- promocja
Echo winy - ebook
Echo winy - ebook
"Doskonały, mroczny i pełen napięcia thriller światowej sławy pisarki.
W pobliżu skalistej wyspy Skye tonie jacht niemieckiego małżeństwa, Livii i Nathana Moore. Rozbitkowie uchodzą z życiem, ale tracą cały dobytek. Ocalałym z katastrofy oferują gościnę angielski bankier Frederic Quentin i jego żona Virginia, zabierając gości do małego miasteczka w Norfolk, na skraju którego mają posiadłość.
Wraz z pojawieniem się tajemniczej pary cudzoziemców z miasteczka zaczynają nagle znikać małe dziewczynki, które policja odnajduje po czasie martwe i zgwałcone. Na mieszkańców pada strach. Ale do Virginii, matki kilkuletniej dziewczynki, wydaje się nie docierać groza sytuacji i niebezpieczeństwo czyhające na jej córeczkę. Całą jej uwagę pochłania Nathan, którym jest coraz to bardziej zafascynowana... "
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7508-593-8 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Kwiecień 1995 roku
Kwiecień 1995 roku
We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy. Promienny uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą jaśnieją, żeby wraz z pierwszymi promieniami słońca na wiosnę ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne włosy, niesfornie odstające we wszystkie strony.
Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny. Miękki, radosny dziecięcy głosik.
Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, należąca wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie wyczuwał, ponieważ był to zapach jedyny w swoim rodzaju. Może mieszaniny soli, którą wiatr niósł od morza daleko w głąb lądu i której subtelność z trudem dało się wychwycić. I korzennych oparów wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw rosnących latem na skraju drogi.
Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, żeby głęboko wdychać ten aromat.
We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do tego dziecka.
Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Nachodziły na niego inne obrazy.
Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno. Słońce na błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna.
Powoli usiadł na łóżku, z każdą chwilą coraz bardziej przytomny, zlany potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił się, że śpiąca obok kobieta nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak działo się co noc, co noc od nieszczęścia. Nie rozumiał, że mogła spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały go ze snu. Ciągle te same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie wiedzieć czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do głowy zupełnie irracjonalna myśl, że łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby ich tło stanowiły brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale zapewne nic by to nie pomogło. Tak czy inaczej, nie mógłby ich wytrzymać.
Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeży T-shirt. Ten, który miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez głowę i rzucił na podłogę. Każdej nocy musiał zmieniać koszulkę. Ona nawet tego nie słyszała.
Za oknem sypialni nie było żadnych sklepów. Świecił księżyc, widział ją więc całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond włosy, rozłożone na całej poduszce. Oddychała spokojnie i równomiernie. Patrzył na nią z czułością i — podobnie jak czynił to każdej bezsennej nocy — zadawał sobie pytania: Czy dlatego tak bardzo kochał chłopca, ponieważ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy dlatego tak pożądliwie pochłaniał zapach dziecka, ponieważ ona stawała się niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej włosy i skórę? Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, ponieważ ona już się do niego nie uśmiechała?
„Być może” — myślał — „na próżno łamię sobie tym głowę”.
Ponieważ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy był o tym święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i mówił sobie, że nie musiało tak być, że przynajmniej nie umiał tego przewidzieć. Ale nocami, gdy tylko budził się ze snu, już nie rozum przemawiał do niego, tylko jakiś głos podświadomości, którego nie potrafił zmusić do milczenia.
Chłopiec umrze.
I to twoja wina.
Zaczął cicho płakać. Płakał każdej nocy.
Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóżku, a ona nie słyszała jego płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przyśpieszonego oddechu. Tak dawno już przestała się nim interesować, że nawet nie byłaby teraz w stanie do tego wrócić. Tylko dlatego, że w jego życiu wydarzyła się katastrofa.
Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to było po prostu iść dalej. Zostawić dotychczasowe życie za sobą: dom, ogród, przyjaciół, obiecującą karierę. Kobietę, która już nie poświęcała mu uwagi. Może nawet swoje imię, tożsamość. Wszystko, co do niego należało. Najchętniej także obrazy, które tak go dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów nigdy by się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on. Ale może lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie zatrzymywałby się zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie zagrzałby miejsca, nie zapuścił korzeni.
