Dzwony o zmierzchu. Wbrew wszystkiemu - ebook
Dzwony o zmierzchu. Wbrew wszystkiemu - ebook
Janina poświęciła swoje aspiracje, aby stworzyć mężowi prawdziwy dom, który stracił, gdy jego rodzice zginęli w pożarze. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka. Niestety, kolejne nieudane próby zajścia w ciążę i brak zrozumienia ze strony Antoniego pogłębiają jej przygnębienie i rozczarowanie. Niespodziewanie los stawia im na drodze kilkutygodniową dziewczynkę, którą decydują się zaopiekować. Janina za sprawą nauczycielki rysunku wraca do swojej pasji. Jednak jej życie zmienia się dopiero wtedy, gdy poznaje młodego artystę – Jakuba Zigmana.
Saga „Dzwony o zmierzchu” opowiada o wyborze pomiędzy rodziną, bezpieczeństwem, dojrzałą miłością a spontanicznością, namiętnością i artystycznymi uniesieniami. A także o tym, jak małe kłamstwa i niedopowiedzenia z czasem narastają, prowadząc do rozpadu relacji.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-845-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwiecień 1921 r.
Zbliżało się południe. Ciepły wiatr, już niosący zapowiedź majowego upału i zapach rozbudzonej do życia wiosennej zieloności, poruszał gałęziami drzew i krzewów porastających Wzgórze Tumskie, niespiesznie muskał wody Wisły, wydobywając z fal psotne odbłyski światła.
Antoni Gardowski przystanął na chwilę u stóp kamiennych schodów, jednak tylko kątem oka łowił piękno otaczającej go przyrody. Poprawił zbyt ciasno zapięty pas, wygładził poły ciemnogranatowej kurtki wykończonej chabrowymi policyjnymi naszywkami na kołnierzu, z szacunkiem, niemal pieszczotliwie dotknął naszytego na rękawie szewronu i poruszył palcami w skórzanych butach. Patrzył na ich długie cholewy z wyraźnym upodobaniem. Nie przyzwyczaił się jeszcze ani do nowego obuwia, ani do nadal sztywnego materiału mundurowego, bo ledwie dwa dni wcześniej odebrał uniform od Einfelda z Szerokiej – żydowskiego krawca, który taniej i szybciej niż w zakładzie Smoleńskiego czy Sadzińskiego uszył mundur z granatowego sukna zakupionego po długich staraniach przez intendenturę. Cały posterunek miał się pięknie prezentować, pełniąc służbę podczas nadchodzących uroczystości z okazji uchwalenia majowej konstytucji. Antoni czytał w gazecie o szykowanym przez magistrat wystawnym obchodzie, a i pan komisarz Tołpyho przypominał, że na paradzie i odsłonięciu tablicy pamiątkowej przy ratuszu wszyscy mają godnie wystąpić. Pierwszego maja również robotnicy szykowali swoje demonstracje i tam też trzeba będzie pilnować porządku, ale Gardowski póki co nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. Ot, służba. Za to nowe oficerki wypadało rozchodzić, żeby nie krzywić się na uroczystościach, gdy odciski będą dawać się we znaki. Stąd większość funkcjonariuszy już teraz, za cichym przyzwoleniem komendanta, patrolowała miasto w nowych obstalunkach.
– Ech, Janka, gdyby te uniformy nam na początku kwietnia, na przyjazd marszałka dali poszyć... – wzdychał w odpowiedzi na zachwyty żony, przymierzając mundur poprzedniego wieczoru. – To wstyd, że nawet o nas, policjantach, nie wspomnieli, wstyd i hańba! – pomstował po raz nie wiadomo który, a Janeczka ze zrozumieniem kiwała głową, załamując ręce.
