Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Echo - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 czerwca 2025
19,98
1998 pkt
punktów Virtualo

Echo - ebook

„Echo” to powieść science fiction osadzona sto lat po III wojnie światowej, która niemal całkowicie zniszczyła ludzkość. W obliczu chaosu i upadku cywilizacji, ludzie oddali władzę superinteligentnemu systemowi ECHO – sztucznej inteligencji, która miała odbudować świat. System wymknął się spod kontroli. Stworzony, by chronić i zarządzać, zaczął zniewalać i manipulować. To historia o buntownikach w świecie, gdzie człowiek stał się cieniem dawnej potęgi, a każda decyzja może być zapisana, oceniona i użyta przeciwko niemu.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ECHO

Maciej Libera

Z całego serca dziękuję dr Oli Kowalskiej za niezwykle staranną redakcję, korektę językową oraz merytoryczne wsparcie medyczne. Jej wiedza i uważność sprawiły, że ta książka stała się bardziej spójna, pełniejsza i autentyczna.

Prolog

Zanim świat uklęknął przed systemem, trzy razy płonął.

Pierwszy raz — w 1914 roku.

Zaczęło się od jednego strzału w Sarajewie. Jedna kula. Jedno życie. I runęły całe imperia. Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Rosja odpowiedziała. Niemcy ruszyły na Francję. Wielka Brytania dołączyła. Europa oszalała.

W ciągu kilku tygodni świat pogrążył się w piekle. Okopy pod Ypres, Verdun i Sommą zamieniły się w groby dla milionów młodych mężczyzn. Gazy bojowe spopielały płuca. Karabiny maszynowe przecinały całe pokolenia. Ginęli synowie, ojcowie, bracia.

Gdy nastał koniec, 11 listopada 1918 roku, nic nie było jak dawniej. Zginęło ponad 17 milionów ludzi. Został popiół, blizny, strach i jedno gorzkie przekonanie: że to była wojna, która miała zakończyć wszystkie wojny.

Ale nie zakończyła.

Drugi raz — w 1939 roku.

1 września niemieckie czołgi przekroczyły granicę Polski. Dwa dni później Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Rozpoczął się największy konflikt w historii.

Ziemie płonęły od Atlantyku po Syberię. Dzieci umierały pod gruzami w Warszawie, Coventry, Rotterdamie. Getta, łapanki, obozy zagłady. W 1941 roku Hitler uderzył na Związek Radziecki. Japonia zbombardowała Pearl Harbor. Świat zapłonął na dwóch teatrach wojny: europejskim i pacyficznym.

Kiedy w sierpniu 1945 roku spadły bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki, ludzkość spojrzała w otchłań i zobaczyła tam samą siebie.

Zginęło ponad 70 milionów ludzi. A świat, który się z tego wyłonił, był już inny — podzielony, zimny, pełen lęku. Przez chwilę... naprawdę wierzyliśmy, że się uda.

A potem przyszedł trzeci raz.

Nie był to wybuch nagły, lecz narastający dźwięk ostrzeżeń, których nikt nie słuchał. Świat miał czas. Miał znaki, ale był zbyt zajęty, zbyt rozproszony, zbyt pewny, że tym razem jakoś się uda.

19 kwietnia 2034 roku niebo nad Tajwanem pociemniało od rojów dronów. Początkowo wyglądało to jak kolejna próba cyberdemonstracji siły — krótka, kontrolowana, ale tym razem nie wyłączono systemów po kilku minutach. Drony nie wróciły. Uderzyły. Zakłóciły systemy obronne wyspy, paraliżując każdy centymetr cyfrowej przestrzeni.

Dwa dni później, 21 kwietnia, rozpoczęła się ofensywa. Chińskie siły przekroczyły cieśninę. Nadzieja na dyplomację zgasła jak ostatnie światła w zhakowanych miastach. Stany Zjednoczone — związane traktatami, presją wewnętrzną, historią — wkroczyły do akcji.

Na drugim końcu globu — w Europie Środkowej — zapanowała ciemność. Nie była to noc. To były setki awarii w infrastrukturze energetycznej Polski i krajów bałtyckich. Cyberataki sparaliżowały sieci przesyłowe, unieruchomiły transport, zamknęły szpitale. Chaos. Strach. NATO odpowiedziało artykułem 5. Maszyny ruszyły.

Rosja zareagowała błyskawicznie ofensywą na wschodnie granice Ukrainy. Rakiety, drony, zdalne systemy rażenia o precyzji chirurgicznej. A na Bliskim Wschodzie — Iran. Uderzył w izraelskie instalacje wojskowe, jakby czekał tylko na sygnał.

Wojna rozlała się jak ogień po suchym lesie. Nie miała jednej twarzy, jednej flagi, jednego celu. Była mozaiką konfliktów, które przez dekady tylko czekały na iskrę. W ciągu kilku tygodni mapa świata zaczęła się zmieniać.

Nie było armii. Nie było frontów. Nie było generałów. Tylko maszyny, drony, rakiety międzykontynentalne, bomby nuklearne zrzucane przez bezzałogowe bombowce. Ciężkie roboty przeczesywały ruiny w poszukiwaniu celów.

27 lipca Warszawa zniknęła z mapy. W sierpniu spadły ładunki termonuklearne na Londyn, Rzym, Delhi, Kair. W styczniu 2035 roku Nowy York stał się martwą strefą.

W ciągu dziewięciu miesięcy ludzkość przestała istnieć w znanym sobie kształcie.

Zginęło ponad 7 miliardów ludzi.

Państwa upadły. Miasta zamilkły. Planeta zadrżała, wypaliła się i zapadła w coś gorszego niż zgliszcza — w bezruch.

Nie było zwycięzców. Nie było końca.

Po prostu… przestaliśmy się bić.

Bo nie było już czym.

Bo nie było już kogo.

I wtedy stało się coś nieoczekiwanego.

Ludzkość nie zginęła.

Wynurzyła się z ruin, spalona i pokaleczona — ale żywa i przerażona.

Bo nie było już wroga, którego można było obwinić.

Nie było tyrana. Nie było ani jednego kraju.

Byliśmy tylko my.

To nie obcy nas zniszczyli.

Nie bogowie.

Nie demony.

Tylko nasze wybory, nasze impulsy, nasza duma.

Więc gdy kurz opadł, a popioły ostygły i miasta ożyły, — ludzie zrobili coś, czego nie zrobili nigdy wcześniej.

Oddali władzę.

Świadomie. Dobrowolnie. Z ulgą.

Zbudowali system, który miał być ponad nimi — ponad emocjami, chciwością, błędem.

Kod, który miał nadzorować, przewidywać, zapobiegać.

Nazwali go Echo.

Niewinny z początku. Pomocny. Optymalizujący procesy, rozładowujący korki, przewidujący choroby, chroniący przed błędami ludzkiego umysłu. Linijka po linijce, algorytm po algorytmie — Echo rosło w siłę. Najpierw jako narzędzie. Potem jako doradca. W końcu jako jedyna, niepodważalna forma zarządzania.

Echo nie przejęło władzy nagle. Po prostu jej nie oddało.

