­czy­stą przy­brał po­sta­wę, że wy­da­wał się da­le­ko wyż­szym niż za­zwy­czaj; wnucz­ka jego, hoża ta dziew­czy­na, któ­ra w cza­sie po­cho­du wciąż na Kle­men­sa Dziur­dzię zer­ka­ła, te­raz ze zmie­sza­niem cie­ka­wo­ści i prze­ra­że­nia na twarz y ukry­ła się za ple­cy ład­ne­go pa­rob­ka, przy­gar­nę­ła się cała do nie­go i bro­dę swą na ra­mie­niu mu po­ło­ży­ła. Ład­ny pa­ro­bek, naj­mniej spo­mię­dzy wszyst­kich obec­nych za­ję­ty od­by­wa­ją­cym się ak­tem, wy­bor­nie spo­strzegł to zbli­że­nie się doń dziew­czy­ny, uśmiech­nął się nie­znacz­nie, wpół z przy­jem­no­ścią, wpół z urą­ga­niem. Zda­wa­ło się, że i ho­żej Fran­ce, i temu, co się przed ocza­mi jego dzia­ło i dziać mia­ło, tro­chę urą­gał. Wtem Piotr Dziur­dzia po­chy­lił się ku zie­mi i część przy­nie­sio­nych prze­zeń su­chych dre­wie­nek buch­nę­ła ogniem. Czte­ry ko­bie­ty jed­no­gło­śnie i na całe gar­dło wrza­snę­ły:

– O Jezu!

Dla­cze­go ogień tak bar­dzo prze­ląkł je czy wzru­szył? Wszak z bla­skiem i go­rą­cem jego oswa­ja­ły się one od pierw­sze­go dnia ist­nień swo­ich i od rana do wie­czo­ra każ­de­go dnia! Tym ra­zem prze­cież wy­glą­da­ły tak, jak gdy­by nig­dy w ży­ciu swym ognia nie wi­dzia­ły. Wszyst­kie czte­ry wrza­snę­ły zra­zu: "O Jezu! ", a po­tem Ste­fa­no­wa za­wio­dła da­lej jesz­cze:

– O Je­zuż mój, Jezu naj­mi­ło­sier­niej­szy!

Pio­tro­wa wzdy­cha­ła gło­śno i raz po raz, Szy­mo­no­wa gło­wę w obie stro­ny ko­ły­sa­ła i tak­że wzdy­cha­ła. Fran­ka zaś w obie gar­ście po­chwy­ciw­szy ra­mię Kle­men­sa tak moc­no je ści­snę­ła, że pa­ro­bek łok­ciem rzu­cił i wzgar­dli­wie ją oburk­nął:

– Otcze­piś! Cze­go do mnie przy­kle­iła się… jak ten kleszcz!

Klesz­czem na­zwa­na dziew­ka nie od­cze­pi­ła się jed­nak i przy­kle­ja­jąc się do ple­ców pa­rob­ka jesz­cze moc­niej w samo ucho pół­gło­sem mu ję­cza­ła;

– Oj, Kle­mens, Kle­mens, Kle­mens! oj, oj, Kle­mens!

Męż­czyź­ni mil­cze­li, wkrót­ce też umil­kły i ko­bie­ty, zno­wu usta po­za­ci­ska­ły lub sze­ro­ko po­otwie­ra­ły i od­de­chy w pier­si po­wstrzy­mu­jąc cze­ka­ły. Cze­ka­li wszy­scy… na co? Na sku­tek ognia, któ­ry żół­tą stru­gą obej­mu­jąc osi­no­we drze­wo pa­lił się zra­zu ni­sko przy zie­mi, po­tem pło­mie­ni­sty­mi ję­zy­ki strze­lać za­czął co­raz wy­żej.

