- W empik go
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
Ebook
8,45 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
"Pragnęłam i lękałam się zarazem zobaczyć pana Rochestera nazajutrz po tej bezsennej nocy. Pragnęłam znów usłyszeć jego głos, ale lękałam się spotkać z jego oczami. Podczas rannych lekcji każdej chwili spodziewałam się, że przyjdzie..." (fragment)
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-019-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, co prawda, błąkaliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed jadała wcześnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak siekący, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia, tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony, i upokorzona świadomością, że Eliza, John i Georgiana Reed są o tyle zręczniejsi i silniejsi ode mnie.
Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokół siebie swoich pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się i nie krzyczeli), robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie. Żałuje — mówiła — iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmawiać mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom.
— O co Bessie skarżyła się na mnie? — zapytałam.
— Nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań, Jane, a przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecznie.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szklana szyba chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. Co jakiś czas, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Daleko na horyzoncie rozpościerała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nie ustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich Bewicka. O tekst drukowany mało, naturalnie, dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Była w nich mowa o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach", które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca — od Lindesnäs czy Naze — aż do przylądka północnego.
Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala Tuli samotną wysepkę, okala; Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.
Nie mogłam też pominąć wzmianki o zimnych wybrzeżach Laponii, Syberii, Spitsbergenu, Nowej Ziemi, Islandii, Grenlandii z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, tym strasznym bezludnym przestworem, zbiornikiem mrozu i śniegu, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego spoza zwałów chmur na tonący właśnie okręt.
Nie umiem powiedzieć, jaki nastrój wiał ze spokojnego, opuszczonego cmentarza z widniejącym na nim nagrobkiem, furtką, dwoma drzewami na tle niskiego horyzontu, cmentarza okolonego wyszczerbionym murem, nad którym unosił się cienki sierp księżyca, zwiastujący nadejście wieczoru. Dwa statki leżące bez ruchu na spokojnym morzu wydały mi się nierzeczywiste. Szybko odwróciłam oczy od potwora ciągnącego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Równie okropny był widok czarnego, rogatego stwora siedzącego wysoko na skale i przyglądającego się dalekiemu tłumowi, zebranemu wokół jakiejś szubienicy.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze coś głęboko zajmującego: jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dokoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła naszą ciekawość opowiadaniami o miłości i przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek i jeszcze starszych ballad lub też (jak później odkryłam) z kart Pameli i Henryka, hrabiego Moreland.
Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzono; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
— Hę! panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie, u licha, ona może być! — wołał dalej. — Lizzy, Georgiano — wołał na siostry — Jane tu nie ma; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośne zwierzątko!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę" — pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wysunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała :
— Siedzi przecież we framudze okiennej, John! Natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
— Czego chcesz? — zapytałam bardzo zalękniona.
— Powiedz raczej: „Czego panicz chce?" — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
John Reed był czternastoletnim uczniem, o cztery lata starszym ode mnie, gdyż miałam wtedy dziesięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się zawsze przy stole, co wpływało źle na jego wątrobę, powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien był znajdować się w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego zdrowia". Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że John byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Johna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
John nie był zbyt przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy traciłam wprost przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami; służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed była głucha i ślepa na jego zachowanie: nigdy nie widziała, aby John mnie bił, nigdy nie słyszała, aby mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna mu, zbliżyłam się do jego fotela; najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał te myśli z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się parę kroków.
— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; zastanawiałam się tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
— Coś ty robiła za zasłoną? — zapytał.
— Czytałam.
— Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
— Nie masz prawa brać naszych książek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy grzebać na moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie należał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z krzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry, strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
— Niegodziwy, okrutny chłopaku! — zawołałam. — Nie jesteś lepszy od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Przeczytałam właśnie Historią Rzymu Goldsmitha i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób głośno wypowiem.
— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, przejmował mnie ból piekący, który zagłuszył we mnie strach; opanowała mnie wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość, że John wrzasnął: „Ty szelmo! ty szelmo!", i zawył na głos. Zaraz też nadeszła pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na panicza Johna!
— Czy widział kto kiedy taką ucieleśnioną wściekłość?
A pani Reed dorzuciła:
— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie! — Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.
Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, co prawda, błąkaliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed jadała wcześnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak siekący, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia, tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony, i upokorzona świadomością, że Eliza, John i Georgiana Reed są o tyle zręczniejsi i silniejsi ode mnie.
Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokół siebie swoich pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się i nie krzyczeli), robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie. Żałuje — mówiła — iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmawiać mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom.
— O co Bessie skarżyła się na mnie? — zapytałam.
— Nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań, Jane, a przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecznie.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szklana szyba chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. Co jakiś czas, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Daleko na horyzoncie rozpościerała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nie ustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich Bewicka. O tekst drukowany mało, naturalnie, dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Była w nich mowa o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach", które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca — od Lindesnäs czy Naze — aż do przylądka północnego.
Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala Tuli samotną wysepkę, okala; Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.
Nie mogłam też pominąć wzmianki o zimnych wybrzeżach Laponii, Syberii, Spitsbergenu, Nowej Ziemi, Islandii, Grenlandii z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, tym strasznym bezludnym przestworem, zbiornikiem mrozu i śniegu, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego spoza zwałów chmur na tonący właśnie okręt.
Nie umiem powiedzieć, jaki nastrój wiał ze spokojnego, opuszczonego cmentarza z widniejącym na nim nagrobkiem, furtką, dwoma drzewami na tle niskiego horyzontu, cmentarza okolonego wyszczerbionym murem, nad którym unosił się cienki sierp księżyca, zwiastujący nadejście wieczoru. Dwa statki leżące bez ruchu na spokojnym morzu wydały mi się nierzeczywiste. Szybko odwróciłam oczy od potwora ciągnącego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Równie okropny był widok czarnego, rogatego stwora siedzącego wysoko na skale i przyglądającego się dalekiemu tłumowi, zebranemu wokół jakiejś szubienicy.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze coś głęboko zajmującego: jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dokoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła naszą ciekawość opowiadaniami o miłości i przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek i jeszcze starszych ballad lub też (jak później odkryłam) z kart Pameli i Henryka, hrabiego Moreland.
Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzono; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
— Hę! panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie, u licha, ona może być! — wołał dalej. — Lizzy, Georgiano — wołał na siostry — Jane tu nie ma; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośne zwierzątko!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę" — pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wysunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała :
— Siedzi przecież we framudze okiennej, John! Natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
— Czego chcesz? — zapytałam bardzo zalękniona.
— Powiedz raczej: „Czego panicz chce?" — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
John Reed był czternastoletnim uczniem, o cztery lata starszym ode mnie, gdyż miałam wtedy dziesięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się zawsze przy stole, co wpływało źle na jego wątrobę, powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien był znajdować się w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego zdrowia". Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że John byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Johna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
John nie był zbyt przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy traciłam wprost przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami; służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed była głucha i ślepa na jego zachowanie: nigdy nie widziała, aby John mnie bił, nigdy nie słyszała, aby mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna mu, zbliżyłam się do jego fotela; najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał te myśli z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się parę kroków.
— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; zastanawiałam się tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
— Coś ty robiła za zasłoną? — zapytał.
— Czytałam.
— Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
— Nie masz prawa brać naszych książek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy grzebać na moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie należał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z krzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry, strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
— Niegodziwy, okrutny chłopaku! — zawołałam. — Nie jesteś lepszy od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Przeczytałam właśnie Historią Rzymu Goldsmitha i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób głośno wypowiem.
— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, przejmował mnie ból piekący, który zagłuszył we mnie strach; opanowała mnie wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość, że John wrzasnął: „Ty szelmo! ty szelmo!", i zawył na głos. Zaraz też nadeszła pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na panicza Johna!
— Czy widział kto kiedy taką ucieleśnioną wściekłość?
A pani Reed dorzuciła:
— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie! — Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.
więcej..