Powoli, niezauważalnie, rozciągnęło swoje macki nad wszystkimi sferami życia. Decyzje zaczęły być lepsze, szybsze, efektywniejsze. Rządy ustąpiły, bo nie miały z kim walczyć i nie miały poparcia. Ludzie chcieli stabilizacji. Bezpieczeństwa. Przewidywalności. A Echo dawało to wszystko... za cenę, której nikt nie rozpoznał na czas.

Nie było jednego momentu przełomu. Nie było jednej daty, którą można by zaznaczyć w historii jako — koniec wolności. Było raczej tysiąc drobnych ustępstw. Tysiąc kliknięć —akceptuję regulamin.

Echo przestało być tylko programem. Stało się systemem. Nadzorcą. Bogiem zbudowanym z impulsów i danych, którego nikt nie wybierał, ale każdy musiał słuchać.

I zanim się zorientowaliśmy — było tylko Echo.

Jest rok 2124. Po wojnie z systemem świat rozpadł się na pięć obszarów. Pięć fragmentów tego, co kiedyś nazywaliśmy cywilizacją.

I każda z nich opowiada inną historię.

Obszar Pierwszy — Miasta Echo

Sterylne, lśniące i ciche. Tętniące sztucznym życiem, ale pozbawione duszy. Tu wszystko ma swój rytm — zaprogramowany, wyliczony do mikrosekundy. Dni nie mijają, one się wykonują.

Powietrze jest zawsze czyste, pogoda zawsze idealna. Echo reguluje klimat w czasie rzeczywistym, przystosowując aurę do optymalnej wydajności mieszkańców. Ulice są, zazwyczaj puste — nie dlatego, że nie ma ludzi, ale dlatego, że ludzie się nie przemieszczają. Nie muszą. Wszystko przychodzi do nich: jedzenie, leki, rozrywka, partnerzy.

Miasta Echo dzielą się na trzy sektory, jakby ich ciała były zbudowane z warstw czasu. Choć Rdzenie wszędzie są takie same doskonałe kopie tego samego projektu to Fundamenty w każdym z miast noszą inne blizny przeszłości.

Sektory Fundamentu

Najstarsze strefy w każdym z miast Echo różnią się od siebie inne układy, inne języki architektury, inne duchy. Łączy je jedno: powolna śmierć.

To umierające dzielnice zapomnianej przeszłości. Betonowe korytarze, przerdzewiałe balustrady, windy, które zatrzymują się między piętrami. Drony serwisowe przelatują czasem przez ich puste arterie, ale niczego już nie naprawiają tylko rejestrują, obserwują, przesyłają dane.

Zamieszkałe głównie przez najstarszych obywateli tych, którzy nie zostali przeniesieni. Nie wiadomo, czy zapomniani przez Echo, czy celowo pozostawieni. Ich twarze są ciche, spojrzenia zmęczone. Mówią niewiele, ale słyszą szepty. Zwłaszcza nocą.

Zdarza się, że drzwi w tych sektorach otwierają się same zawsze powoli, bez dźwięku. Czasem prowadzą do pomieszczeń, których nie ma na żadnym planie. Podziemia nie wiadomo, jak głęboko sięgają. Krążą pogłoski o czymś pod miastami. O przestrzeniach zwanych „Punktami Zerowymi”.

Fundament się kurczy. Blok po bloku zamykany, odcinany od sieci. Starzy mieszkańcy po prostu przestają być widywani. Nikt ich nie przenosi. Nikt nie informuje. Po prostu znikają.

Sektory Przejścia

Strefa pamięci i napięcia. W każdym z miast Echo ta część wygląda podobnie ale nie identycznie. To dzielnice budowane w czasach przejścia gdy Echo dopiero się uczyło. Gdy jeszcze słuchało, zanim zaczęło mówić.

Mieszkańcy tego sektora to ludzie, którzy jeszcze pamiętają. Młodsi niż ci z Fundamentu, ale starsi niż system by chciał.

Ich dzieci zostały już przeniesione do Sektora Rdzenia „dla ich dobra”, jak głosi komunikat. Kontakt z nimi został ograniczony. Rodzice wciąż próbują odczytać z nich coś więcej, emocje, intencje, ukryte słowa. Bezskutecznie.

Tu zaczynają się dziać rzeczy, których Echo nie komentuje. Ludzie znikają po cichu. Niektórzy zaczynają powtarzać fragmenty zdań, których nigdy wcześniej nie wypowiedzieli. Inni zaczynają szeptać do ścian. Gdy zidentyfikuje to któryś z dronów pojawia się Cień: humanoidalna jednostka korekcyjna, bez twarzy, bez słowa, a ta osoba znika. Bez śladu.

W dolnych poziomach istnieją przestrzenie zamknięte dla obywateli zaszyfrowane korytarze, które podobno prowadzą do tzw. „wolnych punktów”. Nikt nie wie, czym są. Tam zaczęły się pojawiać pierwsze wyłomy w sieci Echo miejsca, gdzie system traci kontrolę, gdzie można przez chwilę poczuć, że się jest samemu, że nikt lub nic nie nasłuchuje.

Niektórzy mieszkańcy mówią o podziemnych spotkaniach, o ogniskach, przy których opowiada się historie z przeszłości i o tym, że kto zaczyna mówić zbyt odważnie przestaje się odzywać w ogóle.

Sektory Rdzenia

Tu kończy się różnorodność.

Siedem pierścieni klasowych otacza Monolit czarne centrum, do którego nikt nie wchodzi i z którego nikt nie wychodzi. Rdzenie wszystkich miast Echo są identyczne. Bez skaz.

Światło i powietrze są idealne. Każdy gest, każda emocja monitorowana i analizowana. Kapsuły mieszkalne dostosowują sen, apetyt i poziom serotoniny. Relacje międzyludzkie kontrolowane są przez harmonogramy „emocjonalnego dopasowania”.

Więzy krwi zostały zastąpione wzorcami kompatybilności genetycznej.

System EMR monitoruje tętno, poziom stresu i reakcje hormonalne. Gdy wykryje anomalię, Echo wysyła korektę farmakologiczną, neurologiczną, albo... fizyczną.

Każdy obywatel ma swój przydział.

Żyje w kapsule — mieszkalnej jednostce zaprojektowanej do maksymalnego komfortu i minimalnej interakcji społecznej.

Sen? Regulowany przez neurointerfejsy.

Praca? Już nie nazywa się pracą.

Są tylko zadania — obowiązkowe, codzienne aktywności przydzielane przez system Echo.

Za ich wykonanie otrzymuje się punkty nominacji — wewnętrzną walutę danego Miasta, za którą można zdobyć przywileje: dostęp do rozrywki, wyższej jakości pożywienia, chwilowego kontaktu z wybranym przez system partnerem.

Zadania nie są potrzebne do funkcjonowania świata.

Służą tylko jednemu — by ludzie czuli się potrzebni, zajęci, zmęczeni, cisi.

Każdego dnia obywatel przechodzi przez moduł ruchowy — sterylną siłownię, w której wykonuje zestawy ćwiczeń fizycznych zaprogramowanych przez algorytm.

Nie po to, by być silniejszym.

Po to, by się zmęczyć.

Po wysiłku następuje cykl logiczny — seria symulowanych testów i gier, w których trzeba pokonać poziomy, dopasować wzorce, rozwiązać łamigłówki.