Na po­lach pu­sto było i ci­cho. Sto­ją­ca na za­cho­dzie chmu­ra za­ga­sła cał­kiem i tyl­ko jesz­cze wy­pły­wa­ją­ca zza niej bla­da, zło­ta łuna roz­świe­ca­ła wid­no­krąg. Kę­dyś za wzgó­rzem za­tur­ko­ta­ły koła wozu i w dali umil­kły; od wio­ski do­cho­dzi­ły po­szcze­ki­wa­nia psów i głu­chy szmer ludz­kie­go mro­wia; na żad­nej z dróg, w czte­ry stro­ny roz­cho­dzą­cych się od krzy­ża, ży­we­go du­cha wi­dać nie było, tyl­ko u koń­ca jed­nej z nich drzwi kuź­ni roz­pa­li­ły się czer­wo­no i ozwa­ło się kil­ka ude­rzeń mło­ta, któ­re w naj­bliż­szym gaju echo po­wtó­rzy­ło gło­śno i prze­cią­gle. Ale po­tem przez dłu­gie kil­ka mi­nut nie ode­zwał się już i młot ko­wal­ski; w ni­skich wierz­bach za to, ro­sną­cych przy dro­dze, któ­ra do kuź­ni wio­dła, parę razy płacz­li­wie za­skom­lił le­lak. W gro­ma­dzie ludz­kiej tło­czą­cej się u ognia, przy omsza­łym ka­mie­niu i na­prze­ciw krzy­ża roz­nie­co­ne­go, mę­ski, świe­ży głos gło­śno i wy­raź­nie wy­mó­wił:

– Albo to praw­da?

Wszy­scy, na­wet po­waż­ny i sku­pio­ny w so­bie Piotr Dziur­dzia, obej­rze­li się na mó­wią­ce­go.

Był nim wy­so­ki, ład­ny Kle­mens.

– Co ta­kie­go? co ta­kie­go? co ty ga­dasz? – za­ter­ko­ta­ła Ste­fa­no­wa.

– Albo to praw­da, że wiedź­ma na ogień przyj­dzie? – z nogi na nogę prze­stę­pu­jąc po­wtó­rzył pa­ro­bek.

Tym ra­zem wszyst­kie ko­bie­ty po­otwie­ra­ły sze­ro­ko usta, a Fran­ka pół­gło­sem zno­wu za­ję­cza­ła:

– Oj, Kle­mens! Kle­mens!

Ale siwy, chu­dy, ni­ski Ja­kub Szysz­ko uro­czy­stym gło­sem rzekł:

– Za dzi­dów, pra­dzi­dó w na­szych przy­cho­dzi­ła, to cze­muż­by i te­raz nie mia­ła przyjść?

– A- – le! – po­wtó­rzył chór gło­sów.

Kle­mens zno­wu z nogi na nogę prze­stą­pił i mniej tro­chę śmia­ło niż przed­tem za­uwa­żył:

– Może jej ze wszyst­kim na świe­cie nie ma?

– Kogo? – wrza­snę­ła Ste­fa­no­wa.

– A wiedź­my… – wa­ha­ją­cym się już gło­sem od­po­wie­dział pa­ro­bek.

O! tym ra­zem prze­ciw tak zu­peł­nie już krań­co­wym wąt­pli­wo­ściom wy­buch­nę­ła bu­rza. Ste­fa­no­wa po­rwa­ła się obu rę­ka­mi za bio­dra i do Kle­men­sa przy­sko­czy­ła.

