Echo dawnych ksiąg - ebook
Barbara Davis
Echo dawnych ksiąg
Przełożył Jan Kabat
Powieść o magicznym uroku książek i odwadze, by opisać własną historię, autorki bestsellerów „Strażniczka szczęśliwych zakończeń” oraz „Ostatnia z dziewcząt Moon”
Ashlyn Greer sprzedaje białe kruki, niespotykane woluminy, a jej zamiłowanie do książek wykracza poza odurzający zapach starego papieru, atramentu i skóry. Czuje echa historii poprzednich właścicieli – emocjonalny odcisk palca, który tylko ona potrafi odczytać. Kiedy odkrywa parę pięknie oprawionych tomów, które chyba nigdy nie zostały opublikowane, jej dar szybko przeradza się w obsesję. Każdy z nich zawiera zaskakujące oskarżenie, zaś autorzy, Hemi i Belle, opowiadają z dwóch perspektyw o tym samym, tragicznym romansie.
Ashlyn zostaje uwikłana w trwającą od dziesięcioleci literacką tajemnicę. Chce odkryć, kim są bohaterowie i jak potoczyły się ich losy. Zdeterminowana, by poznać prawdę kryjącą się za opowieścią skazanych na zagładę kochanków, czyta dalej, podążając szlakiem złamanych obietnic i pozornie niewybaczalnych zdrad. Im więcej Ashlyn dowiaduje się o Hemi i Belle, tym bardziej zbliża się do finału ich historii miłosnej – i musi ją skonfrontować z niezamkniętymi rozdziałami własnego życia.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68419-76-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
21 lipca 1954
Marblehead, Massachusetts
Pojawia się w jasny letni dzień.
Duża gruba koperta opatrzona w dwóch miejscach czerwonym stemplem PRIORYTET. Wpatruję się w nią niepewnie, gdy leży na porysowanej skórzanej podkładce wraz z innymi przesyłkami. Charakter pisma wydaje się znajomy, podobnie jak nazwisko nadawcy.
Osuwam się na fotel, biorę oddech i uwalniam go z płuc. Nawet teraz, po upływie tylu lat, wspomnienia czają się do skoku. Jak w przypadku bólu fantomowego w amputowanej kończynie, jego źródło może i już nie istnieje, ale pamięć o tym, co zostało utracone, tak nagła i dojmująca, zaskakuje mnie. Siedzę chwilę, zmagając się z tym cierpieniem, i czekam, aż przygaśnie.
Blask popołudniowego słońca przenika żaluzje w moim gabinecie i maluje smugi maślanego światła na ścianach, dywanie i półkach pełnych książek i dyplomów uznania – wszystkiego, co zgromadziłam w ciągu wielu lat. Prywatne sanktuarium. Wydaje się dziś, że moja przeszłość w końcu mnie odnalazła.
Otwieram kopertę i wysypuję jej zawartość na blat biurka – prostokątną paczkę w zwykłym brązowym papierze i małą kopertę z doczepioną na zewnątrz karteczką.
_Przesyłam ci to zgodnie z poleceniem w dołączonym liście._
Poznaję staranny charakter pisma. Dickey.
Mój siostrzeniec.
Rzadko rozmawiamy ostatnimi czasy – minione lata tego nie ułatwiają – choć wciąż przesyłamy sobie kartki z wakacji i życzenia urodzinowe. Cóż takiego miałby mi teraz przekazać?
Wyjmuję pojedynczą kartkę z koperty i rozkładam na podkładce. To nie pismo Dickeya, lecz kogoś innego. Także znajome. Ostre, kanciaste litery, wyraźnie pochyłe. Nakreślone przez ducha.
Dickey,
Po tym wszystkim, co zaszło między mną a twoją rodziną, poczytasz mi pewnie za zbytnią śmiałość, że się z tobą kontaktuję. Jestem aż nadto świadom skutków wynikających z moich związków z twoją rodziną i z niechęcią angażuję cię w to wszystko raz jeszcze, uważam jednak, że pewne sprawy wymagają wyjaśnienia. Tym samym muszę cię prosić o wyświadczenie mi ostatniej przysługi – przekaż tę zapieczętowaną przesyłkę swojej ciotce, której miejsce pobytu jest mi po tych wszystkich latach nieznane. Zakładam, że wciąż utrzymujecie kontakt, zawsze bowiem byłeś jej ulubieńcem, przypominam też sobie, że w pewnym konkretnym przypadku zleciła ci misję niezwykle delikatnej natury. Właśnie to wspomnienie sprawia, że ośmielam się prosić cię o pomoc. Jest mym pragnieniem, by przesyłka dotarła do niej w stanie nienaruszonym, gdyż jej zawartość ma charakter wysoce prywatny i jest przeznaczona wyłącznie dla jej oczu.
Z wyrazami najgłębszego szacunku i wdzięczności,
– H
Pokój wydaje się nagle mały, pozbawiony powietrza i ciasny, kiedy przyglądam się starannie opakowanej przesyłce. Trzynaście lat bez jednego słowa, a teraz, jakby znikąd, owiana tajemnicą paczka, przekazana za pośrednictwem naszego niegdysiejszego posłańca. Dlaczego teraz? Dlaczego w ogóle?
Moje dłonie lepią się od potu, kiedy rozrywam sztywny brązowy papier. Ukazuje się wypukły skórzany grzbiet. Marmurkowa niebieska okładka. Książka. Tytuł wytłoczony w złotych literach uderza niczym pięść.
_Żałuję, Belle_.
Przełykam ból w krtani – znajome doznanie, które odbiera mi dech. Od tak dawna jestem nieczuła, od tak dawna staram się niczego nie pamiętać, że zapomniałam, co to znaczy być rozdarta, krwawić. Zbieram się na odwagę, gdy otwieram książkę, a potem przyciskam dłoń do ust, tłumiąc szloch. Oczywiście, jest tam dedykacja. Nigdy nie przegapiłeś okazji do wygłoszenia ostatniego słowa. Nie jestem przygotowana na twój głos, nagle rozbrzmiewający w mej głowie, gdy czytam to, co napisałeś na stronie tytułowej – to prawie jak strzała wymierzona w moje sumienie.
_Jak, Belle? Po tym wszystkim… jak mogłaś to zrobić?_JEDEN
Nic nie jest równie żywe jak książka, którą głęboko pokochano.
– Ashlyn Greer, _Opieka nad starymi książkami_
23 września 1984
Portsmouth, New Hampshire
Jak często się to działo w niedzielne popołudnia, Ashlyn Greer wyruszyła na łowy. Tym razem na niechlujnym zapleczu sklepu ze starociami, oddalonego o dwie przecznice od „Nieprawdopodobnej Opowieści”, czyli jej własnego antykwariatu z rzadkimi książkami, który prowadziła od czterech lat.