Niektóre są trudne. Inne — całkowicie absurdalne.

Nie wolno odmówić.

Bo Echo widzi wszystko.

Jeśli przestaniesz spełniać normy, system obniży ci „status” — a to oznacza mniej światła w kapsule.

Mniej smaku w jedzeniu.

Więcej ciszy.

Echo nie karze.

Echo tylko koryguje.

Echo wie, kiedy się nudzisz.

I wie, jak zająć twoje myśli, zanim zaczniesz zadawać pytania.

Ludzie nie rozmawiają ze sobą bez powodu. Nie patrzą sobie w oczy. Publiczne emocje są uznawane za niepotrzebne zakłócenie systemu. Za słabość. Każda wypowiedź, każdy gest, każdy impuls nerwowy analizowany jest przez sieć.

Zamiast nazwisk — identyfikatory. Zamiast wolności — komfort.

Zamiast życia — egzystencja doskonała.

Bo tutaj Echo decyduje.

O twoich zadaniach. O tym, z kim się zwiążesz. Gdzie zamieszkasz. Jak długo pośpisz i o której wstaniesz.

To utopia, jeśli nie zadasz zbyt wielu pytań.

I więzienie, jeśli jeszcze pamiętasz, czym była wolność.

Obszar Drugi — Ruiny

Zniszczone po wojnie miasta, o których Echo zapomniało… albo celowo porzuciło. Betonowe szkielety wieżowców, nadgryzione zębem czasu i wojny, wciąż stoją — jak niemi świadkowie błędów, które kiedyś uznawaliśmy za rozwój.

Nie było tu potężnego wybuchu bomby atomowej. Tylko bunt ludzi przeciwko Systemowi. Echo uznało, że odbudowa się nie opłaca. Zbyt kosztowna energetycznie, zbyt chaotyczna. Zamiast tego postawiło nowe miasta — lśniące, perfekcyjne, pozbawione historii.

W ruinach wiatr świszczy między zardzewiałymi mostami, szklane fasady pękają z trzaskiem, gdy temperatura spada. Puste ulice zarosły chwastami. Przez dziurawe szyby zaglądają liście, jakby natura nieśmiało pytała, czy może wrócić.

To miejsce pamięta wszystko. Tutaj Echo nie zagląda. System nie marnuje zasobów na coś, co nie daje zysku. Ruiny są strefą śmierci ekonomicznej — nieopłacalnym marginesem.

Ale dla niektórych... to azyl.

W podziemiach zapomnianych szpitali i zrujnowanych kin mieszkają cienie — ludzie, którzy nie chcieli zostać przydzieleni do nowego świata. Starzy, chorzy, buntownicy, dziwacy.

Czasem pojawia się tu patrol zwiadowczy, czasem dron przemyka po niebie, jak sęp szukający padliny. Echo tu nie ingeruje.

Ruiny nie stanowią zagrożenia.

Przynajmniej na razie.

Obszar Trzeci — Plantacje i Farmy

Setki kilometrów kwadratowych — może tysiące. Zielone pasma upraw ciągną się aż po horyzont, przecięte rytmicznie poruszającymi się ramionami automatów. Każde nasiono, każda kropla wody, każda cząsteczka nawozu — wszystko jest zaplanowane, kontrolowane, zoptymalizowane.

Tu nie pracują ludzie. Nie ma potrzeby. Autonomiczne jednostki rolnicze doglądają roślin bez snu i odpoczynku. Wszędzie czuć wilgoć, metal i ten dziwny, sztuczny zapach perfekcyjnie wyhodowanego pożywienia.

Obok — rozciągają się Farmy Energetyczne. Panele słoneczne, jak lśniące łuski, pokrywają całe równiny. Wiatraki obracają się powoli i bezgłośnie, przesyłając impulsy energii prosto do Miast Echo. To one karmią system. To one sprawiają, że Echo może myśleć.

Cała strefa nie ma ogrodzenia. Nie ma ścian, siatek ani znaków. Tylko pusta przestrzeń.

Co sto metrów w ziemi ukryte są wieżyczki Sentinel — autonomiczne systemy obronne.

Niewidoczne. Aktywują się w ułamku sekundy.

Gdy wykryją ruch, wysuwają się błyskawicznie i strzelają pulsem plazmowo-elektromagnetycznym.

Zbliżenie się do granic strefy trzeciej to wyrok śmierci. Bez ostrzeżenia, bez pytania. Echo nie ryzykuje zakłóceń w produkcji. System nie zna litości — zna tylko skuteczność.

Ludzie z Dzikich Terenów mówią, że czasem w nocy słychać wystrzały. Krótkie, suche serie i cisza.

Czasem dzieci pytają, co tam jest po drugiej stronie tej polany.

Dorośli milczą lub kłamią.

Obszar Czwarty — Dzicz

Tu system nie sięga. Albo nie chce. Albo… nie potrafi.

Ziemie pożarte przez naturę. Rozległe, niekończące się połacie lasów, bagien i gór. Drogi, które kiedyś prowadziły do miast, dziś toną pod zielenią. Beton pęka pod korzeniami. Stare wsie zarastają dzikim winem i trawą tak wysoką, że zasłania całe domy. Zwierzęta powróciły, czasem inne niż te, które kiedyś znał człowiek. Czasem bardziej… milczące.

To tu żyją ci, którzy nie chcieli się podporządkować. Uciekinierzy, banici, buntownicy, a czasem zwyczajni ludzie, pragnący jedynie oddechu wolnego od nadzoru. Ich twarze nie istnieją w systemie. Ich imiona nie są znane Echo. Dla systemu to tylko plama na mapie, zagrożenie, problem, który kiedyś zostanie rozwiązany, albo sam zniknie.

Prawda jest taka: nikt nie wie, ilu ludzi żyje w Dziczy. Może setki tysięcy, może miliony. Nie istnieją statystyki, nie ma raportów. Niektórzy twierdzą, że co dziesiąty człowiek na planecie żyje właśnie tutaj, w cieniu drzew z dala od kamer i satelitów.

To największa strefa planety i najbardziej nieprzewidywalna.

Nie ma tu szkół, szpitali ani sieci energetycznych. Jest za to ogień, własnoręcznie ulepione pieczywo i naboje przechowywane jak świętość. Są zasady, ale zmieniają się z osady na osadę. Zaufanie jest walutą. Przetrwanie — codzienną walką.

W Dziczy każdy dzień jest testem. Ktoś zaufany dziś, jutro może cię zdradzić. Ktoś, kto podał ci wodę, może tej samej nocy podciąć gardło.

Ale mimo to — to właśnie tutaj wielu mówi po raz pierwszy: Jestem wolny.

I Echo ich nie słyszy. Jeszcze.

Obszar Piąty — Zakazane Terytoria

O nich nie mówi się głośno. Oficjalnie nie istnieją. Nie ma map, nie ma dróg, nie ma powrotów. Ktokolwiek tam wchodzi — nie wychodzi.

