Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dżokej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dżokej - ebook

Czasem niewielki szczegół może zaważyć na całej przyszłości. Gdy ośmioletnia Emma zobaczyła transmisję z wyścigów konnych, wiedziała już, co chce robić w życiu. Mimo sprzeciwu rodziny, dopięła swego, ukończyła szkołę z zakresu hodowli koni i wyjechała na zagraniczny staż. Jakby tego było mało, spotkała tam swojego idola z dzieciństwa! Brzmi bajkowo? Nie do końca - James McThorne nie ma w sobie błysku dżokeja z telewizyjnych zawodów, jest dojrzałym mężczyzną ze złamanym życiem. A mimo to sporo namiesza w życiu młodej pasjonatki.

Książka o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu. Lubisz powieści Anny Onichimowskiej - sięgnij po "Dżokeja"!

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-1634-4
Rozmiar pliku: 434 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Gdy miałam osiem lat, po raz pierwszy obejrzałam w telewizji zawody jazdy konnej. Były to najzwyklejsze wyścigi emitowane często na kanale sportowym, ale zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałam podobnego widowiska. Pęd powietrza, niewiarygodna wprost prędkość, harmonia między jeźdźcem i koniem, krzyki rozentuzjazmowanego tłumu – wszystko to było dla mnie niesamowite. Pamiętam, że tak mnie pochłonęła akcja, iż nie zauważyłam momentu, w którym zeszłam z kanapy i prawie przykleiłam nos do telewizora. Trochę tak, jakbym instynktownie chciała wejść na trybuny i na własnej skórze poczuć żarliwe emocje widzów.

Z zapartym tchem śledziłam cztery najszybsze konie, które wyszły na prowadzenie. Mimo że minęło tyle lat od tamtego wydarzenia, nadal pamiętam, jakiej były maści – jeden kary, dwa siwe i gniadosz. Wtedy jeszcze uznałam je za czarnego, dwa białe i brązowego. Zawołałam nawet tatę, aby do mnie dołączył, ale nie przyszedł. Już nawet nie pamiętam dlaczego. Zapewne miał coś ważniejszego do robienia, niż oglądanie z córką podrzędnej gonitwy. Ale dla mnie ten moment miał szczególne znaczenie, odmienił moje życie. Śledząc uważnie, który koń zwycięży, zrozumiałam, że to właśnie pragnę robić w życiu – jeździć konno. W jaką ja euforię wpadłam, gdy zwyciężył koń, na którego skrycie liczyłam! Z okrzykiem poderwałam się z kolan i biegałam po domu wrzeszcząc, aby cały świat wiedział, co się wydarzyło – mój koń wygrał! Mama przerażona wypadła z gabinetu. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak krzyczę, a ja nie umiałam jej wytłumaczyć, dlaczego jestem taka szczęśliwa.

Liczył się tylko fakt, że sześć tygodni później, po nieskończenie długich utyskiwaniach, rodzice zabrali mnie na moją pierwszą lekcję jazdy konnej. Pamiętam, jakby to było dziś: delikatny wietrzyk liżący plecy, promienie słoneczne grzejące moją szyję i to uczucie, gdy pierwszy raz instruktor posadził mnie w siodle – przeszywający skórę dreszcz, wszechogarniający zachwyt i bezgraniczne szczęście. Zapach koni, stajni i dobiegające z pastwiska rżenia były tak różne od wszystkiego, co do tej pory znałam. Jak ja się cieszyłam, gdy kucyk odrzucał głowę, by odpędzić natrętne muchy! Podczas pierwszego kółka bałam się nawet oddychać.

Nigdy wcześniej – nawet, gdy na urodziny dostałam wymarzony prezent – nie czułam się tak wspaniale. Moi rodzice też to zauważyli, bo mimo że koszty cotygodniowych lekcji były dość wysokie jak na nasz ówczesny budżet, bez mrugnięcia okiem zawozili mnie i odwozili ze stajni w każdą sobotę. W zamian starałam się być jak najlepszą córką, grzeczną, posłuszną i niekłopotliwą.

Niestety, nawet moje najlepsze chęci nie wystarczyły, aby utrzymać moich rodziców razem. Cztery lata później wzięli rozwód i już nigdy więcej nie ujrzałam mojego taty. Byłam tylko ja i moja mama. I brak pieniędzy na lekcje jazdy konnej.

Zawsze w życiu wydarza się coś, co całkowicie rujnuje różowe plany na przyszłość. Gdy rodzice oznajmili mi straszliwe wieści, zaczęłam potrzebować koni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W tej szalonej, niesprawiedliwej, brutalnej rzeczywistości tylko konie były dla mnie niezmienne. Na nich mogłam polegać, kiedy cała reszta świata stała pod znakiem zapytania.

Wkrótce tata na zawsze usunął się z naszego życia. Jeszcze chwilę temu był, a zaraz potem zniknęły wszystkie ślady jego obecności w naszym domu. Nie było już ubrań, maszynki do golenia, komputera. Zniknęły jego książki, zdjęcia w ramkach, pamiątki i prezenty od znajomych. Na końcu ulotnił się jego zapach. Nie zostało w naszym domu nic, co sugerowałoby, że kiedykolwiek z nami mieszkał. Pozostały mi wyłącznie wspomnienia.

Po rozwodzie dość szybko okazało się, że tata nie zamierza płacić orzeczonych przez sąd alimentów, więc mama musiała dokonać niezbędnych cięć w naszych wydatkach. Na pierwszy rzut poszły moje lekcje jazdy konnej, które uznała za niepotrzebną rozrzutność. Kiedy zniknęły konie, które scalały mój mały roztrzaskany na kawałki świat, zaczęłam chorować.