Poprzedniego dnia zadzwonił do niej Kevin Petri, właściciel sklepu, z informacją, że jakiś facet z Rye przyniósł kilka kartonów z książkami, a on nie ma na nie miejsca. Czy nie zechciałaby przyjść i rzucić na nie okiem?
Nie pierwszy raz grzebała cały boży dzień w pudłach, poszukując zaginionych skarbów. Najczęściej odchodziła z pustymi rękoma – ale nie zawsze. Raz udało jej się zdobyć egzemplarz pierwszego wydania _Wszystkich stworzeń dużych i małych_, nietkniętego, o ile się mogła zorientować. Kiedy indziej ocaliła z pudła pełnego starych książek kucharskich pierwsze wydanie _Zaginionego horyzontu_ Jamesa Hiltona. Egzemplarz był mocno podniszczony, ale po intensywnym odrestaurowaniu udało jej się zgarnąć za niego niezłą sumkę. Takie znaleziska nie trafiały się często – na dobrą sprawę prawie nigdy – ale w tych rzadkich okazjach dreszcz podniecenia wart był wysiłku.
Niestety, pudła tego dnia nie wyglądały zbyt zachęcająco. Większość zawartości stanowiły książki w twardych oprawach, najnowsze bestsellery Daniele Steel, Diane Chamberlain i – wychwalanego pod niebiosa króla wyciskaczy łez – Hugh Garreta. Dzieła autorów bez wątpienia poważanych, nic wszakże, co można by uznać za rzadkość. Drugie pudło zawierało bardziej eklektyczny zbiór, między innymi kilka pozycji z dziedziny zdrowia i odżywiania; jedna gwarantowała płaski brzuch w ciągu trzydziestu dni, druga propagowała korzyści wynikające z diety makrobiotycznej.
Ashlyn pracowała szybko, starając się nie poświęcać zbyt dużo czasu żadnej książce, trudno było jednak nie odczuwać nikłych wibracji, kiedy chowała je z powrotem do kartonów. Należały do kogoś, kto cierpiał na jakąś chorobę i bał się, do kogoś, kto martwił się umykającym czasem. Należały do kobiety, o czym była niemal święcie przekonana.
Było to „coś”, co posiadała, dar niczym doskonały słuch czy węch perfumerzysty. Umiejętność odczytywania echa, które towarzyszyło pewnym rzeczom martwym – książkom, mówiąc ściślej. Nie miała pojęcia, jak to działa. Wiedziała tylko, że zaczęło się, kiedy ukończyła lat dwanaście.
Jej rodzice jak zwykle się ze sobą żarli, gdy wymknęła się przez tylne drzwi i wskoczyła na rower, później zaś pedałowała wściekle, póki nie dotarła do księgarenki przy Market Street. Do swojego azylu, jak nazywała ją w myślach nawet teraz.
Frank Atwater, właściciel księgarni, przywitał ją bez słowa skinieniem głowy. Wiedział, co się dzieje u niej w domu – wszyscy w mieście wiedzieli – nigdy jednak nie poruszał tego tematu, udzielał za to schronienia, kiedy jej relacje z rodzicami stawały się nie do zniesienia. Nigdy nie zapomniała jego serdeczności.
Tamtego brzemiennego w skutki dnia skierował się do swego ulubionego kącika z książkami dla dzieci. Znała na pamięć każdy tytuł i autora, a także kolejność poszczególnych egzemplarzy na półkach. Wszystkie przeczytała co najmniej raz. Tamtego dnia pojawiły się nowe pozycje. Przesuwała palcami po nieznajomych grzbietach. _Przygody doktora Dolittle_, _Zagadka ukrytych schodów_, _Wodne dzieci_. Wyjęła z półki tę ostatnią książkę.
I wtedy nagle to się zaczęło dziać. Coś jakby nieznaczny prąd biegnący wzdłuż jej rąk, aż do samej piersi. I tyle smutku, że z trudem chwytała oddech. Upuściła książkę, która wylądowała rozłożona u jej stóp na dywanie niczym martwy ptak.
Czyżby tylko to sobie wyobraziła?
Nie. Poczuła to. Fizycznie. Ból tak rzeczywisty, tak dojmujący, że jej oczy na chwilę wezbrały łzami. Ale jakimże cudem?
Podniosła ostrożnie książkę z podłogi. Tym razem poddała się temu wrażeniu. Krtań zapiekła ją od łez, ramiona przygniotło brzemię jakiejś straty. Takiej, która nie zna litości ani dna. W owym czasie nie umiała znaleźć żadnego odniesienia dla bólu z rodzaju tych, które odciskają się na ciele, drążą duszę. Siedziała tam zwyczajnie, próbując to pojąć – czymkolwiek było.
W końcu to uczucie złagodniało, straciło ostrość. Albo może przywykła do owego doznania, albo samo się po prostu wykrwawiło. Nie wiedziała. Nawet po wielu latach. Czy to książka mogła zmienić swe echo, czy może wrażenia, jakich ona, Ashlyn, doznawała, odznaczały się bardziej trwałym charakterem, utrwalone na zawsze w czasie?
Nazajutrz spytała Franka, skąd pochodziły te nowe książki. Powiedział jej, że przyniosła je siostra pewnej kobiety, której syn zginął w wypadku samochodowym. W końcu zrozumiała. Ten dławiący smutek, ten miażdżący ucisk pod żebrami oznaczały ból. Matczyny ból. Lecz wciąż umykało jej wyjaśnienie: jak? Jak można było dzielić uczucia innej osoby jedynie przez dotyk jakiejś rzeczy, która do niej należała?
W ciągu następnych kilku tygodni próbowała przywołać to wrażenie, zdejmując z półek książki na chybił trafił i czekając z nadzieją, że w końcu się pojawi. Dni mijały, a ona niczego nie czuła. Aż nagle, pewnego popołudnia, sięgnęła po podniszczony egzemplarz _Villette_ Charlotte Brontë i przez jej palce przemknęła gwałtowna fala radości, jak strumień zimnej wody, lekkiej i perlistej, lecz budzącej swoją intensywnością niepokój.
I trzecia książka. Tom wierszy Elli Wheeler Wilcox, _Królestwo miłości_. Emanująca z niego skostniała męska energia wydawała się osobliwie sprzeczna z jego romantycznym tytułem, co dowodziło, że echo tej czy innej książki ma niewiele wspólnego z jej gatunkiem literackim czy tematyką. Jawiło się raczej jako forma odzwierciedlenia jej właściciela.
Zebrała się w końcu na odwagę i powiedziała Frankowi o swoich dziwacznych doznaniach. Bała się, że zarzuci jej, iż czyta za dużo bajek. On jednak słuchał uważnie, kiedy zwierzała mu się ze wszystkiego, na koniec zaś zaskoczył ją swą odpowiedzią.