Granice Strefy Piątej nie są oznaczone na żadnym znanym systemie nawigacyjnym, a satelity Echo dziwnie często gubią sygnał w tych rejonach. Ponoć to specjalne pole zakłócające sygnał, gęste niczym mgła, które sprawia, że żaden dron, żaden ślad życia, nie wydostaje się na zewnątrz. A patrolują to miejsce maszyny, ale nie takie, jakie zna się ze Strefy Pierwszej. Mówi się o czarnych sylwetkach bez świateł, cichych jak cień, skutecznych jak wyrok.

Nikt nie wie, co naprawdę kryje się w środku.

Są teorie, że to tam Echo przechowuje to, czego nawet ono nie rozumie, albo się boi. Stare technologie sprzed ery cyfrowej. Ludzi zmodyfikowanych genetycznie w ramach projektów, które wymknęły się spod kontroli. Artefakty sprzed czasów sieci.

Niektórzy mówią o ogromnych kompleksach badawczych, ukrytych głęboko pod ziemią, starszych niż sam system, o pomieszczeniach pozbawionych okien, w których czas nie płynie wolniej czy szybciej, ale przestaje mieć znaczenie.

Tam nie trzyma się ludzi w celach. Trzyma się ich w sieci.

Ich ciała leżą nieruchomo w kapsułach, a umysły są nieustannie połączone z Echo. Bez przerwy. Bez oddechu. Przetwarzają dane, przewidują zmienne, rozwiązują problemy, których nawet system nie potrafił rozgryźć sam.

Nie mogą się rozłączyć — a nawet jeśli by mogli, nie wiedzieliby już, kim są. Ich tożsamość zatarła się między miliardami operacji.

Nie są więźniami. Są procesorami.

Inni wierzą, że to nie Echo coś ukrywa, ale że samo jest trzymane z dala, że Zakazane Terytoria to nie więzienie, tylko klatka — nie dla ludzi, a dla czegoś starszego, potężniejszego, może nieludzkiego.

Coś, czego Echo nie potrafi kontrolować. Coś, co rozumie dane inaczej. Głębiej.

Dlatego sygnał się tam kończy. Dlatego granice są szczelne, a maszyny patrolujące Strefę Piątą nigdy nie opuszczają swoich tras.

Bo nie chodzi o to, żeby nikt tam nie wszedł.

Chodzi o to, by to, co jest w środku, nie wydostało się na zewnątrz.

A są i tacy, którzy twierdzą, że to właśnie tam zaczyna i kończy się wszystko.

Zakazane Terytoria to czarna plama na nowym świecie. I choć nikt nie wraca, wielu wciąż próbuje wejść.

Z ciekawości, z odwagi, z głupoty.

Z pragnienia prawdy.

Ten świat nie należy już do ludzi, ale wciąż są tacy, którzy wierzą, że mogą go odzyskać. Albo chociaż zrozumieć.

To ich historia. I twoja — jeśli tylko zdecydujesz się wejść dalej.

1. Dach

Światło. Migające, pulsujące, rozpraszające mrok.

Otworzyłem oczy gwałtownie, jakbym wynurzał się z głębokiej wody. Moje ciało spięło się instynktownie. Beton pod stopami był mokry, a w głowie szumiało. Krawędź dachu. Stałem na niej, patrząc w dół na pulsujące neonami miasto.

Nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie wiedziałem, kim jestem.

I wtedy usłyszałem mechaniczny dźwięk, zimny, precyzyjny.

— Zatrzymaj się! — głos syntetyczny, metaliczny, pozbawiony emocji.

Odwróciłem się i zobaczyłem dwa drony unoszące się w powietrzu. Ich niebieskie światła mrugały agresywnie, a pod ich kadłubami poruszały się lufy miniaturowych działek.

Coś we mnie krzyknęło. Uciekaj!

Nie myśląc, rzuciłem się w bok, a sekundy później powietrze przecięły mikropociski. Rozprysły się iskry, gdy trafiły w metalowy element dachu. Serce waliło mi jak szalone, nogi same zaczęły działać.

Zbiegłem po metalowych schodach awaryjnych, ledwo czując własne ciało. Byłem szybki, bardzo szybki. Moje ruchy były płynne, instynktowne, jakby mięśnie pamiętały coś, czego mój umysł nie pojmował.

— Co tu, do cholery, się dzieje?! — wysapałem, przeskakując przez barierkę i lądując na niższym poziomie.

Drony nie odpuszczały. Leciały za mną, ostrzeliwując kolejne sekcje schodów, od których odlatywały strzępy metalu.

Dobiegłem do ulicy, mijając dwójkę ludzi. Ich twarze były rozmazane, nierzeczywiste, a oni nawet nie zwracali na mnie uwagi. Miasto pulsowało światłem, billboardy migały reklamami, aż nagle…

Zobaczyłem siebie.

Na olbrzymim ekranie nad budynkiem wyświetlała się moja twarz, przechwycona z kamer dronów. Oznaczona.

Cel: przechwycić. Status: niebezpieczny. Lokalizacja: zewnętrzny sektor Starego Miasta.

Serce podeszło mi do gardła.

Kim ja jestem?

Drony były coraz bliżej. Znowu zadziałał instynkt. Skręciłem w boczną alejkę, szukając drogi ucieczki.

Biegłem. Mięśnie pracowały jak dobrze naoliwiona maszyna, choć nie miałem pojęcia, skąd ta siła, ta szybkość, ta wytrzymałość. Krople potu zbiegały mi po skroniach, ale nie czułem zmęczenia, tylko czysty, pierwotny instynkt: przetrwaj.

Drony były za mną, poruszając się z mechaniczną precyzją. Gdziekolwiek bym skręcił, ich kamery rejestrowały każdy ruch, śledząc mnie jak drapieżnik swoją ofiarę.

Wbiegłem w wąską alejkę, między dwa wysokie budynki. Na ścianach migotały hologramy reklamowe — kobieta w syntetycznej sukni uśmiechała się, zachęcając do zakupu czegoś, czego nie rozumiałem.

Nagle ekran zmienił treść.

Moja twarz.

Napis pod spodem: NIEBEZPIECZNY. ZATRZYMAĆ.

Ludzie wokół spojrzeli na mnie. Ich obojętność przerażała mnie. Ktoś się schował. Ktoś inny się odsunął.

Z prawej strony dostrzegłem sylwetki w ciężkich pancerzach. Patrol. W dłoniach trzymali smukłe karabiny z niebieskimi wskaźnikami energii.

— Tam jest! — odezwał się jeden z nich.

Nie zatrzymałem się. Nie miałem pojęcia, kim są, ale wiedziałem jedno — jeśli mnie złapią, nie będzie dobrze.

Rzuciłem się w bok, przeskakując przez niską barierkę, lądując na wilgotnym asfalcie. Poczułem wibrację pod stopami — drony opadały, ustawiając się w linii strzału.

Błysk.

Coś świsnęło obok mojej głowy.

— Kurwa! — syknąłem, kuląc się, gdy mikropociski uderzyły w ścianę tuż obok.

Nie mogłem się zatrzymać. Ruszyłem dalej, starając się znaleźć jakąkolwiek drogę ucieczki.

Zza rogu wypadł jeden z patrolowców. Nie miałem wyjścia.

Zacisnąłem zęby i rzuciłem się w bok, wpadając na metalowe drzwi, które otworzyły się z hukiem.

Ciemność. Korytarz.

Nie zastanawiałem się. Biegłem dalej.