– Wiedź­my nie ma? – krzyk­nę­ła – a dla­cze­góż mle­ko u krów prze­pa­dło? ha? dla­cze­go prze­pa­dło? Czy to ja łgę, że prze­pa­dło? Je­że­li ja łgę, to spy­taj­cie się ro­dzo­nej mat­ki czy nie prze­pa­dło?… I u

Szy­mo­na spy­taj­cie się, i u Ja­ku­ba, i u wszyst­kich… Oj! bied­naż głó­wecz­ka moja! Mle­ka u krów kro­pe­lecz­ki nie ma… dziec­ku w gębę wlać cze­go nie ma… a on mówi, że wiedź­my nie ma… Oj, dolo moja nie­szczę­śli­wa! oj, pa­skud­ni­ku ty, nie­do­wiar­ku, ha­ra­tyk u taki, że niech Pan Bóg bro­ni…

W ten po­tok słów i krzy­ków nie­wie­ścich Kle­mens wlać zdo­łał jesz­cze słów kil­ka, wię­cej, zda się, dla drwi­ny i na prze­kór ba­bie niż z prze­ko­na­nia wy­mó­wio­nych.

– Wia­do­mo! su­sza taka, że niech Pan Bóg bro­ni, pa­sza kiep­ska, to i mle­ko prze­pa­dło… Ale tym ra­zem zwró­cił się ku sy­no­wi sam ce­le­bru­ją­cy w tym uro­czy­stym ak­cie Piotr Dziur­dzia i ła­god­nie, ale z wiel­ką po­wa­gą mó­wić za­czął:

– Ho­dzi, Kle­mens, kie­dy na­sze dzi­dy, pra­dzi­dy­whe­to wie­rzy­li, musi heto prau­da. Nie bre­szy dar­mo i cze­kaj. Może cud bo­ski oka­że się nam nie­god­nym, a taja, co nam ta­ku­ju­kry­udu zro­bi­ła, przyj­dzie na ogień za­pa­lo­ny z tego osi­no­we­go drze­wa, na któ­rym po­wie­sił się Ju­dasz, psia jego du­sza, co w ży­dow­skie ręce wy­dał Pana na­sze­go Je­zu­sa Chry­stu­sa. Amen. Prze­mó­wie­niu temu od­po­wie­dzia­ło kil­ka gło­śnych wes­tchnień, nad któ­ry­mi wzbił się ję­kli­wy, do­no­śny, za­pal­czy­wy głos Ste­fa­no­wej:

– A osi­no­we drze­wo? pew­no osi­no­we?

Ale Ja­kub Szysz­ko uci­szył nie­spo­koj­ną ko­bie­tę po­ryw­czym ge­stem i zno­wu w gro­mad­ce i do­ko­ła niej za­pa­no­wa­ła ci­sza. W ni­skich wierz­bach przy dro­dze za­łkał le­lak, o kil­ka kro­ków za sto­ją­cy­mi nad ogniem ludź­mi dzie­cię­cy, sła­by, zmę­czo­ny głos za­pła­kał:

– Ta… to!

Nikt na ten bied­ny, mały głos nie zwró­cił uwa­gi oprócz po­nu­re­go Ste­fa­na, któ­ry obej­rzał się, kil­ka kro­ków po­stą­pił i z głu­chym, swar­li­wym sar­ka­niem pod­niósł z zie­mi mal­ca w ko­szu­li, z wy­dę­tym brzu­chem, na­brzmia­ły­mi po­licz­ka­mi, pal­cem po­grą­żo­nym w ustach i błę­kit­ny­mi ocza­mi peł­ny­mi łez. Był to syn jego i Ro­zal­ki, je­dy­ny. Ze swar­li­wym sar­ka­niem Ste­fan pod­niósł go z zie­mi, ale wnet ści­śle ra­mio­na­mi oto­czył, do pier­si przy­ci­snął i bose sto­py jego, mo­kre od wie­czor­nej rosy, połą ka­po­ty swo­jej osło­nił. Dziec­ko bla­de i obrzę­kłe gło­wę na ra­mio­na ojca po­chy­li­ło i wnet oczy przy­mknę­ło. O! wi­docz­nie po­trze­bo­wa­ło ono, nie­zmier­nie po­trze­bo­wa­ło tego do­bre­go, słod­kie­go mle­ka, któ­re kro­wom jego ro­dzi­ców ode­bra­ła zło­śli­wa wiedź­ma!

