- W empik go
Dziwne karjery. Tom 1: powieść - ebook
Dziwne karjery. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Opisujący stosunki klimatyczne, społeczne, gospodarskie, etnograficzne i polityczne Wielkich Księstw Milicji i Landwerji, wraz z ich przyległościami. Oprócz tego, czytelnik dowie się początku niniejszej powieści.)
Ktokolwiek albo sam niedawno opuścił szkoły, albo też ma dzieci i zwraca uwagę na postępy ich w naukach, ten z pewnością spostrzegł, że wydoskonalony przez znakomitych tegoczesnych pedagogów system nauczania w teorji jest niezrównanym, ale w praktyce zostawia pewne luki, których zapełnienie zostawione jest przypadkowi i czytaniu gazet i powieści. Nie moją rzeczą byłoby wykazywać tu braki w innych dyscyplinach, z konieczności więc tylko wspomnę, że wyłączne zajmowanie się jeografją fizyczną po dwunastu latach mozolnych studjów zostawia w umyśle młodzieńca wrażenie, iż ziemia jest kulą z masy papierowej, starannie lakierowaną i symetrycznie kratkowaną, po której, w kształcie przerywanych drobnych kresek, krążą rozmaite ciepłe i zimne prądy powietrza i wody, i na której znajdują się rozmaite wysoczyzny i niziny, pasma gór z dolinami podłużnemi i poprzecznemi, jakoteż mniejsze i większe dorzecza – która wszelako oprócz zjawisk geologicznych i meteorologicznych wraz z ich skutkami nie zawiera nic uwagi godnego. Dzięki tej dokładnej znajomości kanwy, na której tkane są ślady istnienia rodzaju ludzkiego, tkanina pozostaje rzeczą zupełnie nieznaną, i kiedy już młodzieniec wyrośnie na męża, i zaczyna piórem lub słowem brać udział w życiu publicznem, zadziwia on nieraz ziomków swoich mniemaniem, że Monachjum leży we Włoszech, albo że Wagner urządza swoje uroczystości melodramatyczne w Bejrucie, w Syrji.
Wobec takiego stanu rzeczy autor niniejszej powieści zaledwie może przypuszczać, że dziesiątemu z pomiędzy jego czytelników znaną jest widownia wypadków, które w następnych rozdziałach odbywać się mają. Musiałby on przeto opowiadanie swoje przeplatać nawiasami i odsyłaczami, które dałyby powieści pozór uczonej rozprawy i naraziłyby go na to, że z jednej strony zniecierpliwiłby i znudził czytelnika a z drugiej znalazłby się w niebezpieczeństwie, iż go kiedyś powołają na członka Akademji Umiejętności – tego wielkiego świecznika, przeznaczonego do demonstrowania ad oculos, iż łojówki jakkolwiek wysoko umieszczone na podniebiu wspaniałej sali, nie dają wielkiego światła. Lepiej więc będzie, opisać zaraz z góry w osobnym rozdziale teren powiastki wraz ze wszystkiemi jego właściwościami, a dalej dopiero iść torem przez tysiące innych pisarzy wskazanym, tj. wprowadzić dwoje ludzi, różnej płci, pragnących połączyć się węzłem małżeństwa i spotykających się z różnemi trudnościami podmiotowemi i przedmiotowemi w ciągu tego pragnienia – dać im doświadczyć na przemian wiele radości i smutku, a w końcu dać im się pobrać, albo umrzeć z rozpaczy, albo też wynaleść jaki sposób pośredni, pozwalający położyć słowo "koniec" pod ostatnim rozdziałem.
Wielkie księstwa Milicji i Landwerji leżą w strefie umiarkowanej, to znaczy, że w lecie gorąco, a w zimie zimno dochodzą tam do 30 stopni Celzjusza, reszta zaś roku bywa średnio zimną. Są to kraje rolnicze i uważane za spichlerz tej części świata; jakoteż w istocie zaledwie raz do roku odzywa się tam wołanie o zapomogę głodową. Głównym ich produktem, tym, któremu zawdzięczają swoją nazwę, i który stanowi jedyny znaczniejszy przedmiot – nie handlu, ale wywozu, są rekruci. Mieszkańcy dostarczają ich tak chętnie, tak są uprzedzającymi w tej mierze, że jeografowie nadali im tę nazwę równie trafnie, jak są n… p.
w Ameryce Wybrzeża Niewolników, Złota, Pieprzu, Kości Słoniowej i t… p. Ludność pod względem etnograficznym dzieli się podług religji. Są chrześcijanie, którzy żegnają się raz, i tacy, którzy żegnają się trzy razy – dla analogji, nazywać będę pierwszych Polakami, a drugich Rusinami – tak, jak nazywalibyśmy "ludźmi" stworzenia zamieszkujące Marsa, gdyby się udało odkryć je za pomocą jakiego olbrzymiego teleskopu. Są także Niechrześcijanie, pełniący funkcje Żydów. Są nakoniec różne żywioły napływowe, o których później będzie mowa.