– Książki są jak ludzie, Ashlyn – rzekł. – Wchłaniają to, co się znajduje w otaczającym je powietrzu. Dym. Tłuszcz. Zarodniki pleśni. Dlaczego nie miałyby też wchłaniać uczuć? Uczucia są równie rzeczywiste jak to, co wymieniłem wcześniej. Nie ma nic bardziej osobistego niż książka, zwłaszcza taka, która stała się ważną częścią czyjegoś życia.
Zrobiła wielkie oczy.
– To książki mają uczucia?
– Książki są uczuciami – odparł po prostu. – Istnieją, byśmy czuli. Byśmy łączyli się z tym, co wewnątrz, niekiedy z rzeczami, których się nawet nie domyślamy. Jest jak najbardziej sensowne, że to, co czujemy podczas lektury… udzieli się kiedyś innym.
– Potrafisz to? Czuć to, co się udziela?
– Nie. Ale nie oznacza to, że nie potrafią tego inni. Bardzo wątpię, żebyś była pod tym względem odosobniona, pierwsza. Albo że będziesz ostatnia.
– Nie powinnam się więc bać, kiedy się to zdarza?
– Nie, nie wydaje mi się. – Drapał się chwilę po brodzie. – To, co opisujesz, jest swoistym darem. A z darów należy korzystać. Na co nam one w przeciwnym razie? Na twoim miejscu starałbym się zorientować, jak osiągnąć w tym lepsze rezultaty, ćwiczyłbym to, by dokładniej poznać ten mechanizm. Tym samym nie będziesz się bała, kiedy tego doznasz.
Toteż ćwiczyła. Przy okazji zajęła się robotą detektywistyczną. Odkryła z pomocą Franka, że to, czego doświadcza, ma konkretną nazwę. Psychometria. Termin ten został ukuty w roku 1842 przez lekarza, Josepha Rodesa Buchanana, a w roku 1863 pewien geolog, Denton, opublikował książkę zatytułowaną _Dusza rzeczy_. Krótko mówiąc, ona, Ashlyn, była swoistym empatą, tyle że dotyczyło to książek.
Frank miał rację. Książki przypominały ludzi. Każda odznaczała się własną wyjątkową energią, czymś w rodzaju podpisu czy linii papilarnych, i czasem owa energia emanowała z nich. Teraz Ashlyn pocierała dłońmi o materiał dżinsów na udach, próbując zetrzeć smutek, który przeniknął w jej palce z pudełka porzuconych książek kucharskich. To była ta negatywna strona jej tak zwanego daru. Nie wszystkie echa rozbrzmiewały szczęściem. Tak jak ludzie, książki doznawały rozpaczy – i tak jak ludzie, pamiętały.
Przez lata nauczyła się ograniczać kontakt z książkami przepełnionymi negatywnym echem, a pewnych unikać całkowicie. Wszakże w takie dni jak ten było to zwyczajnie niemożliwe. Mogła tylko spiesznie pracować.
Ostatni karton zawierał jeszcze więcej powieści, wszystkie w doskonałym stanie, ale nie znalazła w nim niczego, co mogłaby zabrać do swego antykwariatu. W pewnej chwili, kiedy już niemal odsłoniło się dno pudła, natknęła się na wydanie _Okruchów dnia_ Kazuo Ishiguro.
Niby nic szczególnego. Na dobrą sprawę egzemplarz był dość sfatygowany, jego kartki spłowiały niemal do brązu, a grzbiet pokrywały głębokie fałdy i zagięcia. Jednakże nie dało się zignorować jego echa. Zaintrygowana położyła książkę na kolanach i przycisnęła dłoń do okładki. Była to gra, której się czasem oddawała, próbując odgadnąć, czy dany egzemplarz zawiera dedykację, a jeśli tak, to jaka jest jej treść.
Uwielbiała wyobrażać sobie, w jaki sposób konkretny tom trafił do rąk czytelnika – i dlaczego. Dlaczego akurat ta książka i z jakiej okazji? Urodziny czy ukończenie szkoły? Promocja do następnej klasy?
Przeczytała mnóstwo dedykacji w ciągu minionych lat, niektóre były słodkie, niektóre zabawne, a niektóre tak przejmujące, że oczy zachodziły jej łzami. Było to coś cudownie intymnego, kiedy się otwierało książkę i znajdowało na skrzydełku tych kilka skreślonych ręcznie wersów; przypominało to wgląd w jej życie emocjonalne, które nie miało nic wspólnego z autorem, wszystko zaś dotyczyło czytelnika.
Bez niego książka była czystą tabliczką, przedmiotem bez oddechu czy pulsu. Ale gdy stawała się częścią czyjegoś świata, ożywała, obdarzona przeszłością i teraźniejszością – i jeśli dbało się o nią odpowiednio, także przyszłością. Siła życiowa na zawsze z nią pozostawała, niby energetyczny podpis, identyczny z podpisem właściciela.
Niektóre książki nosiły różnorodne, splątane podpisy i były trudniejsze do odczytania, zwykle tyczyło się to tych należących do wielu właścicieli. Takie wibracje wyczuwała w wypadku _Okruchów dnia_. Mnóstwo warstw. Bardzo intensywnych. Książka z rodzaju tych, które niemal zawsze opatrywano dedykacją. I kiedy ją otworzyła, przekonała się, że tak właśnie jest.
Najdroższy,
Honor nie dotyczy pochodzenia ani nazwiska.
Chodzi o dzielność i opowiadanie się za tym, co słuszne. Ty, mój ukochany, zawsze dokonywałeś wyboru, kierując się honorem. Możesz być z tego dumny, tak jak ja jestem dumna z mężczyzny, którego poślubiłam.
– Catherine
Wyczuwało się w tym swoiste zapewnienie, niby słowa pociechy pod adresem udręczonego serca, ale energia, jaką książka wciąż emanowała, zatęchła i przyciężka niczym zwątpienie, wraz z wątkiem winy i żalu dowodziła, że określenie „najdroższy” – o kogokolwiek chodziło – nie brzmi przekonująco.
Ashlyn zatrzasnęła książkę i położyła ją zdecydowanym ruchem na stosie odrzuconych pozycji, po czym sięgnęła po ostatni egzemplarz w kartonie. Poczuła w tym momencie ucisk w dołku, co być może oznaczało, że ostatecznie natrafiła na coś wartościowego. Tom był niewielki, ale piękny. Marokańska skóra, żebrowany grzbiet, marmurkowe okładki; jeśli jej przypuszczenie było słuszne, rzecz zszyto ręcznie.
Wstrzymała oddech, przyglądając się książce. Praktycznie żadnych śladów zużycia. Oprawa zwarta i mocna. Strony pożółkłe, ale nic poza tym. Wpatrywała się w złote litery na grzbiecie. _Żałuję, Belle_. Tytuł, który nic jej nie mówił. Marszcząc czoło, kontynuowała przeglądanie książki. Ani śladu imienia i nazwiska autora. Także wydawcy. Dziwne, choć zdarzało się. Coś wszakże budziło niepokój.