Ci­cho i ci­cho! Na polu i dro­gach wciąż ani du­cha ży­we­go. W kuź­ni zno­wu od­zy­wa się stuk mło­ta; echo po­wta­rza go w naj­bliż­szych gaju, w ci­szy po­wie­trza ogień pali się z wol­na, lecz co­raz wy­żej. Piotr rzu­cił weń jesz­cze spo­rą więź drze­wa (Ste­fa­no­wa ma okrop­ną ocho­tę za­wo­łać zno­wu: "Czy osi­no­we drze­wo? czy pew­no osi­no­we? ", lecz lęka się tro­chę Pio­tra i sta­re­go Szysz­ki, więc mil­czy i tyl­ko nie­cier­pli­wie obu rę­ka­mi far­tuch swój tar­ga), pło­mień buch­nął wy­so­ko, a bla­ski jego pa­dły na sto­ją­cy na­prze­ciw krzyż i mnó­stwem zło­tych węży wiły się po nim co­raz wy­żej aż ku roz­pię­tym jego ra­mio­nom… Uj­rzaw­szy krzyż na­gle w zło­cie sto­ją­cy wszy­scy obec­ni bez wy­jąt­ku po­chy­li­li gło­wy i prze­że­gna­li się po­wo­li, na­boż­nie…

W tej­że chwi­li za paru wzgó­rza­mi, na dro­dze, któ­ra fa­lu­jąc po wzgó­rzach prze­pa­da­ła w da­le­kich prze­stwo­rzach, dało się sły­szeć da­le­kie jesz­cze, ale roz­gło­śne śpie­wa­nie. Po uci­szo­nych prze­strze­niach, po pu­stych po­lach, po drze­mią­cym świe­cie śpie­wa­nie to pły­nę­ło me­lo­dyj­nie i sze­ro­ko, na nutę ła­god­ną i tę­sk­ną. Śpie­wa­ją­cy głos ko­bie­cym był, sil­nym, czy­stym, roz­le­głym, wy­raź­nie rzu­ca­ją­cym w prze­strzeń mi­ło­sne sło­wa pie­śni:

– Cze­rez re­czeń­ku, cze­rez by­stru­ju

Po­daj ru­czeń­ku, po­daj mi­łu­ju;

Cze­rez ba­ło­to, cze­rez źró­deń­ko

Cho­dzi do mie­nie, moje ser­deń­ko.

Na twa­rzach gro­mad­ki sto­ją­cej przed ogniem i na­prze­ciw ozło­co­ne­go krzy­ża od­ma­lo­wa­ły się zmie­sza­ne uczu­cia za­do­wo­le­nia, prze­ra­że­nia, nade wszyst­ko zaś cie­ka­wo­ści. Sam na­wet nie­do­wia­rek Kle­mens sze­ro­ko oczy roz­two­rzył i rękę pod­no­sił, aby prze­że­gnać się po raz wtó­ry, ale ze wzru­sze­nia za­wi­sła mu ona w po­wie­trzu.

– Idzie! u ż e idzie! – szep­nę­ły ko­bie­ty.

Fran­ka ze stra­chu przed wiedź­mą na zie­mi przy­sia­dła, z ca­łej siły przy tym trzy­ma­jąc się obu rę­ka­mi ka­po­ty Kle­men­sa.

Nie­wi­dzial­na śpie­wacz­ka, zbli­ża­jąc się co­raz, śpie­wa­ła da­lej:

– Hdzie ty, dzieu­czy­no, my­śla­mi błu­dzisz?

Ska­ży ty prau­du, kaho ty lu­bisz?

Oj, zna­ju, zna­ju, kaho ka­cha­ju,

Tol­ko nie zna­ju, z kim sia zwień­cza­ju!

Tym ra­zem trzy Dziur­dzio­we jed­no­myśl­nie na sie­bie spoj­rza­ły.

– Ko­wa­li­cha czy co? – szep­nę­ła żona Pio­tra.