Pod względem społecznym Milicjanie dzielą się na szlachtę, mieszczan i chłopów, jak każde społeczeństwo dobrze zorganizowane. O szlachcie milicyjskiej piszą historycy, że była kiedyś bardzo wojowniczą, że większą część życia przepędzała na koniu, i t… p. Być to może, ale jeżeli to prawda, to przyznać potrzeba, że w biegu czasów charakter i temperament tej szlachty zmienił się nie dopoznania. Jest to owszem rasa niesłychanie spokojna i potulna, i w całej Milicji trudno byłoby sformować chorągiew złożoną ze szlachciców, umiejących jeździć konno. Cechą szlachectwa jest posiadanie większej przestrzeni ziemi. Kto potrafi posiąść jej tyle, co trzech do trzydziestu innych, ten zostaje grandem i staje się przedmiotem czci powszechnej – kto zaś przestaje posiadać ziemię, idzie w mieszczany. Wyjątek stanowią tu tylko grandowie, mniejsi i więksi, dla tych albowiem, skoro się zrujnują, istnieją rozmaite posady – dzięki oryginalnemu politycznemu ustrojowi kraju. Należy bowiem wiedzieć, że przed laty sprzykrzyło się było Milicjanom i Landweryjczykom mieć jakikolwiek rząd własny. Po różnych zmianach, weszli w taki stosunek z sąsiednim królem Chaocji, że tenże, w zamian za podatki i rekrutów, przysyłał im " Oberkomisarza" i mnóstwo innych urzędników, w celu zarządzania Milicją i Landwerją. Z czasem atoli król ten spostrzegł, że opłaciwszy Oberkomisarza i kilku komisarzy, może bez wszelkiej trudności ściągnąć podatki i pobrać rekruta, oświadczył więc Milicjanom, że odtąd kontentować się będzie temi dwoma czynnościami rządowemi – a jeżeli Milicjanom potrzeba czego więcej, n… p… szpitali, szkół, dróg, mostów, porządków gminnych, sanitarnych i t… p., to wolno im w tym celu zaprowadzić sobie własne władze i własne podatki. Milicja i Landwerja przyjęły tę propozycję z uniesieniem – rozpisano czemprędzej obok dawniejszych podatków nowe, a obok władz chaotycznych ustanowiono autonomiczne. Na wypadek zaś, gdyby król Chaocji zapotrzebował więcej pieniędzy, lub więcej żołnierzy, zobowiązała się Milicja i Landwerja utrzymywać przy jego boku ambasadę, której obowiązkiem jest pamiętać o tych potrzebach, i która składa się z posłów wybieranych osobno przez szlachtę, mieszczan i chłopów. Tym sposobem powstały w Milicji dwa rządy: jeden, który pobiera podatki i rekruta dla króla Chaocji, a drugi, który o ile może i umie, zajmuje się innemi sprawami Milicji i Landwerji – w pośrodku zaś tego wszystkiego stoi wyż wspomniana ambasada. Ustrój ten odpowiada wybornie usposobieniu i gustom Milicjan, zwłaszcza gdy król Chaocji – jakkolwiek oprócz Koszamerdynerów, Merchów, i Teremtetów ma 37 różnych narodów pod swojem panowaniem, mianuje zawsze Oberkomisarza, i Oberszpitalnika, czyli naczelnika rządu autonomicznego, z pomiędzy grandów milicyjskich. Tym sposobem, zadowolenie Milicjan byłoby zupełnem, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że przed trzydziestu laty przyłączono do ich kraju hrabstwo Sokołowskie, którego mieszkańcy uważają się za ludzi nierównie wykształceńszych, moralniejszych i bogobojniejszych od Milicjan, i widzą w tem wielkie dla siebie upokorzenie, iż w Wilkowie jako stolicy Milicji, przebywa Ober-Komisarz i Ober-Szpitalnik, podczas gdy Sokołów, miasto nie równie starsze i poważniejsze, kontentować się musi prostym komisarzem i ladajakim szpitalnikiem. Z początku Sokołowianie upominali się o osobne dwa naczelne rządy dla