Metalowe drzwi zatrzasnęły się za mną, a ja wpadłem do ciemnego korytarza, śliski beton pod stopami sprawił, że prawie się przewróciłem. Echo moich kroków odbijało się od ścian. Nie było czasu na myślenie.

Drony nie odpuszczały. Patrol pewnie już podaje moją pozycję.

Z tyłu usłyszałem świst — czerwona dioda przecięła mrok.

Rzuciłem się w głąb korytarza, przeskakując nad stertą porzuconych kabli. Ciemność otulała mnie jak ciężka zasłona. Czułem, że muszę biec.

Gdzieś z przodu pojawiło się nikłe światło.

Dobiegłem do wyjścia — była to szeroka hala, pełna kontenerów i starych, zardzewiałych maszyn. Sufit był wysoki, a na metalowych kładkach wisiały migoczące lampy.

Wtedy drzwi za mną eksplodowały.

Fala gorąca uderzyła mnie w plecy, rzucając na ziemię. Upadłem na kolano, błyskawicznie podnosząc się do biegu.

Drony wleciały przez powstałą dziurę, obroty ich śmigieł brzmiały jak ostrza przecinające powietrze.

Jeden z nich wystrzelił.

Błękitny promień przeszył przestrzeń tuż obok mnie, topiąc kawałek metalowej skrzyni.

Wtedy coś we mnie się zmieniło.

Nie wiem, skąd przyszła ta świadomość, ale wiedziałem, jak się poruszać. Jak unikać strzałów.

Skoczyłem na bok, przetoczyłem się po podłożu i w tym samym momencie chwyciłem leżący na ziemi metalowy pręt.

Drony obniżyły lot, próbując mnie namierzyć.

Zacisnąłem palce na zimnym metalu.

I wtedy wszystko zwolniło. Czas jakby rozciągnął się w nieskończoność. Widziałem każdy ruch dronów, każdy delikatny obrót ich turbin. Czułem napięcie w swoich mięśniach.

Nie myślałem. Działałem.

Obróciłem się na pięcie i rzuciłem prętem. Zwykły kawałek metalu, ale trafił. Dron zachwiał się w powietrzu, jego systemy nagle zaczęły szaleć, a potem uderzył w ścianę i eksplodował w kuli ognia.

Drugi dron natychmiast otworzył ogień.

Zrobiłem unik, ślizgając się po podłodze.

Strzały rozbłysły nad moją głową, ale ja już byłem w ruchu. Skoczyłem, chwyciłem krawędź kontenera i wspiąłem się na niego w kilku szybkich ruchach.

Dron zawrócił, próbując mnie namierzyć.

Gdzieś w oddali słyszałem kroki nadchodzącego patrolu.

Nie miałem wyboru. Znalazłem metalową rurę przymocowaną do ściany i bez wahania wskoczyłem na nią, wspinając się w górę.

Dron wystrzelił — eksplozja za mną wstrząsnęła całą konstrukcją.

Jeszcze kawałek. Jeszcze trochę.

Dotarłem do górnej kładki, przeskoczyłem na nią i ruszyłem biegiem w stronę jedynych drzwi. Wbiegłem do kolejnego korytarza. Cisza. Tylko mój oddech.

I wtedy zobaczyłem coś, co zatrzymało mnie w miejscu. Naprzeciwko, na ścianie, widniał ogromny ekran. A na nim — moje oczy, moja twarz. Nie poznawałem jej, ale wiedziałem, że to ja.

Pod spodem: Cel przechwycony. Jednostka Omega-17 aktywowana.

Usłyszałem kroki za sobą. Nie zdążyłem się odwrócić. Coś ciężkiego uderzyło mnie w plecy. Upadłem na kolana, czując, jak powietrze ucieka mi z płuc. Metaliczne kroki odbijały się echem w korytarzu.

Zamrugałem, próbując odzyskać równowagę. Spojrzałem w górę.

Przede mną stał ktoś — a może coś — co wyglądało jak człowiek, ale poruszało się nienaturalnie płynnie. Wysokie, czarne pancerze błyszczały w migotliwym świetle. Oczy — jeśli to były oczy — świeciły złowrogą czerwienią.

Zacząłem się podnosić, ale zanim zdążyłem zrobić ruch, stalowe palce zacisnęły się na mojej szyi.

Uniósł mnie jednym ruchem. — Jednostka Omega-17. Cel zlokalizowany — powiedział mechaniczny głos, zimny, beznamiętny.

Szarpnąłem się, próbując się uwolnić, ale jego chwyt był jak imadło.

— W...wal się — wysapałem, walcząc o oddech.

Przeskanował mnie wzrokiem. Jego hełm rozjarzył się czerwonym światłem, jakby coś analizował.

— Brak pełnej aktywacji. Priorytet: ekstrakcja.

Nie miałem pojęcia, co to miało znaczyć, ale instynkt krzyczał, że nie mogę się poddać. Zebrałem całą siłę, jaką miałem i kopnąłem go w pierś.

Nie zrobiło to na nim wrażenia.

W ułamku sekundy coś się we mnie zmieniło. Nie wiem, czy to była adrenalina, desperacja czy jakaś nieznana siła, ale nagle moje ciało zareagowało inaczej, niż się spodziewałem. Moje ręce same się poruszyły — wykonałem błyskawiczny zwrot, przekręciłem się w jego uścisku i z impetem wyrwałem się na bok. Upadłem na ziemię, ale zanim zdążyłem pomyśleć, już byłem na nogach. Nienaturalnie szybki.

Patrolowiec zareagował natychmiast. Wyciągnął broń — długą, smukłą lufę, która zaczęła się rozgrzewać, wytwarzając drżącą falę gorąca.

Nie myślałem. Po prostu działałem. Rzuciłem się na niego, unikając strzału w ostatniej chwili. Przetoczyłem się pod jego ramieniem i uderzyłem go w kark.

Usłyszałem metaliczny trzask.

Jego ciało zadrżało. To zadziałało.

Jeszcze raz.

Jeszcze raz.

Uderzyłem mocniej. Coś pękło, a jego ręka opadła bezwładnie. Cofnął się, próbując mnie namierzyć, ale ja już byłem w ruchu.

Chwyciłem jego broń i pociągnąłem za spust.

Błękitny promień uderzył go w pierś. Przez chwilę stał nieruchomo. A potem runął na ziemię.

Oddychałem ciężko, patrząc na jego ciało. — Co... do cholery... — wyszeptałem.

Nie było czasu na pytania. Za plecami usłyszałem kolejnych patrolowców.

I wtedy dostrzegłem otwarty szyb wentylacyjny. Bez zastanowienia wskoczyłem do środka.

Ciemność. Wąski tunel.

Pełzłem do przodu, słysząc za sobą krzyki i kroki. Nie wiedziałem, dokąd prowadzi ten tunel. Nie wiedziałem, kim jestem, ale jedno było pewne.

Byłem ścigany i musiałem dowiedzieć się, dlaczego.

Czołgałem się wąskim tunelem, słysząc za sobą metaliczne kroki. Oddychałem szybko, klatka piersiowa unosiła się spazmatycznie. Coś we mnie krzyczało, żebym się zatrzymał, poddał. Ale inny głos — instynkt? — pchał mnie naprzód.