Nie można było uciec przed własną winą.
Warto było jednak spróbować biec tak szybko, żeby nie musieć ciągle patrzeć w jej powykrzywiane rysy.
Może to niezły pomysł.
Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi — pójdzie.Część pierwsza
_Część pierwsza_
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku
Rachel Cunningham dostrzegła tego mężczyznę, gdy skręcała z głównej ulicy w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się kościół, a zaraz obok dom parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w cieniu drzewa i obojętnie rozglądał się po okolicy. Gdyby zeszłej niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle nie rzuciłby jej się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”.
Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew wspólnoty. Dobrze, msza wciąż jeszcze trwała, miała więc czas do rozpoczęcia nabożeństwa dla dzieci. Zajmował się tym Donald, młody, sympatyczny student teologii. Don, jak nazywały go dzieci, podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością przychodziła trochę wcześniej, żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don odprawiał nabożeństwa w domu parafialnym. Rachel zauważyła, że siedząc z przodu, można było częściej się angażować i przejmować więcej obowiązków, na przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze projektora do przeźroczy. Zakochana Rachel skwapliwie pożądała tego rodzaju faworyzowania. Choć jej przyjaciółka Julia uważała, że mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla dorosłego mężczyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości.
„Jakby Julia potrafiła to osądzić!” — stwierdziła w myślach Rachel.
Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba że rodzice wcześniej zaplanowali już coś innego. Właśnie w następną niedzielę siostra mamy ma urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej do Downham Market. Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy, nudny dzień z wieloma krewnymi, którzy ciągle rozprawiają o rzeczach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz potem wyjadą na wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego domku wczasowego na wyspie Jersey.
— Cześć! — powiedział obcy mężczyzna, gdy obok niego przechodziła. — Co ci tak zepsuło humor?
Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, że utrapienie tak wyraźnie odznacza się na twarzy.
— Ach, nic — odparła, czując, że trochę się zarumieniła.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego.
— Już dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz, idziesz do kościoła? Bo już chyba trochę późno.
— Idę na nabożeństwo dla dzieci — wytłumaczyła — a ono zaczyna się dopiero wtedy, gdy msza w kościele się skończy.
— Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...?
— Donald.
— Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkaliśmy... Jestem pastorem, wiesz? W Londynie.
Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie obcym mężczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, że nie wolno odpowiadać na zaczepki nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z nią rozmowę, to powinna iść przed siebie i nie zwracać na niego uwagi. Z drugiej strony, ten mężczyzna wydawał się taki sympatyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny, słoneczny dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się spacerowicze. Cóż złego mogłoby się wydarzyć?
— Wiesz co? — zaczął. — Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję, że spotkam kogoś, kto uczęszcza na nabożeństwa dla dzieci. Mianowicie kogoś, kto mi pomoże. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę. Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie dochować tajemnicy?
Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej już tyle tajemnic, a ona jeszcze ich nie wypaplała.
— Oczywiście!
— Chodzi o to, że z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyjacielowi Donaldowi niespodziankę — powiedział mężczyzna. — On nie przypuszcza, że tu jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz Indie?
Wiedziała, że to daleki, daleki kraj i że pochodzący stamtąd ludzie mają skórę ciemniejszą niż Anglicy. Chodziła do klasy z dwiema indyjskimi dziewczynkami.
— Jeszcze nigdy tam nie byłam — rzuciła.
— Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdjęcia dzieci z wiosek? Jak żyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szkoły. Czy to nie ciekawe?
— Tak! Bardzo!
— Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością pokażę je podczas waszego nabożeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto by mi asystował.
Tego słowa Rachel nie znała.
— Czyli kogoś, kto mi pomoże przynieść skrzynki ze slajdami. Powiesić ekran. Myślisz, że dasz radę?
Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kochała. Wyobrażała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego starym przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego dalekiego kraju. Julia pęknie z zazdrości!
— Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza?
— Poczekaj! — Zatrzymał ją. — Nie mam ich tutaj. Nie wiedziałem, że spotkam tu taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty. Miałem na myśli następną niedzielę.
Zrobiło jej się słabo z przerażenia. Akurat następna niedziela! Ta, którą spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na Jersey...
— Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi rodzice...
— W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego — przerwał.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
— Błagam! — zaklinała. — Nie może pan poczekać... — pospiesznie liczyła w myślach — ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na wakacje. Ale gdy tylko wrócimy, na pewno panu pomogę! Na pewno!
— Hm... — Zastanowił się przez chwilę. — To bardzo długo — odrzekł na koniec.
— Proszę — nalegała Rachel.
— Myślisz, że naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemnicy?
— Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru!
— Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecież chcesz mu zrobić niespodziankę. Mamie i tacie też nie. Uważasz, że wytrzymasz?
— Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała — stwierdziła. — Bo oni w ogóle się mną nie przejmują.
Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat, od czasu gdy na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra, której Rachel nigdy nie chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej stanowiła dla rodziców centrum zainteresowania. Teraz wszystko kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle trzeba było uważać.
— A twojej najlepszej przyjaciółce? — upewniał się mężczyzna.
— Jej też nic nie powiesz?
— Nie! Przysięgam!
— Już dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygodnie w niedzielę niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty pomożesz mi przenieść rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King’s Lynn?
— Tak. Tu, w Gaywood.
— Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman’s Close?
Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi domami wielorodzinnymi. Chapman’s Close kończył się ścieżką polną. Dziwna okolica. Czasem jeździły tam z Julią rowerami.
— Wiem, gdzie to jest — powiedziała.
— Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej?
— Dobrze. Będę na pewno!
— Sama?
— Oczywiście. Naprawdę może pan na mnie polegać.
— Wiem — odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
— Jesteś dużą, mądrą dziewczynką.
Pożegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią dumnie wypiętą do przodu. Duża, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy tygodnie. Nie mogła się doczekać.Poniedziałek, 7 sierpnia
Poniedziałek, 7 sierpnia
W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz Alby.
Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wrażenie, że to Włochy albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. Chociaż Liz zawsze denerwowały nieprzychylne uwagi na temat angielskiej pogody. Bo właściwie nie było aż tak źle, po prostu ludzie obstawali przy swoich stereotypowych wyobrażeniach. W każdym razie klimat zależał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, można było bez wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. Także na północy — w Yorkshire i Northumberland — często padało. Natomiast na południu, w Kent, rolnicy skarżyli się latem na susze. Również w ojczyźnie Liz, we wschodniej Anglii, można się było w lipcu i sierpniu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet jeśli polubienie swojego życia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej że cztery i pół roku wcześniej na świat przyszła Sara.
To tragedia zajść w ciążę w wieku osiemnastu lat, do tego z czystej głupoty, ponieważ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecywał, że „będzie uważał”. Mike Rapling najwyraźniej nie miał pojęcia o uważaniu, gdyż pierwsze seksualne spotkanie Liz z tym chłopakiem okazało się strzałem w dziesiątkę. Później Mike jeszcze na nią wrzeszczał, że go wrobiła, że chciała zmusić go do małżeństwa, ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany.
Liz wylała potoki łez.
— A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i zniszczone życie!
Jak można było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przejmował. Wręcz wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka się urodziła i sprawa alimentów stała się pilna, zażądał nawet testu na ojcostwo. W tym czasie przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę regularnie, ale po dwóch, trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką.
Nie było też tak, żeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej nic innego, jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u której ciągle jeszcze mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana wizją tego, jak w niedalekiej przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu socjalnym w najbardziej beznadziejnej dzielnicy King’s Lynn będzie krzyczało niemowlę, że dała córce jednoznacznie do zrozumienia, jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem.
— To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w taką sytuację! Nie myśl sobie, że ktoś ci pomoże przy tym szambie. Na pewno nie ja! Powinnaś być cholernie szczęśliwa, że was nie wyrzuciłam na ulicę!
Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była już na świecie, nie okazywała żadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarzała swoją groźbę, że „ani razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wprawdzie cały dzień siedziała w domu przed telewizorem, jadła chipsy, a późnym — coraz częściej również wczesnym — popołudniem zapijała się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy, nie mogła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek wraz z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała żadnych wątpliwości: zupełnie sama musiała ponieść konsekwencje jednej bezmyślnie zakochanej kwietniowej nocy.
Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść, przysięgając sobie, że nie pozwoli, żeby zrujnowano jej życie. Była młoda i atrakcyjna. Gdzieś przecież musiał być mężczyzna, który potrafiłby wyobrazić sobie wspólne życie z nią, mimo że niosła ze sobą taki bagaż.
Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w tej ponurej dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni wczesnym rankiem wszystkie rolety były zaciągnięte, żeby lepiej można było oglądać telewizję i żeby do środka nie wpadało gorąco. Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej wody. Liz pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej życzyła sobie małego balkonu do uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym mężczyźnie, od czasu do czasu przynoszącym drobiazgi, ładną bieliznę albo perfumy, który poczułby się ojcem Sary. Powinien zarabiać wystarczająco dużo, tak żeby nie musiała siedzieć w drogerii przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć na wycieczki, urządzać pikniki albo przejażdżki rowerowe. Tak często widywała szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały jakieś wypady! Tymczasem ona zawsze samotnie wałęsała się z tym kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od skrzeczącego telewizora w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która wyglądała na sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przerażający przykład zmarnowanego życia.
Ów sierpniowy dzień już od rana zapowiadał się wspaniale. W przedszkolu, do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa wakacyjna, dlatego Liz musiała wziąć przymusowy urlop. Postanowiła spędzić ten dzień na plaży Hunstanton, opalać się, kąpać, pokazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę. Miała nadzieję, że ktoś zafascynuje się nią do tego stopnia, że nawet ta czteroipółroczna markotna istota przy jej boku nie okaże się przeszkodą w związku. Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do matki i zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od telewizora i dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, beznamiętnie odparła: „Nie”.
Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała każdą wieś w okolicach King’s Lynn, toteż trwało dobrą godzinę, zanim dotarły do Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak tak dobry humor, że nie robiło jej to żadnej różnicy. Z każdym przejechanym kilometrem coraz silniej czuła zapach morza, chociaż z pewnością było to tylko złudzenie, gdyż wokół niej unosiła się wyłącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze, że potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemożliwe. A kiedy w końcu je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu, poczuła raptownie głęboką radość i przez ułamek sekundy potrafiła być świadoma jedynie swojej młodości oraz tego, że miała przed sobą całe życie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym brzemieniu.
Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał na duży parking w New Hunstanton — kąpielisko plażowe z budkami gastronomicznymi, sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprzedawcami lodów. Na widok drewnianych koników, na których można było za jednego funta kilka razy pokręcić się w kółko, Sara zaczęła piszczeć.
— Nie! — stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty ciężko zarobionych pieniędzy wydawać na podobne głupoty. — Zapomnij! Jeśli pozwolę ci na jedną kolejkę, będziesz chciała następną i jeszcze następną, a na koniec i tak będziesz wyć. Poszukamy sobie teraz jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno.
Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie, na plażę tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz chciała w miarę szybko rozłożyć wszystkie swoje rzeczy, żeby nagle się nie okazało, że jest wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale Sara obiema nogami zaparła się w piasku.
— Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! — płakała.
Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kilkoma kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś próbowała ciągnąć opierające się dziecko.
— Chodź, zbudujemy wielki zamek! — kusiła.
— Karuzela! — krzyczała Sara.
Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za dużo ludzi, poza tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie mogła już tak łatwo przeciwstawić się własnemu dziecku.
— Może później — powiedziała. — Chodź już, Saro. Bądź grzeczna!
Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, płakała i opierała się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami można było ciągnąć ją do przodu. Liz błyskawicznie oblała się potem, a dobry humor prysnął jak bańka mydlana. Ten przeklęty Mike rzeczywiście zrujnował jej życie. To jasne, że nie znajdzie innego faceta.
Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu ominie ją wielkim łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe. Torba plażowa wyślizgnęła się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy mężczyzna podniósł ją i podał Liz. Miała wrażenie, że patrzy na nią z politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek — tym razem schyliła się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz stwierdziła, że inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w każdym razie nigdzie nie widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do głowy, jak na samym początku ciąży zastanawiała się nad aborcją. Nie była osobą religijną, a jednak odczuwała niewytłumaczalny strach przed zemstą losu, jeśli zdecydowałaby się zabić dziecko. Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez plażę i ciągnęła ze sobą wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle żarliwie: „Trzeba to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! Nieważne, jakie zło by to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niż jest!”.
W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę odpowiednie na spędzenie całego dnia. Rozłożyła swój ręcznik oraz ręcznik Sary i przygotowała się do budowania zamku z piasku — żeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście przestała krzyczeć i gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą. Może Sara zapomni o drewnianych konikach? Może jeszcze dzień okaże się spokojny?
Założyła nowe bikini, wiedząc, że wspaniale w nim wygląda. Wprawdzie kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na jej niskie zarobki. Nie mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywiście nigdy się o nim nie dowie, inaczej zaczęłaby krzyczeć, że w takim razie Liz powinna oddawać więcej pieniędzy na dom, jeśli może sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na luksusowe artykuły. Matka chciałaby pewnie, żeby Liz stale chodziła w tym wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała znaleźć mężczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała trochę zainwestować. Ale omawianie z matką takich rzeczy było zupełnie pozbawione sensu. Sara ciągle z oddaniem budowała swój zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i zamknęła oczy.
Musiała spać dłuższą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się dookoła, spostrzegła, że słońce stało już bardzo wysoko, co wskazywało na zbliżające się południe. Plaża była jeszcze bardziej zaludniona niż nad ranem — wokół wprost roiło się od ludzi. Niektórzy tylko leżeli na słońcu, inni grali w badmintona i w kulki albo biegali do wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze szemrało cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był wspaniały dzień.
Paliła ją twarz. Za długo się smażyła, a wcześniej nawet nie posmarowała się środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła wiele znieść. Odwróciła się i zobaczyła, że Sara także zasnęła. Najwyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i budowaniem zamku, oddychała głęboko i równomiernie, usta miała lekko rozchylone.
„Dzięki Bogu” — pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę śpiącą.
Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą margaryną i serem, który zawsze smakował jak mydło. Tuż obok przystanku autobusowego stała budka. Można było tam kupić pyszne bagietki z grubą warstwą pomidorów i mozzarelli. Obie z Sarą uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmrożona cola zamiast ciepłej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę. Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weźmie ją ze sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją będzie — spłakaną i krzyczącą — zmuszać do powrotu na ręczniki.
„Jeśli się pośpieszę” — pomyślała Liz — „to zaraz wrócę i mała nic nie zauważy. Tak głęboko przecież śpi...”.
Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się obudzi i pójdzie do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób.
„Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” — stwierdziła w myślach Liz i pobiegła przed siebie.
Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuższy, niż myślała, najwyraźniej rano obie przeszły spory kawałek wzdłuż brzegu. Dobrze jednak było się poruszać — dokładnie widziała wodzące za nią męskie spojrzenia. Mimo porodu miała świetną figurę, a bikini leżało jak ulał, zauważyła to jeszcze w sklepie. Jeśli ktoś ją teraz widział, nie przypuszczał nawet, że ma u boku krzyczące dziecko. Po prostu wyglądała jak każda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyjna i do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie. Odkąd tak często płakała z powodu Sary, bała się, że dostanie worków pod oczami i że opadną jej kąciki ust. Musiała koniecznie uważać na to, żeby nie można było po niej poznać, że często bywa nieszczęśliwa.
Przy budce miała pecha, ponieważ przed nią wepchnęła się drużyna piłki ręcznej. Do tego większość młodych mężczyzn z drużyny nie do końca wiedziała, co chce zamówić — głośno się zastanawiali, często zmieniając zdanie. Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co przyjmowała z radością i uszczypliwością, z której była znana. Jak cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych mężczyzn i czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się z nią umówić, gdy nagle trener drużyny zakończył te zaloty i przegonił podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką, dlatego spokojnie kupiła bagietki i colę.
Wracając, stwierdziła, że od opuszczenia miejsca na plaży minęło dwadzieścia pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miejsce, minie więcej niż pół godziny. W żadnym razie nie chciała być tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, że Sara się nie obudziła i płacząc, nie błądziła między obcymi. Już widziała pełne wyrzutów spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego — nie zostawiała dziecka bez opieki, żeby spełniać jakieś swoje zachcianki. Dobra matka w ogóle nie miewała zachcianek. Żyła wyłącznie dla dziecka i dbała o jego pomyślność...
Koniec wersji demonstracyjnej