Książka zdawała się dziwnie spokojna. Milcząca właściwie. Jak w wypadku nowej, zanim dobyło się z niej echo właściciela. Niechciany podarunek, być może, który nigdy nie został przeczytany? Ta myśl przyprawiła ją o smutek. Książki przekazywane w darze zawsze powinny być czytane. Otworzyła tom, szukając strony redakcyjnej. Nie znalazła jej. Natrafiła za to na dedykację.
_Jak, Belle? Po tym wszystkim… jak mogłaś to zrobić?_
Ashlyn wpatrywała się w ten pojedynczy wers. Pismo było postrzępione, jakby słowa przypominające odłamki szkła miały ciąć, ranić do krwi. Ale wyczuwało się też wpleciony w spacje smutek, rozpacz pytania, które nie doczekało się odpowiedzi. Dedykacja nie nosiła podpisu ani daty, co sugerowało, że adresat ich nie potrzebował. Zatem znajomość natury intymnej. Może ktoś ukochany albo współmałżonek. Belle. To imię biło w oczy. Czyżby imię osoby, dla której książka była przeznaczona, widniało też w tytule? Czy jej autor był darczyńcą ?
Zaintrygowana Ashlyn jęła wertować strony w poszukiwaniu tożsamości autora, metryczki wydawcy. Niczego takiego jednak nie znalazła. Niczego, co by mogło wskazywać, jak ta piękna książka się narodziła.
Brak strony redakcyjnej sugerował, że książka nie była chroniona prawem autorskim, a tym samym została napisana przed rokiem 1923. Jeśli tak, to znajdowała się w zadziwiająco dobrym stanie. Istniała wszakże jeszcze jedna możliwość, bardziej prawdopodobna. Książka mogła zostać oprawiona w którymś momencie, a introligator nie zdołał włączyć do niej oryginalnej strony redakcyjnej.
Niektóre kartki mogły ulec zniszczeniu albo zagubieniu. Zdarzało się tak wcale nierzadko. Nieraz miała do czynienia z rozpadającymi się książkami, które przysyłano do antykwariatu w torbach na zakupy, a ich luźne strony pospinano za pomocą sznurka albo recepturek; wypaczone okładki, pleśniejące w wilgotnych piwnicach, znaleziska na strychach, których stronice tak się rozeschły, że rozpadały się pod dotykiem palców. Nigdy jednak nie natrafiła na książkę pozbawioną wszelkich śladów pochodzenia.
Ludzie odnawiali stare książki z rozmaitych powodów i niemal zawsze były one dwojakiego rodzaju: albo sentyment, albo wartość kolekcjonerska. W obu przypadkach zachowanie tożsamości autora miało zasadnicze znaczenie. Dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu i ponosić koszty odrestaurowania książki, a potem pominąć tak ważne szczegóły? Chyba że uczynił to celowo. Tylko dlaczego?
Znęcona obietnicą literackiej tajemnicy, Ashlyn otworzyła książkę na pierwszym rozdziale i nagle doznała wstrząsu, jakby przez jej palce przepłynął prąd elektryczny. Cofnęła z przestrachem dłoń. Co się stało? Jeszcze chwilę wcześniej książka milczała jak zaklęta – jakby pozbawiona pulsu – póki jej nie otworzyła i nie obudziła do życia tego, co kryło się wewnątrz, jak wówczas, gdy się otwiera gwałtownie drzwi, a mały ogień przemienia się w pożogę. Było to nowe, nieznane doświadczenie, z pewnością takie, które pragnęła zbadać.
Wstrzymując oddech, położyła dłonie na otwartych stronach, przygotowując się na to, co nadejdzie, jak doskonale wiedziała. Każda książka jawiła się inaczej. W większości doznawało się rodzaju subtelnej fizycznej sensacji. Mrowienia w szczęce, gwałtownego łaskotania w brzuchu. Kiedy indziej echa przemawiały bardziej intensywnie. Dzwonienie w uszach albo wrażenie szczypania w policzki, jakby ktoś dał jej w twarz. Czasami czuła smak albo zapach. Wanilia. Dojrzałe wiśnie. Ocet jabłkowy. Lecz tym razem wrażenie było zgoła inne, jak gdyby głębsze i bardziej trzewne. Ostry smak popiołu na języku. Ból w krtani palonej przez łzy. Przeszywający ucisk w klatce piersiowej.
Rozpadające się serce.
A jednak wcześniej, nim otworzyła książkę, nic nie czuła, jakby jej echo wstrzymywało oddech i czekało na odpowiednią chwilę. Lecz jak długo? I czyje to było echo? Dedykację – _Jak, Belle?_ – skierowano bez wątpienia do kobiety, ale sama książka wibrowała zdecydowanie męską energią.
Znowu z uwagą zbadała grzbiet, przejrzała stronę przedtytułową, verso, wyklejkę, mając nadzieję, że znajdzie jakieś wskazówki co do pochodzenia książki. I znów jej wysiłki okazały się bezowocne. Jakby książka wzięła się znikąd niczym widmowy wolumin, istniejący poza literackim czasem i przestrzenią. Tyle że trzymała go w dłoniach. A jego echo wydawało się jak najbardziej rzeczywiste.
Oderwała dłonie od stronic, strzepując palcami prawej dłoni, by uwolnić ją od tępego bólu. Blizna ponownie się odezwała. Ashlyn wlepiła spojrzenie w półksiężycową wypukłość, biegnącą od małego palca do podbicia kciuka. Ostry kawałek szkła, chwycony mimowolnie w chwili paniki.
Rana zagoiła się bez większych komplikacji, a jej pozostałością była zakrzywiona biała wstęga, przecinająca linię życia. Ashlyn przycisnęła kciuk do dłoni i zaczęła rozluźniać rytmicznie palce, ćwiczenie, które jej zalecono po wypadku w celu uniknięcia przykurczu. Może nadszedł czas, by nie przemęczać się w introligatorni i dać ręce odpocząć. Pomyślała, że najwyższa pora wracać do antykwariatu.
Schowała „niepotrzebne” książki do pudła i zaniosła tajemniczą książkę do frontowego pomieszczenia, gdzie Kevin z miłością polerował różowe bakelitowe radio retro.
– Chyba tym razem szczęście ci dopisało. – Wziął od niej książkę, otworzył ją na chwilę, potem zamknął ze wzruszeniem ramion. – Nigdy o niej nie słyszałem. Kto jest autorem?
Ashlyn popatrzyła na niego zaskoczona, że można być tak nieświadomym emocji, którymi ta książka dosłownie promieniowała.
– Nie mam pojęcia. Nie ma nazwiska autora, strony redakcyjnej, nawet słowa o wydawcy. Myślę, że została kiedyś ponownie oprawiona. Albo chodzi o rzecz wydaną na koszt autora, wiesz, kilka egzemplarzy powieści wujka, wydrukowanych z myślą o rodzinie i przyjaciołach.