siebie, ale spostrzegłszy, że tą drogą nic nic wskórają, wzięli się na inny sposób i opanowali najpierw ambasadę milicyjską w Krachenburgu, stolicy Chaocji, a następnie, przez swoich grandów, zaczęli wciskać się na najwyższe posady w Wilkowie. Umieli nawet większość grandów milicyjskich przyciągnąć na swoją stronę, przedstawiając im, że Wilków jest siedzibą niebezpiecznych agitacyj, grożących upadkiem religji i społeczeństwa, a nawet, zamąceniem dobrych stosunków Milicji z Chaocją i utratą dobrej opinji w Krachenburgu. Jeden tylko jeszcze hrabia Albin Skirgiełło opierał się temu wpływowi Sokołowian na sprawy Milicji, i ku niemu też demokracja wilkowska, opuszczona przez swoich grandów spogląda z ufnością. Był to pan tak piękny, tak dawnego rodu, i tak posiadający wszystkie przymioty, które stanowią bohatera, że z przyjemnością naznaczyłbym mu pierwsze miejsce w opowiadaniu, ale niestety nie mogę, a to z dwóch przyczyn. Najpierw, hrabia Skirgiełło nigdy nie zrobił nic nadzwyczajnego, a powtóre, powieść moja obracać się ma w sferach mieszczańskich, grandowie zaś, Oberkomisarze, Oberszpitalnicy i t… p… odgrywać w niej mogą tylko taką rolę, jaką odgrywają w epopei władze nadprzyrodzone, n… p… bogi greckie i rzymskie w Iliadzie i w Eneidzie.
Kiedy jeszcze Milicja i Landwerja używały spokojniejszych stosunkowo czasów, zgromadzone było towarzystwo składające się z czterech osób w dworku, położonym na przedmieściu Wilkowa. Był to dworek z gankiem zasłoniętym z dwóch stron gęstemi ścianami dzikiego winogradu. Od ulicy oddzielony był białemi sztachetami i ogródkiem pełnym kwiatów, w którym znajdowało się nadto parę drzew owocowych i cienista altanka, przyparta do parkanu, stanowiącego granicę od sąsiednej realności. Za dworkiem były oficyny i ogród warzywny, dobrze utrzymany. Wewnątrz dworku, złożonego z pięciu do sześciu pokoików, wszystko znamionowało pewną zamożność gospodarza i wielką zapobiegliwość, skrzętność i schludność gospodyni. Było to około piątej popołudniu, i stół nakryty czerwoną w białe kwiaty serwetą, w bawialnym pokoju, świadczył próżnemi filiżankami i innemi przedmiotami tego rodzaju, że wypito właśnie podwieczorkową kawę. Po pokoju przechadzał się wielkiemi krokami jegomość o szpakowatym zaroście twarzy, w czapeczce haftowanej na głowie, i z fajką w ustach. Jegomość ten od godziny mówił bezustannie, z wielką emfazą. Treścią jego wykładu były stosunki polityczne wszystkich państw we wszystkich pięciu częściach świata, nie dość, jak utrzymywał, dokładnie i trafnie wyświecone w trzech dziennikach, które leżały na komodzie. Wykładu tego słuchała bez widocznego zajęcia niemłoda już jejmość, siedząca na kanapie za stołem i zajęta odczyszczaniem i układaniem listków róży, przeznaczonych na konfitury. Obok niej siedziała młoda osoba, zbudowana jak łania, o dużych ciemnych oczach w tej chwili niepospolicie znudzonych, o cerze, której nawet pudr nie mógł odjąć wrodzonej świeżości, i pięknych brunatnych włosach, szkaradnie napiętrzonych i pokudłanych dla oddania hołdu modzie. Przy tym samym stole, na krześle już atoli, trzymał się bardzo sztywnie młody człowiek w czarnym tużurku, zadający sobie wszelką pracę, ażeby się zdawało, że słucha uważnie wykładu szpakowatego jegomości, że podziela znudzenie czarnookiej sąsiadki, i że wraz z niemłodą już jejmością koncentruje całą uwagę swoją na przygotowania do konfitur różanych..