Na początku przestałam wychodzić z domu, potem z pokoju, na koniec z łóżka. Rozmaici lekarze tłumaczyli mamie, że to na skutek traumy spowodowanej rozwodem. Mama stawała na głowie, próbując wszystkich sposobów, aby mi pomóc, ale mój stan się pogarszał. Koszt lekarskich wizyt domowych nadwerężył nasz budżet, więc ponownie zapadła decyzja, która całkowicie zmieniła moje życie – przeprowadziłyśmy się do dziadków.

W krótkim czasie utraciłam nie tylko tatę, ale również dom oraz przyjaciół, wszystkie miejsca, które znałam i kochałam. Mama spakowała nasze rzeczy do samochodu i odjechałyśmy, zostawiając za sobą Częstochowę pogrążoną w porannej mgle.

Dziadkowie mieszkali w niedużej miejscowości, znajdującej się w sąsiednim województwie. Choć na mapie odległość ta wydawała się niewielka, dla mnie sprawiała wrażenie nieskończenie dalekiej. Znałam dom dziadków z poprzednich wizyt u nich, ale perspektywa zamieszkania w nim na stałe przerażała mnie. Byłam zaznajomiona wyłącznie z najbliższymi sąsiadami, z którymi dziadkowie utrzymywali zażyłe kontakty, lecz cała reszta miasteczka była dla mnie jedną wielką niewiadomą. Dla mamy powrót w rodzinne strony był wybawieniem, a dla mnie karą – przymusowym pobytem z dala od domu.

Dziadkowie nie pozwolili mi zaszyć się w sypialni i przeleżeć następne tygodnie w łóżku. Od pierwszej chwili podjęli aktywną walkę z moją apatią i nie pozwalali mi zostać samej nawet na minutę. Moim jedynym schronieniem od ich ciągłej obecności okazała się łazienka. W szybkim tempie odkryłam w sobie nowe zamiłowanie do częstych kąpieli, któremu to upodobaniu dziadkowie nie umieli się sprzeciwić. Nie za długo pozwolono mi jednak spędzać dnie w wodzie z pianą – zaczął się nowy rok szkolny i mama zaprowadziła mnie do gimnazjum. Opierałam się na wszelkie możliwe sposoby, ale cała rodzina uważała, że potrzebny jest mi częsty kontakt z rówieśnikami.

Pierwszego września stałam w nowej szkole jak skazaniec czekający na kata i słuchałam uroczystej przemowy pani dyrektor. Im dłużej myślałam o moim prawdziwym domu, tym bardziej zbierało mi się na płacz, więc w końcu starałam się zupełnie nie myśleć. Udawałam, że jest to tylko straszny sen, a ja już wkrótce obudzę się we własnym łóżku i zapytam taty, co jest na śniadanie.

Po przemowie zostaliśmy zaprowadzeni przez wychowawców do oddzielnych klas. Trzymałam się na uboczu, wciąż udając, że nie istnieję. W sali było dokładnie tyle miejsc, ilu uczniów, więc pozbawiona wyboru zajęłam wolne miejsce w ławce przy ścianie. Uważałam wtedy, że koniec świata jest bliski, jednakże życie miało dla mnie w zanadrzu następną niespodziankę – siedząca obok mnie dziewczyna wyjęła z plecaka zeszyt, na którego okładce widniał koń stający dęba.

Chociaż obiecałam sobie, że cały dzień będę milczeć, nie mogłam się powstrzymać i zapytałam, czy lubi konie. Odparła, że je kocha, a jej tata ma stajnię. Tak oto poznałam Zuzę i pod jej wpływem szara, ponura rzeczywistość zaczęła nabierać dla mnie na nowo kolorów.

Zuza okazała się moim całkowitym przeciwieństwem – wesoła, gadatliwa, energiczna, zawsze miała głowę pełną szalonych pomysłów. To jej promienna obecność wyrwała mnie z marazmu i sprawiła, że odżyłam. Mama była zachwycona ze zmiany, która we mnie nastąpiła, nie przeszkadzały jej nawet wybryki, do których od czasu do czasu dochodziło. Uważała, że wszystko jest lepsze niż tygodnie apatii w łóżku. Zapewne miała rację. Dziadkowie nie tak szybko zaakceptowali Zuzę i jej zwariowane wyskoki, ale uważali, że lepsza taka przyjaciółka niż żadna.

Dzięki przyjaźni z Zuzą, dość szybko zapoznałam się z jej rodzicami oraz ze stajnią, którą prowadzili pod miastem. Było to niewielkie gospodarstwo agroturystyczne, składające się z niedużego hotelu i stajni z dwunastoma końmi. Były one w większości rasy wielkopolskiej, ale dla dzieci ojciec Zuzy zakupił również dwa mniejsze koniki polskie. Biznes się kręcił, goście przyjeżdżali, a lekcje konne rodzice Zuzy prowadzili prawie codziennie. Ze względu na długi, jakie zostawiłyśmy za sobą w mieście, mama wciąż nie mogła sobie pozwolić na kontynuację mojej nauki, ale dzięki znajomości z Zuzą, za moją pomoc przy koniach raz w tygodniu jej ojciec pozwalał mi jeździć bezpłatnie. Byłam mu za to bardzo wdzięczna, więc dokładnie wypełniałam wszystkie powierzone mi obowiązki. Nieraz Zuza się śmiała, że jestem pedantyczna, ale ona mając konie na co dzień, nie rozumiała w pełni ich wartości. Ja wiedziałam, jak cenne są udzielane mi przez jej tatę lekcje, dlatego też pomimo różnych przeziębień nigdy żadnej nie opuściłam.