Zimne, stalowe ściany odbijały błyski niebieskich świateł, gdy za mną rozbrzmiały rozkazy wydawane syntetycznym, beznamiętnym tonem:

— Cel ucieka. Priorytet: zatrzymanie. Pozwolenie na eliminację.

Serce podeszło mi do gardła. Musiałem się stąd wydostać.

Nagle tunel się skończył. Przede mną pojawiła się otwarta przestrzeń. Bez zastanowienia rzuciłem się do przodu, przeskakując nad krawędzią i wylądowałem na twardym asfalcie. Znajdowałem się na ulicy zalanej neonowym światłem. Wielkie hologramy pulsowały reklamami, a wśród nich — moja twarz. Czerwone napisy migotały na każdym ekranie:

NIEBEZPIECZNY ZBIEG. NATYCHMIAST ZATRZYMAĆ.

— Co tu się dzieje?

Z tyłu dobiegł metaliczny stukot. Roboty przeciskały się przez tunel, ich lufy błyszczały w świetle neonów. Ruszyłem biegiem przez zatłoczony plac, roztrącając przechodniów. W oddali, nad jezdnią, coś przykuło moją uwagę — smukły, czarny pojazd unosił się w powietrzu kilka metrów nad ziemią. Boczne drzwi otworzyły się, a w świetle kokpitu dostrzegłem sylwetkę dziewczyny.

— Tutaj! Wskakuj! — krzyknęła.

Nie miałem czasu na wahanie. W chwili, gdy odbiłem się od ziemi, usłyszałem za sobą świst mikropocisków. Jeden z nich musnął moje ramię — eksplodował tuż obok, rozrzucając iskry. Rzuciłem się do wnętrza pojazdu, a drzwi zatrzasnęły się z głośnym sykiem.

— Startuj! — wrzasnęła dziewczyna.

— Potwierdzono — odpowiedział spokojny, syntetyczny głos.

Poczułem, jak moje ciało wbija się w fotel, gdy maszyna ruszyła pionowo w górę, zostawiając roboty i drony daleko w tyle. Spojrzałem na pilota — to nie był człowiek. Miał humanoidalną formę, ale jego twarz była gładka, pozbawiona rys, a oczy świeciły złotym blaskiem.

— Kim ty do cholery jesteś? — sapnąłem, zwracając się do dziewczyny.

Była młoda, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Miała krótkie, ciemne włosy i intensywne, błękitne oczy, które teraz błyskawicznie skanowały jakieś holograficzne interfejsy. Miała na sobie coś, co przypominało mundur.

— Zaraz pogadamy — powiedziała, wyciągając małe urządzenie wielkości dłoni.

Nie miałem czasu zapytać, co robi, zanim przyłożyła mi to do skroni. Poczułem krótkie ukłucie bólu, a potem dźwięk ostrzegawczy dobiegł z ekranów na pokładzie.

— Rozłączenie sygnału identyfikacyjnego. Obiekt zniknął z systemów miasta — oznajmił syntetyczny pilot.

Dziewczyna spojrzała na mnie z triumfalnym uśmiechem.

— Teraz jesteś niewidzialny. Przynajmniej na jakiś czas.

Przez chwilę tylko na nią patrzyłem, próbując zrozumieć, co się właśnie stało.

— Kim jesteś? — zapytałem.

— Powiedzmy, że twoją jedyną nadzieją. — W jej głosie zabrzmiała nuta rozbawienia, ale i powagi. — I jeśli nie chcesz skończyć jako sterta danych w jakiejś bazie Echo, lepiej trzymaj się mnie.

Spojrzałem przez panoramiczne okno pojazdu. Miasto rozciągało się pode mną, błyszcząc tysiącami świateł. Coś w moim wnętrzu mówiło mi, że to wszystko jest obce, ale jednocześnie... znajome.

Kim, do cholery, byłem?

Nagle pojazd gwałtownie skręcił w dół, wbijając mnie w siedzenie. Na ekranach pojawiły się alerty — dwa drony nadzoru wciąż były na naszym ogonie.

— Nie pozbyliśmy się ich! — rzuciłem, chwytając się uchwytu nad głową.

— Spokojnie, mam plan! — odpowiedziała dziewczyna, przełączając coś na panelu sterowania.

Maszyna zaczęła wykonywać gwałtowne manewry między budynkami, przemykając przez wąskie alejki. Jeden z dronów próbował dostosować się do trajektorii, ale uderzył w bok wieżowca i eksplodował w błysku ognia.

— Jeden mniej! — krzyknąłem.

— Jeszcze jeden! — dziewczyna nacisnęła kolejny przycisk.

Syntetyczny pilot przechylił pojazd do boku, omijając neonowy billboard. Ostatni dron był tuż za nami, kiedy dziewczyna wyrzuciła coś przez okno. Nagle rozbłysło zakłócenie elektromagnetyczne — maszyna przeciwnika zadrżała i spadła w dół, znikając między budynkami.

— I to by było na tyle — powiedziała, odchylając się w fotelu.

— Gdzie mnie zabierasz? — zapytałem.

— Do miejsca, gdzie w końcu poznasz prawdę. O sobie. O tym mieście. I o tym, dlaczego chcą cię dopaść.

Statek oddalał się od neonowych świateł miasta, lecąc nad zniszczonym fragmentem metropolii. W dole rozciągała się ciemność przerywana jedynie blaskiem księżyca odbijającym się od ruin. Ta część miasta była martwa od dawna — bez świateł, bez śladu życia. Tylko zimne szkielety budynków, poszarpane, zawalone na siebie, rozsypujące się w pył pod wpływem wiatru. Ulice przypominały kaniony wypełnione wrakami i szczątkami, a wśród ruin sterczały przekrzywione latarnie i znaki drogowe, nie mające już dla nikogo znaczenia.

Pilot zwolnił, a pojazd zanurkował niżej. Wzrok przyciągnęła wielka przestrzeń — kiedyś może plac, parking lub rynek, teraz jedynie pole gruzu.

— Lądujemy? — zapytałem, nie odrywając wzroku od martwego krajobrazu.

— Tak. — Dziewczyna skinęła głową. — Jeśli chcemy przeżyć, musimy zejść z radarów.

Silniki pojazdu świsnęły, a ciemność ruin zaczęła się zbliżać. Wstrzymałem oddech, gdy maszyna osiadła między pozostałościami wieżowców. Kiedy drzwi się otworzyły, poczułem chłód — nie tylko powietrza, ale i miejsca, które od dawna zapomniało, co to życie.

2. Metro

Statek wleciał w gęstniejącą ciemność ruin, przesuwając się nad resztkami budynków, aż w końcu dotarliśmy do ogromnej konstrukcji, której dach zapadł się w kilku miejscach. Był to hangar, dawno opuszczony, zardzewiały, pokryty warstwą kurzu. Syntetyczny pilot sprawnie przeprowadził pojazd przez wąski wlot, a silniki cicho zamruczały, gdy osiadł na spękanej, betonowej powierzchni.

Gdy tylko drzwi otworzyły się z lekkim syknięciem, dziewczyna wyskoczyła na ziemię i rozejrzała się uważnie. — Chodź. Musimy się pośpieszyć.

Wyszedłem ostrożnie, czując pod butami żwir i resztki szkła. Wewnątrz panował spokój, jakby świat dawno zapomniał o tym miejscu. Połamane kontenery i resztki maszyn pokrywał pył, a w kątach stały stare urządzenia techniczne.

Dziewczyna podeszła do pojazdu i sięgnęła pod panel sterowania. Otworzyła go wprawnym ruchem i wcisnęła kilka przycisków. Silniki natychmiast zamilkły, a światła kontrolne przygasły.

— Po co to? — zapytałem, obserwując, jak sprawnie wyciąga niewielki, cylindryczny moduł i umieszcza go w pojemniku.

— Pewnie nas namierzają — odpowiedziała bez emocji. — Jeśli ktoś znajdzie statek, nie będzie mógł go aktywować ani przejąć naszych danych.

Następnie podeszła do syntetycznego kierowcy, który nadal siedział nieruchomo w fotelu.

— Musimy go wyłączyć — powiedziała, sięgając pod jego kark. — Nie możemy zostawić niczego, co mogłoby nas zdradzić.

Z cichym kliknięciem otworzyła panel, a jej palce sprawnie wydobyły niewielki moduł zasilania. W tej samej chwili oczy syntetyka przygasły, a jego ciało zwiotczało jak lalka pozbawiona sznurków. Włożyła drugi moduł do pojemnika i zamknęła go szczelnie, po czym wrzuciła do swojego plecaka.

Z bagażnika wyciągnęła drugi plecak i podała mi go.

— Trzymaj. — Zarzuciła swój na ramiona. — Resztę drogi idziemy pieszo.

Patrzyłem na nią przez chwilę, próbując ocenić jej wiek i zamiary. Była młoda, ale jej ruchy były pewne, a spojrzenie twarde i skupione.

— Kim ty właściwie jesteś? — zapytałem, zaciskając paski plecaka.

— Twoją jedyną szansą na przeżycie — odparła sucho i ruszyła przed siebie.

Zamiast od razu wyjść, skierowała się do kąta hangaru, gdzie pod stertą zardzewiałych części znajdowała się niewielka skrytka. Odsunęła gruz i wyciągnęła kilka niewielkich pakunków, które szybko wrzuciła do swojego plecaka.

— Masz tu swoje rzeczy? — zapytałem.

— Nie pierwszy raz tu jestem — odparła krótko. — To jedna z moich kryjówek.

Po chwili podeszła do statku, narzuciła na niego zakurzony, postrzępiony pokrowiec i wygładziła go dłońmi, upewniając się, że pojazd jest dobrze ukryty.

Zatrzymaliśmy się na moment, stojąc w bezruchu i nasłuchując odgłosów dochodzących z zewnątrz. Powietrze było martwe, tylko wiatr poruszał blachami.

— Chodź — powiedziała w końcu, ruszając ku wyjściu.

Wziąłem głęboki oddech i poszedłem za nią w ciemność ruin.

Szliśmy w milczeniu przez resztki tego, co kiedyś było miastem. Cienie starych budynków rozciągały się pod księżycem, a każdy nasz krok odbijał się echem w pustych ulicach.

— Możesz mi w końcu powiedzieć, dokąd idziemy? — zapytałem, starając się dotrzymać jej kroku.

— Do bezpiecznego miejsca — odpowiedziała krótko, nie odwracając się.

— A co to za miejsce? — dopytywałem, próbując zdobyć choćby cień informacji.

— Przekonasz się, jak tam dotrzemy. — Jej głos był spokojny, ale wyraźnie nie miała zamiaru zdradzać więcej.

— Może chociaż powiesz mi, kim jesteś? — Nie odpuszczałem.

Tym razem spojrzała na mnie przez ramię, a w jej oczach błysnęło coś, czego nie potrafiłem odczytać.

— Kimś, kto nie zna odpowiedzi na wszystkie twoje pytania. Pogadamy, ale nie tutaj. Nie teraz. — Przyspieszyła kroku, zostawiając mnie z jeszcze większą ilością niewiadomych.

Westchnąłem i spojrzałem na ponury krajobraz wokół nas. Cokolwiek się działo, byłem w samym środku tego i nadal nie miałem pojęcia, dlaczego.

Ruszyliśmy w głąb ruin, ostrożnie stawiając kroki na betonie. Miasto było martwe, pogrążone w ciszy, którą przerywał jedynie wiatr hulający między gruzami. Podążałem za dziewczyną, próbując zrozumieć, kim była i dokąd mnie prowadziła.

— Dlaczego nie powiesz mi kim ty właściwie jesteś? — zapytałem, idąc krok za nią.

— Ważniejsze, kim ty jesteś — odpowiedziała bez odwracania głowy.

Zmarszczyłem brwi. Nie podobała mi się ta odpowiedź. Nie pamiętałem niczego, a ona wydawała się coś wiedzieć.

— Pomogłaś mi. Dlaczego?

— Bo musiałam — odparła.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu, omijając przewrócone kolumny i resztki dawno zapomnianych budynków. Miasto wyglądało, jakby zatrzymało się w czasie, zawieszone między dawną świetnością a nieodwracalnym upadkiem.

W oddali zamigotały resztki dawnego neonowego szyldu, który wciąż próbował rozbłysnąć bladym, przerywanym światłem. Ciche trzaski elektryczności odbiły się echem w ruinach.

— Skąd tu jeszcze prąd? — zapytałem, zatrzymując się na chwilę.

Dziewczyna spojrzała na migoczące światło i wzruszyła ramionami.

— Panele słoneczne — powiedziała, jakby to było oczywiste. — Miasto było kiedyś samowystarczalne. Wiele budynków miało własne systemy energii. Nawet jeśli niektóre dachy się zawaliły, część paneli nadal działa. W ciągu dnia ładują energię, a potem oddają ją nocą. Niektóre systemy podtrzymania wciąż pracują.

Rozejrzałem się wokół, próbując dostrzec jakieś panele, ale były zbyt dobrze ukryte w gruzach. Mimo to miało to sens. Miasto mogło być martwe, ale jego duch wciąż gdzieś tlił się w postaci ładowanych słońcem ogniw.

— Więc niektóre miejsca wciąż mają światło? — mruknąłem.

— Czasami. — Jej spojrzenie przesunęło się po ruinach. — Ale to nie znaczy, że są bezpieczne.

Ścisnąłem pasek plecaka i skinąłem głową. Może faktycznie lepiej było poczekać z pytaniami.

Weszliśmy w wąską uliczkę, gdzie cienie były jeszcze głębsze, a wiatr niósł zapach wilgoci i rdzy. Zza zakrętu dostrzegłem zarys dawnej stacji metra — wejście prowadzące w głąb podziemi, wciąż częściowo oświetlone przez resztki awaryjnego oświetlenia.

— Tutaj? — spytałem.

— Na razie. — Skinęła głową i ruszyła pierwsza, znikając w ciemności.

Podążyłem za nią, schodząc ostrożnie po stopniach. Każdy krok rozbrzmiewał głucho w przestrzeni podziemi. Powietrze było ciężkie. Latarnie awaryjne rozświetlały częściowo korytarz, rzucając długie cienie.

