- nowość
- promocja
- W empik go
Dziwny wypadek. Tom 16. Komisarz Oczko - ebook
Dziwny wypadek. Tom 16. Komisarz Oczko - ebook
W ponury listopadowy poranek w przydrożnym rowie zostają odkryte zwłoki mężczyzny. Ofiara to Cezary Buczkowski, emerytowany policjant. Początkowo śledczy zakładają, że doszło do potrącenia, a sprawca uciekł z miejsca wypadku, nie udzielając ofierze pomocy. Jednak analiza ostatnich godzin życia Buczkowskiego ujawnia, że był on przez kogoś śledzony oraz grożono mu śmiercią. Te odkrycia sprawiają, że komisarz Oczko zaczyna mieć wątpliwości, czy to na pewno był wypadek.
To cykl opowiadań kryminalno-sensacyjnych, których akcja rozgrywa się na Pomorzu. Polecamy kolejne części o śledztwach komisarza Oczko i również cykl o komisarzu Andrzeju Papaji i cykl o detektywce Róży Wielopolskiej.
Tomasz Wandzel – Autor, który ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Jest wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Zawodowo pracuje jako copywriter.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67978-19-4 |
Rozmiar pliku: | 596 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostry, świdrujący dźwięk budzika w brutalny sposób przerwał sen Cezarego Buczkowskiego. Mężczyzna zaklął pod nosem, po omacku odszukał kanciaste urządzenie, pamiętające czasy Związku Radzieckiego, i mocno wcisnął duży okrągły guzik. Hałas umilkł, a w pokoju znowu zapanowała błoga cisza. Budzik był prezentem od wujka chrzestnego z okazji pierwszej komunii świętej. Choć od tamtego dnia minęło prawie czterdzieści lat, sprzęt wciąż działał. Gdyby nie on, Cezary wiele razy zaspałby do szkoły, a później, gdy dorósł, również do pracy. Jednak teraz, kiedy przeszedł na emeryturę, nie musiał go używać, a mimo to odczuwał do niego coś w rodzaju przywiązania, które nie pozwalało wyrzucić starego wiernego druha na śmietnik.
Buczkowski przeciągnął się, odrzucił kołdrę i usiadł na łóżku. Po chwili wstał, wolno podszedł do okna i odsłonił roletę.
– O ja pierdolę – ponownie zaklął, ale tym razem już znacznie głośniej. Patrząc na owocowe drzewa, których ogołocone z liści gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu, nie mógł uwierzyć, że przez noc napadało go aż tyle. Jeszcze wczoraj świat był ponury, a wystarczyło kilka godzin, aby wszystkie brudy świata pokrył biały, niewinnie wyglądający puch. W lesku, gdzie Buczkowski spędził ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, uznałby to za coś normalnego. Opuszczając Bieszczady i wracając nad morze, skąd pochodził, liczył na bardziej przyjazny klimat.
Mamy dopiero końcówkę listopada, a za oknem jakby był styczeń – pomyślał, przechodząc do kuchni, w której również odsłonił rolety. Następnie uruchomił elektryczny czajnik i czekając, aż woda zacznie bulgotać, sięgnął po leżący na kuchennym stole smartfon. Odszukał w kontaktach właściwy numer i zapatrzony w jasny prostokąt okna czekał, aż prawie tysiąc kilometrów dalej ktoś odbierze dzwoniący telefon.
– Komisarz Jadwiga Czabak – usłyszał w słuchawce zaspany kobiecy głos.
– Cześć Jadzia, z tej strony Buczkowski.
– Czarek, czy ty nie masz serca?
– Mam, ale jest cholernie twarde.
– A myślałam, że emerytura choć trochę cię zmiękczy.
– Jadźka, dobrze wiesz, że nawet jakbyś kamień do wrzątku wrzuciła, to się nie rozgotuje, co najwyżej będzie tylko piekielnie gorący, ale nadal twardy.
– Pięknie powiedziane, ale chyba nie dzwonisz o siódmej rano, aby karmić mnie swoimi filozoficznymi przemyśleniami?
– Dzisiaj w nocy spadł pierwszy śnieg. Tak na oko jakieś dwadzieścia centymetrów – zakomunikował Buczkowski, próbując na podstawie pni drzew oszacować grubość śnieżnej pokrywy.
– No nie wierzę! Budzisz mnie tylko po to, aby poinformować, że do jakiejś wsi pod Lęborkiem zawitała zima?
– Nie pod Lęborkiem, tylko Wejherowem – poprawił – a mój telefon jest spełnieniem twojej prośby.
– Jakiej znowu prośby? Co ty, kurwa, bredzisz? – zaklęła rozmówczyni.
– Kiedy opuszczałem Lesko, poprosiłaś, abym powiadomił cię, gdy nad morzem spadnie śnieg.
– Tak, pamiętam – niechętnie przyznała Czabak – tylko nie sądziłam, że potraktujesz to tak cholernie poważnie. Gdybym wiedziała, poradziłabym ci, abyś wyprowadził się na Majorkę, Sycylię albo jakąś grecką wyspę i zadzwonił, gdy tam zawita pani zima.
– Wtedy nie mielibyśmy okazji tak szybko porozmawiać.
– Dobrze wiesz, że nie przepadam za klimatem śródziemnomorskim. Południe Europy jest dla mnie zdecydowanie za ciepłe.
– W takim razie nie narzekaj, tylko idź ulep bałwana, odśnież podjazd albo powieś na gałązce plasterek słoniny dla wróbelków.
– Wielkie dzięki za dobre rady cioci Jadzi. Na pewno któraś z nich doczeka się realizacji – zapewnił Buczkowski, wsypując do szklanki dwie czubate łyżeczki kawy.
– Skoro już jesteśmy przy dobrych radach, to tak na wszelki wypadek rozglądaj się uważnie, bo Kozak od dwóch tygodni jest na wolności.
Nowina zaskoczyła Cezarego równie mocno, jak nocne opady śniegu, a może nawet bardziej.
– Chcesz mi powiedzieć, że skurwiel zwiał?
– Gorzej, wyszedł na warunkowe za dobre sprawowanie.
– Jak to wyszedł, przecież dostał dychę?
– Widocznie po czterech latach sąd uznał, że skazany zachowuje się wzorowo, resocjalizacja zadziałała i mimo recydywy facet może powrócić na łono społeczeństwa – zadrwiła Czabak. – A mówiąc serio, podejrzewamy, że ktoś na odpowiednim stołku dostał w łapę, ale jak sam doskonale wiesz, same przypuszczenia nie wystarczą do postawienia zarzutów, a dowodów brak.
Słuchając wywodu swojej dawnej szefowej, Buczkowski zalał kawę wrzątkiem, zapalił papierosa, usiadł przy stole i zamyślił się nad swoją sytuacją. Czy Adam Kozakiewicz, bardziej znany jako Kozak, stanowił realne zagrożenie? Tego Cezary nie mógł wykluczyć. Mężczyzna trudnił się najbardziej ohydną formą przemytu. Werbował naiwne kobiety z Ukrainy do pracy w polskich restauracjach, a gdy te przekraczały granicę, zabierał im paszporty i wywoził do niemieckich, holenderskich i belgijskich burdeli. Przed trzema laty Buczkowski dostał cynk od informatora. Znając adres, zorganizował nalot na dom, w którym Kozak przetrzymywał cztery młode Ukrainki. Dziewczyny szczęśliwie wróciły do Lwowa, skąd pochodziły, a Kozakiewicz trafił na dziesięć lat do celi. Tyle że po odbyciu mniej niż połowy kary cieszył się wolnością i to w majestacie prawa.
– Wiecie, co Kozak teraz porabia?
– Trudno powiedzieć. Pewne jest, że nie ma go w Lesku.
– Czyli dla was to dobrze, ale dla mnie już gorzej.
– Tak bym tego nie ujęła. Po prostu czasami obejrzyj się za siebie, uważaj na przejściach dla pieszych, a na peronie kolejowym nie stawaj zbyt blisko krawędzi. Szczerze mówiąc, wątpię, aby facetowi chciało się uganiać po Polsce w poszukiwaniu jakiegoś tam gliniarza – rzuciła Czabak, próbując zbagatelizować swoje ostrzeżenie.
– Kiedy pomagałem mu wsiąść do radiowozu, grzecznie podziękował i obiecał, że gdy spotkamy się następnym razem, to obetnie mi jaja i wsadzi w gardło, abym się nimi udusił – przypomniał Buczkowski i dziękując za informację, zakończył połączenie.
Przez kolejną godzinę sączył kawę, która z czasem zupełnie ostygła, palił papierosa za papierosem, a jednocześnie rozważał, czy jest się czym przejmować. O tym, że wyjechał na wybrzeże, wiedziało jedynie kilka osób. Dokładny adres znały zaledwie dwie z nich, więc teoretycznie szanse, że Kozak odkryje miejsce jego pobytu, były niewielkie. Jednak Cezary doskonale wiedział, że dla chcącego nic trudnego. Skoro gość potrafił załatwić sobie zwolnienie warunkowe, to i z ustaleniem adresu faceta, który zafundował mu kilkuletnią odsiadkę, też sobie poradzi. Co prawda przez ostatnie kilkanaście dni nie wydarzyło się nic, co Buczkowski uznałby za podejrzane, ale też nie analizował wtedy otoczenia pod kątem ewentualnego ataku, więc mógł przeoczyć jakieś sygnały. Poza tym, jeżeli Kozak rzeczywiście planował zemstę, to na pewno robił to w tajemnicy.
Gdy w szklance została już tylko warstwa fusów, a ostatni papieros z paczki skończył swój żywot w popielniczce, Cezary doszedł do wniosku, że jeśli chce za kilka miesięcy zdmuchnąć pięćdziesiąt świeczek na torcie, musi znowu zachowywać się jak gliniarz, a nie emeryt. Odśnieżając podwórko, dyskretnie lustrował okolicę, ale nie zauważył niczego dziwnego. Żadnych zaparkowanych na poboczu samochodów, żadnych nieznanych osobników, udających spacerowiczów. Życie we wsi toczyło się zwykłym leniwym rytmem. To oczywiście mogły być tylko pozory, bo Cezary doskonale wiedział, że zagrożenie mogło czaić się tuż za rogiem, ale póki co Buczkowski go nie dostrzegał. Mimo wszystko tak na wszelki wypadek, gdy skończył odśnieżać, pojechał do Wejherowa, kupił zestaw monitoringu składający się z czterech miniaturowych kamer i całe popołudnie spędził na zamienianiu swojego niewielkiego, odziedziczonego po rodzicach domku w twierdzę. Nigdy nie miał smykałki do technologicznych nowinek, więc nim skończył, stary zegar z kukułką, wiszący nad kuchennym stołem, oznajmił piątą po południu, a raczej wieczorem, bo za oknem panowała już ciemność. Zadowolony uruchomił aplikację, sprawdził, czy wszystko działa, a gdy na ekranie zobaczył obraz z kamer zainstalowanych wokół budynku, pogratulował sobie w duchu dobrze wykonanej roboty, a przede wszystkim tego, że zaufał sprzedawcy. Sprzęt polecony przez młodego bruneta w okularach naprawdę był wart czterech tysięcy. Nawet teraz Cezary doskonale widział ośnieżone drzewa rosnące w niewielkim sadzie za domem. Kiedy zakończył testowanie monitoringu, wysłał SMS-a do Ewy, z którą od trzech miesięcy miał romans. Łączył ich głównie seks, ale poza nim lubili swoje towarzystwo. Sporo rozmawiali, gustowali w podobnej muzyce i na wiele spraw mieli zbliżone poglądy. Jednak oboje zdawali sobie sprawę, że jest to znajomość bez przyszłości. Może dlatego nie przeszkadzało jej, że Cezary był od niej starszy o prawie piętnaście lat, a jemu, że Ewa miała męża. Układ był jasny, więc nie zamierzali burzyć swoich światów i budować jednego wspólnego.
Dzisiaj nie możemy się spotkać. Michał wrócił z trasy wcześniej, niż zapowiadał. Wiadomość od kochanki nie zdziwiła Czarka. Facet, któremu przyprawiał rogi, był kierowcą TIR-a i czasami nawet dwa tygodnie jeździł po Europie. Zdarzały się jednak sytuacje, gdy wracał wcześniej i wtedy zaplanowane już schadzki trzeba było przekładać w czasie.
W takim razie czekam na wiadomość – odpisał i nie mając lepszego pomysłu na nadchodzący wieczór, postanowił spędzić go w jednym z wejherowskich pubów. Włożył ulubioną skórzaną kurtkę, grubą wełnianą czapkę, zamszowe rękawiczki i wyszedł z domu. Gdyby nie chęć wypicia kilku piw, pojechałby samochodem, ale nigdy w życiu nie kierował pod wpływem alkoholu i tej zasady zamierzał przestrzegać do końca życia. Poza tym poprzedniego dnia miał drobną kolizję, co wykluczało użytkowanie auta po zmroku. Na początku pracy w policji, gdy służył jeszcze w drogówce, widział, do jakich tragedii doprowadzali pijani kierowcy. Niektórzy z nich wypili zaledwie jedno lub dwa piwa. Niestety już taka dawka alkoholu wystarczyła, aby skutecznie uśpić ich refleks. Po prawie godzinnym spacerze znalazł się w ciepłym wnętrzu wypełnionym zapachem piwa, grillowanych kiełbasek i ludzkim gwarem.
– A co tutaj tak tłoczno? – zapytał barmana, zajmując jedno z ostatnich wolnych miejsc przy barze i zamawiając ulubione czeskie piwo.
– Liga mistrzów – rzucił tamten, stawiając przed Cezarym butelkę Zlatego Bażanta i wysoką szklankę. Buczkowski, który nie przepadał za piłką nożną, bez większych emocji oglądał zmagania na boisku. W przeciwieństwie do pozostałych gości nie kibicował żadnej z drużyn.
– Kilka dni temu ktoś o pana pytał – zagadnął nagle barman.
– O mnie? – zdziwił się Cezary, a jego umysł natychmiast przeszedł w tryb czujności. Nie należał do stałych bywalców pubu, więc już sam fakt, że właśnie tutaj ktoś o niego dopytywał, był zastanawiający.
– Niski, krępy, brązowooki brunet około pięćdziesiątki, chodzący w znoszonej skórze, glanach i pijący Zlotego Bażanta. Z wszystkich moich klientów tylko pan pasował. Rzecz jasna oznajmiłem, że nie znam nikogo podobnego – zapewnił barman.
Ta deklaracja, choć zabrzmiała bardzo szczerze, nie przekonała Buczkowskiego. W swoim życiu poznał dziesiątki, jeśli nie setki barmanów, barmanek, kelnerów oraz kelnerek. Wszyscy oni udawali chodzące dyskrecje, ale przy odpowiednim napiwku ich usta były skarbnicą wiedzy, z której Cezary sam wiele razy korzystał.
– Jak wyglądał ten facet? – zapytał Buczkowski, udając, że bardziej od odpowiedzi interesują go ostatnie minuty meczu.
– To była kobieta. Dość wysoka, bardzo zgrabna blondynka około trzydziestki. Niebieskie oczy, twarz pociągła z nieco odstającymi kośćmi policzkowymi. Przy uchu niewielki pieprzyk. Nos prosty, usta lekko powiększone kwasem.
Przytoczony opis nie pasował do żadnej z kobiet, jakie Buczkowski znał, a to jeszcze bardziej dawało do myślenia.
– Zna ją pan?
– Nigdy wcześniej jej nie widziałem, a mam dobrą pamięć, więc to nikt stąd, tylko jakaś przyjezdna.
Zaczyna być interesująco – pomyślał Cezary, zamawiając piąte tego wieczoru piwo. Płacąc, wręczył barmanowi stówkę, prosząc, aby resztę zachował dla siebie. Sącząc chłodny trunek, uznał, że w obecnej sytuacji, dla własnego bezpieczeństwa będzie lepiej, gdy do domu wróci autobusem. Ostatni odjeżdżał dopiero za pół godziny, a przystanek znajdował się po drugiej stronie ulicy. Dlatego Cezary spokojnie wyzerował kufel i z lokalu wyszedł jako jeden z ostatnich klientów. Fani futbolu opuścili go niemal natychmiast po ostatnim gwizdku sędziego, a przy barze zostali jedynie ci, na których nikt w domu nie czekał, a nawet jeśli było inaczej, to popijającym leniwie piwko z jakichś powodów nie było śpieszno do powrotu w domowe pielesze. Buczkowski podszedł do przejścia dla pieszych i zgodnie z radą komisarz Jadwigi Czabak rozejrzał się uważnie, jak ośmiolatek w drodze do szkoły. Nie widząc żadnego zagrożenia, cały i zdrowy przeszedł przez jezdnię i po chwili stał już pod przystankową wiatą, osłaniającą przed lodowatym wiatrem, wiejącym od morza. Co chwilę wychylał głowę, aby zobaczyć, czy w oddali nie widać świateł autobusu, ale ulica była pusta i ciemna.
Cholera, pewnie ma spóźnienie – pomyślał, spoglądając na zegarek. Gdy po dalszych dziesięciu minutach autobusu wciąż nie było, Cezary uruchomił latarkę w smartfonie i spojrzał na rozkład jazdy. Właśnie wtedy zrozumiał swoją pomyłkę. Autobus odjeżdżał o dwudziestej trzeciej trzynaście, a nie trzydzieści jeden. Czeski błąd oznaczał, że czeka go kilkadziesiąt minut marszu. Niewiele myśląc, postawił kołnierz, głębiej naciągnął czapkę i ruszył przed siebie. Specjalnie szedł prawą stroną jezdni, aby spróbować złapać stopa, choć wiedział, że o tej porze tylko szaleniec lub ktoś znajomy mógłby się zatrzymać. Drugą opcję niemal natychmiast odrzucił. Od chwili gdy zamieszkał w domu po rodzicach, minęły dopiero cztery miesiące, więc choć sąsiedzi wiedzieli, kim jest, nie zawarł jeszcze z nimi bliższych relacji. Już bardziej prawdopodobna wydawała się pierwsza możliwość, ale ona z kolei nie spodobała się Buczkowskiemu. Dwa pierwsze auta minęły go, nawet nie zwalniając, a jedynie omijając szerokim łukiem.
No to do trzech razy sztuka – pomyślał, zauważając w oddali kolejną smugę samochodowych świateł, która po chwili zmieniła się w dwa oślepiające punkty. Jednak i tym razem auto nie zwolniło, a nawet nie zjechało na środek jezdni. Pędziło prosto na niego i gdy Cezary zrozumiał, co to oznacza, na jakąkolwiek reakcję było już za późno. Kilka wypitych piw skutecznie osłabiło jego refleks. O rozpięciu kurtki i sięgnięciu po broń nawet nie było mowy. Instynktownie próbował jeszcze odskoczyć do pobliskiego rowu, lecz na śliskiej nawierzchni nogi odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na chłodny asfalt, wprost pod bryłę rozpędzonego samochodu, którego kierowca nawet nie zahamował.