- W empik go
Dzwony upiorne. The Chimes - ebook
Dzwony upiorne. The Chimes - ebook
Wydanie dwujęzyczne: polsko-angielskie. ‘Dzwony upiorne’, a właściwie ‘Karylion. Goblinowa opowieść o dzwonach, które wypędziły graniem stary rok i przywołały nowy, – opowieść Charlesa Dickensa, wydana w Londynie w 1844 r. Karylion powstał jako kolejna opowieść świąteczna po ‘Kolędzie prozą’ (ang. A Christmas Carol in Prose), wydawanej w Polsce przeważnie jako ‘Opowieść wigilijna’. Został przyjęty przez czytelników z takim samym entuzjazmem, jak jego poprzedniczka, i wciąż należy do najpopularniejszych świątecznych opowieści Charlesa Dickensa. Tytułowy „karylion” to zespół dzwonów na wieży jednego z londyńskich kościołów. Akcja powieści podzielona jest na cztery „kwadranse” wydzwaniane w ciągu jednej godziny (tak jak w ‘Kolędzie prozą’ było to pięć „zwrotek” kolędy). Głównymi bohaterami powieści są Tobiasz Veck, posłaniec do wynajęcia nazywany przez przyjaciół Truchtkiem, i jego dziewiętnastoletnia córka Małgorzata. Akcja rozgrywa się w Londynie w wigilię Nowego Roku. Poza dręczącymi ludzi goblinami, mnóstwem barwnych opisów i paradą zapadających w pamięć, precyzyjnie i dowcipnie naszkicowanych postaci, Dickens wplótł w kanwę powieści szereg odniesień do tematów, które gorąco poruszały ówczesną angielską opinię publiczną, jak karanie więzieniem za próbę samobójczą i za włóczęgostwo, funkcjonowanie filantropii czy dyskusje toczone wokół teorii demograficznych. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-813-6 |
Rozmiar pliku: | 288 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Niewielu ludzi — dla najrychlejszego porozumienia z czytelnikiem, zaznaczam odrazu, że uwagi swej nie odnoszę ani do ludzi młodych, ani do niższych warstw należących, lecz wogóle do wszelkiego rodzaju ludzi, biednych i możnych, młodych i starych, dorastających jeszcze i już dogasających — tedy niewielu ludzi, powiadam, spałoby chętnie w kościele. Nie mówię o spaniu podczas kazania przy ciepłem powietrzu (co się już raz czy dwa razy w istocie przydarzyło) lecz w nocy i samemu. Niejednego zdziwiłoby w wysokim stopniu to twierdzenie, gdybym mówił o spaniu w jasny dzień. Ale ja mówię: w nocy. Należy to zrozumieć: w nocy. I jestem tak śmiały, że zobowiązuję się tego dowieść w pierwszy lepszy wietrzny dzień zimowy, na pierwszym lepszym przeciwniku, który przyjdzie do mnie sam jeden na stary cmentarz pod stare wrota kościelne i z góry mnie upoważni do zamknięcia go tam aż do rana — o ile mu coś takiego specjalną sprawia przyjemność.
Bo nocny wicher ma złe przyzwyczajenie wałęsania się i wzdychania dokoła takich budynków, szarpanie niewidzialną ręką drzwiami i oknami, celem wyszukania szpary, przez którą mógłby się wcisnąć. A gdy mu się to uda, jęczy i wyje, jak ktoś, co nie znalazłszy czego szukał, pragnie się znów wydostać, przyczem nie zadawalnia się wianiem po korytarzach, świstaniem w okół filarów, uderzaniem w organy o głębokich tonach, lecz wzbija się pod sklepienie, które pragnąłby zburzyć; następnie pada rozpacznie na kamienne płyty i z pomrukiem zstępuje do podziemi grobowych. I znów wypełza potajemnie i snuje się wzdłuż murów, poczem, szeptem zdaje się odczytywać napisy mogilne. Przy jednych schrypłym wybucha śmiechem, przy innych żali się i wzdycha. A upiornie też działa, przycupnąwszy za którymś z ołtarzy; zda się tam dzikie zawodzić melodje o mordzie i nieszczęściu i oddawaniu czci fałszywym bogom, mimo tablic z przykazaniami, co wyglądają tak gładko i łacinie, chociaż często skalane były i pokruszone. Hu! Nas, siedzących w okół miłego ogniska, niechaj Bóg broni przed taką melodją! Bo straszny ma głos wicher o północnej godzinie, gdy w pustym śpiewa kościele!
A cóż dopiero wysoko w dzwonnicy! Tam dziki ten hulaka świszczy sobie i gwizda do woli! Wysoko w dzwonnicy, gdzie przez niejeden luk strzelisty i niejeden miły lufcik, może swobodnie wcisnąć się i wyniknąć, obracać się i wirować koło krętych schodów, wprawiać w ruch wrzaskliwy kurek na dachu i wstrząsać samą nawet wieżą! Wysoko w dzwonnicy, gdzie krokwie i żelazne rygle rdzą przegryzione, i mosiężne i ołowiane dachy skurczone od wiatru i słoty, skrzypią i trzeszczą pod niezwykłemi krokami; gdzie ptactwo buduje nędzne gniazda w kątach starych dębowych belek i wiązadeł, gdzie kurz szarzeje od starości, a centkowane pająki, rozleniwiałe w bezpieczeństwie, tłuste swe kadłuby kołyszą w takt drżących falowań dzwonów, nie tracąc równowagi w swych utkanych zamków napowietrznych, lub nagłym zdjęte niepokojem wspinają się jak majtkowie, albo osunąwszy się na ziemię puszczają w ruch dwadzieścia rączych nóżek, dla ratowania marnego życia! Wysoko w starej dzwonnicy, zdala od świateł i odgłosów miasta, pod mknącemi obłokami straszno jest w nocy i upiornie; a właśnie tam wysoko w starej dzwonnicy, znajdowały się dzwony, o których mam opowiadać.
Były to stare dzwony, chciejcie, mi wierzyć. Przed wiekami dzwony te zostały ochrzczone przez biskupów, przed tylu jednak wiekami, że dokumenty chrztu nie istniały od niepamiętnych już czasów, przeto nikt nie znał nazwy dzwonów. Miały one swego czasu swych ojców, chrzestnych i matki, a niewątpliwie też swe srebrne serca, ale czas skasił chrzestnych rodziców, a Henryk VIII przetopił serca; tak więc bez imion i łez serc wisiały w starej dzwonnicy.
A jednak nie były nieme. Przeciwnie, dzwony owe miały głosy dziwnie silne, donośne i dźwięczne, które na skrzydłach wiatru biegły daleko i szeroko. Były też dzwony te zbyt mocne, by się całkowicie poddawać kaprysom wiatru, a jeśli go zły humor trapił, to one śmiało mu się przeciwstawiały i pogodne ich dźwięki iście po królewsku rozbrzmiewały dla słuchających uszu, a jeśli się uparły w burzliwą noc dobiec do biednej matki, czuwającej nad chorem dzieckiem, albo do samotnej kobiety, której mąż był na rozhukanem morzu, to potrafiły wtedy zgłuszyć nawet szalejącą północno-zachodnią wichurę, jak to opowiadał Toby Beck. Nazywał się Toby, jakkolwiek chętniej go nazywano Trotty Beck, a bez specjalnego aktu parlementarnego nikt go nie mógł nazwać inaczej (chyba Tobiaszem) jako że swego czasu — podobie jak dzwony przed niepamiętnemi wiekami został ochrzczony prawomocnie, jakkolwiek mniej uroczyście i z mniejszym współudziałem radosnych tłumów.
Co do mnie, to piszę się w zupełności na wierzenia Toba Becka i myślę, że dość miał czasu do wykrycia prawdy. I co mówił Toby Beck, to mówię i ja i staję po jego stronie, jakkolwiek on przez cały dzień boży (ciężka praca!) stał u drzwi kościoła. Toby Beck był bowiem posłańcem i tam czekał na klientów.
Do czekania tam zimową porą było to miejsce zbyt wietrzne, narażające na gęsia, skórkę i siny nos, odmrożenie palców i szczękanie zębami, o czem Toby Beck dobrze wiedział. Wiatr szarpiący wiał od rogu ulicy, mianowicie wiatr wschodni jak gdyby umyślnie przybył był z najdalszych krańców ziemi, by dąć na Toba. Czasem spotkał go wcześniej, niż się spodziewał, bo przemknąwszy koło zakrętu i Toba, nagle zawracał, jak gdyby mówił: „Ha, oto on!“ I zarzucał mu na głowę jego biały fartuszek, niby niegrzecznemu chłopcu; słaba trzcineczka napróżno prostowała się i broniła w ręce; nogi drżały i dygotały, a Tobem samym, obracając to w tę, to w ową stronę, wiatr tak potrząsał i miotał, tak go szczypał i szarpał, tak pchał i parł przed siebie, że tylko nieomal cudem, nie został żywcem porwany i jak rój żab, ślimaków, lub innych drobnych stworzeń, uniesiony w powietrzu w jakiś obcy zakątek ziemi, ku najwyższemu zdumieniu tubylców, dla których posłaniec jest wielkością nieznaną. A jednak wietrzny dzień, aczkolwiek tak przykry dla Toba, był dlań pewnego rodzaju świętem. Z całą pewnością. Czas wyczekiwania na zarobienie znów sześciu pensów, nie dłużył mu się tak bardzo na wietrze, jak przy pogodzie spokojnej; walka z gwałtownym żywiołem pochłaniała bowiem jego uwagę, przytem go odświeżała i podniecała, gdy naprzykład był głodny czy zniechęcony. Taksamo silny mróz lub śnieżyca była dla Toba wydarzeniem, które dobrze nań oddziaływało, jakkolwiek trudno byłoby określić, dlaczego; więc dnie wietrzne, mroźne, śnieżne zawieje i burze z gradem były w kalendarzu Toba podkreślone czerwonym ołówkiem.
Najgorszym jego wrogiem była natomiast pora deszczowa; zimna, brudna, przenikliwa wilgoć, otulająca go niejako mokrym płaszczem; jedynym, jaki Toby posiadał, a którego brak byłby dlań pożądanym. W dnie dżdżyste, kiedy deszcz padał powoli, gęsto, uporczywie, kiedy ulice przepełnione były mgłą, w której się omal dusił, kiedy wilgocią przesycone parasole pomykały to tu, to tam, okręcając się i obracając jak kręgle, uderzając o siebie na trotuarach pełnych ludzi, i pryskając w okół zimnemi kroplami, kiedy ścieki szumiały, a z rynw spływały strugi wody, kiedy z wystających murów kościoła plusk! plusk! plusk! sączyło się na Toba, że wiązanka słomy, na której stał, w krótkim czasie zaczęła butwieć; w takie dnie Toba nawiedzała pokusa. Wtedy ze swej kryjówki w rogu kościoła — schronienie tak marne, że w lecie nie użyczało więcej cienia, niż go zwykła deska rzuca na bruk słoneczny — spoglądał tęsknie, z twarzą wydłużoną przez troskę. Gdy jednak w minutę później wyszedł stamtąd, by się rozgrzać ruchem, i kilkanaście razy przeszedł się tam i napowrót, odrazu się rozweselał i z jaśniejszą już twarzą znów zajmował stanowisko w swem wgłębieniu.
Nazywano go Trotty, czyli Kłusakiem od jego galopowania, które miało być szybkiem, jakkolwiek takiem nie było. Może a nawet prawdopodobnie, mógłby był chodzić szybciej; ale pozbawić Toba jego galopu znaczyłoby go przyprawić o chorobę i śmierć, jego galop obryzgiwał go błotem podczas słoty, kosztowało go niezmiernie dużo trudu; mógłby wszak chodzić nieporównanie wygodniej, ale to właśnie był powód dla którego obstawał przy swem szłapiącem galopowaniu. Z natury słaby, drobny, wątły, stary człowieczek, swemi dobremi zamiarami był Toby istnym Herkulesem. Chętnie zarabiał swe pieniądze. Przyjemność mu sprawiało przeświadczenie — Toby był bardzo biedny i nie mógł się tak łatwo wyrzekać przyjemności — że pieniądze swe nie zarabia w sposób grzeszny. Gdy za szylinga lub 18 pensów miał gdzieś pójść, lub odnieść mały pakunek, ożywiający go zapał wewnętrzny jeszcze bardziej się potęgował. Galopując wołał do szybko przed nim biegnących listonoszów, by mu ustąpili z drogi; święcie bowiem wierzył, że napewno ich wgniecie i przewróci w szybkim biegu; miał też głębokie, jakkolwiek nie często na próbę wystawiane przekonanie, że potrafi dźwigać wszystko, co ktokolwiek inny unieść zdoła.
Tak więc Toby galopował nawet wtedy, gdy w słotny dzień wyłaził ze swego schronienia, aby się rozgrzać. W butach podartych, pozostawiając na błocie krzywą linję miękkich śladów stóp, chuchając w zziębnięte ręce i rozcierając je, jako że od przenikliwego zimna chroniły je tylko wytarte szare wełniane rękawice, z osobną przegrodą dla wielkiego palca, a wspólną dla pozostałych; z podgiętemi kolanami i trzcinką pod pachą, Toby ciągle galopował.