Niezwykłe to rozstrzelenie uwagi ze strony sztywnego młodego człowieka w czarnym tużurku tłumaczy się tem, że szpakowaty jegomość był to sekretarz Kluszczyński, ojciec panny Natalii Kluszczyńskiej, czarnookiej szatynki, niemłoda zaś jejmość była panią sekretarzową Kluszczynską, matką panny Natalii, i że nikt nie mógł wiedzieć, w czyjem ręku spoczywała właściwie władza w domu państwa Kluszczyńskich, podczas gdy władza nad sercem młodego sztywnego człowieka w czarnym tużurku spoczywała niewątpliwie w ręku panny Natalii. Wypadało więc być uważnym na wszystkie strony, ale nie było to łatwo. Od czasu do czasu bowiem p. Kluszczyńska, jak gdyby wywód polityczny p… sekretarza był szmerem tak mało znaczącym jak szum samowaru albo turkot powozów na ulicy, zwracała się do panny Natalii z zapytaniami odnoszącemi się do różnych szczegółów gospodarskich – albo też panna Natalia bez względu na powikłane stosunki polityczne Europy, Azji, Afryki i Ameryki, dowiadywała się co jutro grać będą w teatrze, i kiedy odbędzie się zabawa ogrodowa na dochód ochronek: jednocześnie zaś pan sekretarz, podnosząc głos, zatrzymywał się przed zakłopotanym młodzieńcem i wołał:
– Głupi chyba nie widzi tego, że w tym roku jeszcze przyjść musi do wojny między Chaocją a Beocją – w takim wypadku zaś, pytam pana, co będzie, co będzie?
Mówiąc to, p… sekretarz mierzył młodego naszego człowieka tak surowo, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za skutki przewidywanego konfliktu. Młody człowiek, który jeszcze nie odpowiedział był na ostatnie zapytanie panny Natalii, ratował się chwilowo tem, że poprawiał cygareto, które się było rozkleiło.
– Co będzie, pytam pana, – wołał dalej p… sekretarz, – jeżeli nas wypadki zastaną nieprzygotowanymi? Czy ambasada nasza w Krachenburgu, panie tego, zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje? Ani mowy! Oberszpitalnik, panie tego, pojechał sobie do wód, Oberkomisarz strzela kaczki w swoich dobrach, a tu panie tego, (było to przysłowie p… sekretarza, ilekroć wpadł w ferwor) milionpięćkroćstotysięcy Laputańczyków stoi o trzy dni marszu od Plejty i powiedz mi pan z łaski swojej, dokąd my zajdziemy?
– A kto będzie sprzedawał fanty podczas zabawy? – wtrąciła panna Natalia.
Młody człowiek targany w ten sposób, usiłował ile możności przybrać minę odpowiadającą na zapytanie p… sekretarza, że nie wiedzieć doprawdy, "dokąd zajdziemy." ale że zajdziemy niewątpliwie w jakieś straszne miejsce; a jednocześnie przypomniał sobie, kto będzie sprzedawał losy loterji fantowej w parku miejskim. Ściśle rzecz biorąc, mógłby był uspokoić p… sekretarza uwagą, że ponieważ wielkie księztwa Milicji i Landwerji uwolniły się od stu lat od kłopotów wyższej polityki, więc niechajby i pan sekretarz zostawił Chaocji i Beocji rozprawienie się z półtoramilionowym zastępem Laputańczyków nad Plejtą – ale to byłoby mogło sprzeciwić się zapatrywaniom p… sekretarza i najbezpieczniej przeto było, nie odzywać się wcale. Trudno było natomiast nie odpowiedzieć pannie Natalii, a jeszcze trudniej zdecydować się na razie, co zrobić.
Wtem, na szczęście naszego, bezimiennego dotychczas młodego człowieka, dały się słyszeć kroki i głosy na ganku, i jednocześnie prawie wpadły do pokoju dwa indywidua bardzo ożywione i zaperzone. Obydwa były średniego wzrostu i nie wielkiej tuszy, obydwa posiadały poważnie oszklone oczy, i obydwa miały twarze zakończone u dołu bródkami takiemi, jakie znamy z portretów kardynała Richelieu – a więc bródkami pełnemi przebiegłości dyplomatycznej i ogromnej mądrości stanu. Obydwa indywidua nadto miały w ręku numer dziennika, pachnący świeżem czernidłem drukarskiem – to jest, pachnący albo niepachnący, bo to rzecz gustu.
– Czytałeś, sekretarzu? – Zawołało pierwsze indywiduum.
– I wiesz, dziś wieczór odbywają naradę u Oberszpitalnika, a jutro ogłaszają zgromadzenie wyborców! – Dodało indywiduum Nr. 2.
Sekretarz wziął dziennik z rąk jednego z przybyłych, podszedł do okna, i trzymając o długość ramienia od oczu, zaczął czytać z miną człowieka świadomego tej okoliczności, że jeżeli on nie sprosta sytuacji, to już chyba nikt jej nie da rady:
– "Jutro na korzyść funduszu rzemieślników, odbędzie się w parku miejskim. "
– Nie to, nie to, – zawołała bródka dyplomatyczna Nr. I. –Tu, niżej: "Dowiadujemy się, że grono bardzo poważnych obywateli naszego miasta zamierza stawiać kandydaturę znakomitego weterana-obrońcy zasad demokratycznych dra Ciemięgi. Nie ma wątpliwości, że wobec tej kandydatury o żadnej innej mowy być nie może. "
– I cóż ty na to, sekretarzu?
– Hm, Ciemięga dzielny człowiek i ma wiele poważania w Krachenburgu.
– Ależ uważaj, kto go stawia! Organ Skirgiełly, " Postęp Wilkowski!" Chodzi tu o sparaliżowanie wszystkich zabiegów, wszystkich robót demokratycznych…
– Alboż były jakie roboty?
– No, nie było żadnych, ale być mogą! Czytaj tylko poniżej doniesienie: Hr. Albin Skirgiełło przybył z Schwitzenbadu do Krachenburga!
– Macie rację… ale co tu począć?
– Za kwadrans mamy się zejść wszyscy w biurze Redakcji " Orędowniczki Wilkowskiej." Ułożymy listę komitetu i każemy ją zaraz wydrukować. Chodźże prędko, sekretarzu!
– Idę, idę, sprawa publiczna wymaga tego koniecznie, Maryśka! Daj mi kapelusz i laskę. Ho, ho, jeszcze my tu w Wilkowie nie damy się arystokracji! Maryśka! Maryśka!
– Proszę pani! Syrup wybiega z rądelka! –rzekła, pojawiając się na progu, wezwana na pomoc przeciw arystokracji Maryśka. Pani Kluszczyńska pospieszyła na pomoc syrupowi, a p… sekretarz znalazłszy tymczasem sam kapelusz i laskę, wybiegł na ulicę w towarzystwie dwóch dyplomatycznych bródek. I tak naraz niespodzianie, nasz sztywny młody człowiek, uwolniony od odpowiedzi na interpelacje polityczne, znalazł się sam na sam z panną Natalią…
Sytuacja zawsze ponętna, ale często kłopotliwa.
Był to młody człowiek, słusznego wzrostu, liczący lat koło 28mu, regularnych rysów twarzy, ze zgrabnym wąsikiem, z głową krótkoostrzyżoną, oczy miał ciemne, ale bynajmniej nie tak duże, jak panna Natalia – o nie! Potrzeba było kilku par zwykłych oczu, ażeby z nich złożyć jednę źrenicę panny Kluszczyńskiej, i potrzeba było konstelacji złożonej z takich gwiazd, jakie ma Orion, ażeby w przybliżeniu oddać blask takiej jednej źrenicy. Sztywny młody człowiek miał oczy zaledwie trzeciej lub czwartej wielkości, ale jak to się czasem zdarza małym oczom, miały one pe – wien wyraz figlarny, który stanowił sprzeczność rażącą z sztywnością ich właściciela. Kto wie zresztą, czyli sztywność ta była wrodzoną, lub też pochodziła jedynie z tużurka angielskiego, zapiętego na przepisaną ilość guzików – jest to bowiem kostjum, w którym nawet sylf nie potrafiłby poruszać się z gracją. Nie zawadzi tu nadmienić, że nasz młody człowiek nazywał się Stanisław Wołodecki, i był z profesji pedagogiem, a z nałogu poetą.
Tête-à-tête zaczęło się od tego, że p. Stanisław zesztywniał jeszcze bardziej, spojrzał jeszcze figlarniej na pannę Natalię, i westchnął, tj. wykonał trzy czynności, nie mające z sobą najmniejszego logicznego związku, a jednak logicznie złączone z tem, co myślał w tej chwili.
Panna Natalia zerknęła na niego z pod oka, i chociaż p. Stanisław nie uważał tego, to obowiązkiem powieściopisarza jest zanotować, iż w tej chwili,.. jak ongi po knującej zdradę fizjonomii Wallenroda, tak po jej twarzy uśmiech przeleciał, blady i znikomy, zamaskowany zręcznie zwrotem ku wazonkom, stojącym za nią na oknie. Może jaka łaskawa czytelniczka wytłumaczy czytelnikowi, co znaczy taki uśmiech przelatujący po twarzy młodej panienki w chwili, gdy znajduje się sama w pokoju z młodym człowiekiem, który trzyma się sztywnie, spogląda figlarnie, i wzdycha.
– Czy pana bardzo bawi polityka? – zagadnęła go nagle.
– Nie, nie bardzo… osobliwie gdy…
– Osobliwie gdy mój ojciec rozgada się o niej, nieprawdaż?
– Nie pani, osobliwie, chciałem powiedzieć… gdy mógłbym mówić o czem innem… z kim innym…
– Naprzykład z mamą o konfiturach?
– Jaka panna Natalia niedobra, że mię nie chce rozumieć!
– Przyznasz pan, że dotychczas nie powiedziałeś nic zrozumiałego.
– Nie potrzebuję mówić, że wolałbym rozmawiać z panią… o czemkolwiek, niż zajmować się polityką z największymi mędrcami stanu.
– Dla czegoż pan słuchałeś tak pilnie tego co tato prawił?
– Bo… bo chciałbym pozyskać jego względy.
– Na cóż panu jego względów?
– I pani mię pytasz o to!
Tak to zazwyczaj bywa w podobnych razach. Nieśmiały młodzieniec chciałby, ażeby panna zrozumiała pośrednie jego wyznania, a naiwność dziewicza żąda wyjaśnień kategorycznych, aż po półgodzinnej szermierce zapytań i odpowiedzi, ktoś trzeci wejdzie do pokoju, albo tylko skrzypnie drzwiami, i dobra sposobność przemija, czasem niepowrotne. Była to czterdziesta sposobność, którą opuszczał właśnie p. Stanisław, i przeminęła z powodu iż p. Kluszczyńska wróciła z kuchni donosząc, iż syrup jeszcze się nie wygotował.
Zabawiwszy jeszcze czas jakiś, bohater nasz pożegnał się i wyszedł zrozpaczony.
Nie będziemy ścigali duszy naszego bohatera na tych manowcach, któremi błąkała się w ponurej zadumie. Dosyć nam będzie dowiedzieć się, że wrócił do domu i ulżył sobie najpierw, zdejmując i wieszając w szafie czarny tużurek, i wkładając inny, bardziej zastosowany do gorącej pory roku. Następnie próbował jeszcze ulżyć sobie, wylewając na papier niesforny potok bujnych rymów, po którego szalonych fluktach różne gorżkie uczucia tłukły się jak skołatane burzą nawy, pozbawione steru, z Poszarpanemi żaglami. Niebawem był tego cały arkusz, i wiersze były niezłe, ale nie wypowiadały nic więcej nad to, że autor ich musi być djabelnie niezadowolonym sam z siebie, skoro tak mocno narzeka na świat, na los i na ludzi. Nawiasem powiedziawszy, taki bywa sens moralny każdego pesymizmu, poetycznego i prozaicznego. Na pochwałę p. Stanisława powiedzieć muszę, że coś nakształt refleksji podobnej przyszło mu do głowy, i że nie odczytawszy nawet swego utworu, schował go do szuflady, gdzie byłby spoczywał dotychczas, gdyby nie pewna okoliczność, ściśle złączona z gospodarstwem domowem naszego poety. Oto, najmował on pokój z meblami, a wyprowadzając się w jakiś czas później, nie uważał za rzecz potrzebną wypróżnić szuflady, o której wiedział, że nie zawiera nic cennego. Po nim zaś odziedziczył pokój, stolik i szufladę inny poeta, znalazł ów manuskrypt i posłał do Warszawy, gdzie wydrukowano go w pewnem piśmie literackiem, umieszczającem prace pierwszorzędnych jedynie autorów. Poeta Nr. 2. otrzymał za to dziesięć rubli srebrnych (w papierach) i pochwalną wzmiankę w rocznikach literatury, a poeta Nr. I. nie zubożał wcale.
Skazawszy swoje rymy na pogrzebanie w szufladzie, Stanisław przypomniał sobie, że pewien mędrzec rzymski zwykł był znajdować w nauce pociechę i zapomnienie bolów i trosk wszelkiego rodzaju. Wziął tedy z pułki książkę, traktującą teoretycznie i praktycznie o konstrukcji rozmaitych mostów kamiennych, drewnianych i żelaznych, otarł dwie łzy, które mu stanęły były w oczach podczas owego potopu rymotwórczego, i wkrótce wśród rozmaitych formułek i figur o prostych i o krzywych liniach, wojna z Laputańczykami, konfitury różane i czarne oczy panny Natalji już tylko nakształt jakiejś niewyraźnej zmory ciężyły na umyśle ujętym w karby nieubłaganych i wyraźnych prawideł matematycznych.
Rzecz oczywista, że żaden romans nie mógłby się rozwinąć, gdyby wszyscy zakochani młodzieńcy postępowali w ten sposób. Ale jest muza, która czuwa nad powieściopisarzami, i nim jeszcze słońce tego dnia zaszło, muza ta wkroczyła do pokoju p. Stanisława, przybrawszy skromną postać pani Janowej, żony stróża kamienicznego, która usługiwała kawalerom, mieszkającym w domu.
– Proszę pana profesora, – rzekła – tu był jakiś pan sekretarz Klu… Kluska…
– Kluszczyński? –zawołał nasz bohater, zrywając się z krzesła, jak gdyby odkrył jaką wadę w jego konstrukcji i przewidywał że się zawali.
– A, może i Kluszczyński.
– Czemużeście go nie prosili na górę,. Janowa! Tyle razy wam mówiłem…
– Jakżem go miała prosić, kiedy nie chciał iść, jeno mówił, coby pan profesor zara przyszli do niego, bo jakaś tam publika nie cierpi zawołoki.
– Pewnie "sprawa publiczna nie cierpi zwłoki!" Idę natychmiast, idę. Poczciwa ta sprawa publiczna! Pędzę bez zwłoki!
I nie wdziawszy nawet na powrót czarnego tużurka, Stanisław chwycił za kapelusz i wybiegł, zostawiając swoje gospodarstwo na łasce Janowej, która ruszała ramionami i dziwiła się w duchu, jak taki porządny człowiek, profesor, może zajmować się osobami tak dwóznacznej reputacji, i pędzić za niemi nie zamknąwszy na klucz pokoju. Zszedłszy na dół, nie omieszkała udzielić swoich uwag w tej mierze żonie listonosza, który mieszkał na podwórzu w oficynie. Listonosz zaraz potem przy szklance piwa rozmówił się o tem z woźnym, ten zaś nie będąc Milicjaninem z rodu, ale pochodząc z Chaocji, miał une idée fixe, że ktokolwiek mówi o zawołokach i o publice, ten dybie na jego posadę. Zaraz więc nazajutrz w południe doszło do wiadomości ober komisarskiej władzy, że niejaki profesor Wołodecki i jakiś sekretarz, jeszcze nie wyśledzony, knują spiski zmierzające do zamącenia dobrych stosunków między Chaocją z jednej, a Milicją i Landwerją z drugiej strony – w trzy dni zaś później Rak, organ opinii wychodzący w Sokołowie, umieścił artykuł dający niedwuznacznie do zrozumienia, że Wilków jest siedliskiem niebezpiecznej agitacji, importowanej z zagranicy, że knują się tam różne rzeczy, mogące narazić kraj na ogromne nieszczęścia, i że ludzie dobrze myślący powinni sparaliżować takie niecne zamachy, wskazując sprawców kompetentnej władzy. Byłoby szczególnie pożądaną rzeczą – mówił dalej Rak, ażeby wyłączny nadzór nad wychowaniem młodzieży oddano kościołowi, wówczas bowiem nie mielibyśmy pedagogów, pod pozorem miłości dobra publicznego, nie znoszącego zwłoki, zatruwających umysły młodociane jadem bezbożności, nieuszanowania świętej spuścizny ojców, zawartej w tradycji itd. itd.
Tymczasem, pedagogowi, który dał powód do całej tej chryi, i który w tej chwili pędzi na przedmieście do dworku pp. Kluszczyńskich, sprawa publiczna – o ile ona rozgrywała się w Wilkowie – o tyle tylko wydawała się ważną, o ile pozwalała mu tego samego dnia po raz drugi zbliżyć się do panny Natalji. Wielkiem też było na razie jego rozczarowanie, gdy w bawialnym pokoju, zamiast swojego bóstwa zastał tylko p… sekretarza i jakiegoś młodego człowieka, bardzo ujmującej powierzchowności, którego jedyną może wadą było, że ruszał się i mówił nieco z pańska, grzecznym był z pańska, a w danym razie, nadskakującym z pańska. Był to słuszny mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy, o przenikającem spojrzeniu, i nosił czarny zarost starannie utrzymany. Do tych szczegółów, które Stanisław spostrzegł bez niczyjej pomocy, dodał p… sekretarz wiadomość, że jest to dr. Mitręgą, nowy nabywca i wydawca Orędowniczki Wilkowskiej.
– Jakto, rzekł, czyliż Kosturski…?
– Kosturski panie tego, zostaje w redakcji, ale to widzisz pan, potrzeba większej forsy, ażeby sparaliżować Skirgiełłę, który nie żałuje pieniędzy na Postęp Wilkowski, i pan doktor który zarówno z nami kocha sprawę publiczną, przyszedł nam w pomoc swojemi funduszami, i swoim talentem. To drugi Girardin, panie tego, drugi Gambetta, a arystokracji nie cierpi, panie tego! Ale, do rzeczy. Panie Stanisławie, powiedz mi czy jesteś demokratą?
– Dokazałbym nie małej sztuki, gdybym chciał być arystokratą.
– A co, nie mówiłem doktorowi? To zacna dusza – chodź tu Stasiu, niech cię uściskam! Widzisz, ja mówiłem, że możemy liczyć na ciebie, jak na Zawiszę. Otóż jutro robimy zgromadzenie wyborców, i wybierzemy komitet, który nie dopuści do wyboru dr. Ciemięgi, bo to panie tego, figura Skirgiełły. Lista członków jest już wydrukowaną; masz oto dwieście egzemplarzy; tylko pamiętaj ażebyś przyszedł, i ażebyś zaagitował między kolegami profesorami i innymi znajomymi, niech także przyjdą, i niech każdy oddaje tę listę czerwoną. Lista Ciemięgowców, pamiętaj, będzie zielona – dowiedzieliśmy się o tem z drukarni. A możebyś tak szepnął na ucho chłopakom, niechby przyszli na galerję i sykali, gdy będzie mówił Ciemięga, a jak my będziemy mówili, to niech krzyczą: Wiwat kandydat narodowy!
– Ale któż jest tym… kandydatem narodowym? – zapytał pedagog, odurzony wirem akcji politycznej, w którą go wciągano, a nieposiadający się z radości, że ojciec panny Natalji daje mu takie dowody zaufania i sympatji.
– Już ty się tem nie turbuj, kochany Stasiu! – zawołał sekretarz, całując go w policzki – Idź tylko, i spisz się gracko! A nie zapomnij: nasza lista czerwona; antinarodowa zielona! Idźże, a zwijaj się, i daj mi znać około południa, co zrobiłeś.
Staś wyszedł, pożegnany po ojcowsku przez sekretarza, i wymieniwszy uścisk ręki z dr. Mitręgą, który go zapewnił, że będzie uszczęśliwionym, jeżeli będzie mógł pielęgnować nadal tak miłą znajomość.
– A co, panie tego, nie mówiłem? – zawołał tryumfując sekretarz po odejściu swego młodego przyjaciela politycznego. Mamy już dwieście głosów jakby w kieszeni, bo to najpierw profesorowie, to prawdziwa inteligencja, a powtóre pytam szanownego doktora, który też ojciec rodziny zechce zadzierać z profesorem na tydzień przed egzaminami, ażeby jeszcze chłopcu palnął dwójkę? Ho, ho, znam ja moje miasto, i nie Skirgielle zaczynać ze mną!
– Co do mnie, przyznam się, że nie pojmuję, dla czego panowie wszyscy widzicie uosobienie zasad arystokratycznych w Skirgielle. Przecież nie on jeden tylko jest hrabią!
– Ale panie… on panie tego… – prawił sekretarz z miną niezmiernie tajemniczą, nachylając się do ucha swemu gościowi.