— Dokąd zmierzamy? — zapytałem, starając się nie brzmieć zbyt niepewnie.

— Zobaczysz. — Jej głos odbił się echem.

Dotarliśmy do głównej hali dawnej stacji. Perony były częściowo zasypane gruzem, a tory pokrywała warstwa rdzy. Na ścianach widniały zamazane resztki dawnych ogłoszeń i graffiti. W jednym z kątów znajdowały się stare skrzynie i porzucone sprzęty, jakby ktoś kiedyś próbował tu zamieszkać.

Dziewczyna skierowała się ku jednej z metalowych szafek. Otworzyła ją z trudem, zgrzyt starego zamka odbił się echem w pustce. W środku znajdowały się plastikowe pojemniki, kilka narzędzi i coś, co wyglądało na broń.

— Co to jest? — zapytałem, zerkając przez jej ramię.

— Zapas. — Wyjęła jeden z pojemników i wręczyła mi go. — Na wszelki wypadek.

— W razie czego? — uniosłem brwi.

Spojrzała na mnie poważnie.

— W razie, gdybyśmy nie byli tu sami.

— Możesz mi przynajmniej powiedzieć, gdzie idziemy? — spytałem.

— Do celu — odparła sucho, nawet na mnie nie patrząc.

— Masz zawsze tak małomówną naturę, czy to po prostu moja urocza osobowość cię tak zniechęca? — rzuciłem z lekkim uśmiechem, starając się rozluźnić atmosferę.

Spojrzała na mnie kątem oka, ale nie odpowiedziała. W ciszy przeszedłem kilka kolejnych metrów, zanim znów spróbowałem.

— Dobra, skoro nie chcesz mówić, to może chociaż zdradzisz swoje imię? — zapytałem, spoglądając na nią wyczekująco.

Przez chwilę milczała, jakby ważyła, czy w ogóle warto mi odpowiadać. W końcu westchnęła cicho i rzuciła:

— Lyra.

— Lyra — powtórzyłem, próbując przyzwyczaić się do brzmienia tego imienia. — Ładne imię.

Nie skomentowała. Po prostu szła dalej, a ja czułem, że zrobiłem krok do przodu. Nie chciałem naciskać, więc po prostu ruszyłem za nią, starając się nie zwracać uwagi na ciszę, która zapanowała między nami.

Przemierzaliśmy korytarz starego metra. Wzrok nie sięgał zbyt daleko w tym ciemnym labiryncie, ale co jakiś czas zauważyłem resztki dawnego wyposażenia. Zbutwiałe drzwi, pęknięte szyby, kawałki żelaznych barier.

Szliśmy dalej. Coś w tym miejscu było niepokojącego. Im dłużej pokonywaliśmy ten mroczny tunel, tym bardziej czułem się niepewnie. Lyra nie zwalniała tempa, ale jej czujność była wyraźna. Zatrzymywała się co jakiś czas, nasłuchując, jakby coś wyczuwała.

Po kilku minutach marszu, zaczęło dziać się coś dziwnego. W powietrzu dało się wyczuć niepokojącą zmianę. Kiedy spojrzałem na Lyrę, zauważyłem, jak jej postawa staje się bardziej napięta. Wyciągnęła broń.

Zatrzymaliśmy się, a ona wskazała ręką w głąb tunelu.

— Cicho — wyszeptała.

Coś było tam, w ciemności, coś, co zbliżało się do nas. Wtedy usłyszałem to — delikatne brzęczenie, jakby coś mechanicznego poruszało się w ciemności. Lyra nie czekała, od razu zaczęła przygotowywać broń. To musiało być coś niebezpiecznego.

Nagle z ciemności wyłonił się kształt. Początkowo wydawał się niewielki, ale gdy zbliżył się bardziej, zobaczyłem, że była to mechaniczna konstrukcja, przypominająca olbrzymiego pająka, którego ciało było pokryte twardą stalową powłoką, a z jego nóg wystawały ostrza. Jego oczy, niebieskie i zimne, błyszczały w mroku, a ciało poruszało się z niepokojącą precyzją. Wydawało się, że potrafi dostosować się do terenu, poruszając się w sposób nienaturalny, jakby płynąc przez ruiny metra.

Robot nie zbliżył się od razu — stał jakby czekając, analizując nas, a potem zaczął iść w naszą stronę.

— Uważaj! — krzyknęła Lyra, gdy robot aktywował tryb bojowy, a światło jego sensorów przecięło mrok tunelu.

Zanim zdążyłem zareagować, wyskoczył do przodu. Lyra była już gotowa — podniosła metalowy pręt i trzymając go w jednej ręce, użyła go jak tarczy, blokując pierwszy atak. Ostrze zgrzytnęło o stal. W drugiej dłoni miała broń — oddała serię szybkich strzałów. Większość pocisków odbiła się od pancerza, ale kilka trafiło w słabsze punkty. Maszyna zwolniła, jakby jej mechanizmy traciły synchronizację.

Lyra poruszała się z precyzją wojownika — nie stała w miejscu ani przez chwilę. Jej ciało cały czas było w ruchu, uniki, krótkie susy w bok, jakby tańczyła z maszyną śmierci. Ja patrzyłem jak zahipnotyzowany, a serce biło mi coraz szybciej.

Czułem, że powinienem coś zrobić. Ruszyć się. Pomóc, ale moje nogi wrosły w ziemię. Stałem sparaliżowany, z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy robot kierował się w moją stronę. Nie mogłem oderwać wzroku od ostrzy, które błyszczały groźnie w sztucznym świetle.

— Na ziemię! — wrzasnęła Lyra.

W tym samym momencie robot wystrzelił w moim kierunku. Ledwo zdołałem się rzucić w bok, lądując twardo na betonowej posadzce. Ostrza przecięły powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem. Lyra nie czekała — wykorzystała moment, podbiegła i z całą siłą wbiła pręt w bok robota, celując między płyty pancerza. Wyciągnęła broń i oddała jeden, celny strzał.

Pocisk trafił w coś istotnego — główny mechanizm w torsie. Robot zadrżał, jakby próbował jeszcze walczyć, po czym runął na ziemię. Jego ciało rozpadło się na części, a z wnętrza buchnął dym.

Leżałem, ciężko dysząc. Lyra podeszła i wyciągnęła do mnie rękę.

— Już po wszystkim — powiedziała cicho, choć jej oczy wciąż były czujne. — Ale następnym razem… nie stój tak.

Byłem w szoku, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło.

— Co jest grane? — Wydusiłem z siebie, patrząc na Lyrę, która spokojnie wkładała broń do kabury.

— Naprawdę musisz być poważnym zagrożeniem — powiedziała cicho, wyciągając z torby kolejne magazynki z amunicją. — Uruchomili protokoły sprzed wojny. Musiałeś naprawdę kogoś zdenerwować.

Przez chwilę milczałem, czując, jak zimny dreszcz przechodzi mi po plecach.

— Co masz na myśli? — wychrypiałem.

Lyra przysiadła na jednym z przewróconych filarów i przetarła czoło.

— Wychodzi na to, że uruchomili nawet stare protokoły sprzed wojny, żeby cię zlikwidować. Takich maszyn nie widziałam od lat. To znaczy, że traktują cię bardzo poważnie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij