- W empik go
Dziwny Zachód - ebook
Dziwny Zachód - ebook
Pogranicze Teksasu to miejsce, gdzie tajemnice splatają się z magią, a pełne niebezpieczeństw przygody czekają na każdym kroku. Gdzie każdy nosi broń, a życie jest tak tanie, jak naboje do rewolweru lub chrzczona whiskey.
Młody szuler i koniokrad, Morris M. Swithen, wpada w ręce niezwykłego łowcy nagród. Jedyną szansą uniknięcia stryczka jest pomoc w wyjaśnieniu mrocznej tajemnicy doszczętnie wyludnionego miasta, które jeszcze do niedawna tętniło życiem.
Daj się pochłonąć dynamicznemu westernowi, opowieści o walce Zła z większym Złem, czarnej magii i potworach, których istnienie wykracza poza ludzkie pojmowanie.
Witaj w krainie bezprawia. Witaj w świecie Dziwnego Zachodu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-968689-1-6 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_9 kwietnia 1865 roku generał Robert E. Lee poddał wojska Wirginii siłom Unii. Tym samym Amerykańska Wojna Domowa dobiegła końca. Kilka dni później, 14 kwietnia, John Wilkes Booth, znany aktor i zadeklarowany abolicjonista, zakradł się do prezydenckiej loży w Ford’s Theatre w Waszyngtonie i postrzelił w głowę prezydenta Abrahama Lincolna. Prezydent żył jeszcze dziesięć godzin, choć nie odzyskał już przytomności._
_Podczas ucieczki z teatru John Wilkes Booth złamał nogę. Pomimo tego udało mu się unikać pościgu przez kolejne jedenaście dni. 26 kwietnia został osaczony na farmie państwa Garretów w Wirginii._
Nocne niebo grzmiało, pioruny biły w ziemię, jakby chciały otworzyć wrota do piekła. Zacinający deszcz padał niemal w poziomie, prosto w twarze żołnierzy otaczających ogromną stodołę. Nieco dalej, za gęstym zagajnikiem szarpanych wiatrem drzew, znajdował się dom Garretów. Stali tam teraz na werandzie, przerażeni i zziębnięci, choć wdzięczni oddziałowi kawalerii za wyswobodzenie z rąk porywacza.
Niewiele było widać przez ścianę deszczu. Nie było sensu brać pochodni, a dowódca zakazał używania lamp naftowych. Niedoszli porywacze z pewnością byli uzbrojeni, a w tych ciemnościach każde źródło światła stanowiło dla nich doskonały cel.
Kapitan Lawrence Daniels kucnął, kryjąc się za wyprzęgniętym powozem. Z tego miejsca mógł obserwować wielkie, drewniane wrota i znajdujący się powyżej lufcik. Miał też w zasięgu głosu swoich ludzi, którzy obstawiali boczne ściany stodoły i jej tył. John Wilkes Booth i pomagający mu David Herold nie mieli żadnej drogi ucieczki.
– Oddadzą nam przysługę, jeśli się tam zastrzelą lub powieszą. – Przetarł twarz z wody i odciągnął kurek rewolweru.
Szeroki płaszcz, który miał na ramionach, ciążył mu niemożebnie.
– Nie mamy na co liczyć – odparł uzbrojony w karabin kawalerzysta, który wyjrzał zza wielkiego koła powozu. – To ludzie bez honoru, sir.
Ich rozmowę przerwało poruszenie wewnątrz stodoły. Najpierw dało się słyszeć podniesione głosy, po czym ktoś uderzył od środka we wrota, uchylając je nieco. Wywołało to natychmiastową reakcję żołnierzy, którzy wycelowali w tamtą stronę broń.
– Nie strzelać! – odezwał się piskliwy głos. – Poddaję się.
Spomiędzy wrót stodoły wychynął średniego wzrostu człowiek w powycieranej kurtce. Trzymał ręce wysoko nad głową i, nie zważając na ulewny deszcz, postąpił parę kroków przed siebie.
– To Herold. – Kapitan Daniels rozpoznał jednego ze spis-
kowców.
– Wygląda na przerażonego – odparł kawalerzysta, celując prosto w serce mężczyzny.
Kapitan ścisnął mocniej rękojeść rewolweru. Wychylił się zza wozu, tak by widzieć Herolda, lecz by nie wystawiać więcej niż czubek głowy.
– Idź przed siebie z rękoma uniesionymi wysoko! – zagrzmiał. – Jeżeli będziesz coś kombinował, naszpikujemy cię ołowiem.
Zdjęty trwogą mężczyzna usłuchał rozkazu i krok za krokiem brodził w coraz luźniejszym błocie. Wyglądał, jakby nogi miały się zaraz pod nim ugiąć, lecz szedł dalej.
Burza zdawała się przechodzić tuż nad farmą Garretów. Uderzające co chwila pioruny rozświetlały okolicę upiornym blaskiem. Ich porażające grzmoty wstrząsały mężczyznami, którzy, choć przyzwyczajeni do salw z armat i karabinów, nie potrafili wyzbyć się strachu przed niepowstrzymanymi siłami natury.