Dziadkowie szybko zaakceptowali moją nową pasję, przekonywali nawet mamę, że trochę pracy fizycznej na świeżym powietrzu nie może nikomu zaszkodzić. Ona jednak podchodziła do tematu koni z większą rezerwą. Utrzymywała, że jest to dla mnie zbyt ciężka praca. Miała trochę racji, bo nigdy wcześniej nie siodłałam sama konia i przeżyłam szok, gdy poczułam, ile to wszystko waży. Po dwóch dniach pomagania przy roznoszeniu siana i słomy, miałam takie zakwasy, że byłam bliższa poddania się niż kiedykolwiek przedtem. Ale były też plusy. Aż trudno opisać, jaką radość przeżywałam podczas karmienia! Miny koni, gdy zachłannie przeżuwając, rozsypywały wokół siebie owies, wyciskały mi z oczu łzy zachwytu i śmiechu. Mama uważała także, że jest coś niezdrowego w moim przywiązaniu do tych zwierząt. Znowu miała rację, ale w tamtym czasie wypierałam z myśli wszystkie negatywne komentarze mamy na temat koni. Kochałam je miłością czystą, bezgraniczną i bezinteresowną. Kochałam je tak, jak kiedyś kochałam mojego tatę – bez zastrzeżeń na zawsze... aż do końca, który w przypadku taty nadszedł zbyt wcześnie.

Niecałe pół roku po przeprowadzce do dziadków telewizor po raz drugi wpłynął na moje życie i utwierdził mnie w przekonaniu, że konie to moja przyszłość. Siedziałam akurat na kanapie w salonie i znudzona przeskakiwałam z kanału na kanał, gdy nagle zobaczyłam gonitwę. W ciągu ostatnich kilku lat nieraz decydowałam się na oglądanie zawodów konnych zamiast odrabiania lekcji lub przygotowywania się do klasówki, co wiele razy skutkowało mało chwalebną oceną. Lecz tym razem nie konie tak przykuły moją uwagę, a jeździec – ten sam, który przed laty dosiadał mojego gniadego konia i wygrał.

Poznałam go bez trudu, mimo że miał zupełnie inny kostium i dosiadał innego wierzchowca. W szaleńczym tempie kamera nie dość ostro rejestrowała wszystkie detale, ale od razu wiedziałam, że to on. Nie wiem dlaczego, ale po prostu wiedziałam.

Ponownie instynktownie znalazłam się tuż przy telewizorze. Z zapartym tchem obserwowałam, jak wyprzedza go zawodnik z numerem pięć. Gdy zaczęli zbliżać się do mety, mój jeździec nagle przyśpieszył. Wyprzedził dwa konie do tej pory z nim zrównane i znalazł się tuż za prowadzącym. Do mety było bardzo blisko, tak blisko, że już całkowicie zapomniałam o oddychaniu, skupiona na tym małym człowieczku dosiadającym rozszalałej bestii, która z sekundy na sekundę była coraz szybsza. Jeździec z numerem pięć na próżno poganiał konia, wierzchowiec był już zbyt zmęczony, wyraźnie tracił siły, ale mimo to trzymał pierwszeństwo aż do... no właśnie.

Dwa rozpędzone konie przekroczyły metę jednocześnie. Dopiero po obejrzeniu w zwolnieniu zarejestrowanego filmu zapadł wyrok – wygrał jeździec numer pięć. Zszokowana opadłam na dywan. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak mocno zaciskałam pięści. Nie udało się. Z początku myślałam, że to pomyłka, ale niestety nie. Dziennikarze okrążyli zwycięzcę, zadawali mu mnóstwo pytań, fleszami oślepiali zwierzę, a okrzykom publiczności nie było końca. Najwyraźniej był to doświadczony jeździec, przez co większość ludzi właśnie na niego postawiła swoje pieniądze i nie zawiodła się.

Na pytanie dziennikarza: „Było tak blisko... czy to szczęście panu dopisało?”, odpowiedział: „Kolega dał mi wygrać.” Chwilę potem pokazali mojego jeźdźca. „Prawie się panu udało. Czy to prawda, że dał mu pan fory?” zapytał dziennikarz, na co on uśmiechnął się krzywo i powiedział „Ma dzisiaj urodziny”. Na ekranie pojawiło się jego nazwisko: James McThorne. Jeszcze tego samego dnia wpisałam je w wyszukiwarkę internetową. Chłonęłam informacje o nim jak gąbka, chciałam wiedzieć wszystko, chciałam być taka jak on – startować w gonitwach i wygrywać rozmaite trofea.

Wiadomość o moich planach zawodowych nie została przyjęta pozytywnie przez moją mamę. Długo przekonywała mnie, że nie jest to zawód, który zapewnia bezpieczeństwo finansowe, ale wówczas takie argumenty nie miały dla mnie większego znaczenia. Mając trzynaście lat, mało myślałam o pieniądzach, a w mojej głowie przepełnionej końmi zupełnie nie było miejsca dla tak przyziemnych spraw. Dziadkowie tłumaczyli mamie, że to tylko dziecięce marzenia i na pewno już wkrótce z nich wyrosnę, a konie pójdą w zapomnienie. Nie mieli racji i mama o tym wiedziała. Z upływem czasu coraz mocniej wnikałam w środowisko koniarzy. Z każdym dniem konie coraz bardziej stawały się moim życiem.

Ojciec Zuzy przyjmując mnie do pracy, zapewne myślał, że wykruszę się po miesiącu. Po roku powiedział mi z uznaniem, że od kiedy u niego pracuję, robota jest o wiele dokładniej wykonana. Napawało mnie to dumą przez następny tydzień. Nie bałam się ciężkiej pracy. Wszystko wykonywałam z uśmiechem, myślami będąc gdzieś w terenie, na roztańczonym rumaku przemierzałam bezkresne pola mojej wyobraźni. Tak mijały lata, a dziecięce marzenia z roku na rok coraz bardziej stawały się rzeczywistością.

W klasie maturalnej oznajmiłam rodzinie, że wraz z Zuzą postanowiłyśmy zdawać na hodowlę koni. Mama liczyła na kontynuowanie przeze mnie nauki na uniwersytecie, choć wiązało się to z dodatkowymi kosztami i przeprowadzką do większego miasta, ale nigdy nie pragnęła dla mnie kariery w takim zawodzie. Ponownie odbyła ze mną poważną rozmowę o ryzyku finansowym, ale jej argumenty zupełnie do mnie nie trafiały.