– I ktoś naprawdę chciałby mieć taką książkę?
Ashlyn mrugnęła konspiracyjnie.
– Pewnie nie. Ale wiesz, że jestem łasa na tajemnice.DWA
Ashlyn
Gdzie, jeśli nie w księgarni, natura ludzka okazuje słabość?
– Henry Ward Beecher
Ashlyn zamknęła za sobą drzwi, delektując się spokojem, który ją ogarniał, ilekroć przekraczała próg „Nieprawdopodobnej Opowieści”; towarzyszyło jej poczucie, że przebywa tam, gdzie jej miejsce.
Ten antykwariat stanowił jej własność od prawie czterech lat, choć pod pewnymi względami należał do niej od zawsze. Tak jak od zawsze ona należała do niego. Od niepamiętnych czasów uważała go za swój dom, a książki na półkach za godnych zaufania przyjaciół. Książki były bezpieczne. Skrywały fabułę, która przebiegała według ustalonego wzoru: początek, środek i zakończenie. To ostatnie zazwyczaj szczęśliwe, choć nie zawsze. I jeśli zdarzało się w powieści coś tragicznego, można ją było zamknąć i wybrać nową, w przeciwieństwie do prawdziwego życia, gdzie wydarzenia przebiegały często bez zgody głównego bohatera.
Jak w przypadku ojca, który nie potrafił wytrwać na żadnej posadzie. Nie dlatego, żeby nie był dość bystry czy wykwalifikowany, tylko dlatego, że nie panował nad gniewem. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli o wybuchowym charakterze Geralda Greera. Doświadczyli go na własnej skórze albo codziennie słyszeli, jak dobiega zza okien jego domu. Ojciec łajał jej matkę za rozgotowane klopsy, za kupno niewłaściwych chipsów, za przesadnie wykrochmalone koszule. Nic nie było odpowiednie ani dostatecznie dobre.
Ludzie szeptali sobie na ucho, że ma problem alkoholowy, ale Ashlyn nigdy nie widziała w domu butelki. I dobrze, jak twierdziła babka Trina, która kiedyś zauważyła z przekąsem, że wystarczy jeden niesmaczny obiad, by jej zięć puścił z dymem dom. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to coś, co podsyciłoby ogień.
I była matka Ashlyn, kobieta cień, którą na ogół można było znaleźć w jej pokoju, gdzie oglądała teleturnieje albo przesypiała popołudnia dzięki bezdennej na pierwszy rzut oka fiolce z żółtymi tabletkami na nocnym stoliku. „Wspomagającymi”, jak zwykła je nazywać.
Tamtego lata, kiedy Ashlyn skończyła piętnaście lat, u Willi Greer zdiagnozowano raka pęcherza moczowego. Mówiło się o operacji, o chemioterapii i radioterapii, ale matka sprzeciwiła się leczeniu, twierdząc, że nic w jej życiu nie jest warte trwania przy nim. Umarła w ciągu roku, ledwie cztery tygodnie przed szesnastymi urodzinami Ashlyn. Wybrała śmierć na niekorzyść swej rodziny – i córki.
Strata żony wpłynęła dziwnie na ojca Ashlyn – zamykał się w swoim pokoju albo odcinał się całkiem od domu. Jadł niewiele i z rzadka się odzywał, a jego oczy ziały pustką. Aż nagle, tamtego zresztą popołudnia, kiedy kończyła szesnaście lat, podczas przyjęcia urodzinowego, przy którym upierała się babka, a którego Ashlyn sobie nie życzyła, jej ojciec wlazł na poddasze, podsunął sobie lufę naładowanego winchestera pod brodę i pociągnął za spust.
On też wybrał.
Zamieszkała później u babki. Czwartkowe popołudnia spędzała w gabinecie terapeuty, który specjalizował się w leczeniu dzieci cierpiących na traumę. Niewiele to pomogło. Dwoje rodziców, którzy odeszli w ciągu zaledwie miesiąca, i którzy postanowili ją opuścić. Tak wybrali. Nie ulegało wątpliwości, że wina leży po jej stronie. Że coś zrobiła albo „nie” zrobiła, że chodzi o jakąś niewybaczalną skazę. Niczym oszpecające znamię albo wadliwy gen, kwestia ta stała się odtąd nieodłączną częścią jej życia. Jak ta blizna na dłoni.
Po śmierci rodziców antykwariat stał się prawdziwie jej azylem, miejscem, w którym mogła się schronić przed spojrzeniami i szeptami, gdzie nikt nie patrzył na nią ukradkiem ani nie szydził z dziewczyny, której ojciec palnął sobie w łeb, kiedy zdmuchiwała świeczki na urodzinowym torcie. Ale nie tylko jego samobójstwo odcisnęło się piętnem na jej wczesnym życiu. Zawsze była inna niż wszyscy, bojaźliwa i wycofana.
Ot, dziwadło.
Łatka, którą jej przypięto pierwszego dnia w siódmej klasie, kiedy zaniosła się płaczem, gdy dostała do ręki podniszczony podręcznik do nauk społecznych, dosłownie ociekający odrazą, jaką jego poprzedni właściciel żywił wobec samego siebie. Echo wionęło taką grozą – i to tak niepokojąco znajomą – że dotyk tej książki zdawał jej się prawie nie do zniesienia. Błagała dziewczynę, z którą siedziała, by zamieniła się z nią na podręczniki, ale nie chciała powiedzieć dlaczego. Ostatecznie nauczyciel dał jej inny egzemplarz, niemniej klasa miała z niej niezły ubaw.
To wspomnienie nawet po latach wciąż bolało, w końcu jednak zaakceptowała ten osobliwy dar. Niczym umiejętność malowania albo grania na skrzypcach, stał się nieodłączną częścią jej samej i nawet chwilami przynosił pociechę; echo zastępowało rzeczywistych przyjaciół, którzy mogliby ją oceniać i porzucać.
Ashlyn otrząsnęła się z tej myśli, kładąc torbę na ladzie i rozglądając się po antykwariacie. Uwielbiała każdy skrawek tego swojskiego bałaganu, wytarte dywaniki i wypaczone dębowe podłogi, zapach wosku pszczelego, wymieszany z wonią tytoniu fajkowego Franka Atwatera, ale gdy zatrzymała wzrok na stosie książek, które czekały na zajęcie się nimi, na półki, które wymagały odkurzenia, na okna, które już dawno należało umyć, żałowała, że nie zdecydowała się jeszcze, zgodnie z planem, zatrudnić kogoś do pomocy.