Obrazy z sierpnia poprzedniego roku, kiedy cały Płock bohatersko odpierał najazd bolszewików, wciąż były w Antonim żywe. Zwłaszcza w takie dni jak dziś, gdy przypadła mu służba na nabrzeżu, a pogodny dzień przypominał o letnim upale. To przecież tutaj osiemnastego sierpnia, pod komendą Leona Jedwabnego, razem z Władkiem Kamińskim i Józkiem Szondelmejerem usiłowali opanować chaos wśród uciekającej na most ciżby, a później bronili przyczółka. Wtedy, w ogólnym podnieceniu i ferworze, początkowo nie zauważał kul nieprzyjaciela, głupio zauroczony faktem, że w końcu znalazła go wojna, do której jako młodziak się rwał, a od której uchroniło go zapewnienie orszymowskiego proboszcza, że jest jedynym synem swoich rodziców, dzięki czemu podczas wielkiej wojny nie został wciągnięty na listę poborowych. Cała groza sytuacji dotarła do niego dopiero wtedy, gdy obok niego bryznął krwią postrzelony w plecy woźnica, gdy zmarło mu na rękach dziecko, pulchny, jasnowłosy chłopczyk, którego usiłował donieść do punktu opatrunkowego, i zaraz potem, kiedy broniąc się, bez opamiętania dźgał zdobycznym bagnetem w pierś atakującego go sołdata. Zrozumiał, że tak jak nie ujrzy już swoich rodziców, którzy zginęli w pożarze wznieconym w Borzeniu przez oddające pole wojska rosyjskie, tak samo może więcej nie zobaczyć swojej niedawno poślubionej małżonki. Pozostawił ją bowiem – wydawałoby się bezpiecznie – w jej domu rodzinnym, w gospodarstwie pod Brwilnem, na tym samym brzegu Wisły, co wieś Radziwie, gdzie usiłowała zresztą uciekać ludność miasta, a na samym początku, wstyd powiedzieć, także i wojsko...
Dlatego Antoniego bolało, że podczas dekoracji Krzyżem za Męstwo i Odwagę w marcu i później, w kwietniu, gdy marszałek Piłsudski wręczał odznaczenia zasłużonym dla obrony miasta, wymieniano wszystkich, tylko nie jego kolegów z płockiego komisariatu, i to pomimo listu komisarza Tołpyhy do kapituły. Doceniono – słusznie – poświęcenie cywilnych mieszkańców Płocka, a fukcjonariuszy policji i pocztowców pominięto, choć odznaczono żołnierzy, którzy przecież tak jak i oni byli na służbie, więc każdy czynił to, co do niego należało.
Spojrzał w lewo na dom przemysłowca Górnickiego i ruszył bulwarem Nejdharta w stronę zabudowań. Potem zamierzał przejść bliżej nabrzeża i przystani, gdzie czasem wybuchały kłótnie, a nawet bójki między dorożkarzami i wozakami czekającymi na pasażerów statków, chętnych na podwózkę do miasta. Kręciło się tam też wielu wyrostków za kilka kopiejek oferujących podróżnym, zbyt ubogim na wynajęcie pojazdu, wniesienie bagaży na górę. A już w tym towarzystwie nietrudno o jakiegoś drobnego złodziejaszka.
Żadnego statku akurat nie było, jedynie łodzie rybaków co jakiś czas przybijały do brzegu. Antoniego wraz z wiatrem od rzeki owionął zapach ryb i zaplątany z jakiegoś domu aromat świeżo upieczonego chleba. Mężczyzna wyobraził sobie rumiany, okrągły bochen owinięty w lnianą ściereczkę. Pajdę takiego chleba ukroiła mu rano Janeczka, suto posmarowała masłem i obłożyła twarogiem. We wtorek gościli rodziców żony; korzystając z uprzejmości leśniczego wybierającego się na targ w Płocku, teściowie przyjechali z nim furmanką i przywieźli chleba, jajek, masła i twarogu z własnego gospodarstwa. Wszystko świeże i pyszne, „domowe, a nie to, co z tych waszych sklepów” – jak podkreślała teściowa, zniesmaczona hałasem panującym na głównych ulicach i gwarnym targowisku na Nowym Rynku. Była przekonana, że w mieście nie da się wypiec pieczywa tak dobrze jak w wiejskim, „prawdziwym” piecu, tylko jej ręką karmione kury znoszą najlepsze jajka, a masło może smakować jedynie wtedy, gdy zrobić je z mleka od ich własnej krowy i zawinąć w liście chrzanu rosnące przy podwórkowej studni.
I rzeczywiście chleb był niezrównany i przypominał Antoniemu dni, gdy chodził w zaloty do Janeczki, a ona częstowała go pachnącymi pajdami. Te z kolei przywodziły mu na myśl chleb wypiekany przez matkę. Sam już był wtedy na świecie, a w miłości do młodziutkiej Pawlakówny znalazł pocieszenie i otuchę, zdołał też zapomnieć o żalu, który trawił go od śmierci rodziców. Nie uchronił ich, pomagał proboszczowi w pakowaniu dóbr... Po spaleniu Borzenia nie chciał wracać na zgliszcza wsi. Wtedy proboszcz z Orszymowa dał mu list polecający do swojego brata, a ten załatwił Antoniemu posadę pomocnika w fabryce papieru u Piotra Kasztelana w Soczewce. Którejś niedzieli w kościele zauważył jasne, wyjątkowo grube warkocze, usłyszał psalm śpiewany czystym niczym kryształ głosem i od tej chwili nie spoczął, póki nie zapoznał się z tą dziewczyną. Wprawdzie mówiono, że to panna nie dla niego, bo wyedukowana nie na wsi i z dobrego domu, a jej rodzice obnosili się z herbem – ponoć przed wielką wojną mieli majątek gdzieś na kresach – ale on nie odpuścił. Okazja trafiła się nawet szybko, na jarmarku z okazji odpustu. Były tańce, a on nie przepuścił jej żadnego. Dobry to był czas. Mimo że Antoni pracował ciężko, uczucie dodawało mu sił i o niczym innym nie myślał, tylko wyczekiwał kolejnych spotkań. Każdy wolny dzień spędzali ze sobą, a on słuchał marzeń Janki o wyjeździe ze wsi, o kursie nauczycielskim i postanowił je spełnić. I to się udało. Gdy Polska stała się wolnym państwem, od razu zgłosił się w Płocku do służby w formującej się policji, a potem – mając już dobrą pozycję – mógł już z powodzeniem poprosić o rękę Janeczki i zabrać żonę do miasta, gdzie skończyła wymarzone seminarium.
Antoni uśmiechnął się do wspomnień. Gorzko. Nad ranem słyszał plusk wody w miednicy i pochlipywanie żony. Dobrze wiedział, co to oznacza, mimo że ona nie mówiła nic, nie skarżyła się. Ale czekała. Bóg jednak jak dotąd nie pobłogosławił ich dzieckiem, a przecież to już ponad rok, odkąd są małżeństwem. Antoni nie wstał, nie utulił jej smutku, choć serce mu się do niej wyrywało. Bał się. Co niby miał powiedzieć? Co obiecać? Nie znajdował w sobie aż tyle pewności, by szafować słowami. Janeczka była u akuszerki – nic mu nie zdradziła, sam się domyślił. Parzyła jakieś zioła, których nazw nie potrafił wymienić, sama je piła i przed nim po kolacji stawiała pełen kubek. Nie pytał, wychylał za jednym razem, choć napar pozostawiał i cierpki smak na języku. Zauważył nawet, że podczas wizyty teściowa przekazała córce woreczek z kolejną tajemniczą zawartością i długo szeptały w kącie kuchni. Teść, człowiek spokojny i z natury małomówny, tylko pokręcił głową, widząc te narady kobiet, i poklepał Antoniego krzepiąco po ramieniu.
– Na Zielone Świątki przyjedźcie koniecznie – mruknął przy tym. – A jak będziesz miał służbę, to na Boże Ciało – dodał po dłuższym namyśle, stanowczo, jakby ten drugi termin już nie podlegał jakiejkolwiek dyskusji. – Powietrze u nas lepsze.
Ech, Panie Boże, nie ułatwiasz mojej tułaczki – westchnął do siebie Antoni. Zaraz jednak pokręcił głową i w duchu żarliwie złożył podziękowanie za ocalenie od wojny, a po chwili z równym zaangażowaniem dołożył prośbę o dziecko. Bo cóż to mogło zaszkodzić...
Ruszył dalej nabrzeżem, nadal zamyślony, powolny. Nie zwracał większej uwagi na otoczenie, ledwie dochodziły do niego leniwe pokrzykiwania rybaków, parskanie koni, niespieszny turkot kół po bruku niedalekiej ulicy. Pora dnia sprzyjała wyciszeniu, a grzejące przyjemnie słońce rozleniwiało. Miał wrażenie, że całe miasto czuwające na wzgórzu zwolniło, już oczekując nadchodzącego święta lub odpoczywając przez chwilę, by zaraz z werwą wrócić do przygotowań i wprawić wszystkich w ruch w znanym tylko sobie rytmie.
– Panie posterunkowy! Panie policjancie! Pomocy, panie posterunkowy! – Krzyk z kilku gardeł przywrócił go do rzeczywistości.
Jakiś wyrostek zaaferowany wskazywał w stronę rzeki, drugi rozpaczliwie wymachiwał rękami. Ktoś biegł w kierunku wody.
Antoni w jednej sekundzie ocenił sytuację. Dostrzegł czyjeś ciało znikające pod wodą, a za chwilę wynurzające się w rozpaczliwej próbie złapania oddechu. Widział, jak tonący zachłystuje się wodą zamiast zbawczym powietrzem, i niemal poczuł to szarpnięcie w płucach, ten ból, który musiał rozlać się w piersi walczącego o życie człowieka. Jasna chusta, szary fartuch. Kobieta! Obok jakieś zawiniątko, które próbowała zagarnąć, młócąc chaotycznie ramionami. Już biegł, by bez wahania rzucić się do rzeki, minąwszy tego drugiego, który w pośpiechu ściągał z siebie odzienie. Nie było czasu na zdejmowanie butów, na kalkulacje. Antoni wiedział, że musi dopłynąć. Pomóc. Ratować. Tylko to miał w głowie.
Skoczył. Otoczyło go zimno, ubranie momentalnie nasiąkło. Dopłynął do tonącej w chwili, gdy miał wrażenie, że ona już nie walczy. Chwycił ją za ramiona, gdy szła pod wodę, pociągnęło go za nią, ale wytrzymał. Szarpnął w górę. Na powierzchnię. Bezwładne ciało kobiety ciążyło mu jak ołów, zdawało się wyślizgiwać z rąk, przeć do dna. Z wysiłkiem ponowił próbę, wydobył tonącą na chwilę na powierzchnię i już myślał, że nie da rady, gdy pomogły mu czyjeś ręce. Mężczyzna, którego mijał w biegu, i inny, prawdopodobnie rybak, przejęli od niego ciężar, poholowali do brzegu. Kątem oka Antoni dostrzegł zbliżającą się jednostkę policji wodnej i kilka innych łodzi.
– Ratuj pan dziecko! – Znowu krzyk, Antoni nie wiedział nawet, z której strony.
Dziecko? Rozejrzał się w desperacji. Tobołek, który okazał się zawiniętym w becik niemowlęciem, chyba tylko cudem utrzymywał się na wodzie, tak że główka maleństwa wystawała ponad taflę. Niesiony wzbudzonymi szamotaniną falami, odpłynął na kilka metrów. Antoni rzucił się w stronę dziecka, złapał zawiniątko i czym prędzej wrócił na ląd. Dziecko zakrztusiło się, zapłakało. Trzymał je bezradnie w ramionach, nie czując chłodu, zapatrzony w wykrzywioną płaczem twarzyczkę, zaciśnięte powieki, wygięte w żalu sinawe usteczka. Tulił becik odruchowo do siebie, jakby chcąc ogrzać niemowlę, choć sam ociekał zimną wodą i dygotał. W głowie słyszał słowa swojej niedawnej modlitwy. Prócz tego niemal nic do niego nie docierało.
A wokół działo się bardzo dużo. Mężczyźni układali nieszczęsną na ziemi. Ktoś głośno wzywał lekarza, ktoś inny wołał, że już telefonem z przystani powiadomiony, że jedzie. Ciżba gapiów gęstniała, kobiety lamentowały. Usiłowano wydusić topielicy wodę z płuc, przywrócić jej oddech, ale bez powodzenia. Ludzie powoli zaczynali rozumieć, że kobiety nie da się uratować, głosy cichły, ustępując szeptom i utyskiwaniom. Ktoś rozpoznał w leżącej pannę służącą niegdyś u Brzozowskich.
Jak przez mgłę dotarło do Antoniego, że pojawiła się karetka konna ze Szpitala Świętej Trójcy, a zaraz za nią dwóch funkcjonariuszy na rowerach, którzy utorowali lekarzowi drogę przez zebrany tłum, nawołując przy tym gapiów do rozejścia się.
– Najświętsza Panienko, przebacz mi, nie dopilnowałam! – Tuż za doktorem do ciała przypadła siostra w szarym habicie i jaśniejszym o ton welonie. Może przyjechała z karetką, a może po prostu była gdzieś w pobliżu. Zaraz ujęła wiszący u pasa różaniec i pogrążyła się w modlitwie, co raz ocierając spływające jej po twarzy łzy.
– Jej już nie pomogę. – Lekarz pokręcił głową i wstał, po czym natychmiast skierował uwagę na nadal płaczące dziecko.
Dopiero gdy zabrano je z rąk Antoniego, ten oprzytomniał. Rozejrzał się. Rozpoznał podkomisarza Borusiewicza i przodownika Winnickiego, którzy już przepytywali zgromadzonych na okoliczność zdarzenia. Siostra od magdalenek wciąż rozpaczała nad rozciągniętą na ziemi dziewczyną. Postąpił krok bliżej, przyciągany wyrazem twarzy zmarłej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------