Zuza już od paru lat brała udział w zawodach regionalnych, więc ja również postanowiłam poświęcić życie koniom. Gonitwy okazały się nie dla mnie, jak to miałam się okazję kilka razy przekonać, ale stajnia bez wątpienia była miejscem, w którym zamierzałam spędzić resztę życia. Walka pomiędzy mną a mamą trwała przez parę miesięcy. Dziadkowie do ostatniej chwili wierzyli, że jednak spełnię oczekiwania rodziny i wybiorę karierę księgowej. Klamka zapadła, gdy obie z Zuzą dostałyśmy się na wymarzone studia w Opolu. Ze względu na odległość uniwersytetu od domu dostałyśmy pokój w akademiku i wakacje po maturze spędziłyśmy planując wszystkie szczegóły, pakując się i przygotowując do przeprowadzki.

Nigdy nie chciałam sprawić przykrości mamie lub dziadkom. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego konie są dla mnie takie ważne, a ja nie umiałam im wytłumaczyć, dlaczego nigdy nie zostanę księgową. Kłopoty z komunikacją nie rozwiązały się same przez lata i chociaż przed odjazdem życzyli mi szczęścia, w ich oczach jasno można było wyczytać, że sama siebie skazuję na życie dalekie od nich i ich oczekiwań. Ojciec Zuzy zawiózł nas do miasta i pomógł wprowadzić się do akademika. Zuza była w euforii, ja bliska depresji, ale tak to już z nami pozostało.

Tworzyłyśmy dwa przeciwległe bieguny tego samego wymiaru. Ponoć przeciwieństwa się przyciągają, a my z pewnością dopełniałyśmy się w usposobieniach. Ona była radosna, przyciągała swym optymizmem uwagę tłumu, ja trzymałam się na uboczu, unikając nadmiernego kontaktu z otoczeniem. Ona paplała wesoło niemal bez przerwy, ja odzywałam się tylko wtedy, gdy miałam naprawdę coś sensownego do powiedzenia. Ona miała duże grono znajomych, ja kontaktowałam się tylko z kilkoma prawdziwie bliskimi osobami. Ona miała mnóstwo pomysłów, każdy nowy lepszy i ciekawszy od poprzedniego, ja niewiele, ale wszystkie doprowadzałam do końca.

Chociaż obie kochałyśmy konie, to każda z nas na swój sposób. Ona uwielbiała błyszczeć w ich towarzystwie, zdobywać nagrody i poszerzać kolekcję świetnych nazwisk, ja wolałam spędzać z nimi czas w samotności, w cieniu stajni i zaciszu boksu. Obie lubiłyśmy nasze studia, ale ona koncentrowała się na życiu studenckim, a ja na nauce.

Studia hodowli koni i jeździectwa okazały się dla mnie spełnieniem marzeń. Wreszcie siedem dni w tygodniu mogłam w całości poświęcić koniom, ucząc się ich anatomii, fizjologii, specyfiki żywienia, profilaktyki weterynaryjnej, historii użytkowania, metod wychowu i pielęgnacji. Zdobywałam wszechstronną wiedzę, aby móc w przyszłości pracować w już istniejącej stadninie lub założyć własną. Dla Zuzy zawsze było jasne, że po studiach dołączy do rodziców i z czasem przejmie od nich działalność agroturystyczną. Było wiele studentów z podobnym zamiarem, ale ja nie miałam takiej możliwości.

Lata mijały, Zuza startowała w zawodach na uniwersyteckich koniach, a ja dalej zastanawiałam się, gdzie wiedzie moja droga. Na pewno nie były nią gonitwy – im więcej uczyłam się o sposobach, w jaki ludzie traktują konie, tym bardziej wiedziałam, że nigdy nie chciałabym się obracać w środowisku, w którym główną wartość stanowią pieniądze a nie dobro konia. Zuza zdobywała pierwsze odznaczenia w skokach, a ja w dalszym ciągu nie wiedziałam, jak będzie wyglądać moja przyszłość.

Po uzyskaniu licencjatu i rozpoczęciu studiów magisterskich, zaczęłam się poważnie obawiać, czy mama przypadkiem nie miała racji. Może rzeczywiście po obronie dyplomu nie znajdę żadnej pracy odpowiadającej moim zainteresowaniom? Byłam dobrą studentką, miałam świetne stopnie, co było kolejną cechą odróżniającą mnie od Zuzy. Ona zawsze robiła wyłącznie wymagane minimum. Gdy na studiach magisterskich okazało się, że możemy sami zadecydować, kiedy zrealizujemy poszczególne kursy, Zuza zdecydowała się pójść po linii najmniejszego oporu i postanowiła przez pierwszy rok prawie zupełnie leniuchować, a na ostatnim semestrze, jako że nasze studia trwały półtora roku, zakuwać dużo i szybko. Ja wręcz przeciwnie – większość przedmiotów zrealizowałam już podczas pierwszego semestru i jeszcze w tym samym roku akademickim zdałam wszystkie przedmioty, zostawiając sobie na koniec wyłącznie pracę magisterską.

Zuza aprobowała moje decyzje tak samo, jak zawsze akceptowała to, jaka jestem. Podczas gdy ona cieszyła się wszystkimi przywilejami życia studenckiego, ja zostawałam w akademiku, pogrążając się w szczegółach medycyny sportowej. Ale pomimo naszych niezaprzeczalnych różnic, wciąż dużo czasu spędzałyśmy razem, umacniając naszą przyjaźń.

Podczas ferii zimowych poświęciłyśmy mnóstwo godzin, przeglądając Internet w poszukiwaniu stadniny, w której obie chciałybyśmy odbyć praktyki. Większość studentów zamierzała zrealizować praktyki podczas wakacji i wszyscy marzyli o tym, aby odbyć je w najbardziej prestiżowej w całym kraju Stadninie w Janowie Podlaskim. O praktyki ubiegało się wielu studentów, więc realne szanse mieli tylko ci najlepsi. Ze względu na moje oceny dość szybko otrzymałam odpowiedź pozytywną, ale jako że aplikacja Zuzy została odrzucona, postanowiłyśmy poszukać miejsca, gdzie mogłybyśmy pojechać razem.

Szczerze mówiąc, odmowa śmiertelnie uraziła Zuzę. Głośno powiedziała, że nie będzie tracić czasu na stadninę w Polsce, skoro może odbyć praktyki za granicą. Chociaż uważałam, że nasz kraj oferuje wiele możliwości – mogłyśmy obie aplikować do Stadniny Koni Michałów, która jest największa w Polsce i jedna z większych w Europie – przyklasnęłam temu pomysłowi tak, jak zawsze przystawałam na jej decyzje. Zuza chciała jechać do kraju, który jest blisko i ma długoletnią kulturę jeździectwa, a że po niemiecku mówiła biegle, postanowiła znaleźć stadninę w Niemczech albo w Austrii. Ja nie miałam nic przeciwko i choć mój niemiecki daleko odbiegał od zadowalającego poziomu, angielskim posługiwałam się na tyle dobrze, by móc pracować prawie wszędzie.

Szybko się jednak okazało, że nasze wizje praktyk różnią się równie bardzo jak my same. Ja szukałam stadniny państwowej zajmującej się hodowlą i doskonaleniem poszczególnej rasy, a Zuza rozglądała się za prywatną stadniną, ośrodkiem treningowym lub nawet za gospodarstwem agroturystycznym utrzymującym się z hodowli konia użytkowego. Ja pragnęłam odbyć praktyki w stadninie o możliwie najwyższym standardzie, gdzie mogłabym nauczyć się najwięcej, a Zuza chciała zobaczyć, jak funkcjonują i utrzymują się stadniny prywatne, żeby potem te doświadczenia zastosować, kiedy przejmie stajnię rodziców. Cele miałyśmy doprawdy odmienne, ale ferie były wystarczająco długie, aby każda z nas znalazła po trzy miejsca, które pasowały nam obu. Wysłałyśmy papiery do wszystkich sześciu miejsc i czekałyśmy na ostateczną decyzję.

Rozpoczął się nowy semestr i powoli zaczęły napływać do nas wiadomości zwrotne. Tak jak w przypadku Stadniny w Janowie Podlaskim, moja aplikacja była akceptowana częściej niż Zuzy, chociaż to ona władała niemieckim na zaawansowanym poziomie. Dwa z sześciu miejsc odpisały, że mają już potrzebnych praktykantów i tylko jedno przyjęło nas obie – prywatna stadnina na południe od Hamburga, koło miasta Schneverdingen.

Zuza była zachwycona. Stadnina była dość duża, specjalizowała się w hodowli i treningu koni skokowych rasy hanowerskiej oraz holsztyńskiej, a ponadto właściciel prowadził hodowlę bydła, które wypasał na tych samych pastwiskach. Zuza była w siódmym niebie – było to samofinansujące się gospodarstwo rolne, założone przez emerytowanego jeźdźca, który sam pół życia spędził na zawodach w skokach przez przeszkody. Obecnie stadninę prowadził jego wnuk, który również w czasach swej młodości zgarnął znaczącą pulę nagród, a teraz poświęcał się polepszaniu hodowli oraz trenowaniu nowych koni do skoków.

Mnie zupełnie ten pomysł nie przypadł do gustu. Już sama trudna do wymówienia nazwa pobliskiego Schneverdingen wywoływała we mnie niechętne odczucia. Hodowlę bydła w żadnej mierze nie mogłam uznać za zaletę stadniny, choć uczyłam się swego czasu o ekonomicznym wykorzystywaniu pastwisk, a że była to w całości prywatna inicjatywa... w dalszym ciągu uważałam, że powinnyśmy aplikować do państwowej stadniny z dobrą renomą. Nie przekonały mnie nawet opisy znajdujących się w okolicy wrzosowisk i lasów Lüneburger Heide, choć zawsze doceniałam piękno przyrody. Zuza powtarzała, że przecież wstępnie wyraziłam już zgodę, co było w sumie prawdą, ale wtedy wierzyłam, iż obie możemy dostać się na praktyki do miejsca o dużo lepszej reputacji.

Za namową Zuzy zajrzałam na stronę internetową stadniny, dostępną również w angielskiej wersji językowej, poniekąd upewniając się w przekonaniu, że nie jest dla nas odpowiednia, aż przypadkiem na dole zakładki aktualności wpadło mi w oko nazwisko McThorne. Szybko ponownie przewinęłam stronę, wracając do tego fragmentu. Była to krótka notka prasowa informująca, że w stadninie zaczął pracować James McThorne, przygotowując dwa konie pełnej krwi angielskiej do wyścigów z przeszkodami.

W jednej chwili moje serce podskoczyło, odbiło się od sufitu i wróciło na miejsce. Nie chodziło wcale o folbluty, chociaż miłym zaskoczeniem było, że oprócz rasy hanowerskiej i holsztyńskiej mają w stajniach również konie czystej krwi. Jedna myśl przesłoniła cały mój dotychczasowy świat – szansa, by poznać Jamesa McThorne’a, była na wyciągnięcie ręki.

Już od kilku dobrych lat nie śledziłam przebiegu jego kariery, ale nazwisko McThorne nigdy nie zniknęło z mojej pamięci. Ostatnio słyszałam o nim, że dwa lata temu uczestniczył w biegu o puchar świata w Dubaju, zwanym Dubai World Cup. Był gwiazdą i nikt nie mógł mieć co do tego żadnych wątpliwości. Trenował konie – oznaczało to, że na jakiś czas zrezygnował lub zmniejszył swą frekwencję udziału w gonitwach. Poczułam, jak wbrew sobie natychmiast zmieniam zdanie na temat tej stadniny. Skoro pracuje w niej sportowiec formatu Jamesa McThorne’a, konie lub ich właściciel muszą mieć w sobie dużą moc przyciągania. Wartość, dla której warto było zostać.

Nie zdradziłam Zuzie, że zmieniłam zdanie natychmiast, gdy tylko dowiedziałam się o jego obecności w stadninie. Nie chciałam, aby kiedykolwiek dowiedziała się o mojej młodzieńczej fascynacji pewnym dżokejem. Pozwoliłam jej myśleć, że zmiany tej dokonały pieniądze. Większość praktyk była bezpłatna, a oferowane przez właściciela stadniny wynagrodzenie, choć małe, miało dla mnie duże znaczenie. Zuza wiedziała, że w mojej rodzinie pieniędzy nigdy nie było na zbyciu. Wyjazd do Niemiec był nieodłącznie związany z kosztami, których moje oszczędności ze stypendium naukowego nie były w stanie w całości pokryć. Bez względu na powody, które popchnęły mnie do podjęcia takiej, a nie innej decyzji, Zuza była zachwycona. Obiecała, że wszystkim się zajmie i aby było taniej, zawiezie nas nawet do Schneverdingen swoim samochodem, który dostała od rodziców z okazji uzyskania stopnia inżyniera.

Przystałam na ten pomysł chętnie. Oczami wyobraźni już widziałam mamę i dziadków załamujących ręce nad niebezpieczeństwami związanymi z kilkutygodniowym wyjazdem za granicę. Niewątpliwie prawie wszystkie zagrożenia będą wyssane z palca, ale jazdę samochodem Zuzy na pewno szybciej zaakceptują niż pociąg lub autokar. Doszłam do wniosku, że będę musiała stosunkowo wcześnie zaznajomić ich z naszym planem na lato, aby mieli czas się z nim oswoić. Dziadkowie z pewnością ochrzczą go nowym zwariowanym wyskokiem Zuzy. Trudno, będę musiała jakoś ich do tego przekonać.

W efekcie końcowym okazało się, że to nie dziadkowie, a mama trwała najdłużej w swych zastrzeżeniach. Już od kilku dobrych lat byłam dorosła i mieszkałam poza domem, ale akceptacja mamy wciąż była dla mnie bardzo ważna. Chciałam... potrzebowałam uzyskać jej aprobatę. Nie umiałam po prostu wyjechać z kraju, pozostawiając za sobą rozłam w rodzinie.

Termin wyjazdu zbliżał się coraz szybciej. Zuza wzięła sobie w tym semestrze zaledwie parę kursów, więc z moją pomocą zdała je za pierwszym podejściem i zaraz po egzaminach mogłyśmy ruszać w trasę. Ostatni dzień w akademiku Zuza spędziła na pożegnaniach, a ja na pakowaniu. Laptop stał włączony na biurku, a w komunikatorze internetowym była wyświetlona liczba nieodebranych połączeń. Wciąż miałam nadzieję, że mama do mnie oddzwoni, że zaakceptuje ten wyjazd i życzy mi bezpiecznej podróży, lecz godziny mijały, a ona milczała.

Pod wieczór usiadłam zmęczona na łóżku, ale za każdym razem, gdy myślałam, że spakowałam już wszystko, nagle przypominałam sobie mały drobiazg, w sumie nieistotny, który jednak warto było zabrać ze sobą. Zuza długo nie wracała do akademika, zaczęło już zmierzchać i w momencie, gdy utraciłam wszelką nadzieję, laptop ożył, radosnym dzwonkiem oznajmiając oczekiwane połączenie.

Poderwałam się z łóżka i usiadłam przy biurku. Dzwonili dziadkowie, aby dopytać się, czy wszystko przygotowałam do podróży i znowu zasypali mnie długą listą niepotrzebnych przedmiotów, które według nich były mi niezbędne. Nie potrafili zrozumieć, że nie jadę na koniec świata, gdzie nie spotkam ani jednej żywej duszy, i będę musiała żyć w wybudowanym własnymi rękami igloo. Rzeczywiście następnego dnia czekała nas długa droga – siedem godzin jazdy – ale przecież nie opuszczałyśmy kontynentu!

Dziadkowie uparcie zamartwiali się podróżą, jakbyśmy odległość dzielącą nas od stadniny miały przebyć nie samochodem, a karocą zaprzężoną w dwa konie, jadącą do celu co najmniej tydzień. Kiedy użyłam już wszystkich argumentów, starając się pocieszyć ich zatroskane oblicza, zobaczyłam za ich głowami niewyraźną postać mamy. Urwałam wypowiedź w pół słowa, obawiając się, co teraz nastąpi.

Mama była w zadziwiająco dobrym humorze, określiła dziadka mianem panikarza, a potem powiedziała, że na pewno nic się nie stanie i bezpiecznie dotrzemy na miejsce. Bardzo pragnęłam usłyszeć od niej te słowa, aby móc w nie naprawdę uwierzyć. To Zuza z nas dwóch była odważna i lubiła stawiać czoło nieznanemu. Jakkolwiek długo pocieszałam dziadków, sama tak naprawdę też potrzebowałam słów otuchy.

Mama przysiadła się do komputera i spojrzała uważnie w kamerę. Po jej oczach widziałam, że wciąż nie do końca zgadza się z moją decyzją, ale ze względu na mnie postanowiła zaakceptować ten wyjazd. Liczyłam na to, że zrozumie. Miałam taką nadzieję... mimo że zdawałam sobie sprawę, iż niektóre sprawy są dla mojej mamy po prostu zbyt trudne. Tak było zawsze z moją miłością do koni – nigdy nie potrafiła pojąć, co mnie do nich tak ciągnie. Ale przecież tak właśnie jest z miłością – nie da się jej zrozumieć, można ją wyłącznie odczuwać.

Nie potrzebowałam więcej słów. Wiedziałam już na pewno, że wszystko jakoś się ułoży. Ale nie podejrzewałam nawet, jak bardzo ten wyjazd wpłynie na moje dalsze życie.ROZDZIAŁ 2

Wyjechałyśmy w niedzielę o świcie, aby do stadniny dotrzeć wczesnym popołudniem. Samochód był wypakowany po brzegi, choć zapewniałam Zuzę, że ponad połowa jej bagażu ani razu nam się nie przyda. Trochę czasu zajęło nam przebrnięcie przez skrzyżowania, ale gdy tylko wjechałyśmy na obwodnicę, było już dużo luźniej, a potem pomknęłyśmy autostradą prosto przed siebie.

Zuza była pewnym siebie kierowcą, chociaż prawo jazdy uzyskała zaledwie przed rokiem. Słuchała w radiu głośnej muzyki, która, jak mówiła, pomagała jej skoncentrować się na jeździe. Siedząc w fotelu obok, udawałam, że krzykliwe piosenki mi nie przeszkadzają, i spoglądając przez okno na pola ciągnące się wzdłuż autostrady, pozwoliłam sobie umknąć do krainy fantazji, wyobrażając sobie, jak konno pokonuję ciągnące się tam bezkresne tereny.

Lato było w pełnym rozkwicie. Czerwiec chylił się ku końcowi i niedługo miał go zastąpić upalny lipiec. Drzewa uginały się pod ciężarem listowia, rolnicy przejeżdżali traktorami przez pola, w promieniach słońca doglądając zmian, jakie czyniła natura.

Kiedy mijałyśmy granicę, kątem oka uchwyciłam tabliczkę z orłem białym – godłem Polski, który po kilkudziesięciu metrach został zastąpiony orłem czarnym – herbem Niemiec. Chyba dopiero wtedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że cały ten wyjazd dzieje się naprawdę i my rzeczywiście jedziemy na praktyki do Niemiec. Ponownie poczułam, jak powracają dawne obawy. Jak będzie wyglądać stadnina? Jak nas tam przywitają? Czy czeka nas dużo obowiązków? Czy im podołam?

Spojrzałam na Zuzę, ale ona nie wydawała się ani trochę zmartwiona. Z zadowolonym uśmiechem kiwała głową w rytm muzyki, z pełną koncentracją wyprzedzając jadące obok nas samochody. Ona na pewno się nie boi – pomyślałam, dochodząc z czasem do wniosku, że może życie byłoby dla nas nieraz dużo łatwiejsze, gdybym była bardziej do niej podobna. Niestety, pomimo lat przyjaźni różnice między nami nie znikały.

Zjeżdżając na inną autostradę, zauważyłam drogowskaz na Berlin. Momentalnie moje myśli pomknęły ku Pferdesportpark, gdzie odbywają się gonitwy konne. Z jednej strony poczułam przemożną chęć, aby choć raz w życiu uczestniczyć w nich tam na żywo. Jednak z drugiej strony zbyt dobrze wiedziałam, w jak brutalny nieraz sposób konie są traktowane przez ich właścicieli i dżokejów.

Bez żalu minęłyśmy Berlin i kierując się trasą na Hanover, a potem na Hamburg, pomknęłyśmy autostradą do Schneverdingen.

Kiedy decydowałam się na wyjazd, nie miałam pojęcia jak piękne są te okolice. Jechałyśmy szerokimi autostradami i prawie całą podróż spędziłam z nosem przy szybie. Setki tysięcy odcieni zieleni iskrzyły się w słońcu. Lesiste pagórki, rozległe równiny pól uprawnych, orzeźwiający wiatr, jasnobłękitne niebo i pierzaste chmury podrywały moje myśli do biegu w przestworza. Lato w pełnej krasie prezentowało przede mną swoje wdzięki.

Otworzyłam szerzej okno i z upojeniem wdychałam zapach tutejszej przyrody. Czy można od życia pragnąć czegoś więcej, jeśli mieszka się w takiej okolicy? Tereny nadawały się idealnie do kilkudniowego rajdu konnego. Wystarczyłby mi tylko koń i już byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

W tempie rozpędzonego samochodu galopowałam właśnie w swych marzeniach na koniu, którego kopyta zaledwie muskały delikatnie ziemię, by nieść mnie na swym grzbiecie przez pola i lasy w wyścigu z wiatrem, gdy głos Zuzy niespodziewanie przywrócił mnie do rzeczywistości. Zjeżdżałyśmy z autostrady na drogę do Schneverdingen. Po chwili pojawiły się drogowskazy na Lüneburger Heide, przyzywające turystów spragnionych pięknej przyrody, ale my mknęłyśmy dalej, tak jak kierowała nas nawigacja GPS. Jechałyśmy potem dłuższy czas boczną szosą, aż wreszcie ukazała się duża drewniana brama wjazdowa i głos nawigacji oznajmił, że dotarłyśmy na miejsce.

Koła samochodu zjechały z gładkiego asfaltu na utwardzoną żwirem drogę. Minęłyśmy bramę i parking dla gości, a potem pojechałyśmy wzdłuż ogrodzenia owalnej otwartej ujeżdżalni, by zatrzymać się przed zadbanym jednopiętrowym budynkiem. Spojrzałam z obawą na duże okna wystawowe prezentujące różnego rodzaju pamiątki i akcesoria związane z końmi, stadniną i jeździectwem. Podwójne drzwi były otwarte, zachęcały do wejścia do środka. Obok stała niewielka ozdobna ławeczka ogrodowa, która oferowała strudzonym chwilę wypoczynku i dobry widok na ujeżdżalnię oraz porozstawiane na niej kolorowe przeszkody do skoków, wśród nich rozpoznałam kopertę, mur, okser i double-bar.

Zuza energicznie wyskoczyła z samochodu, podparła się pod boki i śmiało rozejrzała dookoła. Miała na twarzy taki wyraz, jakby wraz ze swym przyjazdem obejmowała władzę nad tym miejscem. Po chwili wahania dołączyłam do niej i z przyjemnością odnotowałam w powietrzu charakterystyczny zapach. Wciągnęłam go głęboko w płuca. Wyczuwałam siano, konie, świeżo skoszoną trawę i słodką woń lata czy też czerwonawych kwiatów rosnących wzdłuż ogrodzenia ujeżdżalni.

Po chwili Zuza żwawo ruszyła ku otwartym drzwiom, z głową uniesioną wysoko gotowa zmierzyć się z właścicielem stajni w otwartej bitwie i wygrać. Zawsze unikałam wszelkich potyczek, nawet słownych, ale podążyłam za Zuzą, pocieszając się, że na pewno do żadnej nie dojdzie. Przecież wszystko było ustalone – dostałyśmy zgodę na praktyki, a Zuza obiecała wszystkiego dopilnować.

Za ladą siedziała zadbana blondynka w średnim wieku. Uśmiechnęła się na nasz widok i dyskretnym ruchem schowała książkę, którą jeszcze moment temu czytała. Zuza bez chwili wahania zaczęła jej objaśniać, kim jesteśmy. Stanęłam troszkę z tyłu, pozwalając jej prowadzić konwersację za nas obie. Mój niemiecki był na podstawowym poziomie, więc z rozmowy rozumiałam mniej więcej co trzecie słowo.

Blondynka przywitała się z nami ochoczo, ale po jej twarzy poznałam, że nie ma zielonego pojęcia o celu naszej wizyty. Wydała się zaskoczona wiadomością o praktykach, ale zaraz z profesjonalnym uśmiechem wypowiedziała kilka niezrozumiałych słów i sięgnęła po telefon stojący na ladzie.

– Dzwoni do właściciela – szepnęła do mnie Zuza, wiedząc świetnie, że nie nadążam za tempem rozmowy.

Kiwnęłam głową, w dalszym ciągu obserwując blondynkę. Jej oczy były rozbiegane, ale profesjonalny uśmiech ani na sekundę nie schodził z twarzy. Po chwili rozłączyła się i wyćwiczonym gestem wskazała nam ręką schody prowadzące na piętro, gdzie znajdowało się biuro. Zuza pewnym krokiem ruszyła w górę po stopniach, w dalszym ciągu zdeterminowana wygrać bitwę. Podążyłam za nią, pozostawiając uśmiechniętą blondynkę urokom schowanej pod ladą lektury.

Na piętrze znajdowało się kilka pomieszczeń. Przez jedne z otwartych drzwi dojrzałam pokój księgowej, a dalej archiwum dokumentów. Zuza bezbłędnie odnalazła właściwe drzwi i stanęłyśmy twarzą w twarz z właścicielem.

Jörg Schrödinger, wnuk Karla Schrödingera, założyciela stadniny, okazał się wysokim, postawnym mężczyzną w średnim wieku. Pakował właśnie aktówkę, widocznie zakończywszy już na dziś pracę, ale przerwał natychmiast zajęcie, aby się z nami przywitać. Również uśmiechnięty, choć nie aż tak serdecznie jak blondynka na parterze, zaproponował nam coś do picia i wskazał miejsca, abyśmy usiadły i odpoczęły po podróży.

Był wyraźnie zaintrygowany powodem naszego przybycia, ale nie zareagował, gdy Zuza ponownie wymieniła nasze nazwiska. Rozmawiała potem z nim przez dłuższą chwilę i mogłam obserwować, jak jego źrenice się rozszerzają, aż wreszcie drgnął, gdy nas rozpoznał. Nie rozumiałam, dlaczego zajęło mu to tyle czasu, skoro praktyki były ustalone już od paru miesięcy. Czyżby zapomniał, że mamy przyjechać? Moje obawy rosły wraz z postępem rozmowy.

Zuza mówiła szybko, bez wahania, gotowa walczyć o swoją rację. Herr Schrödinger odpowiadał równie żywo, z uwagą koncentrując się na jej słowach. Widziałam, jak co jakiś czas marszczy czoło i dziwi się wypowiedziom mojej przyjaciółki. Zuza dużo gestykulowała, przekonywała go z ciepłym uśmiechem na twarzy, który jednak nie dosięgał jej oczu. Tempo rozmowy się wzmogło, wymawiane słowa były coraz szybsze, trudniejsze dla mnie do zrozumienia. Mężczyzna powoli ulegał krasomówczym zdolnościom Zuzy, jej urokowi i kobiecemu uśmiechowi. Na koniec zaczerwienił się lekko na twarzy, pokiwał aprobująco głową i spojrzał na nas ze szczerą życzliwością.

Zwrócił się do mnie, pytając, czy rozumiem, co mówi. Odparłam, że mój niemiecki jest słaby i wolę rozmawiać po angielsku. Herr Schrödinger nie miał nic przeciwko zmianie języka, więc wreszcie rozmowa stała się dla mnie w pełni zrozumiała.

– Nie ma co roztrząsać zaistniałego nieporozumienia – powiedział głębokim głosem. – Przebyłyście długą drogę i musicie być zmęczone podróżą, dlatego mam dla was pewną propozycję. Wakat dla trenera koni został już dawno zajęty, ale tak się akurat składa, że mam dla was inną wolną pozycję. Nie jestem tylko pewien, czy jej podołacie.

Zuza natychmiast wpadła mu w słowo i zaczęła zapewniać, że doskonale poradzimy sobie z każdą pracą. Mężczyzna uśmiechnął się na jej słowa z ledwie widocznym pobłażaniem, a następnie wyjaśnił, że konie ze Stajni F zostaną jutro wyprowadzone na dalsze pastwiska. Spędzą tam najbliższe dni aż do piątku, jako że pogoda wreszcie się poprawiła. Tymczasem stajnie należy dokładnie wyczyścić i przygotować na ich powrót.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: