Dziwniejsza historia - ebook
Kiedy płonęło getto, Hubert spoglądał na niebo w płomieniach z okna rodzinnego mieszkania na warszawskiej Ochocie. Michał w tym samym czasie ukrywał się przed Niemcami w kopcu kartofli. Jeden i drugi od początku wiedzieli, że inność potrafi być zagrożeniem, a homofobię i antysemityzm łączy więcej, niż mogłoby się wydawać. Wiedzieli też, że sami są „inni”, a wyjście z szafy oznaczałoby narażenie się na ostracyzm.
Bohaterów u Ryzińskiego jest więcej: Jurek z międzywojennej Podkowy Leśnej, który chłopaków pojechał szukać do Warszawy, Lulla – najstarsza polska drag queen, Iza – lesbijka, córka wiedeńskiej Żydówki. Łączy ich wykluczenie ze względu na orientację seksualną i silna potrzeba walki o swoje człowieczeństwo.
„Dziwniejsza historia” to poruszająca opowieść o obcości i samotności. To także podróż po warszawskich ulicach lat wojny i PRL-u, które pod pozorem szarego życia kryły zaskakująco tęczową wolność.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8396-216-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojciech Górecki _Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie_
Mateusz Marczewski _Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii_
Aleksandra Łojek _Belfast. 99 ścian pokoju_ (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna _Masz się łasić. Mobbing w Polsce_
Anna Maziuk _Niedźwiedź szuka domu_
Anna Malinowska _Sosnowiec. Nic śląskiego_
Anna Sawińska _Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej_ (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny _Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku_
Zbigniew Rokita _Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium_ (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski _Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru_ (wyd. 2)
Maciej Czarnecki _Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym_ (wyd. 3)
Maciej Czarnecki _Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice_
Bartosz Józefiak _Wszyscy tak jeżdżą_ (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska _Gdynia. Pierwsza w Polsce_
Anna Malinowska _Od Katowic idzie słońce_ (wyd. 2)
Anna Bikont _Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów_
John McPhee _Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria_
Marta Grzywacz _Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci_
Ilona Wiśniewska _Białe. Zimna wyspa Spitsbergen_ (wyd. 5)
Paweł Smoleński _Trędowate kobiety czyszczą ryż_
Marta Wroniszewska _Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci_
Barbara Seidler _Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe_ (wyd. 3)
François-Henri Désérable _Kruszenie świata. Podróż do Iranu_
Martyna M. Wojtkowska _W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci_
Katarzyna Kobylarczyk _Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci_ (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe _Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej_ (wyd. 3)
Thomas Orchowski _Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety_
Karolina Bednarz _Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet_ (wyd. 3)
Linda Polman _Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej_ (wyd. 4)
Agata Komosa-Styczeń _Wyspa niechcianych kobiet_
Ilona Wiśniewska _Hjem. Na północnych wyspach_
Nicola Lagioia _Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie_
Paweł Smoleński _Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie_ (wyd. 2)
Tomáš Forró _Śpiew syren. W głąb wojennej Ukrainy_
Will Storr _Nadprzyrodzone. Śledztwo w sprawie duchów_
Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_ (wyd. 2 zmienione)
W serii ukaże się m. in.:
Andrzej Dybczak _Gugara_ (wyd. 2 zmienione)Cmentarz
Pamięta wszystko po swojemu. Nawet najdawniejsze czasy, jeszcze przed wojną, przed wszystkim, co potem przyszło, przed śmiercią wymuszoną i okrutną, bliskich i obcych (którzy nie byli sąsiadami). Wspomina śmierć naturalną i obrzędy po niej. Pamięta przedwojenne Powązki, gdzie jeździło się zadbać o domowe groby.
Na teren Powązek prowadziły bramy: jedna, zawsze zamknięta, za nią rozciągała się historyczna część nekropolii, nie było tam wjazdu, ruch był wyłącznie pieszy. Druga, tuż obok kościoła Świętego Karola Boromeusza, była wstępem na drogę żałobną, na nią to właśnie wjeżdżały orszaki grobowe, przez nią przechodziły trumny i lamentujący ludzie za nimi. Nazywana bramą Świętej Honoraty, miała coś z wrót do piekieł. Niektóre dzieci bały się nią chodzić. Była ogromna – i chociaż piekielna, sięgała nieba. Ostatnia brama prowadziła do świeżych mogił, współczesnych, mieszczańskich; tę wykorzystywano najczęściej. W najbliższej okolicy, starym zwyczajem, usytuowały się zakłady kamieniarskie, dobry interes we wszystkich czasach. Naturalnie, przy kamieniarzach rozkładały się stoiska i sklepiki kwiatowe. Tak samo jak biedniejsze, skromniej składające wiązanki kwiaciarki przybramowe, u których można było na szybko nabyć wieniec, skromną gałązkę i świeczkę.
Jechało się już w przeddzień, ostatniego dnia października. Kończył się miesiąc, ciepłe dni zupełnie minęły, pozostawało jeszcze w powietrzu trochę pogody, trochę słońca po chodnikach, ale już wiedzieli – już było wiadomo – że wszystkie letnie rozkwity minęły. Nadszedł czas uwiądów, umierania resztek roślin, zapadania w sen świata i wszystkiego. Święto Zmarłych (nie: Świętych) było tuż za rogiem, a potem Zaduszki, świece i poschnięte liście szeleszczące pod nogami na wąskich alejkach cmentarzy. A czasem wczesny śnieg, bo szła już niecierpliwa zima.
Następnego dnia plan ustalony był co do minuty. Zaczynało się już wczesnym rankiem. Wszyscy zakładali na siebie stroje odświętne, bogate. Były więc futra i płaszcze z lisami, a wszystko w kolorach stonowanych, odpowiednich do okazji. Jak cieplej, to lżejsze płaszczyki z futerkiem przy szyi. Panowie w antracytowych płaszczach z kołnierzami wąskimi, aksamitnymi, a do tego białe jedwabne szale. Na nogi buty i getry.
Dorożki zatrzymywały się wreszcie przy bramie Świętej Honoraty i zaczynała się cmentarna peregrynacja. Robiono ostatnie sprawunki, ponadprogramowe i nadmierne, ale obowiązkowe i z góry założone. I chociaż miało być bez przepychu, to znicze, świece, kwiaty, wieńce, wiązanki i jeszcze więcej wszystkiego.
Miejsca pamięci rodzinnej, ciche ogrody wypełniane szczątkami, resztkami trumien dębowych, jesionowych, skrawkami ubrań, biżuterią, zębami, kośćmi, a czasem już tylko prochami – czy też jakąś być może zielonkawą, przegniłą mazią – oraz krzewy dookoła i katakumby obmurowane i zadrzewione od dawna, ważne dla nich, bo własne. Wymagały corocznych obrzędów, przypominania, odpamiętywania. Taki był tego rytuał i tradycja. Nikt się nie dziwił, nie było oporów, wszystko szło po staremu, po kolei, jak trzeba.
Warszawa w okresie międzywojennym miała przede wszystkim dwa wielkie cmentarze katolickie, dwa żydowskie, dwa protestanckie, jeden prawosławny i jeden muzułmański. Cmentarz katolicki na Powązkach uważany był za znacznie bardziej elegancki niż ten na Bródnie, położony po drugiej stronie Wisły. Cmentarz powązkowski graniczył z żydowskim, luterańskim, kalwińskim i maleńkim muzułmańskim na ulicy Tatarskiej. Wszystkie pięć tworzyło ogromną nekropolię warszawską, do której dołączono później jeszcze cmentarz miejski i wojskowy.
Była to zieleń miejska, prawie park i prawie rzymskie Koloseum.
To zawsze szło razem: _sacrum_ i _profanum_.
Wybierały się w drogę dwie ciotki – Jadwiga i Izabela – oraz służąca od ciężkiego, Wikcia. Matka Huberta miała znacznie mniej czasu niż jej dwie studiujące jeszcze siostry. Mężczyźni nie zajmowali się tą robotą, mieli na głowach sprawy finansowe, polityczne, utrzymanie rodzin, domów i myślenie o przyszłości kraju lub przynajmniej biura, w którym spędzali codziennie czas od 9 do 17. Wracali później, jak ojciec Huberta, do domów, umęczeni, ale z oczekiwaniem życia rodzinnego, głośnego, hałaśliwego i nadmiernego. Jeśli nie mieli własnego auta albo prywatnego szofera, brali taksówkę w kolorze beżowym z wymalowaną po bokach linią. Bogatsi wsiadali i pukali w szybkę odgradzającą fotele od kabiny kierowcy limuzyny. Ten skłaniał głowę, podnosił błyszczący, czarny daszek czapki, dotykał palcami jej brzegów i jechali.
Mężczyźni zatapiali się we własne światy, tajemnicze, a tak naprawdę zupełnie oczywiste. Myśleli, jak ojciec Huberta, o polowaniach, bo szła na nie właśnie pora. Odbywały się wtedy narady, telefoniczne zmowy, przygotowania sprzętu, strzelb, pastowanie butów i zamawianie gajowych, którzy potem naprowadzali myśliwych na trop zwierzyny.
Kobiety pilnowały domu i grobów. Inne były ich losy i inne pragnienia.
Dzieci kręciły się w pobliżu, chichotały z rzeczy dla nich niezrozumiałych, jak wtedy, gdy przychodził na herbatę wujek o śmiesznym imieniu i nie mogły się powstrzymać za każdym razem, kiedy mama zwracała się do niego – Hipolicie, Benedykcie, Wiesławie.
– Wiesiu – mówiła, a dzieci się śmiały, chociaż gdyby je ktoś zapytał dlaczego, nie wiedziałyby zupełnie, o co w tym chodzi, może o dźwięk tego imienia, o jego śmieszne konotacje? – Wiesiu! (śmiech).
W ten dzień przedświąteczny pamięci o przodkach od rana było latanie po domu. Wszystko po to, żeby wyjść na cmentarz jak najszybciej, jak najlogiczniej popakować wszystko, co potem zostanie tam spożytkowane. Wikcia leciała po dorożkę. Potem ona i ciotki ładowały do niej cmentarne pakunki. Drynda podjechała akurat dwukonna, lakierowana na czarno z siedzeniami wybitymi granatowym suknem. Panie rozsiadły się w środku na kanapce, między siebie biorąc Huberta. Jego siostra Wandzia zostawała w domu z mamą. Na rozkładanej ławeczce usiadła skromnie służąca z kwiatami i resztą. W czasie jazdy z obu stron dorożki pobrzmiewały zawieszone tam latarenki. Hubert patrzył i wszystko podziwiał, wszystkiego się chwytał, jakby nie było znane, tylko zupełnie nowe.
Szczotki, ścierki, proszki i pasty szły do środka dorożki. Trzeba było te rodzinne mogiły doprowadzić do porządku, przed ludzkim okiem obronić, przed obmową i dla pamięci zatrzymać. Na co dzień grobami zajmowała się któraś z podnajmowanych bab cmentarnych, których zadaniem było obmiatanie z zeschłych liści i obsypywanie alejek wokół nagrobka kupowanym pod bramą złotym piaskiem przynoszonym przez piaskarzy z brzegów Wisły. Baby rozgrzewały się wódką, którą piły w ukryciu, tłumacząc sobie, że to z zimna i że dobre na rozmach, do roboty. Każda kwatera miała własną babę. Nie było o to kłótni, bo znały swoje rewiry i nie wchodziły sobie w paradę. Kiedy któraś umierała, a nie zdołała wprowadzić krewnej do interesu, pozostałe dzieliły się grobami, umawiały z państwem i przejmowały tereny, jak ludzie zamożniejsi przejmują majątki upadłych rodów.
O groby trzeba było dbać przez cały rok, ale to jesień była prawdziwym wyzwaniem. Pod koniec października siało się jeszcze trawę, żeby podrosła, chociaż zazwyczaj efekt tych zabiegów był marny, więc okładało się dookoła gałązkami jodły. Gałązek świerkowych nie używano, bo nie miały tego splendoru, nie połyskiwały pięknie tak jak właśnie jodełki. Poza tym igły świerkowe opadały znacznie szybciej niż jodła. Co roku zamawiano bogate wieńce od Złocieniowej, najwspanialszej kwiaciarki Warszawy. Ciotki ubierały się w suknie ciepłe, wełniane, do tego płaszcze narzucone na ramiona, kapelusze dla ochrony przed wiatrem i dla przyzwoitości. Wikcia podobnie, chociaż skromniej. Musiała być zwinna, nie zapocić się przy drapaniu płyt grobowych, myciu ich z mchu i brudu. W domu, z Wandzią, zostawała inna służąca, panna Jadzia, uważana prawie za domownika, z manierami i wymaganiami, która szykowała i siebie, i pociechy dopiero na jutro. Jadzia szła wtedy z państwem, prawie jak równa, opiekunka, ale zadomowiona, zgodzona nie do ciężkiej roboty, do noszenia czy szorowania, tylko do tego, by mieć oko na Huberta i Wandzię, żeby coś podać, przypilnować, żeby etolę poprawić, futerko dopiąć, czapkę docisnąć. Sama też patrzyła okiem podejrzliwym, kontrolującym nie tylko na dzieci – i po prawdzie też na państwa – ale także na Wikcię, która szła za nimi.
Wcześniej tego dnia, albo już i poprzedniego wieczora, dzwoniło się po domach, wpadało na chwilę do bliskich, zamieniało słówko czy dwa, żeby ustalić, kto jakie kwiaty, kto wieńce, jakie świece i ile. Nadmiar nie służył dobremu imieniu, był nadwyrężeniem skromności, która szła w parze z klasą. Były więc rozmowy, ustalenia, dogadywanki w celu uniknięcia konfuzji cmentarnej. Pytała jedna drugą, jaka pogoda na jutro, jakie szale naszykować, czy brać mufki, czy dzieci przyodziać ciepło, czy cieplej. Miało być skromnie, ale rzadko się to udawało, a to ze względu na cechę narodową, pobrzmiewającą też w domu Huberta, której ulegano pomimo starań, by jej uniknąć, oraz żeby uniknąć kłucia po oczach u innych. Mowa o skłonności do przepychu. Co tu się dziwić, skoro lata trzydzieste i wszystko szło do lepszego. Ludzkie oko patrzy, ocenia, nie wolno mu ani uchybić, ani schlebiać. A to jest wielka sztuka, wielkie wyzwanie sprostać tym przeciwnym sobie wymogom, żeby było skromnie, ale z przepychem.
Czasem brało się nawet dwie dorożki, do których wsiadało najmniej osiem osób. Przepychanki były, tłok i zdenerwowanie, aż Wikcia żartowała, odważna przy państwu, że kokoszą się jak tamci, z Nalewek. I deklamowała wierszyk o biednej Mali, która wybierając się w drogę, liczyła:
Ja, mój mąż,
ciocie Salcie, ciocie Ryfcie,
i dwie panie z naprzeciwcie,
dwa bachorki i dwa worki,
sługa, stróż
no i już!
Koła były na gumach, żeby nie odczuwać wyboistego bruku, a że już błoto się robiło, jak to jesienią, od bryzgającego na boki brudu trzeba się było chronić, jak kto potrafił. Drynda miała ceratową budę, która osłaniała od deszczu i wiatru oraz od niedyskretnych spojrzeń. Dorożkarz, nazywany Sałatą, miał na głowie granatową czapkę maciejówkę, którą Hubert chciał przymierzyć.
– Ale gdzież tam, co za pomysł się Huberta trzyma? – Było to przecież niemożliwe.
Tego dnia, przestraszone, że będzie za mało, ciotki Huberta postanowiły dokupić pod bramą jeszcze po zniczu, kilka świeczek w białych i czerwonych szklaneczkach, po chryzantemie. Dodały do tego jodłowe wieńce, zawołały chłopca do pomocy, który czatował przy kwiaciarce na takie właśnie zlecenie, i weszły objuczone, razem z nim i ze służącą, przez bramę Świętej Honoraty na teren Powązek. Szły w stronę rodzinnych kwater, rozglądały się za znajomymi, za nieznajomymi, patrzyły po grobach już ustrojonych, żeby na swoich lepszą, bogatszą zrobić kompozycję. Szeroką aleją skierowały się w stronę kapliczki, która stanowiła punkt odniesienia, swoisty drogowskaz i orientacyjne centrum cmentarza. Tam w pobliżu znajdował się najstarszy grób rodzinny. Był to też grób największy i najbardziej zaludniony. Szczątki wielu osób spoczywały w nim, w ziemi, od bardzo dawna. Prapradziadowie, dziadowie, a także ich dzieci, córki, synowie, wnuki, prawnuki i po kolei wszyscy, którzy z tego dawnego pnia się wywodzili. Grób ten był jak wielka, rozległa piwnica pod rozłożystym domem, z tą różnicą, że komnaty podziemne, chociaż ciasne, były liczniejsze i głębiej pochowane niż pojedyncza kondygnacja naziemna. Tylko w trzeciej części sarkofag przykryty był płytą kamienną, ciężką i starą, którą ozdabiały – także przecież praktyczne – uchwyty z brązu. Tam, gdzie nie sięgał kamień, rozsadzone zostały krzewy.
Leżeli tu: Kajetan i Matylda, Ludwik i Wanda, Franciszek i Maryna, Wilhelm i Felicja, a także Janusz i jeszcze inni.
Drugi grób, dziadka Henryka, skromniejszy, ale i łatwiejszy w obsłudze, w całości granitowy, z czasem stał się miejscem szczególnym, symbolicznym. Tu będzie mogiła powstańca z roku czterdziestego czwartego, ojca Huberta, „Borowego”.
– Kaziku, Kaziczku – powtarzać będzie mama, jakby się witała, w zupełnym dzieci milczeniu.
Z ulicy Ordynackiej, z domu babki, jechało się ustaloną trasą: Nowym Światem, przy pomniku Kopernika i kościele Świętego Krzyża, Krakowskim Przedmieściem aż do ulicy Królewskiej, potem mijało się pałac Saski, wjeżdżało na ulicę Wierzbową z widokiem na cukiernię Lardellego, gdzie lody dawali w kształcie pomarańczy, i dalej przez plac Teatralny, ulicą Bielańską z masywnym gmachem Banku Polskiego, za którym – co należy odnotować – zaczynało się już inne miasto, _ichnie_.
Dla Huberta widok tej dzielnicy był za każdym razem fascynujący. Odczuwał to jako skok między tym, co codzienne i zwyczajne, a niesamowitym, zupełnie egzotycznym światem. Obserwował zachwycony i niespokojny.
– Nalewki – obwieszczała ciotka Jadwiga.
Ciotka Izabela dotykała ręki Huberta, podnosiła mu kołnierz płaszczyka.
Ulica prowadziła wzdłuż muru więzienia w dawnym Arsenale. Przejeżdżali tak blisko ślepej ściany, że można było wyciągnąć rękę i dotknąć. Nikt jednak tego nie robił. Było to miejsce piekielne. Nie przez ludność tu mieszkającą, chociaż czarne płaszcze, spodnie wpuszczone w wysokie buty i białe brody mężczyzn sprawiały wrażenie miejsca zawieszonego między rzeczywistością a czymś ze świata magii. Niektórzy dostojni starcy nosili na głowach wielkie jak miednice lisie czapy. Hubert bardzo chciał dotknąć którejś z nich, ale ciotki nie pozwoliłyby mu na to za żadne skarby. Tak samo jak ciągnąć za brody czy długie anglezy, co praktykował w domu z wujkami. To było tu wykluczone.
Piekło brało się z chaosu. Masa tramwajów, samochodów, dorożek, konnych platform i wózków ręcznych tłoczyła się wszędzie. Mieszały się tu zapachy zwierząt, zatęchłych ubrań, ale też kawy, pieprzu, rozmarynu i wanilii. Dochodziły do tego pokrzykiwania, trąbki, dudnienie butów, hałas kół i stukot podków na wyboistym bruku. Ktoś śpiewał, ktoś na czymś grał. Niektórzy pędzili na złamanie karku, a inni rozmawiali spokojnie, szeptem.
Pośród tłumów kręcących się jak w szalonym kołowrotku porozkładali się handlarze starzyzną, drobizną, wszystkim, co można było sobie wyobrazić, a co szło za grosze. Niektórzy cały swój towar trzymali po prostu w ręku albo w niewielkich pudełkach zawieszonych na sznurkach na szyi. Inni rozkładali walizki, z których wyglądały w nieładzie zawiniątka różnych towarów, chusty, sznurki, sznurowadła. W końcu byli też ci, którzy przynosili swoje towary i wysypywali je w rozwarte czasze odwróconych rączką do góry parasoli. Hubert próbował potem w domu postępować podobnie z dużym, czarnym parasolem ojca. Nie miał jednak specjalnie towarów na sprzedaż ani też – pominąwszy Wandzię – chętnych klientów. Zwłaszcza z pieniędzmi.
Nagle na stopień dorożki wskoczył Żydziak ze swoim towarem. Był to chłopiec w czapce warszawskiej, spod której wyglądały korkociągi. Sprzedawał kordonek na hafty. Czerwony i niebieski, małe kłębuszki. Ale sprzedać nie zdążył, bo Wikcia zdzieliła go po łbie miotełką, którą wiozła do drapania grobów. Chłopiec odpadł od dorożki, ale stanął na nogach i niezrażony niepowodzeniem, ukłonił się nisko państwu.
– A to fircyk – zaśmiała się ciotka i rzuciła grosik na bruk.
Na chodnikach przy Powązkach żebracy śpiewali żebracze piosenki, modlili się i wyciągali ręce. Metody zwracania na siebie uwagi mieli różne, ale jeden cel: interes. Konkurencja była ogromna, każdy chciał coś zarobić, coś wyskrobać od bogatszych, jakoś ten dzień zapisać na plus. Chłopcy śpiewali swe pieśni, zawodzili i krzyczeli w języku połamanym, niesąsiedzkim, koślawym. A jeszcze, co szło ze sobą w parze, na głosy żebracze nakładały się tam nawoływania handlarzy, a na nie z kolei – napisy na szyldach, pokraczne, jakby orientalne, zupełnie obce. Bardzo piękne było to wszystko, co przychodziło raz, dwa razy w roku, co łączyło się ze świętem. I chociaż zimno, Hubert nigdy nie darowałby sobie, gdyby nie wziął udziału w tej niedalekiej podróży do tego tak zupełnie innego świata.
A potem nad grobami: _podaj_, _przytrzymaj_, _odsuń_.
I jeszcze: _zapal_, _zgaś_, _wsadź do wazonu_.
Wszystko w zgodzie z zamyśloną dawno kompozycją ciotek Jagi i Izy. Poprawiało się jeszcze po babach cmentarnych, przesypywało piasek na alejce, robiło miejsce, niejako dla gości. A rodzina była liczna. Ze strony Hubertowego dziadka, który miał czterech braci i dwie siostry, a wszystkich pożenionych i poślubionych, z liczną progeniturą, co sprawiało, że rozróżniało się ich podług adresów, liczyło się tych z Żurawiej, stryjenkę Martę, wdowę z córkami: Wacką, Ireną, Anielą, Aliną i Haliną; tych z Tamki, stryja Antoniego i stryjenkę Sabinę wraz z córkami: Haliną i Sabą; tych z Kruczej, stryja Mundka i stryjenkę Cechę z dziećmi: Januszem, Maciejem, Hanią i Marylą, a jeszcze stryjenkę Adelę, wdowę po Wiktorze, bezdzietną (i z dużym biustem) oraz ciotkę Julię, wdowę z dziećmi, wnukami i prawnukami. Na końcu szła najmłodsza ciotka – Olimpia, zamężna z bratem stryjenki Cechy, wujem Stachem.
Małżeństwa między kuzynami powodowały różne zabawne sytuacje, jak wtedy, gdy bratowa babki Huberta zwracała się do niej per „stryjenko”, co babkę denerwowało, bo były w równym wieku. Pomimo niewielkich niesnasek i zduszonych nerwów nastawał w końcu teatr powitań: uściski, ucałowania, poklepywania, plotki, rozmowy, zaproszenia jednych do drugich. Oglądało się po kolei wszystkich kuzynów, kuzynki, ciotki, wujków i szczególnie najmłodszy narybek. W tym Wandzię i Huberta. Odpowiadał, zmęczony i znudzony, ile ma lat, że chodzi już, owszem, do szkoły, że ma miłych kolegów i ładne koleżanki, że nie miałby nic przeciwko braciszkowi, ale że już jest siostra, _to po co?_ Znosił też przytulania nieustanne i całusy – te pachnące tytoniem wujków, kłujących go wąsami (wielce przyjemne) i te ciotek pachnących wodą Guerlain, której aura mieszała się niekiedy z zapachem naftaliny.
Po alejkach cmentarnych biegały wiewiórki, wielka atrakcja dla dzieci, którym jednak nie wolno było ich gonić. Przykazane było, że miały stać przy rodzicach, przy dziadkach, przy grobach grzecznie, cicho i z manierami. Niektóre z nich, jak Hubert, ukrywały po kieszeniach kilka orzechów, które rzucały ukradkiem w liście przy drzewach, żeby wiewiórki – lub inne tajemnicze zwierzęta parkowe (bo cmentarz to ostatecznie jest park) – polowały na nie, uganiały się, chwytały i uciekały spłoszone. Wielka to była radość, ale cicha, bo każde naruszenie obrządkowej rutyny kończyło się szturchańcem i gorzkim słowem.
– Zobaczysz, pójdziesz spać bez kolacji – mówiła mama, która jednak chuchała przy tym w zmarznięte dłonie syna, tak że ten wiedział, że to tylko słowa.
Czasem zza chmur wyglądało słońce, wiał delikatnie wiatr, zakropiło deszczem, ale słabo. Hubert chciał siku, potem pić, był głodny, bolały go nogi. Wszystko się mu przykrzyło, nudziło. Policzki miał już zaróżowione, co cieszyło ciotki, dłonie zmarznięte, co martwiło matkę i Jadzię. Chciał do domu, czemu sprzyjał ojciec, ale po cichu.
To babka, najstarsza ze wszystkich, nestorka i _dominatrix_, decydowała w końcu – i tylko ona miała ten przywilej – że można się rozejść, wrócić do siebie. Że można pozostawić zmarłych w spokoju.
– Dziecko musi wracać, dziecko jest zmęczone – obwieszczała.
Zaczynało się nowe krzątanie, podpalanie i gaszenie, zbieranie i układanie – na odchodne. A jeszcze ostatnia świeca, ostatni pacierz i _Zdrowaś Mario_ za żyjących. Zbliżała się przedwieczorna szarówka, widać było, jak pięknie płoną świece. W tej właśnie godzinie zbliżającego się mroku – gdy Hubert skłonny był do tego, by pozostać jeszcze wśród grobów, bo chciałby podziwiać wieczorne iluminacje – wtedy właśnie trzeba było ostatecznie iść.
Podjeżdżały już dorożki, wracali. W drodze do bramy Świętej Honoraty, między drzewami, między mogiłami, w zagubionej alejce dostrzegał jeszcze Czarnego Anioła – gigantyczną rzeźbę. Anioł – w opowieści Huberta – rozrzucał dookoła kwiaty maku, symbol wiecznego snu.
Wszystko było z kamienia, a żywe.Kopiec
Michał z matką leżą w kopcu.
Kopiec jest z ziemniaków. Zamykany w komórce na kłódkę. Nisko nad ziemią, chroni przed zimnem, ciepłem, światłem, zgnilizną, deszczem i innymi niedogodnościami losu.
Na przykład przed śmiercią.
Pod kopcem z ziemniaków leży się na płasko przez cały dzień i przez całą noc. Leżą: chłopiec lat sześć i jego matka. Jest cicho i ciemno. Rozmowy nie występują. Występuje strach i przerażenie oraz sen.
Rano i wieczorem idzie się za fizjologią. Przychodzi panna Natka i wypuszcza. Panna Natka przychodzi, jak jest _jeszcze_ ciemno i jak _już_ jest ciemno. Poza tym nie przychodzi nikt. Potrzeby jednak trzeba wykonać, więc Michał odmierza możliwości czasowo.
W ciągu dnia nie myśli specjalnie o niczym. Śpi właściwie na okrągło. Wszystko jest jak sen, a sny – jeśli są – zapadają w pamięć na przyszłość.
Osiemdziesiąt lat później powracają.
Oczywiście, że budzi się z krzykiem.
Kopiec.
Matka.
Ziemniaki.
Wojna.
Niemcy.
Panna Natka.
Ale bywają też sny odmienne.
O chłopcach!
Senni chłopcy przychodzą bez względu na wiek.
Sny o chłopcach nie są z kopca. Są z potem, z po wszystkim, z po.
Tymczasem wszystko jest jeszcze wtedy.
Kopiec na zewnątrz i grudzień.
Pogoda nie sprzyja. Czas się dłuży. Słoma gniecie. Ziemniaki gniotą.
Ciemno. Czy dzień, czy noc – nie widać, bo kopiec.
Jak lisia nora.
Ogień
U nas Wielkanoc, a u nich Pesach.
Ale chyba nikt nie obchodził. Chociaż była miłość w getcie, to i Pesach było. Wszystko było, i nie ma na to zrozumienia, jak możliwe.
W całym mieście panował ruch wielki i nerwy. Jak święta, to święta.
Jakoś tak po południu coś tam po szopach zaczęli szeptać.
– Tu Wiera Gran. Jutro będzie akcja.
Na Nalewkach posiedzenie prawie nieformalne. Bo wszyscy jednak między świętem a nieświętem.
– No dobrze, jeśli jutro będzie akcja, to kto z nas przeżyje? – odezwała się Celina i po chwili dodała: – Marek, ty na pewno wiesz.
Marek wyciągnął rękę i palcem pokazał:
– Ty tak, ty tak, ty nie, ty nie.
Z głupoty pokazał. Pokazał, bo jakby nie pokazał, toby było zupełnie to samo.
A wieczorem – pierwszy seder. Jeszcze cicho. Rabin z ulicy Majzelsa wyciągnął wytworną zastawę, białe obrusy i zrobił prawdziwy stół świąteczny. Nie na długo jednak. Gruchnęło, że się zaczyna. Rabin zapakował wszystko i przeniósł do schronu.
– I tam się odbył uroczysty seder. Tak opowiadali i to weszło do legendy getta, ale czy to prawda, nie wiadomo. Bo nikt z nas tego nie widział.
Rano jeszcze zimno. Niby wiosna, ale rośnie słabo.
Można pospać, strzały daleko i ogień na innej ulicy. Wszystko za rogiem, dom stoi, ludzie posapują ze snu, jeszcze wszystko normalnie, jak to za murem.
Idzie nieuchronne, a ludzie już wiedzą.
Co mają robić?
Śpią, bo rano.
Dzień szybko minął. Strzelali salwami, a potem zaczęli palić.
„Ale buzuje”, mówili za murem.
Czyli u nas.
Brydż
Szesnastoletni Hubert patrzy na czerwone niebo nad miastem.
To getto sobie płonie.
Getto płonie, a Hubert patrzy. Inne ma w sercu rozterki.
Ojciec za ścianą. Matka za ścianą. Siostra obok.
Normalna rodzina.
– Matkę – wspomina Hubert – getto bardzo interesowało, brała mnie za rękę i tam chodziła. Ale była zupełnie obojętna. Wiedziała, co się tam dzieje. Patrzyła i mówiła: „Jakie fortuny tam się palą!”.
Mieszkanie znajduje się przy Filtrach na starej Ochocie, blisko Śródmieścia, z dobrą komunikacją i pięknym widokiem.
Za dnia parę kroków i jest na kompletach.
Albo do parku na spacer.
Albo do kina.
Albo hop do tramwaju i pod samo getto.
Akurat pojawił się nowy bajer warszawski – wyskoczyć z tramwaju na zakręcie, przy sile odśrodkowej większej niż prędkość pojazdu, i stanąć na chodniku nieruchomo, na prostych nogach.
Takie to były wojenne mistrzostwa świata polskich chłopców z Warszawy.
Chłopcy żydowscy z Warszawy mieli inne mistrzostwa. Też ładne.
No więc nie śpi. Patrzy w okno, potajemnie myśli o chłopcach. O tych zza muru może mniej, chociaż to oni w przyszłości będą mu torować drogę przez świat. Na oku ma teraz kilku kolegów tutejszych, też nic pewnego, ale kusi.
Najbardziej kusi Waldemar z kompletów. Chociaż akurat jest rozstanie i nostalgia. Więc Hubert patrzy w okno.
Tu nostalgia, a tam płonie.
Wszystko razem idzie.
W salonie ojciec szykuje szkło, bierze pod światło i stawia na stół. Matka przeciera talerze. Rozkładają zielone obrusy. Na obrusach serwetki haftowane, nowa moda. W kuchni dochodzi ciepłe, a zimne już na paterach. Służąca krząta się, rękawy podwija – kroi, przekłada, bajeruje listkiem albo ziarenkiem.
Przyjdą goście.
Będzie brydż.
Wódka wielkanocna
Polak pije, bo musi.
A czy to Żyd, czy nasz – bez znaczenia. Wódki starczy dla wszystkich.
– To jest charakterystyczny błąd w języku polskim – mówi Michał – że na tę mocną żydowską wódkę mówi się „pejsachówka”, a ona się nazywa „pesachówka”. Od Wielkanocy, a nie od tych tak zwanych grajcarków.
Taką ma dziś wiedzę na tematy związane z piciem. Jeśli chodzi o tematy żydowskie, wiedzę ma znacznie szerszą, też nabytą, a to za sprawą historii, w której się znalazł i która powiedziała mu, kim jest i że to źle.
Najpierw były rozmowy.
W domu, po cichu, wszędzie szeptem: getto, getto. Michał był dzieckiem rozgarniętym, więc wyobraził sobie: no dobrze, przyjedzie wielki powóz, wielopiętrowy, i to będzie to getto. My do tego powozu wsiądziemy, konie nas powiozą ku przygodzie. Będzie ciekawie i zabawnie!
A czy to w ogóle możliwe?
Tak brać z wyobraźni, z niczego właściwie, z języka i podsłuchanych słów wywodzić, co będzie, a co zaraz przestanie być.
Wszystko możliwe.
Michał o tym wie, szybko się przekonał. Dlatego nie strzępi języka, nie rozwleka opowieści, woli konkrety i gramatyczno-ortograficzne zasady komunikacji językowej, z której wynika coś, a nie cokolwiek. Odpowiada krótko, nie tworzy metafor, pastwi się nad faktem. Krępuje się zająć komuś czas. Woli posiedzieć wśród książek, popisać, poczytać, zastanowić się na poważnie, na smutno, na raz i na zawsze, a nie latać z jęzorem i pleść to-tamto-owo. Korzysta z wiedzy, z doświadczenia, z pamięci, którą eksploruje z uwagą i z lękiem. Nie dodaje zbędnej kropki ani przecinka, wszystko czyta, układa, definiuje.
Jak z encyklopedii.
– Do piątego roku życia miałem doskonałe dzieciństwo. Potem zrozumiałem, że jestem Żydem. Wtedy poczułem wielki strach.
No więc przyjechał ogromny powóz zaprzęgnięty w kilkanaście koni, wielopiętrowy, z kilkoma pokładami i miejscem, na co tylko chcesz.
I powiózł ich wszystkich do przygody.
Nigdy
Nigdy się nie poznali.
Ani wtedy, ani dziś – zupełnie sobie obcy.
A między nimi – inni. Tak samo obcy i tak samo nasi.
Ich losy zupełnie odmienne, odległe, a jednak – równoległe.
Złączone historią.
Wspólne i obce.
Polskie i żydowskie.
A jeszcze – homoseksualne.
Krysia
Do Treblinki nie pojechała. Do pociągu nie wsiadła.
Ukryły się z ciotką u ludzi, na Filtrowej, skąd getto jak na dłoni. Lokal był kilkupokojowy, z Żydami po kątach i Polką na czatach. Ludzie wiedzieli, że Krysia z ciotką to Żydówki, ale problemu nie robili, po cichu przyzwalali i dlatego, jak tam płonęło, to mogły sobie nawet popatrzeć.
A dziś: Sopot piękny jesienią. Ulica, przy której znajduje się mieszkanie Krystyny, bardzo spokojna. Zupełnie nieturystyczna, ładna i osobna. Dziesiąta rano. Piękna niedziela. Leniwie i cicho.
Jest tutaj sama, samiutka. Nie ma już przy niej tamtej, która znalazła ją w życiu i wzięła za swoją. Nie ma już dzieci, które rozjechały się po świecie. Nie ma męża, który nie żyje. Czasem wpadnie jakaś gazeta zrobić wywiad na szybko. Czasem jeszcze sąsiadka, dobra kobieta, w drodze do kościoła podrzuci psa. Poza tym już nic wielkiego, trochę zdjęć.
Siedzimy w kuchni, przy dużym stole ustawionym prostopadle do okna wychodzącego na podwórze. Kuchnia pomalowana jest na biało-niebiesko, w kolory Izraela. Za oknem widać świerk i dużą akację, która zasłania światło, więc w mieszkaniu jest chłodno i ciemno. Ale to nic nie szkodzi, można zapalić sztuczne, nawet lepsze.
Krystyna jest ubrana w gruby jasnozielony sweter, na to bordowy polar. Ma całkowicie siwe, falowane włosy. Jest bardzo niska, wzrostem przypomina nastoletnią dziewczynkę. Najbardziej charakterystyczne są jednak jej oczy. Małe i intensywnie niebieskie.
Zupełnie dobre.
Ona cała – całkiem dobra.
Nie rozpoznasz, że Żydówka.
Nie rozpoznasz, że lesbijka.
Zupełnie zwyczajna. Zupełnie, jak każdy.
Siedzi. Mówi. Opowiada.
Pokazuje zdjęcia i papiery.
– Czego się pan napije?
– Obojętnie.
– Ale proszę powiedzieć: kawy, herbaty, wódki?
I wiem już, że mam do czynienia z konkretnym człowiekiem.
– Myśmy tam miały bliskich. Stałyśmy wszystkie przy oknie i razem rozpaczałyśmy. Łzy same leciały. Tej chwili nie zapomnę nigdy. Wiedziałyśmy, że tam palą się ludzie. Moja ciotka, moja kuzynka, z którą się bawiłam, jej brat. Myśmy nie mogły się powstrzymać. Polka też płakała.
Dobra kobieta.
Żydóweczka
O. był sąsiadem Huberta z Filtrów.
Jeśli mowa o chłopcach, to jeszcze wtedy nie myślał. Najważniejsze było, żeby przeżyć.
A ten polski antysemityzm, uważa O., to jest całkiem nieprawda.
Do nich przychodziła na przykład Żydóweczka. Mama mówiła do niej „Salcia”, ale wtedy każda była Salcia. Dziewczynka ukrywała się gdzieś w budynku, dokładnie nie wiadomo, na którym piętrze i w czyim mieszkaniu.
– Ale przychodziła często. Nieduża była. Siadała na progu i chciała jeść.
Ogólnie było ciężko. Matce O. Niemcy w czasie łapanki cztery zęby wybili, a ojca tak skopali, że miał jądra całe sine.
Ale Salci już wtedy nie było.
Może wróciła do schowka?
– Ee, chyba nie.
Święto wiosny
Stoimy w oknie sypialni Huberta.
Na balkonie piwonie, petunie i werbena.
Pod nami tramwaj za tramwajem, a na horyzoncie warszawski Manhattan.
– Tu było świetnie widać, jak getto płonie.
Na drugi dzień wiatr się zerwał akurat w tę stronę. Przylatywały więc kawałeczki popalonych książek i innych papierów. Ogień z płonących domów żydowskich wzniecał je w górę i ulatywały daleko, aż pod dom Huberta.
Nie było jeszcze perspektywy z wieżowcami. Miasto inne tu było. Same Filtry, piękne ogrody, cis i kasztanowiec, wieża ciśnień. W dalszej perspektywie jeszcze kościół Świętego Augustyna. I już, nic więcej.
W pokoju Huberta na półce między książkami dojrzewają pomidory. A może się suszą? Przygotowane do spożycia na teraz lub później. Pięknie wyglądają wśród książek. Jak sztuczne.
Hubert ma w słowach rozmach. W życiu widział wszystko i wszystkim potrafił się cieszyć. Zostało mu tego zachwytu we wspomnieniach, w pamięci, i mówi jak z obrazka, mówi pełnymi zdaniami, plecie od A do Z, rozwidla i kojarzy jedno z drugim. Z doskonałej pamięci – doskonałe historie, filmowe, przepełnione detalem, lubieżne. Obrazy pełne, choć z puzzli, z kawałków tworzące całość. Często pozbawione chronologii i wielowątkowe. Ale jednak układające się w jedną, spójną metaforę. W niejedno życie.
– W każdym razie oni, ci Żydzi, byli bardziej zbliżeni do kultury niemieckiej i na przykład w pamiętnikach profesora Hirszfelda jest takie zdanie: „wielką miłością Żydów były Niemcy, niestety ta miłość nie była odwzajemniona”.
A skąd wiadomo, że Żyd, jeśli wygląda zwyczajnie?
– Takie uczulenie – mówi Hubert.
Skrawki papierów przylatywały pod dom, trzeba było je za dnia zamiatać i zbierać na kupkę na dziedzińcu kamienicy. Ze skrawków tych nic nie dawało się już odczytać, tylko poszczególne literki, słowa nie nasze, całkiem obce.
– Życie trwało zupełnie normalnie. Tramwaje jeździły pod samym gettem. To wybuchło w Wielki Piątek. Przez całą okupację były wydawane biuletyny, prasa kieszonkowa, gazetki. Jak cię złapali, to mogli zabrać na Pawiak i potem wysłać do jakiegoś obozu. Ale te gazetki się podawało. Wszyscy się znali. Nikt wśród naszych znajomych nie był donosicielem. Jak getto było zamknięte, to tutaj przychodziły dzieci. To było okropne, bo to taka najgorsza nędza, te małe Żydziaki.
Żydowskie dzieci przychodziły całymi chmarami.
Pięcioletnie, sześcioletnie, takie, które zdołały się przecisnąć przez otwór ściekowy w murze. Wyślizgały ten otwór tak bardzo, że aż się błyszczał. Dlatego zamiast „_Jude_” mówili też na nich, że koty.
Leciały potem na miasto, jakimiś bramami, cieniami, podkurczone, ze złym wyglądem i bez pacierza, na oślep dosłownie, po zupę, po kawałek chleba, po kilka złotych, które zanosiły z powrotem.
Do domu.
– Były jak małe zwierzątka, wygłodniałe i dzikie.
Przychodziły brudne i zawszone. Mama Huberta wynosiła im jedzenie na schody. Jadły, a potem znikały. Zamiotło się korytarz, przemyło czystą wodą i już.
Jakby ich wcale nie było.
– Najgorsza nędza Żydziaków, że nie mówiły po polsku. Tych z wyglądem albo chociaż cywilizowanych, spolonizowanych, które chodziły do polskiej szkoły, to się jeszcze jakoś uratować dawało. A tamte mówiły w jidyszu i uczęszczały do jesziwy.
I dlatego poszły do ognia.
Getto płonęło i płonęło, jakby nie chciało zgasnąć. Niemcy palili domy, nawet jak już tamci zupełnie zniknęli.
A potem jeszcze te resztki burzyli.
I została pustynia.
Na środku tej pustyni z pyłu i gruzu stała wieża kościoła Świętego Augustyna.
Właściwie to nie wiadomo po co.
Karesy
Niekiedy przychodzi z pamięci widok.
– W tym dymie paliły się ich biblioteki, leciały przez całe Filtry kawałki papieru. Wszystkie te książki były po niemiecku. Pamiętam, był kawałek, gdzie było napisane: „_und das Tunte von dem blauen Pavillion: jetzt, mein lieber Waldemar, du bist mir sonnenklar_”. Co znaczy: „z niebieskiego pawilonu dochodziły słowa: teraz, mój drogi Waldemarze, jesteś mi jasny jak słońce”. Dla mnie to było przesłanie mistyczne. Bo ja miałem w klasie Waldka.
Na komplety do panien Goldman przychodziły różne dzieciaki z dzielnicy. Wszyscy znali się już przynajmniej z widzenia. W tym czasie, na tych kompletach, Hubert poznał Waldemara, swoją pierwszą miłość największą.
Siedzieli razem w ławce. Waldek był najpiękniejszym chłopcem w całej klasie. Zawsze się taki znajdzie. Ten z ostatniej ławki, ten, który stoi w kącie, ten, który biega najszybciej i którego wszyscy się boją, nawet nauczyciele, ale każdy chce chociaż chwilę ogrzać się w jego świetle. Być kolegą takiego chłopaka znaczy być wybranym.
– I on wybrał sobie mnie. Usiadł przy mnie i, powiedzmy, ściskał za rękę albo jak byliśmy w szortach, to mnie głaskał. Czy ręką, czy ołówkiem, myśmy byli w siebie wczepieni, myśmy trzymali się za rączkę pod stołem, albo żeśmy się masowali, jak mieliśmy krótkie majtki, po wewnętrznej stronie uda.
Hubert z miejsca zakochał się w Waldku.
Nie było siły na odmienne scenariusze.
A wszystko bez słów, w tajemnicy i jednocześnie przy absolutnej świadomości wagi czynów popełnianych ławkowo.
Chociaż nie tylko.
Waldemar bywał w domu Huberta i bawili się razem pod stołem. Zabawa była świetna. Chodziło o to, żeby dziewczyny, które też w tym brały udział, uciekały przed nimi, jako rosyjskie księżne, których bolszewickie zbiry chcą złapać i zniewolić. Tapczan robił za karetę księżnych, a stół za kryjówkę bolszewików.
– One siedziały z lalkami na tapczanie, który był ustawiony na środku pokoju, a my chowaliśmy się pod stołem i tam właśnie były obłapianki. To wszystko w ciemności się odbywało. Potem robiliśmy atak na dziewczyny, a one krzyczały.
Powie ktoś, że zabawa całkiem niewinna, zupełnie nie erotyczna, a jednak – jak się bliżej przypatrzeć – wiele o wszystkim na przyszłość mówiąca.
– To mnie interesowało od zawsze. Ale nie tak jak dziś, że ma trzynaście lat i już z chłopakiem chce i seksu, i wszystkiego. Ja też chciałem, ale się bałem. To były takie niewinne karesy.
W dodatku nietrwałe.
– Historia z Waldemarem skończyła się razem z powstaniem w getcie. Więc jak ten skrawek papieru z tekstem przyleciał, to dla mnie to było przesłanie.
Normalnie kabała.
Murzynki
Obrazy nakładają się na siebie.
Getto, które płonie.
Dymy, czarne niebo.
Kwiecień, piękna pogoda.
Waldemar.
Życie trwało, jakby się nic za murem nie działo.
Wszystko normalnie, brydż, kolacje.
– Jak to sobie teraz przypominam, to nie mam jakiegoś uczucia zgrozy. Tak, jakby nas to zupełnie nie dotyczyło. Była zupełna obojętność. Nawet w mojej rodzinie.
Tutaj walą, a tutaj za ścianą życie zwyczajne, samochody jeżdżą, panie kupują.
– To znaczy nikt im nie życzył, nie cieszył się, że w końcu ta sprawa jest załatwiona innymi rękami, nigdy w domu tego nie słyszałem, ale była zupełna obojętność wobec tej części społeczeństwa. Wina była po obu stronach, bo oni nigdy nie chcieli być tutejsi, szczególnie ci, których nikt nie chciał, ci ortodoksi, ci biedni, no nie było możliwości. Te moje wizyty w getcie to było, jakbym do Afryki pojechał i zobaczył Murzynków. Ja z nimi nie miałem żadnego stosunku, ja się tam bałem.
Podobny
Jeśli chodzi o dzieci żydowskie, Michał radzi poczytać Ludwika Heringa.
Przyznaje, że z getta można było wyjść. Co jest ciekawe semantycznie, bo nie że „uciec”, czy „uwolnić się”, ale właśnie „wyjść”.
Dzień dobry, właśnie wyszedłem z getta.
Michał też wyszedł. A to za sprawą energii ojca, który orientował się w sytuacji oraz miał zdolność racjonalnego myślenia.
– Z mojej rodziny uratowało się dziewięć osób, a to jest bardzo dużo – mówi Michał.
Jak to możliwe?
Bo to nie były osoby „stamtąd”, tylko „stąd”. Zwyczajni Polacy, mieszczanie, dość zamożni, z wyglądem i językiem. Michał podkreśla, że najważniejsze w domu: żadnego żydłaczenia. Po prostu: doskonała, klasyczna polszczyzna.
– Moi dziadkowie na pewno dobrze znali jidysz z dzieciństwa, ale posługiwali się polszczyzną. To była w czasie Zagłady bardzo ważna oznaka, jak kto mówił po polsku.
Dobry wygląd, dobra polszczyzna i szansa była. Bo jeśli nie, to wystarczył niuans, mała niepewność, jakaś zadra na myśleniu.
– To był żydowski idiom wojenny: „bycie podobnym”. Podobnym do Żyda, oczywiście. Tak można było powiedzieć i to wystarczyło.
Na przykład: „Michał jest podobny”.
Zapraszamy do getta.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
1.
Zob. Marek Edelman, _I_ _była miłość w getcie_, wysłuchała i zapisała Paula Sawicka, Warszawa: Świat Książki, 2009, s. 107–109.
2.
Zob. Ludwik Hering, _Ślady_, Warszawa: Czarna Owca, 2011, s. 34.
3.
Zob. Michał Głowiński, _Czarne sezony_, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2002, s. 9.
4.
Krystyna zmarła w grudniu 2023 roku.