Już prawie zamieściła ogłoszenie zeszłego miesiąca i określiła dokładnie warunki, jednak ostatecznie zmieniła zdanie. Nie chodziło o pieniądze. Wraz z rozwojem biznesu introligatorskiego antykwariat przynosił wystarczające zyski, by zatrudnić personel. Jej niechęć wynikała raczej z pragnienia zachowania azylu, który sobie stworzyła, zamkniętego świata atramentu, papieru i znajomych wrażeń, które niosły ze sobą echa książek. Nie czuła się gotowa dopuścić do niego kogoś innego, nawet gdyby oznaczało to więcej wolnego czasu. Może zwłaszcza dlatego.
Zerknąwszy na stary dworcowy zegar, zdjęła kurtkę i rzuciła ją na ladę. Dochodziła czwarta, ona zaś musiała jeszcze co najmniej godzinę układać książki na półkach, nim uda się do introligatorni. Kolekcja tego dnia zaskakiwała różnorodnością; zawierała takie tytuły, jak _Sztuka gotowania z użyciem ziół i przypraw_, _Przewodnik ptasiego zachowania: tom I i II_, _Dzieła poetyckie Sir Waltera Scotta_ i _Czwarty wymiar filozofii_.
Zakres zainteresowań jej klientów zawsze budził w niej zdumienie. Jeśli ktoś gdzieś interesował się jakimś zagadnieniem, bez względu na jego wyjątkowość, to z pewnością istniała książka dotycząca tego zagadnienia. A skoro istniała, to ktoś gdzieś pragnął ją przeczytać. Praca Ashlyn polegała na tym, by to umożliwić, i traktowała to bardzo poważnie. Dorastała w przekonaniu, że można się dowiedzieć z książek absolutnie wszystkiego, i nadal w to wierzyła. Jakże mogło być inaczej, skoro spędzała tyle czasu w tak wysublimowanej przestrzeni?
Kiedy już skończyła ustawiać książki na półkach, wypolerowała ladę i ułożyła w stojaku przed sklepem darmowe egzemplarze, a także ulotkę reklamową antykwariatu na ten miesiąc. Mycie okien musiało poczekać na inny dzień. Po sześćdziesięciu latach istnienia sklep dni świetności miał już dawno za sobą, ale ciepła, swojska patyna na porysowanej podłodze i uginające się od książek półki były czymś, co klienci zdawali się doceniać i czego nawet oczekiwali.
W introligatorni znajdującej się na zapleczu Ashlyn włączyła świetlówki, niemal irytująco jasne w porównaniu z rzucającymi miękki blask lampkami biurkowymi w antykwariacie. Pomieszczenie było niewielkie i do nieprzytomności zagracone, ale ten chaos odznaczał się swoistym porządkiem. Po prawej stronie, tuż przy drzwiach, stała szywnica introligatorska, służąca do łączenia stron, a także stojak z wklejkami różnego koloru i wzoru. Lewą stronę zajmowała prasa z kutego żelaza, która niegdyś wywoływała w myślach Ashlyn obrazy rodem z inkwizycji hiszpańskiej, dopóki Frank nie pokazał jej, jak korzystać z tego urządzenia, by nadać książkom odpowiedni kształt i zwartość.
Przy tylnej ścianie stał stół warsztatowy. Na półkach, które nad nim zamontowano, znajdowały się przeróżne narzędzia fachu introligatorskiego: odważniki, szydła, bloki szlifierskie, kostki introligatorskie, a także wszelkiego rodzaju młotki i szpatułki. Oraz przybory powszechniejszego użytku, typowo domowe, takie jak papier woskowany, klipsy do segregatora i stara suszarka do włosów, służąca do usuwania naklejek z książek z wyprzedaży. Na samym końcu warsztatu, w pojemniku ze szklanym frontem, umieszczono różnego rodzaju rozpuszczalniki i kleje, słoiki z barwnikami i tubki z farbą, muślin i taśmy do wzmacniania grzbietów książek, japońską bibułkę do naprawy porozrywanych stron.
Widok tego wszystkiego onieśmielał ją niegdyś. Teraz każdy z tych przyborów i odczynników jawił się jako wyraz jej miłości do książek, jako przedłużenie jej cielesnej powłoki. Po „wypadku” ojca, jak nazywała to z uporem babka Trina, Frank zaproponował jej realne zatrudnienie. Z początku do jej obowiązków należało jedynie odkurzanie i opróżnianie koszy na śmieci, ale gdy pewnego dnia przyłapał ją, jak kręciła się przy drzwiach introligatorni i wstrzymując oddech, obserwowała, jak dokonuje sekcji pierwszego wydania któregoś z dzieł Steinbecka, przywołał ją skinieniem dłoni i udzielił pierwszej lekcji w restaurowaniu książek.
Dowiodła, że jest pojętną uczennicą, i po kilku tygodniach pozwolił jej pomagać sobie w introligatorni – najpierw powierzając mniej cenne pozycje, z czasem rzadsze i bardziej wartościowe egzemplarze. Po latach przywracanie książkom świetności stało się niemal uświęconym powołaniem. Było to niezwykle satysfakcjonujące – mieć do czynienia z czymś zaniedbywanym, nawet niewłaściwie traktowanym, a następnie przemieniać w coś nowego, rekonstruując z najwyższą starannością, aż wreszcie przywracać mu pierwotny kształt: wyrównywać grzbiet, usuwać blizny, odtwarzać umęczone piękno. Każda rekonstrukcja stanowiła dzieło miłości, była czymś w rodzaju wskrzeszenia; pokiereszowany i odtrącony przedmiot zyskiwał nowe życie.
Tego dnia jej zadanie sprowadzało się do odnowienia kilku stron opowieści o przygodach Toma Swifta; pozostawiła kartki w emaliowanej wannie w nadziei, że uda jej się usunąć spore ilości kleju zastosowanego pod wpływem czyjejś nierozważnej rady. Klej nastręczał trudności nawet w rękach doświadczonego introligatora. W rękach entuzjastycznego amatora wieszczył klęskę.
Posługując się niewielką szpatułką, zanurzyła ją w wodzie i zaczęła delikatnie usuwać klej i starą taśmę z krawędzi górnej strony. Miała z tym problemy, ale po kilku godzinach dałoby się to zrobić. Kiedy kartki by już wyschły, poskładałaby je na nowo, zajęłaby się okładkami i wklejkami, wytłoczyła na nowo litery na grzbiecie. Wymagałoby to nakładów finansowych, ale książka opuściłaby antykwariat obdarzona nowym życiem i przy odrobinie szczęścia pan Lanier nie próbowałby się już bawić w introligatora.
Kiedy się upewniła, że uczyniła wszystko, co mogła, wysuszyła dłonie i zgasiła światło, jej myśli powędrowały ku jej mieszkaniu, ku fotelowi i słowom, które wryły się w jej mózg.
_Jak, Belle… jak mogłaś to zrobić?_
☙❧
Te słowa wciąż jej towarzyszyły, kiedy przekraczała próg swego mieszkania i zzuwała z nóg buty. Podobnie jak antykwariat, mieszkanie Franka Atwatera stało się z czasem jej drugim domem. I teraz też do niej należało.