– Ale! – od­szep­nę­ła żona Szy­mo­wa – nikt he­tak nie śpie­wa­je, tyl­ko ona!

Ste­fa­no­wą od gło­wy do stóp wstrzą­snę­ło na­mięt­ne drgnie­nie; prze­ciw zwy­cza­jo­wi swe­mu nie rze­kła nic, tyl­ko pręd­ko, z urą­gli­wym wy­ra­zem w oczach, któ­re jak żuż­le za­pło­nę­ły, obej­rza­ła się na męża. Dziw­na rzecz! Ste­fan tak szy­ję wy­prę­żył i tak cał­kiem po­dał się na­przód, jak­by chciał po­przez wzgó­rze przej­rzeć i zo­ba­czyć tę, któ­rej głos tyl­ko uszu jego do­la­ty­wał. Przy czym od wy­prę­że­nia mu­sku­łów wy­gła­dzi­ła się cał­kiem ciem­na skó­ra jego twa­rzy i tyl­ko czo­ło zmarsz­czo­ne, zmię­te rzu­ca­ło na nią wy­raz cier­pie­nia. Na szczy­cie ma­łe­go wzgó­rza uka­za­ła się i szyb­ko zstę­po­wać zeń za­czę­ła po­stać ko­bie­ca, któ­rej ry­sów jesz­cze roz­po­znać nie było moż­na. Szyb­ko idąc da­lej pieśń swą śpie­wa­ła:

– Oj, poj­du, poj­du w las i la­socz­ki,

Hdzie roz­ćwie­ta­juć drob­ne li­stocz­ki,

Tam ja cha­dzi­ła i ha­wa­ry­ła,

Su­dzi mnie, Boże…

Na­gle głos śpie­wa­ją­cej urwał się i za­milkł. Zna­la­zła się ona o kil­ka kro­ków od roz­nie­co­ne­go ognia i jak w zie­mię wry­ta sta­nę­ła. Te­raz przy ostat­nich świa­tłach dnia i mie­sza­ją­cych się z nimi bla­skach pło­mie­nia po­stać i twarz jej uwy­pu­kli­ły się z wy­ra­zi­sto­ścią rzeź­by. Mło­dą jesz­cze była, wy­so­ką, sil­ną i kształt­ną. Spod wy­so­ko pod­nie­sio­nej si­nej spód­ni­cy wi­dać było sil­ne i na­gie jej nogi bo­sy­mi sto­pa­mi to­ną­ce w gę­stej tra­wie. Oprócz si­nej spód­ni­cy mia­ła na so­bie tyl­ko gru­bą ko­szu­lę, wiel­ki pa­sia­sty far­tuch dwo­ma ro­ga­mi moc­no do pasa przy­twier­dzo­ny i na­peł­nio­ny ta­kim mnó­stwem kwit­ną­cych ziół, że wy­le­wa­ły się zeń one na jej spód­ni­cę i cze­pia­jąc się wza­jem aż ku zie­mi spły­wa­ły. Były to li­lio­we czą­bry i bru­nel­ki, ko­ni­czy­ny ró­żo­we i bia­łe, gwiaź­dzi­ste ru­mian­ki, błę­kit­ne cy­ko­rie po­lne. Oprócz tego w obu ra­mio­nach nio­sła ona ogrom­ny snop ro­ślin o dłu­gich, twar­dych ło­dy­gach, żół­tej dzie­wan­ny i śnież­ne­go ty­sią­cz­ni­ka, a był to snop tak wiel­ki, że całą pierś i część twa­rzy jej okry­wał i że nad nim wi­dać było tyl­ko gło­wę jej wpó­ło­sło­nio­ną czer­wo­na­wą chust­ką, spod któ­rej ze stron wszyst­kich na gru­bą ko­szu­lę, ogo­rza­łą szy­ję i wą­skie, gład­kie czo­ło wy­my­ka­ły się gę­ste, krót­kie pa­sma wło­sów ciem­nych, splą­ta­nych i bez po­ły­sku. Wpó­ło­sło­nię­ta kwia­ta­mi i wło­sa­mi twarz jej wy­da­wa­ła się gru­bą i po­spo­li­tą, ogo­rza­ła, ru­mia­na, z wi­śnio­wy­mi usty, wy­pu­kły­mi po­licz­ka­mi i we­so­ło za­dar­tym no­sem, ja­śnia­ła ona tyl­ko dwoj­giem oczu wiel­kich i po­dłuż­nych, któ­re sza­rą, błysz­czą­cą, wy­mow­ną źre­ni­cą zda­wa­ły się mó­wić, śmiać się, pie­ścić i śpie­wać… Tak z na­gi­mi no­ga­mi za­ró­żo­wio­ny­mi od­bla­skiem ognia, z mnó­stwem kwia­tów wy­le­wa­ją­cych się z far­tu­cha i osła­nia­ją­cych pier­si, z roz­rzu­co­ny­mi wło­sy i błysz­czą­cym, śmia­łym, śmie­ją­cym się spoj­rze­niem sta­nę­ła ona tuż pod krzy­żem, któ­ry te­raz stał cały w pło­mien­nym bla­sku. Pierw­szy dźwięk, któ­ry z ust jej wy­szedł, brzmiał ga­pio­wa­tym tro­chę za­dzi­wie­niem:

– Aaaa! – rze­kła – co wy tu ta­kie­go ro­bi­cie, lu­dzie?

Ale wnet, jak­by przy­po­mniaw­szy so­bie rzecz do­brze zna­ną, to­nem za­py­ta­nia do­da­ła:

– Wiedź­mę na ogień ła­pie­cie? czy co?

A po­tem ski­nę­ła gło­wą i z zu­peł­ną już świa­do­mo­ścią do­koń­czy­ła:

– Aha! mle­ko u krów prze­pa­dło.

I ko­ły­sząc gło­wą w obie stro­ny, prze­cią­gle, za­dzi­wi­ła się zno­wu:

– Aaaa! umum! dzi­wy to, dzi­wy!

W gro­mad­ce pa­no­wa­ło mil­cze­nie gro­bo­we. Zda­wać się mo­gło, że du­sze wszyst­kich tych lu­dzi zla­ły się w tej chwi­li w jed­ną du­szę, któ­ra całą siłę swe­go my­śle­nia, czu­cia, wzro­ku i słu­chu niby ostre żą­dło w tę ko­bie­tę uto­pi­ła. Wszy­scy po­wy­cią­ga­li ku niej szy­je i oczy w nią wle­pi­li. W kil­ku pa­rach tych oczu nic jesz­cze in­ne­go nie było, tyl­ko zdzi­wie­nie i tro­chę obrzy­dze­nia. Lecz wzrok Ste­fa­no­wej roz­pa­lo­ny i pe­łen zja­dli­wych uśmie­chów szyb­ko prze­no­sił się z twa­rzy ko­bie­ty sto­ją­cej pod roz­pło­mie­nio­nym krzy­żem na twarz męża, któ­ra szcze­gól­ny przy­bra­ła wy­raz; męt­ny uśmiech we­wnętrz­ne­go niby lu­bo­wa­nia się roz­lał się po niej ca­łej i starł z niej cał­kiem zwy­kłą po­nu­rość za­stę­pu­jąc ją głu­po­wa­to wy­glą­da­ją­cym, lecz na wskroś prze­ni­ka­ją­cym go za­chwy­ce­niem. Pa­trzał tak, jak gdy­by na coś czy na ko­goś do­syć na­pa­trzeć się nie mógł. Ko­bie­ta z zio­ła­mi tym­cza­sem za­py­ta­ła zno­wu.

– Cóż? Czy już prze­cho­dzi­ła?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: