- W empik go
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
Najsłynniejsza powieść Charlotte Brontë, która przyniosła jej międzynarodową sławę.
Brontë opowiada historię młodej dziewczyny, która po stracie obojga rodziców, trafia do domu brata swojej matki. Nie potrafi jednak obudzić uczuć u ciotki, która – gdy tylko nadarza się okazja – pozbywa się dziewczynki, wysyłając ją do szkoły dla sierot, słynącej z surowego rygoru. Jane daje sobie jednak radę, zdobywa wykształcenie i wreszcie znajduje pracę jako guwernantka, w domu Edwarda Rochestera, samotnie wychowującego przysposobioną córkę. Wydawałoby się, że tu wreszcie znajdzie prawdziwe szczęście. Jednak los upomni się zadośćuczynienia za winy z przeszłości jej ukochanego pana. Jane nocą ucieka szukać swojej własnej drogi…
Dziwne losy Jane Eyre to powieść, o której po jej opublikowaniu gazety angielskie pisały codziennie, do tego – niemal w samych superlatywach, a taki publiczny zachwyt nie zdarza się często. Książka Charlotte Brontë rzeczywiście porwała tłumy. Po latach pozostaje powieścią kultową i choć epoka wiktoriańska dawno przeminęła, Jane Eyre wciąż żyje w umysłach czytelników. W czym tkwi jej fenomen? Wydaje się, że w wierności samemu życiu. Charlotte Brontë była pisarką, której nigdy nie myliło się ono ze sztuką. Bez względu na epokę, w której człowiek żyje, samotność, tęsknota i cierpienie są zawsze takie same i zawsze tak samo przeżywane. Zwłaszcza jeśli jest to samotność wśród ludzi, tęsknota za zwykłym ciepłem drugiego człowieka i cierpienie wynikające z odtrącenia przez innych. Czy działo się to dawno temu, czy działo się wczoraj – trauma odrzucenia pozostaje ta sama, a lekcja miłości do odrobienia. Tymczasem Dziwne losy Jane Eyre ukazały tę drogę nie tylko jako możliwą do przezwyciężenia, ale pewną, przykładem własnej osoby ręcząc, że sprawiedliwość istnieje, a cierpienie zostaje wynagrodzone.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-590-3 |
Rozmiar pliku: | 961 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, co prawda, błąkaliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed jadała wcześnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak siekący, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia, tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku, ze zmarzniętymi palcami u rąk i nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony, i upokorzona świadomością, że Eliza, John i Georgiana Reed są o tyle zręczniejsi i silniejsi ode mnie.
Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokół siebie swoich pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się i nie krzyczeli), robiła wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie.
Żałuje – mówiła – iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom.
– O co Bessie skarżyła się na mnie? – zapytałam.
– Nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań, Jane, a przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecznie.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu.
Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szklana szyba chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. Co jakiś czas, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Daleko na horyzoncie rozpościerała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to „Historia ptaków brytyjskich” Bewicka. O tekst drukowany mało, naturalnie, dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Była w nich mowa o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca – od Lindesnes czy Naze – aż do przylądka północnego.
Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala
tuli samotną wysepkę, okala;
tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku
szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.
Nie mogłam też pominąć wzmianki o zimnych wybrzeżach Laponii, Syberii, Spitsbergenu, Nowej Ziemi, Islandii, Grenlandii z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, tym strasznym bezludnym przestworem, zbiornikiem mrozu i śniegu, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące.
Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego spoza zwałów chmur na tonący właśnie okręt.
Nie umiem powiedzieć, jaki nastrój wiał ze spokojnego, opuszczonego cmentarza z widniejącym na nim nagrobkiem, furtką, dwoma drzewami na tle niskiego horyzontu, cmentarza okolonego wyszczerbionym murem, nad którym unosił się cienki sierp księżyca, zwiastujący nadejście wieczoru.
Dwa statki, leżące bez ruchu na spokojnym morzu, wydały mi się nierzeczywiste. Szybko odwróciłam oczy od potwora ciągnącego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Równie okropny był widok czarnego, rogatego stwora siedzącego wysoko na skale i przyglądającego się dalekiemu tłumowi, zebranemu wokół jakiejś szubienicy.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze coś głęboko zajmującego; jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dokoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła naszą ciekawość opowiadaniami o miłości i przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek i jeszcze starszych ballad lub też (jak później odkryłam) z kart Pameli i Henryka, hrabiego Moreland.
Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzono; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
– Hę! Panno mrukliwa! – usłyszałam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. – Gdzie, u licha, ona może być? – wołał dalej. – Lizzy, Georgiano – wołał na siostry – Jane tu nie ma; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośne zwierzątko!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę” – pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała:
– Siedzi przecież we framudze okiennej, John!
Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
– Czego chcesz? – zapytałam bardzo zalękniona.
– Powiedz raczej: „Czego panicz chce” – odpowiedział. – Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
John Reed był czternastoletnim uczniem, o cztery lata starszym ode mnie, gdyż miałam wtedy dziesięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się zawsze przy stole, co wpływało źle na jego wątrobę, powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien był znajdować się w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że John byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Johna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
John nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał.
Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy traciłam wprost przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami; służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed była głucha i ślepa na jego zachowanie: nigdy nie widziała, aby John mnie bił, nigdy nie słyszała, aby mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna mu, zbliżyłam się do jego fotela; najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał te myśli z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam parę kroków.
– To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie – powiedział – i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; zastanawiałam się tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
– Coś ty robiła za zasłoną? – zapytał.
– Czytałam.
– Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
– Nie masz prawa brać naszych książek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować na moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie należał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z okrzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
– Niegodziwy, okrutny chłopaku! – zawołałam. – Nie jesteś lepszy od rozbójnika… od poganiacza niewolników… od rzymskich cesarzy!
Przeczytałam właśnie Historię Rzymu Goldsmitha i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach.
Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób głośno wypowiem.
– Co? Co? – krzyknął. – Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw…
Rzucił się ku mnie; poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, przejmował mnie ból piekący, który zagłuszył we mnie strach; opanowała mnie wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że John wrzasnął: „Ty szelmo! ty szelmo!” i zawył na głos. Zaraz też nadeszła pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i jej panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
– Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na panicza Johna!
– Czy widział kto kiedy taką ucieleśnioną wściekłość?
A pani Reed dorzuciła:
– Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.ROZDZIAŁ II
Stawiałam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupełnie i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Bessie i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że chwilowym buntem ściągnęłam już na siebie dziwne kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik, w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
– Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! Rzuca się jak wściekła kotka.
– Wstyd! Wstyd! – wołała panna służąca. – Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! Swojego młodego pana!
– Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służącą?
– Nie; panienka jest mniej niż służąca, gdyż nic nie robi na swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę; natychmiastowym odruchem chciałam zeskoczyć jak sprężyna; dwie pary rąk powstrzymały mnie w tej chwili.
– Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać – rzekła Bessie. – Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoich podwiązek; moje zerwałaby od razu.
Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tym złączona uspokoiły mnie nieco.
– Proszę nie zdejmować podwiązek – zawołałam. – Będę siedziała spokojnie.
I na poparcie tych słów chwyciłam się rękami siedzenia.
– No, więc proszę pamiętać – rzekła Bessie; a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać; teraz stały obydwie, założywszy ręce, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jak gdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
– Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła – rzekła w końcu Bessie, zwracając się do pokojowej.
– Ale to zawsze w niej tkwiło – brzmiała odpowiedź. – Często mówiłam pani, co sądzę o tym dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre małe stworzenie; nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku tak bardzo skrytego.
Bessie nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
– Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązki wdzięczności względem pani Reed; pani Reed panienkę utrzymuje; gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do przytułku.
Milczałam na te słowa, gdyż nie były dla mnie nowiną. Od czasu jak sięgam pamięcią, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy jak niejasna zwrotka; bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko przez pół zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
– I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
– To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra – dodała Bessie łagodniejszym głosem. – Panienka powinna starać się być pożyteczna i miła, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.
– A przy tym – wtrąciła Abbot – Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Chodźmy, Bessie, zostawimy ją tu. Nie chciałabym za nic mieć takiego serca jak ona. Niech się panienka pomodli, gdy zostanie sama, bo jeżeli panienka nie okaże skruchy, to coś złego może tu przyjść przez komin i porwać panienkę.
Wyszły, zamykając drzwi za sobą i przekręcając klucz w zamku.
Czerwony pokój był to pokój zapasowy, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że niespodziewany napływ gości do Gateshead Hall zmuszał gospodarzy do użycia wszystkich pokoi. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze.
Na środku, podobne do tabernakulum, stało łoże, wsparte na masywnych mahoniowych filarach z kotarą z ciemnopąsowego adamaszku; dwa wielkie okna z zapuszczonymi stale żaluzjami udrapowane były w festony i fałdy z podobnej materii; dywan był czerwony; stół w nogach łoża nakryty był karmazynowym suknem; ściany miały delikatny beżowy kolor z odcieniem różowym; szafa, toaleta, krzesła były z ciemno politurowanego starego mahoniu.
Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łożu nakrytym śnieżnobiałą pikową kapą.
Niemniej zwracał uwagę szeroki wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łoża, również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem; pomyślałam, patrząc nań, że wygląda jak jakiś blady tron.
W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; cicho, gdyż leżał daleko od dziecinnego pokoju i od kuchni; uroczyście, gdyż było wiadomo, że tak rzadko go używano. Służąca tylko chodziła tam co sobotę zetrzeć tygodniowy kurz z luster i z mebli, sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, by przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, jej szkatułka z klejnotami i miniatura jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.
Pan Reed nie żył już od lat dziewięciu; w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie; tutaj leżał wystawiony na paradnym katafalku; stąd ludzie z przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę – i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.
Niska otomana, na której zostawiły mnie jak przykutą Bessie i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka; łóżko wznosiło się przede mną; po prawej ręce umieszczona była wysoka ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła; po lewej znajdowały się udrapowane okna; wielkie lustro pomiędzy oknami odbijało opuszczony majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy one zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać.
Niestety, tak; żadne więzienie nie mogło być pewniejsze.
Wracając, musiałam przejść obok lustra; mój wzrok, jakby urzeczony, spoczął na nim bezwiednie. Wszystko wyglądało w lustrze zimniejsze niż w rzeczywistości, a dziwna mała figurka patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i białymi rękami, jak plamy w ciemności, i błyszczącymi, wystraszonymi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, zrobiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha; pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginki, niby chochliki, które wedle wieczornych opowiadań Bessie wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wrzosowisk i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.
Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa: czułam jeszcze ciepłą krew w sobie; nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą; musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, biegnącej wstecz, zanim bym się ugięła przed straszną chwilą obecną.
Cała brutalna tyrania Johna Reeda, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby, wszystko to burzyło się w mojej zaniepokojonej duszy jak brudny osad w zamąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, na zawsze potępiona?
Dlaczego nie mogłam nigdy nikomu dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjekolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgianie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki najwidoczniej zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Johnowi nikt się nie sprzeciwiał, tym bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawięta, szczuł owce psami, winogrona w cieplarni ogołacał z owoców, obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerii; mówił do matki „moja stara”, niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę, taką, jak on sam miał; szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nieraz rozdarł lub splamił jej jedwabną suknię, a jednak był zawsze jej „najdroższym kochaniem”. Ja nie ośmielałam się w niczym zawinić, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak od rana do południa i od południa do wieczora nazywano mnie niegrzeczną i nudną, kwaśną i skrytą.
Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od uderzenia i upadku. Nikt nawet nie zganił Johna za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym bezpodstawnym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.
„Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość!” – wołał mój rozum, pobudzony przez ból do przedwczesnej, choć przejściowej przenikliwości, i podniecona doznaną krzywdą szukałam w myśli jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku.
Przemyśliwałam, czyby nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, czyby już nie jeść ani nie pić, i w ten sposób umrzeć.
Jakaż rozterka targała moją duszą tego okropnego popołudnia! Jak mózg mój wrzał niepokojem, a serce buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej nieświadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię; teraz z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.
Byłam dysonansem w Gateshead Hall; do nikogo tam nie byłam podobna; nie miałam nic wspólnego z panią Reed, jej dziećmi i dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie mieli obowiązku kochać stworzenia, które nie mogło myśleć tak jak oni; stworzenia tak odrębnego, tak krańcowo różniącego się od nich temperamentem, zdolnościami, skłonnościami; stworzenia niepotrzebnego, niemogącego służyć ich interesom lub przysparzać im przyjemności; szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawym, wesołym, niedbałym, wymagającym, ładnym, rozpuszczonym, choć równie zależnym i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby mi więcej serdeczności, koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.
Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okno nad schodami, jak wiatr wył pośród klombów za domem; czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, powątpiewania we własne siły, smutnej depresji opadł jak wilgotna mgła na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może to rzeczywiście prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? Zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością byłaby zbrodnia; a czy jestem przygotowana na śmierć? I czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnym schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reeda. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć; z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim.
Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małym dzieckiem, sierotą zupełną; że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, że będzie mnie chowała i utrzymywała jak własne dziecko.
Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy; i dotrzymywała jej niezawodnie tak, jak na to pozwalała jej natura; ale w istocie, jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, niezwiązane z nią po śmierci męża żadnymi więzami?
Musiało jej być ciężko czuć się zniewoloną wymuszonym przyrzeczeniem do zastępowania matki obcemu dziecku, którego kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie stałym uczestnikiem jej rodzinnego kółka.
Szczególna myśl zaczęła we mnie świtać. Nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że gdyby pan Reed żył, obchodziłby się ze mną dobrotliwie; a teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany – raz po raz jak urzeczona spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu – zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niemogących zaznać spokoju w grobach, kiedy się pogwałca ich ostatnie życzenia, i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reeda, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę – czy to w krypcie kościelnej, czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych – i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu albo nie wywołał z mroku twarzy w aureoli, schylającej się nade mną z dziwną litością. Czułam, że przypuszczenie to, pocieszające teoretycznie, byłoby straszne, gdyby się ziściło; całą mocą starałam się je odegnać, starałam się być odważna.
Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zajaśniało na ścianie.
„Czy to promień księżyca – zadałam sobie pytanie – przedziera się przez szparę w żaluzji?”. Nie: światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza; gdym na nie patrzyła, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę zrozumieć, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami; wtedy jednak, oczekując rzeczy strasznych, mając nerwy rozbite z powodu wstrząsu, wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z drugiego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach poczułam szum, który wzięłam za szum skrzydeł; wydało mi się, że coś się do mnie zbliża; tchu nie mogłam złapać, nie starczyło mi wytrzymałości; rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki; obrócono klucz w zamku i weszła Bessie z Abbot.
– Panno Eyre, czy panienka chora? – zapytała Bessie.
– Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! – zawołała Abbot.
– Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! – krzyczałam.
– Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? – znowu zapytała Bessie.
– Ach! Zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! – chwyciłam teraz rękę Bessie, której mi nie cofnęła.
– Ona umyślnie wrzeszczała – oświadczyła, krzywiąc się Abbot. – A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, można by to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj; już ja znam jej miłe sztuczki!
– Co się tutaj dzieje? – zapytał inny głos rozkazująco; to pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. – Abbot, Bessie, zdaje się, że wydałam rozkaz, aby Jane pozostała w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.
– Panienka Jane krzyczała tak głośno, proszę pani – tłumaczyła się Bessie.
– Puść ją – brzmiała odpowiedź. – Puść rękę Bessie, dziecko; nie uda ci się wydostać stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą; zostaniesz tu jeszcze o godzinę dłużej, a wypuszczę cię tylko wtedy, kiedy będziesz uległa i cicha.
– O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Nie mogę tego znieść! Ukarz mnie innym sposobem! To zabije mnie, jeżeli…
– Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!
Wujenka zapewne tak czuła; byłam w jej oczach przedwcześnie dojrzałą komediantką; szczerze widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.
Bessie i Abbot odeszły, a pani Reed, zniecierpliwiona moim nowym gwałtownym wybuchem bólu i rozpaczliwego szlochania, wtrąciła mnie z powrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu – przypuszczam – musiałam dostać jakiegoś ataku.
Straciłam przytomność.ROZDZIAŁ III
Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie we śnie. Widziałam przed sobą okropny czerwony blask, popstrzony grubymi, czarnymi drągami; słyszałam głucho brzmiące głosy, jakby stłumione płynącą wodą albo wiatrem: wzburzenie, niepewność i górujące nad wszystkim przerażenie zmąciły moje zmysły.
Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż to kiedykolwiek czyniono ze mną.
Oparłam głowę o poduszkę czy ramię i poczułam się lepiej.
Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się; wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnym łóżku i że ten czerwony blask to ogień na kominku w pokoju dziecinnym.
Była noc; świeca paliła się na stole; Bessie stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział na krześle koło mojej poduszki, pochylając się nade mną.
Poczułam niewymowną ulgę, uspokajającą pewność opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że w pokoju jest obcy człowiek, ktoś, kto nie należy do Gateshead ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Bessie (choć jej obecność nie była mi tak niemiła, jak byłaby, na przykład, obecność Abbot) przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go; był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy zachorował ktoś ze służby; do siebie i dzieci wzywała doktora.
– No, proszę, kto ja jestem? – zapytał.
Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę.
Wziął ją, uśmiechając się, i powiedział:
– Pomaleńku przychodzimy do siebie.
Po czym ułożył mnie z powrotem i zapowiedział Bessie, że muszę mieć zupełny spokój w nocy. Dał jeszcze kilka wskazówek, zapowiedział, że zajrzy nazajutrz i odszedł ku mojemu zmartwieniu; dopóki siedział przy moim łóżku, czułam się bezpiecznie, a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło; osiadł w nim niewymowny smutek.
– Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? – zapytała Bessie wcale łagodnie.
Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.
– Spróbuję.
– Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A może by panienka co zjadła?
– Nie, dziękuję.
– Jeżeli tak, to ja się położę, bo to już po dwunastej; ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.
Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:
– Co się to ze mną dzieje? Czy jestem chora?
– Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu, ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.
Bessie weszła do pokoju służącej, który znajdował się obok. Słyszałam, jak mówiła:
– Saro, śpij ze mną w pokoju dziecinnym; za nic w świecie nie chciałabym być sama z tym biednym dzieckiem dziś w nocy, a nuż umrze. To taka dziwna rzecz, że miała ten atak; ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła. Pani była za surowa.
Bessie wróciła z Sarą; położyły się; szeptały z sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, dorozumieć się mogłam, o czym mówią.
– Coś koło niej przeszło, całe ubrane na biało, i znikło… Wielki czarny pies szedł za nim… Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju… Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem… itp., itp.
W końcu obie zasnęły. Ogień na kominku wygasł, świeca się wypaliła; długa wydała mi się ta noc strasznej bezsenności; oczy, uszy i umysł wyostrzał strach – taki strach, jaki dzieci tylko potrafią odczuwać.
Żadna poważna dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju; uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwów, którego ślady odczuwam do dziś dnia.
Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinna bym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz; szarpiąc struny mego serca, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz ze mnie złe skłonności.
Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie czułam się słaba i wyczerpana; ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa; tak nieszczęśliwa, że mi to wyciskało milczące łzy z oczu; ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. „A jednak – myślałam – powinna bym się czuć dobrze, gdyż żadnej z moich kuzynek nie ma w pobliżu”. Wyjechały powozem z matką. I Abbot szyła w innym pokoju, a Bessie, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do ciągłego komenderowania; w rzeczywistości moje rozstrojone nerwy były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich uciszyć, żadna przyjemność nie była im miła.
Bessie zeszła do kuchni i przyniosła mi ciasteczko z owocami na barwnie malowanym porcelanowym talerzu. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, by się dokładniej przyjrzeć malowaniu – nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! Przychodziła za późno, jak wiele innych upragnionych, a długo odwlekanych łask. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka i barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko.
Bessie zapytała, czy podać mi jaką książkę: słowo „książka” pobudziło mnie na razie, poprosiłam ją, żeby mi przyniosła z biblioteki Podróże Guliwera. Książkę tę czytałam wiele razy z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść prawdziwą i więcej mnie zajmowała niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to ponieważ szukałam ich na próżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów, osłaniających stare zakątki murów, pogodziłam się w końcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglię i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Natomiast wierzyłam w istnienie krainy Liliputów i Brobdingnagów i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich człowieczków, krowy, owce i ptaki jednego królestwa oraz zboża wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże – drugiego kraju. Jednakże, gdy dostałam teraz do rąk ten ulubiony tom, gdy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach tego uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam – wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne; olbrzymi byli jakimiś ogromnymi upiorami, pigmejczycy – złośliwymi, przeraźliwymi chochlikami, Guliwer zaś był nieszczęsnym wędrowcem po strasznych i niebezpiecznych krainach.
Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.
Bessie skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgiany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która się zaczynała:
Kiedy szliśmy na wędrówkę
dawno temu…
Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Bessie miała miły głos, przynajmniej mnie się takim wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej ciągle był miły, odczułam w tej melodii niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno go zwalniając. „Dawno temu” brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu. Zaczęła śpiewać inną balladę, tym razem naprawdę smutną.
Stopy mam obolałe i chwiejny mój krok,
a droga taka długa przez górskie wykroty;
wkrótce spłynie na ścieżkę bezmiesięczny mrok
i noc zagubi ślady ubogiej sieroty.
O, czemuż mię wysłano w tę samotną dal,
gdzie wrzos się jeno pleni od groty do groty?
Twarde są ludzkie serca i obcy im żal,
anioł czuwał jedynie nad drogą sieroty.
Delikatny i ciepły owiewał mię wiatr
i gwiazdy z nich mi słały blask senny i złoty,
jak gdyby sam Bóg Ojciec w dobroci swej kładł
spoczynek i nadzieję pod stopy sieroty.
Gdyby nawet pode mną miał zwalić się most
czy błędny ognik zwiódł mię w toń ziejącą błotem –
wiem, że mój Ojciec w niebie usłyszy mój głos
i przytuli do łona ubogą sierotę.
Wiem, że jest ktoś na niebie, kto doda mi sił,
choć nie mam już do życia na ziemi ochoty,
dziś niebo moim domem, gdy ziemię mrok skrył,
a Bóg jest przyjacielem ubogiej sieroty.
– No, proszę, panno Jane, proszę nie płakać – powiedziała Bessie, skończywszy. Mogła równie dotrze powiedzieć ogniowi: „Nie pal się”. Lecz skądże ona mogła odgadnąć, jak bardzo cierpię.
Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.
– Jak to? Wstaliśmy już? – zapytał, wchodząc. – Jakże, panno Bessie, czuje się nasza chora?
Bessie odpowiedziała, że czuję się bardzo dobrze.
– W takim razie powinna mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Jane; panience na imię Jane, prawda?
– Tak, proszę pana, Jane Eyre.
– Otóż panienka płakała; czy może mi panienka powiedzieć, dlaczego? Czy panienkę co boli?
– Nie, proszę pana.
– Ach! Myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem – wtrąciła Bessie.
– Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na taką dziecinadę.
I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czym prędzej:
– Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam; nie cierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
– O, mogłaby się panienka wstydzić! – rzekła Bessie.
Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim; przyglądał mi się długo; miał małe, siwe oczy, nie bardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystrymi; twarz jego o surowych rysach miała wyraz poczciwości.
Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:
– Wskutek czego to panienka zachorowała?
– Upadła – rzekła Bessie, znów się wtrącając.
– Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z osiem albo dziewięć lat.
– Upadłam, bo mnie uderzono – dałam śmiałe wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. – Ale to nie od tego zachorowałam – dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.
W chwili gdy wkładał tabakierkę z powrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.
– To na pannę – rzekł. – Proszę spokojnie iść na dół; ja tu tymczasem dam burę pannie Jane.
Bessie byłaby wolała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualność w porze posiłków była surowo przestrzegana w Gateshead Hall.
– Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki, co zatem? – dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Bessie.
– Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, i trzymano, nawet kiedy się ściemniło.
Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.
– Duch! No co, dzieciak z panienki koniec końcem. Boi się panienka duchów?
– Ducha pana Reeda boję się: umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci; ani Bessie, ani nikt inny nie wejdzie tam za żadne skarby w nocy, i to było okrutne zamykać mnie tam samą bez świecy, to było tak okrutne, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.
– Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwa? Boi się panienka teraz, za dnia?
– Nie, ale noc znów niedługo przyjdzie, a przy tym… Ja jestem nieszczęśliwa… Bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.
– Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?
Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci umieją czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć; a jeżeli nawet dokonują częściowo analizy w myśli, nie umieją rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia swemu zmartwieniu przez wypowiedzenie go, zdołałam, po kłopotliwym milczeniu, ująć je w szczupłą, ale szczerą odpowiedź.
– Przede wszystkim nie mam ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani braci.
– Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.
Milczałam znowu, a potem wybuchnęłam.
– Ale to John Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.
Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.
– Czy nie uważa panna Jane, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? – zapytał. – Czy nie jest panienka z tego rada, że może mieszkać w tak pięknym domu?
– To nie mój dom, proszę pana, a Abbot powiada, że mam mniej prawa być tutaj niż służąca.
– Co tam! Panienka nie jest chyba tak nierozsądna, żeby pragnęła opuścić taki wspaniały dom.
– Gdybym miała dokąd pójść, opuściłabym go chętnie; ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę dorosłą kobietą.
– A może by panienka mogła, kto wie? Czy panienka ma jakich krewnych oprócz pani Reed?
– Zdaje mi się, że nie, proszę pana.
– Żadnych ze strony ojca?
– Nie wiem. Pytałam raz wujenki, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.
– A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?
Namyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, tym bardziej dla dzieci; nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności; dla nich wyraz „bieda” wiąże się z łachmanami, głodem, kominkiem bez ognia, szorstkim obejściem i niskimi nałogami; dla mnie „bieda” oznaczała poniżenie.
– Nie, nie chciałabym należeć do ludzi biednych – odpowiedziałam.
– Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie?
Potrząsnęłam głową; nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy; nauczyć się mówić jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły dzieci albo prały ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead; nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.
– Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?
– Nie wiem; wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakich, to muszą być żebraczą hołotą, a ja bym nie chciała chodzić po żebraninie.
– Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?
Znowu zaczęłam się namyślać; niewiele wiedziałam, czym jest szkoła. Bessie niekiedy mówiła o szkole jako o miejscu, gdzie panienki za karę sadzano w dybach, gdzie im zawieszano tablice na piersiach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkim. John Reed nie cierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela; jednak gusta Johna Reeda nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Bessie o rygorze w szkole (słyszała o tym od panienek tej rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały we mnie pewien strach, to szczegóły o rozmaitych umiejętnościach, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i muzykę, którą umiały grać; opowiadała o sakiewkach, które umiały robić szydełkiem, o francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z nimi.
A przy tym szkoła byłaby całkowitą odmianą; łączyła się z nią długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.
– Tak, chciałabym pójść do szkoły – brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.
– No, no, nie wiadomo, co się stać może – powiedział pan Lloyd, wstając. – Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia – dodał, mówiąc do siebie – nerwy w nieszczególnym stanie.
Bessie powróciła teraz; równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej żwirem drodze.
– Czy to wasza pani powróciła, panno Bessie? – zapytał pan Lloyd. – Chciałbym pomówić z nią, zanim odejdę.
Bessie poprosiła pana Lloyda do pokoju śniadaniowego i wyszła pierwsza, by wskazać mu drogę. W rozmowie, która nastąpiła teraz (wnosząc z tego, co zaszło później), pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie odesłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta; gdyż, jak powiedziała Abbot, omawiając tę sprawę z Bessie, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i one myślały, że śpię: „Pani byłaby, zdaje mi się, kontenta pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zawsze wszystkich szpieguje i jakieś tam intrygi po cichu obmyśla”. Abbot widocznie poczytywała mnie za jakiegoś dziecinnego Guya Fawkesa.
Przy sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy z tego, co Abbot opowiadała Bessie, że ojciec mój był niezamożnym duchownym; że matka moja wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partię za nieodpowiednią dla niej; że mój dziadek Reed tak się rozgniewał tym jej nieposłuszeństwem, iż wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga; że po roku małżeństwa ojciec mój zaraził się podczas epidemii tyfusu, odwiedzając biednych w wielkim fabrycznym mieście, gdzie leżała jego parafia; że matka moja zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno w miesiąc po drugim.
Słysząc to opowiadanie, Bessie westchnęła i powiedziała:
– Biedna panna Jane też jest godna litości, Abbot!
– Tak, zapewne – odpowiedziała Abbot – gdyby to było miłe, ładne dziecko, można by współczuć z jej sieroctwem; ale doprawdy nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.
– Nie można jej bardzo lubić, przyznaję – zgodziła się Bessie – w każdym razie taka piękność, jak panna Georgiana byłaby bardziej wzruszająca w tym samym położeniu.
– Tak, ja przepadam za panną Georgianą! – zawołała Abbot z zapałem. – Ślicznotka kochana!… Z długimi lokami, niebieskimi oczami i tymi ślicznymi rumieńczykami jak malowanie!… Zjadłabym grzanki z serem na kolację, Bessie.
– I ja też, z przyrumienioną cebulką. No, chodźmy na dół.
I poszły.
Przełożył Włodzimierz Lewik.