Galopował nawet wtedy, gdy przechodził tylko na drugą stronę ulicy, by patrzeć na dzwonnicę, kiedy rozlegały się dźwięki dzwonów. Te ostatnią wycieczkę, urządzał sobie kilka razy dziennie, bo dzwony były przecież jego towarzyszami niedoli; gdy więc słyszał ich głosy, pragnął też poglądać ku ich domostwu i rozważać, w jaki sposób wprawiane są w ruch i jakie serca w nich uderzają. Zaciekawiały go te dzwony o tyle może więcej, że nasuwały rozmaite porównania z własną jego dolą. Wisiały tam bez względu na stan pogody, narażone na wichurę i słotę; widziały tylko zewnętrzną stronę wszystkich tych domów; nigdy nie zbliżały się zbytnio do tych błyszczących ogni, świecących do okien, lub wybuchających z kominów; nie brały udziału we wszystkich tych dobrych rzeczach, które przez drzwi od ulicy, lub przez kraty okien kuchennych podawano kucharzom-smakoszom. W wielu oknach ukazywały się twarze i znów znikały: czasem ładne, młode, miłe twarze, czasem ich przeciwieństwo; Toby jednak (jakkolwiek często się nad tem zastanawiał, bezczynnie stojąc na ulicy) wiedział taksamo mało jak dzwony, skąd przychodziły i dokąd odchodziły, albo też, czy poruszając wargami, w ciągu całego roku wypowiedziały o nim choćby jedno życzliwe słowo.
Toby nie był kazuistą — a przynajmiej nie był nim świadomie — to też nie chcę powiedzieć, że w zaczątkach jego sympatji do dzwonów, gdy pierwsza bliższa z niemi znajomość zaczęła się kształtować analizował swe rozważania, lub też urządzał formalny przegląd swych myśli. To jednak chcę powiedzieć i mówię, że podobnie jak cielesne funkcje Toba, np. jego narządy trawienia, własną roztropnością i mnogą liczbą operacyj zgoła mu nieznanych, a których znajomość byłaby go wprawiła w ogromne zdumienie, dochodziły do pewnego celu — taksamo jego zdolności umysłowe bez jego wiedzy i współudziału wprawiły w ruch wszystkie kółka i sprężyny, w czasie powstawania jego sympatji do dzwonów.
A gdybym był powiedział: jego miłości, to nie cofnąłbym tego określenia, jakkolwiek nie wyrażałoby ono jego skomplikowanych uczuć. Bo jako człowiek prosty nadawał on im charakter dziwnie uroczysty. Były tak tajemnicze, nieraz je słyszano a nigdy ich nie widziano; umieszczone były tak wysoko, w takiej oddali, rozbrzmiewały tak głębokiemi, mocnemi tonami, że spoglądał ku nim z pewnego rodzaju czcią; a nieraz wpatrując się w ciemne łukowe okno wieży, zdawał się nawpół oczekiwać, że skinie nań coś, nie będące dzwonem, lecz tem, co tak często słyszał w melodji dzwonów. Mimo to Toby z oburzeniem odpierał krążące wśród ludzi podanie, że coś straszy w dzwonnicy, gdyż wskazywało to na możliwość łączenia dzwonów z jakiemiś złemi siłami. Jednem słowem, dzwony bardzo często dźwięczały mu w uszach i plątały mu się po głowie, ale zawsze w znaczeniu najlepszem, a bardzo często tak mu sztywniał kark od wpatrywania się z zadartą głową i otwartą gębą w wysoką dzwonnicę, w której wisiały, że następnie musiał raz czy dwa razy dłużej galopować, by pozbyć się tej sztywności.
To samo właśnie robił w pewien zimny dzień, gdy ostatni senny dźwięk godziny dwunastej, niby olbrzymia melodyjnie pobrzękująca, lecz wcale nie pracowita pszczoła, wybiegały z wieżycy.
— Ach, południe! rzekł Toby, galopując przed kościołem tam i napowrót — Ach!
Nos Toba był bardzo czerwony i powieki jego były bardzo czerwone i często niemi mrugał i w górę podnosił ramiona, że niemal dotykały uszu, a nogi miał całkiem zdrętwiałe; krótko mówiąc, temperatura jego zbliżała się do punktu zamarznięcia.
— Ach, południe! powtórzył Toby, posługując się swą rękawiczką z prawej ręki jak małą bokserską i chłoszcząc nią swą pierś, zato, że była zimną. Ach-ch-ch!
Poczem znów przez jakie dwie minuty galopował w milczeniu.
— To nic — znów począł Toby, (ale nagle przerwał i z wyrazem wielkiego zainteresowania, a także pewnego niepokoju zaczął starannie obmacywać swój nos, w całej jego długości. Wnet był z tem gotów, gdyż nos jego nie posiadał rozmiarów imponujących.
— Myślałem, że odpadł — rzekł Toby do siebie, galopując dalej. — Wszystko jednak w porządku, bo prawda, nie mógłbym mu robić wyrzutów, gdyby się oddalił; ciężką ma służbę w tem zimnie, a niewiele może się spodziewać, jako że nigdy nie miewam kataru. W najlepszym wypadku, biedne to stworzenie dosyć się namęczy; bo jeśli nawet czasem powącha coś dobrego, co się rzadko zdarza, to tylko z cudzych rondli.
Myśl ta nasunęła mu drugą, której nie doprowadził był do końca.
Niema nic regularniejszego — mówił; do siebie Toby — od powracania pory południowej, a nic nieregularniejszego od powracania posiłku południowego. Na tem polega wielka różnica. Wiele potrzeba było czasu, zanim to odkryłem. Radbym wiedzieć, czyby się też jakiemuś dżentelmanowi opłaciło zakupić to spostrzeżenie dla jakiejś gazety lub parlamentu!
Toby tylko żartował, gdyż sam poważnie kręcił głową w dowód nieufności. Gazety — rozmyślał, dalej Toby — same przecież mają dość spostrzeżeń, a taksamo parlament. Oto ostatni numer tygodnika. Wyjął z kieszeni bardzo brudną gazetę i rozłożył ją na łokieć odległości od oczu. — Pełno w niej spostrzeżeń! pełno spostrzeżeń! Już to ja naprawdę z największem upodobaniem czytuję, gazety — powoli mówił Toby, znów składając gazetę i wsuwając ją do kieszeni — ale teraz, to gazetę czytuję ze wstrętem. Wprost mnie przejmuje lękiem. Nie wiem, co się stanie z nami biedakami. Dałby Bóg, by najbliższy Nowy Rok przyniósł nam coś lepszego!
Tatku! tatku! ozwał się miły głos tuż w pobliżu.
Ale Toby nic nie słyszał, w dalszym ciągu galopując tam i napowrót, w głębokiej zadumie mówiąc do siebie samego.
— Zdaje się, że nie umiemy znaleść należytej drogi, czy też postępować jak należy, lub może zdobyć sobie praw — mówił Toby. Co do mojej osoby, to niewiele się uczyłem zamłodu i nie mogę wymiarkować, czy mamy coś do czynienia na ziemi, czy nie mamy. Nieraz sobie myślę, że musimy chyba mieć tu trochę do czynienia, a innym razem myślę znowu, że jesteśmy tu tylko intruzami. Nieraz mi się wszystko tak pomąci w głowie, że nie jestem w stanie wyrozumieć, czy jest w nas co dobrego, czy też z natury jesteśmy źli. Zdaje się, że popełniamy rzeczy straszne; zdają się, że spełniamy wielki trud i prace; zawsze się jednak na nas uskarżają i zawsze się przed nami mają na baczności. W ten czy ów sposób, nami zapełniają gazety. I mówić tu o Nowym Roku! — smutnie mamrotał Toby. — ]a już potrafię wytrzymać; tyle co każdy inny, a przeważnie nawet więcej, bo mocny jestem jak lew, co nie każdy może o sobie powiedzieć. Przyjąwszy jednak, że naprawdę tak jest, że nie mamy prawa do Nowego Roku... przyjąwszy że jesteśmy tylko narzucajacymi się wtrętami...
— Hola, tatku, tatku!, znów się ozwał miły głos. Tym razem go Toby usłyszał, wzdrygnął się, przystanął i cofając wzrok, w dal wysłany, jakby dla zdobycia wyjaśnienia w sercu Nowego Roku, ujrzał się naprzeciw swej córki i spojrzał jej w oczy, w które spoglądać mógł cały świat i nie zbadać ich głębi. Oczy czarne, odbijające te oczy, które, się w nie wpatrywały; nie rzucające błysków, chyba gdy właścicielka ich miała po temu ochotę, lecz pełne jasnych, spokojnych, trwałych i głębokich promieni, spokrewnionych ze światłem, przez niebo do bytu powołanem. Piękne, wierne oczy, promienne nadzieją, młodą, świeżą nadzieją; tak przepełnione nadzieją, tak silne i jaśniejące, mimo dwudziestu lat pracy i ubóstwa, na które już spoglądały, że dla Toba stały się one głosem, który rzekł: — Myślę, że mamy coś do czynienia na ziemi — choćby trochę!
Toby ucałował usta, należące do tych oczu i ręce przytulił do kwitnącej twarzyczki.
— Cóż, Małgosiu — rzekł — co słychać? Nie spodziewałem się, że dziś przyjdziesz.
— I ja się tego nie spodziewałam — odrzekła dziewczyna, kołysząc głową i uśmiechając się. — Jestem jednak! I w dodatku nie sama, nie sama!
Nie chcesz chyba powiedzieć — odparł Trotty, z ciekawością przyglądając się zakrytemu koszowi, który niosła na ręce, żeś...
— Spójrz tylko, tatku — rzekła Małgosia — powąchaj!
Trotty w wielkim pośpiechu, odrazu chciał podnieść pokrywę, ale dziewczyna żartem ją przytrzymywała.
— Nie, nie, nie! broniła, w dziecinnem rozbawieniu. — Musisz sobie trochę przedłużyć przyjemność. Trochę tylko odchylę pokrywę kosza — tylko troszeczkę... I zrobiła to z największą ostrożnością, mówiąc przytem tak cicho, jakby się obawiała, że coś w koszyku usłyszy jej słowa. — Tak! więc co tam jest?
Toby najskwapliwiej obwąchał brzeg kosza i wykrzyknął z zachwytem: — Ach, tam jest coś gorącego!
— Wrzącego! potwierdziła Małgosia. — Ha, ha, ha! coś wrzącego!
— Ha, ha, ha! zaśmiał się Toby, podskakując do góry. — Coś wrzącego!
— Ale co? pytała Małgosia. — Chodź, ojcze, nie odgadłeś jeszcze, co tam jest. A musisz to zrobić. Ani myślę otworzyć kosza, zanim odgadniesz, tylko nie tak spiesznie! Poczekaj chwileczkę! Odrobinkę jeszcze odchylę pokrywę! A teraz odgadnij!
Małgosia wprost się lękała, by nie odgadł zbyt szybko; cofała się, podsuwając mu kosz; podnosiła do góry swe kształtne ramiona; zatykała sobie ucho ręką, jak gdybv w ten sposób mogła cofnąć z ust Toba trafną odpowiedź, a przez cały czas chichotała z cicha.
Toby tymczasem, kładąc rękę na każdem kolanie, pochylił się nad koszem i nosem głęboko wciągnął wydobywającą się woń, cichy uśmiech na jego ogorzałej twarzy rozprzestrzeniał się, jak gdyby wchłaniał gaz rozweselający.
— Ach! to coś bardzo dobrego — rzekł Toby. — To jest... nie, to pachnie delikatniej niż kiełbasa. Pachnie nadzwyczajnie. I coraz ponętniej. Za ostra ta woń na cielęce nóżki. To nie nóżki!
Małgosia nie posiadała się z radości. Nie mógł, by się już bardziej pomylić! Cielęce nóżki, albo kiełbasa... Ha, ha, ha!
— Czyżby wątroba? zadawał sobie pytanie. — Nie, pachnie tak jakoś miękko, że nie może być wątroba. Świńskie nóżki? Nie. Na świńskie nóżki to znów zapach zbyt wyraźny. Na głowy kogucie znów za mało ostry. A kiszki też nie są. Teraz ci już powiem, co jest: kruszki!
— Nie, nie kruszki! serdecznie się śmiała Małgosia. — Nie, nie zgadłeś!
— Och, co ja też mówię! rzekł Toby, przybierając nagle postawę możliwie najbardziej prostopadłą. — Wnet już nie będę wiedział, jak się sam nazywam. Przecież to flaki!
Tak było istotnie, a Małgosia promieniejąc radością, zapewniała go, iż za pół minuty przyzna, że nigdy w życiu nie jadł lepszych flaków.
— A teraz — mówiła Małgosia, żywo zajmując się koszem — zaraz już nakryję, tatku! bo flaczki przyniosłam w misce, a miskę obwiązałam chustą; a skoro raz chcę być tak dumną użyć jej jako obrusa, to żadna ustawa nie może mi tego zabronić; nieprawdaż, tatku?
— Chyba nie, moje dziecko — odparł Toby; — jakkolwiek oni tam co chwila z coraz to inną występują ustawą.
— A pamiętasz, tatku, co ci niedawno odczytałam z gazety, o tym sędziu, który powiedział, że my, biedacy, powinniśmy znać wszystkie ustawy. Ha, ha, to niezłe! Wielki Boże, za jak mądrych oni nas uważają!
Tak, moje dziecko — odparł Toby — i szanowaliby też takiego, coby je znał naprawdę. Utyłby przy robocie, jaką by otrzymał i cieszyłby się sympatją wszystkich ludzi wykształconych. Z pewnością!
I z apetytem jadłby swój obiad gdyby tak pachniał jak ten — wesoło rzedła Małgosia. — A teraz szybko, tatku, bo jest też kilka gorących kartofli i pół butelki piwa. Gdzie chcesz jeść: na słupie, czy na schodach? Ach Boże, jakie z nas wielkie państwo! Mamy do wyboru dwa miejsca.
Dziś na schodach, Małgosiu — odparł Toby. — Przy pogodzie na schodach, podczas deszczu na słupie. Na schodach zawsze wygodniej, bo można usiąść; ale w słotę spływają z nich całe rzeki.
— Więc tu — rzekła Małgosia, klaszcząc w dłonie. — Wszystko gotowe! I ładnie wygląda! Siadaj tatku, siadaj!
Od chwili, gdy Trotty odgadł, co kosz zawiera, stał nieruchomy, patrząc i mówiąc do niej w roztargnieniu; wyraźny znak, że jakkolwiek, pomijając nawet flaki, ona była przedmiotem, trzymającym na uwięzi jego oczy i myśli, to jednak ani nie myślał o niej, ani jej nie widział takiej, jaką była w danej chwili, lecz jakiś fantastyczny, nieokreślony obraz czy dramat jej przyszłego życia majaczył w jego wyobraźni. Żywem jej wezwaniem zbudzony ze snu, chciał melancholijnie potrząsnąć głową, lecz się opanował i galopem podbiegł ku niej. W chwili gdy chciał usiąść, ozwały się dzwony.
— Amen! rzekł Trotty, zdejmując kapelusz i wznosząc ku nim oczy.
— Tatku, amen mówisz do dzwonów? spytała Małgosia.
— Bo głosy ich, córeczko, zabrzmiały mi nagle jak modlitwa! odparł Trotty, siadając. — Piękną by one odmawiały modlitwę, gdyby umiały. Mnie one mówią tyle rozmaitych rzeczy.
— Dzwony, tatku? zaśmiała się Małgosia, stawiając przed nim miskę i kładąc obok nóż i widelec. — Co też ty mówisz!
— No mnie się zdaję, że opowiadają mi wiele rzeczy — odparł, z wielkim apetytem zabierając się do obiadu. — A cóż to za różnica? Skoro ja je słyszę, to co na tem zależymy mówię, czy nie? Ach, Wielki Boże — mówił dalej, widelcem wskazując wieżę i coraz bardziej ożywiając się przy jedzeniu. — Ileż to razy słyszałem, jak dzwony te mówiły: „Toby Beck, Toby Beck, bądź dobrej myśli. Toby Beck, Toby Beck, bądź dobrej myśli!“ Jakie miljon razy to słyszałem!
— Coś takiego! rzekła Małgosia.
Nieraz to już jednak słyszała, gdyż Toby ustawicznie mówił o dzwonach.
— Gdy intereresa źle idą — mówił Toby — tak bardzo źle, że już nie może być gorzej, one mi zawsze dzwonią: „Toby Beck, Toby Beck, wnet się coś zdarzy.“
— I ostatecznie się zdarzy, tatku — rzekła Małgosia z odcieniem smutku w melodyjnym głosie.
— Zawsze — potwierdził Toby, bez żadnej podejrzliwości. — Nigdy mnie nie zawiodły.
Podczas tej rozmowy, Toby bez przerwy przypuszczał atak do stojącego przed nim pachnącego posiłku, krając i jedząc, krając i popijając, krając i żując, od flaków przechodząc do kartofli, a od kartofli do flaków, z doskonałym, niesłabnącym apetytem. Gdy jednak w pewnej chwili przypadkiem się rozejrzał po ulicy — na wypadek, gdyby ktoś z okna, czy drzwi przyzywał może posłańca — oczy jego w drodze powrotnej spotkały się ze spojrzeniem Małgosi, która, siedząc naprzeciw niego z założonemi rękoma, z radosnym uśmiechem przyglądała się jego postępom w jedzeniu.
— Niech mi Bóg wybaczy! wykrzyknął Toby, opuszczając nóż i widelec. — Moja gołąbko, Małgosiu! Czemu mi nie zwróciłaś uwagi, że jestem tak nieroztropny?
— Jakto, tatku?
— Ot, siedzę tu — ze skruchą tłómaczył się Toby — i napycham sobie żołądek i brzuch, a ty siedziś przedemną na czczo i pościsz i nie chcesz jeść, gdy...
— Ja już jadłam, tatku — przerwała córka. — O poszczeniu niema mowy; jadłam także.
— Głupstwo — odparł Trotty. — obiad dla dwojga tego samego dnia! To niemożliwe! Taksamo mogłabyś mi opowiadać o dwóch świętach Nowego Roku w tymsamym dniu, albo o tem, że przez całe życie posiadałem funt sterlingów go nie naruszyłem.
— A jednak jadłam obiad rzekła Małgosia, podchodząc bliżej. — Jeśli się oapowrót zabierzesz do swojego, to ci zaraz opowiem, jakim sposobem się to stało i gdzie; i powiem ci też, jak mi było możliwem tobie coś przynieść i... i jeszcze coś innego.
Toby wciąż jeszcze niedowierzał, ale córka spojrzała nań tak serdecznie i kładąc mu rękę na ramieniu, prosiła, by jadł, dopóki jeszcze wszystko ciepłe; tedy Trotty znów ujął nóż i widelec i ponownie zabrał się do dzieła, ale znacznie powolniej niż wpierw i potrząsając głową, jak gdyby wcale nie był z siebie zadowolony.
— Ja — poczęła Małgosia po chwilowem wahaniu — jadłam obiad z Ryszardem. Wcześnie, dziś obiadował, a ponieważ przyniósł z sobą jedzenie, odwiedzając mnie, więc... się niem podzieliliśmy.
Trotty połknął łyk piwa i oblizał się. Poczem w odpowiedzi, na którą córka zdawała się czekać, rzekł: — O — do!
— I Ryszard mówi, tatku — podjęła znów Małgosia, lecz zaraz urwała.
— Cóż on mówi, Małgosiu? spytał Toby.
— Ryszard mówi, tatku... znów urwała.
— Ryszard coś mówi długo — zauważył Toby.
— Mówi więc — znów zaczęła Małgosia, podnosząc wreszcie oczy i mówiąc wprawdzie głosem drżącym, lecz wyraźnym — Ryszard mówi, że znów upłynął rok i naco się zda czekać z roku na rok, gdy przecież nieprawdopodobnem jest, by się nasze położenie zmienić miało na lepsze? On mówi, tatku, że teraz jesteśmy biedni, a później też będziemy biedni; ale teraz jesteśmy młodzi, a lata nas uczynią starymi, zanim się opatrzymy. On mówi, że gdyby tacy biedacy jak my, chcieli czekać, aż nam się droga uprości, to wpierw dostalibyśmy się na te wąską drogę, która wszystkich wiedzie... do grobu.
Człowiek bystrzejszy niż Trotty Beck, musiałby skupić całą bystrość umysłu, by móc temu zaprzeczyć. Trotty milczał.
— I pomyśl, tatku, jak smutno byłoby się zestarzeć i umrzeć z myślą, że mogliśmy się przecież wzajem pocieszać i wzajem sobie pomagać. Jak ciężko byłoby nam kochać się przez całe życie, gdy każde pracowałoby i dręczyło się z osobna i patrzyło, jak drugie męczy się i starzeje i siwieje. Nawet w najlepszym wypadku, gdybym go potrafiła zapomnieć (czego nigdy nie potrafię) jakże ciężko, ojcze kochany, mieć serce tak gorące jak moje i czuć, jak ono stopniowo usycha, i nie mieć ani jednego wspomnienia szczęśliwej chwili w życiu, któreby mi pozostało, gdy wszystko mnie opuści i pocieszało nie i uszlachetniało!
Trotty siedział całkiem cicho, Małgosia ocierała łzy z oczu, poczem mówiła już weselej, to śmiejąc się, to wzdychając, to się śmiejąc i wzdychając równocześnie: — Tedy Ryszard mówi, tatku, że ponieważ na jakiś czas ma zapewnioną robotę, a ja go kocham już całe trzy lata — ach, nawet dłużej, chociaż on o tem nie wie — więc w dniu Nowego Roku się pobierzemy. On mówi, że to najlepszy i najszczęśliwszy dzień w roku i niemal z pewnością przynosi szczęście. Wprawdzie to krótki termin nieprawdaż, tatku? — ale nie potrzebujemy przecież czekać na uporządkowanie moich spraw majątkowych, ani na uszycie ślubnej sukni, jak u wielkich pań. Czyż nie, tatku? Tyle powiedział i jak on to umie, tak poważnie i stanowczo, a przytem tak dobrotliwie i serdecznie, że mu odpowiedziałam, że pójdę do ciebie, tatku i się z tobą rozmówię. A ponieważ mi dziś rano niespodzianie zapłacono za robotę, a ty przez cały tydzień miałeś pożywienie bardzo skąpe, a przytem pragnęłam, by dzisiejszy dzień stal się potrosze świętem dla ciebie, a dla mnie dniem szczęśliwym, więc zrobiłam małą ucztę, tatku kochany, i przyniosłam ją, by ci zrobić niespodziankę.
— I patrz, jak on jej pozwala stygnąć na schodach! ozwał się inny głos. Był to głos tegoż Ryszarda, który zbliżył się niespostrzeżenie i nagle stanął przed ojcem i córką z twarzą tak płonącą, jak owe rozpalone żelazo, na które co dnia spadało jego ciężkie kowadło. Był to urodziwy, dobrze zbudowany, silny młodzian, o oczach, które błyszczały jak płonące iskry, wystrzelające z pieca; z czarnemi włosami, układającemi się wspaniale dokoła śniadych skroni i z uśmiechem, który usprawiedliwiał pochwalne słowa Małgosi o jego sposobie mówienia.
— Patrz, jak on pozwala wszystkiemu stygnąć na schodach! rzekł Ryszard. — Małgosia nie wie, co ojciec lubi. Naprawdę, że nie wie!
Trotty rozpłomieniony w jednej chwili, podał Ryszardowi rękę i chciał mu z wielkim zapałem coś odpowiedzieć, gdy niespodzianie otworzyły się drzwi domu, a wychodzący z nich służący omal nie wdepnął w miskę z flakami.
— Usuńcie się z drogi! Zawsze musicie tu siadać na naszych schodach! Nie możecie to pójść raz do naszych sąsiadów, albo gdzie! No, z drogi! Ustąpicie się, czy nie?
Ściśle biorąc, to ostatnie pytanie było zbyteczne, bo się już usunęli.
— Co jest? co się dzieje? spyta! pan, przed którym otworzono właśnie drzwi, gdy krokiem nawpół ociężałym, dziwnie łączącym w sobie szybki chód i powolny pośpiech, wyszedł z domu — owym krokiem, jakim mężczyzna, schodzący już z góry żywota, noszący skrzypiące obuwie, łańcuszek przy zegarku i czystą bieliznę, nietylko nie ubliżając własnej godności, lecz nadając sobie nawet pozór, że czekają go korzystne i zyskowne interesa, zwykł był wychodzić z domu. —
Co jest? co się dzieje?
— Zawsze was trzeba na kolanach prosić i błagać — z wielkim zapałem zwrócił się służący do Toba Becka — byście nasze schody zostawili w spokoju. Czemu tu wciąż przychodzicie? Nie możecie się trzymać zdala?
— No, dobrze już, dobrze! ozwał się pan. Hola, człowieku! i głową skinął na Toba Becka, — Zbliżcie się. Co tam macie? To wasz obiad?
— Tak, proszę pana — odparł Trotty, w kącie pozostawiając swą strawę.
— Nie zostawiajcie tam jedzenia! zawołał pan. — Przynieście mi je tutaj. Tak! Czy to wasz obiad?
— Tak, proszę pana — odrzekł Trotty, z napływającą do ust ślinką wpatrując się w kawał flaka, który odłożył sobie jako ostatni najlepszy kąsek, a który pan przewracał teraz i odwracał z jednej strony na drugą.
Inni dwaj panowie wyszli teraz za pierwszym. Jeden z nich był zgnębionym jegomościem, średniego wieku, mizernie ubranym i z miną niezadowoloną. Stale trzymał ręce w kieszeniach swych ciasnych spodni, nieokreślonego kołom soli i pieprzu, wskutek czego kieszenie te mocno były rozepchane — i niezbyt starannie był obmyty i uczesany. Drugi pan nosił błękitny frak z błyszczącemi guzikami i biały krawat. Miał twarz bardzo czerwoną, jak gdyby zawiele krwi z jego ciała dopływało do głowy, co może było powodem, że zdawał się mieć serce dość zimne.
Ten, który widelcem na wszystkie strony obracał obiad Toba, przywołał pierwszego, którego nazywał Filerem i obaj nachylili się nad miską. Ponieważ Filer był bardzo krótko widzącym, więc musiał się tak nisko pochylić, by rozpoznać, jaka to potrawa, że Tobowi serce zamarło w piersi. Ale Filer nie tknął jego jedzenia.....................................The Chimes
CHAPTER 1: FIRST QUARTER
Here are not many people—and as it is desirable that a story–teller and a story–reader should establish a mutual understanding as soon as possible, I beg it to be noticed that I confine this observation neither to young people nor to little people, but extend it to all conditions of people: little and big, young and old: yet growing up, or already growing down again—there are not, I say, many people who would care to sleep in a church. I don’t mean at sermon–time in warm weather (when the thing has actually been done, once or twice), but in the night, and alone. A great multitude of persons will be violently astonished, I know, by this position, in the broad bold Day. But it applies to Night. It must be argued by night, and I will undertake to maintain it successfully on any gusty winter’s night appointed for the purpose, with any one opponent chosen from the rest, who will meet me singly in an old churchyard, before an old church–door; and will previously empower me to lock him in, if needful to his satisfaction, until morning.
For the night–wind has a dismal trick of wandering round and round a building of that sort, and moaning as it goes; and of trying, with its unseen hand, the windows and the doors; and seeking out some crevices by which to enter. And when it has got in; as one not finding what it seeks, whatever that may be, it wails and howls to issue forth again: and not content with stalking through the aisles, and gliding round and round the pillars, and tempting the deep organ, soars up to the roof, and strives to rend the rafters: then flings itself despairingly upon the stones below, and passes, muttering, into the vaults. Anon, it comes up stealthily, and creeps along the walls, seeming to read, in whispers, the Inscriptions sacred to the Dead. At some of these, it breaks out shrilly, as with laughter; and at others, moans and cries as if it were lamenting. It has a ghostly sound too, lingering within the altar; where it seems to chaunt, in its wild way, of Wrong and Murder done, and false Gods worshipped, in defiance of the Tables of the Law, which look so fair and smooth, but are so flawed and broken. Ugh! Heaven preserve us, sitting snugly round the fire! It has an awful voice, that wind at Midnight, singing in a church!
But, high up in the steeple! There the foul blast roars and whistles! High up in the steeple, where it is free to come and go through many an airy arch and loophole, and to twist and twine itself about the giddy stair, and twirl the groaning weathercock, and make the very tower shake and shiver! High up in the steeple, where the belfry is, and iron rails are ragged with rust, and sheets of lead and copper, shrivelled by the changing weather, crackle and heave beneath the unaccustomed tread; and birds stuff shabby nests into corners of old oaken joists and beams; and dust grows old and grey; and speckled spiders, indolent and fat with long security, swing idly to and fro in the vibration of the bells, and never loose their hold upon their thread–spun castles in the air, or climb up sailor–like in quick alarm, or drop upon the ground and ply a score of nimble legs to save one life! High up in the steeple of an old church, far above the light and murmur of the town and far below the flying clouds that shadow it, is the wild and dreary place at night: and high up in the steeple of an old church, dwelt the Chimes I tell of.
They were old Chimes, trust me. Centuries ago, these Bells had been baptized by bishops: so many centuries ago, that the register of their baptism was lost long, long before the memory of man, and no one knew their names. They had had their Godfathers and Godmothers, these Bells (for my own part, by the way, I would rather incur the responsibility of being Godfather to a Bell than a Boy), and had their silver mugs no doubt, besides. But Time had mowed down their sponsors, and Henry the Eighth had melted down their mugs; and they now hung, nameless and mugless, in the church–tower.
Not speechless, though. Far from it. They had clear, loud, lusty, sounding voices, had these Bells; and far and wide they might be heard upon the wind. Much too sturdy Chimes were they, to be dependent on the pleasure of the wind, moreover; for, fighting gallantly against it when it took an adverse whim, they would pour their cheerful notes into a listening ear right royally; and bent on being heard on stormy nights, by some poor mother watching a sick child, or some lone wife whose husband was at sea, they had been sometimes known to beat a blustering Nor’ Wester; aye, ‘all to fits,’ as Toby Veck said;—for though they chose to call him Trotty Veck, his name was Toby, and nobody could make it anything else either (except Tobias) without a special act of parliament; he having been as lawfully christened in his day as the Bells had been in theirs, though with not quite so much of solemnity or public rejoicing.
For my part, I confess myself of Toby Veck’s belief, for I am sure he had opportunities enough of forming a correct one. And whatever Toby Veck said, I say. And I take my stand by Toby Veck, although he did stand all day long (and weary work it was) just outside the church–door. In fact he was a ticket–porter, Toby Veck, and waited there for jobs.
And a breezy, goose–skinned, blue–nosed, red–eyed, stony–toed, tooth–chattering place it was, to wait in, in the winter–time, as Toby Veck well knew. The wind came tearing round the corner—especially the east wind—as if it had sallied forth, express, from the confines of the earth, to have a blow at Toby. And oftentimes it seemed to come upon him sooner than it had expected, for bouncing round the corner, and passing Toby, it would suddenly wheel round again, as if it cried ‘Why, here he is!’ Incontinently his little white apron would be caught up over his head like a naughty boy’s garments, and his feeble little cane would be seen to wrestle and struggle unavailingly in his hand, and his legs would undergo tremendous agitation, and Toby himself all aslant, and facing now in this direction, now in that, would be so banged and buffeted, and to touzled, and worried, and hustled, and lifted off his feet, as to render it a state of things but one degree removed from a positive miracle, that he wasn’t carried up bodily into the air as a colony of frogs or snails or other very portable creatures sometimes are, and rained down again, to the great astonishment of the natives, on some strange corner of the world where ticket–porters are unknown.
But, windy weather, in spite of its using him so roughly, was, after all, a sort of holiday for Toby. That’s the fact. He didn’t seem to wait so long for a sixpence in the wind, as at other times; the having to fight with that boisterous element took off his attention, and quite freshened him up, when he was getting hungry and low–spirited. A hard frost too, or a fall of snow, was an Event; and it seemed to do him good, somehow or other—it would have been hard to say in what respect though, Toby! So wind and frost and snow, and perhaps a good stiff storm of hail, were Toby Veck’s red–letter days.
Wet weather was the worst; the cold, damp, clammy wet, that wrapped him up like a moist great–coat—the only kind of great–coat Toby owned, or could have added to his comfort by dispensing with. Wet days, when the rain came slowly, thickly, obstinately down; when the street’s throat, like his own, was choked with mist; when smoking umbrellas passed and re–passed, spinning round and round like so many teetotums, as they knocked against each other on the crowded footway, throwing off a little whirlpool of uncomfortable sprinklings; when gutters brawled and waterspouts were full and noisy; when the wet from the projecting stones and ledges of the church fell drip, drip, drip, on Toby, making the wisp of straw on which he stood mere mud in no time; those were the days that tried him. Then, indeed, you might see Toby looking anxiously out from his shelter in an angle of the church wall—such a meagre shelter that in summer time it never cast a shadow thicker than a good–sized walking stick upon the sunny pavement—with a disconsolate and lengthened face. But coming out, a minute afterwards, to warm himself by exercise, and trotting up and down some dozen times, he would brighten even then, and go back more brightly to his niche.
They called him Trotty from his pace, which meant speed if it didn’t make it. He could have walked faster perhaps; most likely; but rob him of his trot, and Toby would have taken to his bed and died. It bespattered him with mud in dirty weather; it cost him a world of trouble; he could have walked with infinitely greater ease; but that was one reason for his clinging to it so tenaciously. A weak, small, spare old man, he was a very Hercules, this Toby, in his good intentions. He loved to earn his money. He delighted to believe—Toby was very poor, and couldn’t well afford to part with a delight—that he was worth his salt. With a shilling or an eighteenpenny message or small parcel in hand, his courage always high, rose higher. As he trotted on, he would call out to fast Postmen ahead of him, to get out of the way; devoutly believing that in the natural course of things he must inevitably overtake and run them down; and he had perfect faith—not often tested—in his being able to carry anything that man could lift.
Thus, even when he came out of his nook to warm himself on a wet day, Toby trotted. Making, with his leaky shoes, a crooked line of slushy footprints in the mire; and blowing on his chilly hands and rubbing them against each other, poorly defended from the searching cold by threadbare mufflers of grey worsted, with a private apartment only for the thumb, and a common room or tap for the rest of the fingers; Toby, with his knees bent and his cane beneath his arm, still trotted. Falling out into the road to look up at the belfry when the Chimes resounded, Toby trotted still.
He made this last excursion several times a day, for they were company to him; and when he heard their voices, he had an interest in glancing at their lodging–place, and thinking how they were moved, and what hammers beat upon them. Perhaps he was the more curious about these Bells, because there were points of resemblance between themselves and him. They hung there, in all weathers, with the wind and rain driving in upon them; facing only the outsides of all those houses; never getting any nearer to the blazing fires that gleamed and shone upon the windows, or came puffing out of the chimney tops; and incapable of participation in any of the good things that were constantly being handled, through the street doors and the area railings, to prodigious cooks. Faces came and went at many windows: sometimes pretty faces, youthful faces, pleasant faces: sometimes the reverse: but Toby knew no more (though he often speculated on these trifles, standing idle in the streets) whence they came, or where they went, or whether, when the lips moved, one kind word was said of him in all the year, than did the Chimes themselves.
Toby was not a casuist—that he knew of, at least—and I don’t mean to say that when he began to take to the Bells, and to knit up his first rough acquaintance with them into something of a closer and more delicate woof, he passed through these considerations one by one, or held any formal review or great field–day in his thoughts. But what I mean to say, and do say is, that as the functions of Toby’s body, his digestive organs for example, did of their own cunning, and by a great many operations of which he was altogether ignorant, and the knowledge of which would have astonished him very much, arrive at a certain end; so his mental faculties, without his privity or concurrence, set all these wheels and springs in motion, with a thousand others, when they worked to bring about his liking for the Bells.
And though I had said his love, I would not have recalled the word, though it would scarcely have expressed his complicated feeling. For, being but a simple man, he invested them with a strange and solemn character. They were so mysterious, often heard and never seen; so high up, so far off, so full of such a deep strong melody, that he regarded them with a species of awe; and sometimes when he looked up at the dark arched windows in the tower, he half expected to be beckoned to by something which was not a Bell, and yet was what he had heard so often sounding in the Chimes. For all this, Toby scouted with indignation a certain flying rumour that the Chimes were haunted, as implying the possibility of their being connected with any Evil thing. In short, they were very often in his ears, and very often in his thoughts, but always in his good opinion; and he very often got such a crick in his neck by staring with his mouth wide open, at the steeple where they hung, that he was fain to take an extra trot or two, afterwards, to cure it.
The very thing he was in the act of doing one cold day, when the last drowsy sound of Twelve o’clock, just struck, was humming like a melodious monster of a Bee, and not by any means a busy bee, all through the steeple!
‘Dinner–time, eh!’ said Toby, trotting up and down before the church. ‘Ah!’
Toby’s nose was very red, and his eyelids were very red, and he winked very much, and his shoulders were very near his ears, and his legs were very stiff, and altogether he was evidently a long way upon the frosty side of cool.
‘Dinner–time, eh!’ repeated Toby, using his right–hand muffler like an infantine boxing–glove, and punishing his chest for being cold. ‘Ah–h–h–h!’
He took a silent trot, after that, for a minute or two.
‘There’s nothing,’ said Toby, breaking forth afresh—but here he stopped short in his trot, and with a face of great interest and some alarm, felt his nose carefully all the way up. It was but a little way (not being much of a nose) and he had soon finished.
‘I thought it was gone,’ said Toby, trotting off again. ‘It’s all right, however. I am sure I couldn’t blame it if it was to go. It has a precious hard service of it in the bitter weather, and precious little to look forward to; for I don’t take snuff myself. It’s a good deal tried, poor creetur, at the best of times; for when it does get hold of a pleasant whiff or so (which an’t too often) it’s generally from somebody else’s dinner, a–coming home from the baker’s.’
The reflection reminded him of that other reflection, which he had left unfinished.
‘There’s nothing,’ said Toby, ‘more regular in its coming round than dinner–time, and nothing less regular in its coming round than dinner. That’s the great difference between ’em. It’s took me a long time to find it out. I wonder whether it would be worth any gentleman’s while, now, to buy that obserwation for the Papers; or the Parliament!’
Toby was only joking, for he gravely shook his head in self–depreciation.
‘Why! Lord!’ said Toby. ‘The Papers is full of obserwations as it is; and so’s the Parliament. Here’s last week’s paper, now;’ taking a very dirty one from his pocket, and holding it from him at arm’s length; ‘full of obserwations! Full of obserwations! I like to know the news as well as any man,’ said Toby, slowly; folding it a little smaller, and putting it in his pocket again: ‘but it almost goes against the grain with me to read a paper now. It frightens me almost. I don’t know what we poor people are coming to. Lord send we may be coming to something better in the New Year nigh upon us!’
‘Why, father, father!’ said a pleasant voice, hard by.
But Toby, not hearing it, continued to trot backwards and forwards: musing as he went, and talking to himself.
‘It seems as if we can’t go right, or do right, or be righted,’ said Toby. ‘I hadn’t much schooling, myself, when I was young; and I can’t make out whether we have any business on the face of the earth, or not. Sometimes I think we must have—a little; and sometimes I think we must be intruding. I get so puzzled sometimes that I am not even able to make up my mind whether there is any good at all in us, or whether we are born bad. We seem to be dreadful things; we seem to give a deal of trouble; we are always being complained of and guarded against. One way or other, we fill the papers. Talk of a New Year!’ said Toby, mournfully. ‘I can bear up as well as another man at most times; better than a good many, for I am as strong as a lion, and all men an’t; but supposing it should really be that we have no right to a New Year—supposing we really are intruding—’
‘Why, father, father!’ said the pleasant voice again.
Toby heard it this time; started; stopped; and shortening..........................