Kiedy sprawy w domu przybierały zły obrót, Frank i jego żona Tiny zapewniali jej miejsce, do którego mogła wracać po szkole, przekąsić coś, odrobić lekcje albo po prostu zwinąć się w kłębek na sofie i oglądać w telewizji serial _Mroczne cienie_. Kiedy Tiny zaczęła cierpieć z powodu tętniaka i nagle zmarła, Ashlyn robiła, co w jej mocy, by wypełnić pozostawioną przez nią pustkę. W zamian Frank zapisał jej wszystko przed swą śmiercią sześć lat później. „Córce, którą nigdy nie zostałem obdarzony – napisał w testamencie. – Radości i pociesze w czasach mego smutku”.
Tęskniła za nim ogromnie. Za jego niewyczerpaną dobrocią, pełną spokoju mądrością, umiłowaniem wszystkiego, co miało postać słowa. Był tu wciąż, w tym starym zegarze z pozłacanego brązu na gzymsie kominka, sfatygowanym skórzanym fotelu obok okna, w jego ukochanej kolekcji wiktoriańskich powieści, z których każda wibrowała echem dobrze przeżytego życia. Unowocześniła trochę to lokum, nim się do niego wprowadziła, a rezultat stanowiła eklektyczna mieszanina stylu wiktoriańskiego, współczesności i rzemiosła rękodzielniczego; wszystko to współgrało zadziwiająco dobrze z wysokimi oknami mieszkania i ścianami z surowej cegły.
Poszła do kuchni, podgrzała w mikrofali resztki kurczaka kung pao z poprzedniego wieczoru i zjadła je prosto z kartonu, stojąc przy zlewie. Kusiło ją, by zagłębić się w _Żałuję, Belle_, ale przestrzegała ścisłej zasady, dotyczącej posiłku i książek – jedno albo drugie, nigdy jednocześnie.
Wreszcie, zamieniwszy dżinsy na spodnie od dresu, wyjęła z torby książkę, zapaliła fikuśną lampkę do czytania, odkrytą poprzedniego roku na jakiejś wyprzedaży podwórkowej, po czym usadowiła się w fotelu obok okna. Siedziała chwilę z książką na kolanach, przygotowując się na spodziewane nadejście emocjonalnej burzy. Potem wzięła głęboki oddech i otworzyła książkę na pierwszej stronie.TRZY
Ashlyn
Pod każdą spłowiałą obwolutą i porysowaną okładką kryje się życie, jakiś szlachetny czyn, poranione serce, utracona miłość, odbyta podróż.
Ashlyn Greer, _Opieka nad starymi książkami_
26 września 1984
Portsmouth, New Hampshire
Ashlyn popijała kawę z zamkniętymi oczami, zmagając się z tępym bólem głowy i nieokreślonym uczuciem mdłości w dołku. Działo się tak niekiedy po obcowaniu z książką o szczególnie intensywnym echu. Jak kac czy wczesne objawy grypy. Wiedziała doskonale, że nie należy poświęcać zbyt wiele czasu czemuś w rodzaju _Żałuję, Belle_. Mroczne książki, jak je nazywała, książki o zbyt silnym oddziaływaniu, by można je było postawić na półce obok klasycznych pozycji.
To, że klienci nie wiedzieli o istnieniu takiego zjawiska, nie oznaczało wcale, że nie odczuwali jego skutków. Widywała na własne oczy wpływ, jaki mroczna książka może mieć na osobę, która niczego się nie spodziewa. Zawroty głowy. Migrena. Nagły przypływ łez. Pewnego razu klientka wzięła z półki egzemplarz _Targowiska próżności_ i musiała natychmiast poprosić o szklankę wody. Biedna kobieta. Tamtego dnia Ashlyn postanowiła przeprowadzić w swoich zbiorach czystkę.
Wywiesiła w drzwiach tabliczkę z napisem INWENTARYZACJA i przez następne trzy dni wędrowała od półki do półki, dotykając każdego egzemplarza w antykwariacie i wybierając te, których echo brzmiało według niej zbyt posępnie dla niczego niespodziewających się klientów. Było tego łącznie dwadzieścia osiem pozycji, niektóre o dużej wartości. Znajdowały się teraz w bezpiecznym miejscu, poza czyimkolwiek zasięgiem, poddane kwarantannie w oszklonej gablocie w składziku. Wiedziała, że kiedy upora się z lekturą _Żałuję, Belle_, ta książka też tam wyląduje.
Popatrzyła na nią teraz, leżącą obok jej torby na blacie szafki kuchennej. Po trzykrotnym czytaniu pierwszy rozdział silnie odcisnął się na jej umyśle. Inicjacyjne spotkanie kochanków – w dodatku podczas przyjęcia zaręczynowego. Niezbyt pomyślny początek. Z drugiej strony tytuł nie pozostawiał wątpliwości, że nie będzie tu szczęśliwego zakończenia.
Co prawdopodobnie tłumaczyło, dlaczego nie potrafiła się zmusić do lektury drugiego rozdziału. W gruncie rzeczy nie wiedziała jeszcze, co właściwie czyta. Czy był to pamiętnik? Pierwszy rozdział jakiejś powieści? Pięknie oprawiony list, informujący o rozstaniu? Nie miała pojęcia. Zdawała sobie jednak sprawę, że zanurzenie się w skazanym na klęskę romansie – nawet książkowym – nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Nie w sytuacji, kiedy starała się pozbierać po tym, jak jej własne małżeństwo runęło tak spektakularnie w gruzy.
Zdrady, rozwód, który nie został sfinalizowany, i śmierć, której nie przewidziała. A jednak nie wydawało się słuszne nosić miano wdowy, kiedy Daniel zmarł – tak jak nie mogła uważać się za rozwódkę, choć ich małżeństwo rozpadło się miesiące wcześniej. Tak więc znalazła się w swoistej otchłani, pod opieką nowego terapeuty, nie wiedząc, co się jeszcze wydarzy. Ponownie wycofała się do swego bezpiecznego azylu. Ale bezpieczeństwo miało swoją cenę.
Była boleśnie świadoma skurczenia, jakiemu uległo w ciągu ostatnich czterech lat jej życie. Braku relacji towarzyskich czy poważnych kontaktów ze środowiskiem zawodowym. Ścisłego unikania czegokolwiek, co mogłoby prowadzić do uczuciowego zaangażowania. Oznaczało to zawężoną, niesłychanie ograniczoną egzystencję, monotonię, która nie pozwalała odróżnić jednego dnia od drugiego. Lecz wykluczało to jednocześnie klęski, co czyniło monotonię wartą zachodu. Przez większość czasu.
Może właśnie dlatego _Żałuję, Belle_ tak bardzo przykuło jej uwagę. Bo oferowało ucieczkę od monotonii, podróż, która nie wymagała opuszczenia bezpiecznych brzegów.
Chodziło wszakże i o coś więcej. Wiedziała o tym już w chwili, gdy otworzyła książkę na zapleczu antykwariatu Kevina. Wyczuwało się tu jakieś powiązanie, którego nie potrafiła zidentyfikować, coś drażliwego i znajomego pod tą goryczą i zdradą – wrażenie niedopowiedzianych i niedokończonych spraw. Tak właśnie postrzegała swoje życie, jakby znalazła się w stanie zawieszenia i wstrzymując oddech, czekała na to, co się wydarzy. Przypominało to przerwaną opowieść, umilkły nagle akord.
Ta świadomość wprawiała w niepokój. I trudno było ją stłumić, kiedy się już pojawiła. A wszystko dlatego, że jakiś facet z Rye podrzucił dwa kartony książek do antykwariatu.
Nie pierwszy raz czuła się zbita z tropu przez echo książki. Na dobrą sprawę zdarzało się to dość często. Tajemnice tak skandaliczne, że paliły ją w koniuszki palców. Smutek, który tkwił jak kamień w krtani. Radość tak dzika, że przyprawiała o dreszcz na skórze głowy. Miała już do czynienia z niejednym. Ale nigdy nie doświadczyła niczego, co przypominałoby wrażenia towarzyszące tej książce: _Żałuję, Belle_.
Skierowała na nią oczy. Wciąż czuła moc jej przyciągania, nawet gdy książka była zamknięta, czuła powab anonimowości, siłę starannej i zagadkowej prozy; ta rzecz prosiła się o przeczytanie, pierwszy raz po nie wiadomo jak długim czasie.
I te jej echa.
Przez wszystkie te lata postrzegała je tak, jak perfumerzysta postrzega nuty zapachu. Niektóre odczuwała jako proste, inne jako bardziej złożone – subtelne warstwy, tworzące skończoną całość. Szczyt, serce, podstawa.
W wypadku tej książki jej echa były złożone, ciężkie, trudne do udźwignięcia. Jakby wbrew rozsądkowi położyła dłoń na okładce. Najpierw pojawiła się gorycz, gorąca i ostra pod opuszkami palców. To była ta nuta głowy, pierwsze wrażenie. Potem przyszła kolej na nutę głębszą, nutę serca – zdrada, która drążyła wyrwę pod jej żebrami. I na koniec nuta bazy, najsilniejsza ze wszystkich warstwa – żal. Ale czyj żal?
_Jak, Belle?_
Im dłużej o tym myślała, tym głębsze żywiła przekonanie, że ta piękna, tajemnicza Belle nie była jedynie owocem wyobraźni autora. Dawał jasno do zrozumienia, że „Belle” to przydomek, którym ją obdarzył. Jej rzeczywiste imię zostało starannie pominięte, tak jak jego własne. Właściwie żadna z postaci nie nosiła prawdziwego miana. Bo w przeciwnym razie ułatwiłyby identyfikację?
Marszcząc czoło, wertowała strony, jakby kryły się między nimi odpowiedzi, niczym list miłosny czy zasuszony bukiecik. Nie kryły się, naturalnie. Jeśli pragnęła je poznać, to musiała się o to postarać. Nie miała wątpliwości, że znajdzie w swoim kołonotatniku nazwisko jakiegoś profesora tudzież bibliotekarza, który mógłby rzucić nieco światła na tę tajemnicę. A może istniał prostszy sposób? Jeśli Kevin znał nazwisko człowieka, który dostarczył te pudła z książkami, to może udałoby się nawiązać z nim kontakt.
Zeszła na dół do sklepu, otworzyła kołonotatnik na literze G i odnalazła numer Kevina. Po dwóch sygnałach odebrała jakaś kobieta. Była to Cassie, żująca bezustannie gumę naśladowczyni Madonny; pracowała w antykwariacie w przerwach między koncertami swojego zespołu.
– Cześć, Cassie. Tu Ashlyn z „Nieprawdopodobnej Opowieści”. Jest tam gdzieś Kevin?
– O, cześć. Nie, nie ma go. Poleciał dziś rano z Gregiem na Bahamy. Mają tam spędzić cały tydzień. Cholernie im zazdroszczę.
– Kto więc pilnuje interesu?
– Ja, o ile się nie mylę. Mogę ci w czymś pomóc?
– Miałam nadzieję, że uda mi się pogadać z nim o paru książkach, które przysłano mu w zeszłym tygodniu. Kupiłam jedną z nich i chciałam o nią popytać. Pomyślałam, że może ma numer tego gościa, który dostarczył towar.
– Szczerze, nic o tym nie wiem.
Ashlyn wyobraziła sobie, jak dziewczyna żuje gumę wprost w telefon, i starała się zapanować nad irytacją.
– Orientujesz się, czy Kevin przechowuje informacje na temat ludzi, którzy chcą u niego sprzedać różne rzeczy?
– Przykro mi. Musisz go sama o to spytać. To jego interes. Ale wraca w następną środę.
– Dzięki. Zadzwonię do niego.
Odłożyła słuchawkę i znów zajrzała do kołonotatnika. Tydzień to było zdecydowanie za długo.
☙❧
Nim Ashlyn obróciła w drzwiach wywieszkę z napisem INWENTARYZACJA, przez półtorej godziny wysłała siedem wiadomości – Cliffordowi Westinowi, dawnemu przyjacielowi Daniela i obecnemu dziekanowi wydziału anglistyki Uniwersytetu New Hampshire, George’owi Bartholomew, profesorowi na Uniwersytecie Massachusetts, przypadkowo swemu klientowi, dwóm konkurentom z branży, handlarzom rzadkich książek, i trzem księgarzom.
Niestety, niczego się nie dowiedziała. Nikt nigdy nie słyszał o _Żałuję, Belle_. Wiedziała, że musi rozszerzyć obszar poszukiwań. Mógł być pomocny lokalny oddział Związku Antykwariuszy. Zawsze mogła zwrócić się do wydziału praw autorskich Biblioteki Kongresu, ale zniechęcała ją myśl o zmaganiu się z całą tą biurokracją. Nie mogła jednak wykluczyć, że okaże się to w końcu niezbędne.
Teraz, kiedy przeglądała aktualne rachunki, jej wzrok znów ześliznął się na książkę; była bardziej niż kiedykolwiek zdecydowana ujawnić jej sekrety. Prawdopodobieństwo, że dokona jakiegoś poruszającego ziemię odkrycia akademickiego, natknie się na nieznane jak dotąd dzieło, a potem ujrzy artykuł na jego temat w szacownym magazynie w rodzaju „The Review English Studies” albo „New Literary History”, było skrytym marzeniem każdego, kto zajmował się rzadkimi książkami. Lecz jej zainteresowanie nie miało charakteru zawodowego. Było instynktowne, osobiste w sposób, którego nie potrafiła wyjaśnić.
Czytała więc dalej.