Kapitan Daniels czuł narastający niepokój. Już tak miał, że tuż przed bitwą coś kotłowało się w nim. Twierdził, że to intuicja, bo zawsze potrafił przewidzieć, kiedy dojdzie do walki, kiedy padną trupy. Tak i teraz coś łaskotało go od środka w klatce piersiowej, zupełnie jakby jego serce pochwyciły macki przerażonej ośmiornicy.
Herold już docierał do dwóch żołnierzy skrytych między drzewami, dokładnie naprzeciw wejścia do stodoły. Wtedy właśnie padł strzał.
Trudno było powiedzieć, kto pierwszy otworzył ogień – kawalerzyści czy skryty na piętrze stodoły Booth. Po chwili nie miało to już znaczenia, ponieważ rozpętało się najprawdziwsze piekło.
Podczas gdy zamachowiec ostrzeliwał się z lufcika, spłoszeni hukiem gromów kawalerzyści rozpoczęli kanonadę. W tym czasie Herold został pochwycony przez jednego z żołnierzy. Jego towarzysz padł na ziemię z dziurą w klatce piersiowej.
Wściekły kapitan Daniels wrzeszczał na swoich ludzi, lecz choć zdzierał gardło, nie potrafił ich uspokoić. Znowu przetarł twarz, bo ulewny deszcz zalewał mu oczy. Zaklął pod nosem.
Coś było nie tak. W stodole powinien zostać już tylko jeden człowiek, a miało się wrażenie, że jest tam ich kilku. Co chwila z cienia wyłaniała się lufa i błyskała ogniem. Dookoła sypały się drzazgi roznoszonych na strzępy ścian, lecz Booth nadal się ostrzeliwał.
Dowódca kawalerzystów wychylił się zza wozu, by wymierzyć w miejsce, gdzie widział rozbłysk, lecz obok ucha śmignęła mu kula wystrzelona wprost w niego. Schował się czym prędzej, klnąc, na czym świat stoi. Kiedy towarzyszący mu żołnierz oberwał w ramię, zaczął zastanawiać się, czy aby Booth nie używa jakichś diabelskich sztuczek. Nikt nie potrafiłby tak celnie strzelać w takiej ulewie.
Kapitan nie należał do ludzi trwożnych, lecz wydarzenia tej nocy zaczęły go prawdziwie przerażać. Nie raz już do niego strzelano, lecz dziś było inaczej. Dziś wyczuwał w powietrzu coś złego. Coś, co odbierało mu siły i wolę do działania, a całe doświadczenie wojskowe sprowadzało do chaosu myśli i decyzji niemożliwych do podjęcia.
Nagle od strony domu Garretów nadjechał jeździec w czerni. Wypadł z zagajnika niczym najprawdziwszy upiór skąpany w białym świetle piorunów, pokrzywionymi szponami drących niebo. Zeskoczył z konia tuż przed stodołą, zupełnie niepomny kul świszczących dookoła. Choć był ich cały rój, żadna nie zdołała go dosięgnąć.
Nie wyciągnął broni ani nie ruszył się z miejsca. Spojrzał tylko wysoko w niebo, a to, co się za chwilę stało, sprawiło, że serce kapitana Danielsa na chwilę się zatrzymało. Z chmur bowiem spadł piorun, który uderzył w dach stodoły, dokładnie nad lufcikiem.
Grzmot niemal ogłuszył zebranych i natychmiast przerwał kanonadę. Zaśmierdziało ozonem, a dookoła zaczęło spadać mrowie połamanych desek.
Wykazując się największą przytomnością, kapitan znów wychylił się zza wozu. Zobaczył Johna Wilkesa Bootha oświetlonego łuną pożaru roznieconego piorunem. Stał w lufciku całkowicie odsłonięty, unosił broń, by strzelić w stronę ubranego w czerń przybysza.
Daniels zareagował instynktownie. Przymierzył i wypalił z rewolweru. Ta chwila trwała dla niego całą wieczność. Patrzył, jak jego kula mknęła przez ulewny deszcz, trafiła Bootha w szyję i w fontannie krwi wyszła z drugiej strony. Widział, jak zamachowiec chwieje się, po czym spada tuż pod nogi nieznajomego.
Nie tracąc czasu, kapitan zerwał się i podbiegł do swojej ofiary. Zobaczył ubranego w czerń jeźdźca, jak klęczy w błocie tuż przy zabójcy prezydenta. Mężczyzna przeszukiwał jego kieszenie, szarpał go, jakby próbował z niego wycisnąć ostatnie słowa, lecz z ust Bootha wydobywała się jedynie krwawa piana.
– Dokonało się – Daniels sapnął z ulgą.
Mężczyzna w czerni uniósł wzrok. Na jego pociągłej twarzy malował się wyraz bezsilności graniczący z rozpaczą.
– Nawet nie wie pan, jak bardzo się myli, kapitanie…