- promocja
- W empik go
Efekt pandy - ebook
Efekt pandy - ebook
SPA i smog, romanse i mordobicie, bździągwa w futrze oraz zaginiony trup, czyli druga część świetnie przyjętej komedii kryminalnej "Dywan z wkładką".
Za namową męża Tereska Trawna raz jeszcze daje się skusić wizją świętego spokoju z widoczkami. Tym sposobem cztery kobiety i psica wyruszają na babski wypad do SPA. Niestety, zaplanowane wellness i błogi relaks w górskich okolicznościach przyrody już pierwszego dnia idą w niepamięć, gdy na horyzoncie pojawia się przyczajony zbrodzień.
Cóż. Niektórzy nigdy nie uczą się na błędach.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9233-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cały misterny plan z wyparciem wziął w łeb, kiedy Tereska Trawna postanowiła strzelić w pysk zaskoczonego zbrodzienia.
Ale cóż. Nie od dziś wiadomo, że nieznajomość prawa szkodzi. Zwłaszcza nieznajomość kluczowych praw fizyki. Na przykład takiego, że każdy obiekt we wszechświecie przyciąga każdy inny obiekt z siłą, która jest wprost proporcjonalna do iloczynu ich mas i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości między ich środkami. Albo że droga hamowania rośnie z kwadratem prędkości.
Albo że wytrącona z równowagi Tereska przyśpiesza jednostajnie w ruchu prostoliniowym, dopóki nie uderzy w cel.
Rzecz jasna, kiedy zasapana zbiegała w kierunku światła w lesie, bardzo starała się mimo wszystko nie tracić pionu. Przynajmniej ciałem, ma się rozumieć, gdyż duchem straciła go już dawno. Ale ziemia u stóp zbocza była gliniasta i jeszcze bardziej śliska od padającego śniegu, a sama Tereska nasączona alkoholem niczym węgierski tort czekoladowy. W tych warunkach zachowanie równowagi zarówno emocjonalnej, jak i fizycznej graniczyło z cudem. Zresztą Tereska nigdy w cuda zbytnio nie wierzyła, nie była więc nawet szczególnie zdumiona, gdy na ostatnim odcinku zbocza nagle poczuła, że leci, chociaż wcale nie chce.
Fakt, sama zwaliła się zbrodzieniowi na głowę, na dodatek w samym środku tuszowania popełnionej zbrodni.
Fakt, byli w lesie, w lesie tym panowała noc, śnieg sypał prawie poziomo, co razem mocno ograniczało widoczność i sprzyjało elementowi zaskoczenia. Do tego zbrodzień akurat stał tyłem do zbocza, z którego krewka księgowa zsunęła się w poślizgu równie imponującym, co nieplanowanym. Mało tego, że się zsunęła, to jeszcze podcięła mu nogi, co w sumie mogło zostać odebrane jako bezpośredni atak. Mężczyzna upadł bezwładnie, a jego łokieć o centymetry minął twarz obolałej Tereski. Gdzieś nieopodal upuszczona łopata brzęknęła metalicznie o kamienny cokół.
– …rwa mać!!! – usłyszała Tereska w ciemności.
Och, tak, błysnęło mściwie w jej podwójnie zamroczonym umyśle. Tak, ty bucu, ty wuju niemyty, właśnie tak! Jaka nać, taka mać. Czy jakoś tak.
Wszystko ją bolało, żołądek groził zwrotem wina i pączków, ale Tereska wstała, jak tylko umiała najszybciej. Bo była matką. Tak. Była matką, więc miała obowiązki matczyne. Nie uciekała. Nie rezygnowała. Nigdy. Kiedy potomstwo wzywało, ona nosiła po nocach, tuliła, pocieszała, klepała po pleckach, opierdzielała, zawoziła i odwoziła, robiła kanapki, naklejała plasterki, a czasem… cóż. Czasem niczym grom z jasnego nieba zwalała się na zbrodzienia, który znieważył jej dzieciątko, żeby sprać go w odwecie po zbrodniczym pysku. I to sprać profesjonalnie.
Przyjęła pozycję wyjściową, chociaż każda stopa próbowała jej umykać w inną stronę na podstępnym podłożu. Ku własnemu zaskoczeniu nawet pamiętała, czego się uczyła przez ostatnie dni – lewym bokiem do przeciwnika, tułów prosto. Lewa noga do przodu, mocno, stabilnie, prawa krok w tył, pół kroku w prawo. Nogi ugięte, Teresa, i balansuj, Teresa, balansuj tym ciałem! W uszach jej dudniło, wzrok mąciła mgła krwawa wespół z promilami, a w głowie nakręcony głos Kamila powtarzał raz za razem: Teresa, Teresa, popierdalasz! Jak motylek popierdalasz, Teresa, jak motylek! Ale żądlisz jak pszczoła!
Tak, jak pszczoła. Właśnie tak. Jak wściekła królowa pszczół. Albo nie, jak… jak osa. Nie! JAK SZERSZEŃ. Jak wielki, wściekły szerszeń.
Jak cały rój szerszeni.
Wypuściła ze świstem powietrze z płuc i wyprowadziła cios, wkładając w niego cały ogrom bujnego ciała i jeszcze bujniejszej wściekłości. Wściekłości na zbrodzienia, na matkę, na Andrzeja, na bździągwę w futrze i jej chude bździągwowe nogi. Celowała w głowę masywnej postaci przed sobą, która właśnie stanęła chwiejnie dokładnie w świetle szperacza.
I nie trafiła.
NIE TRAFIŁA.
Pięść Tereski, zamiast malowniczo rozkwasić nos zbrodzienia, uderzyła w kanciastą męską żuchwę. A potem impet ciosu poprowadził ciało dalej w przestrzeń, świat wywinął fikołka i cała Tereska rozciągnęła się na ziemi jak długa. Pojaśniało jej na moment przed oczami, gdy trafiła kolanem w coś boleśnie twardego. Zaczęła macać na oślep w gliniastym błocie, aż natknęła się na jakiś podłużny kształt. Jakby kawałek drewna? Palce same jej się zacisnęły. Miała broń! Miała broń i nie zawaha się jej użyć.
Ale zbrodzień nie czekał, aż Tereska zbierze się do drugiego ciosu. Porwał łopatę i szperacz, obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki, szeleszcząc przedziwnie.
A rozjuszona, roztrzęsiona Tereska Trawna, z ubłoconą deską w drżącej ręce, wrzeszczała w ślad za nim przez śnieg, ciemność i las:
– A ty dokąd, wuju?! A TY DOKĄD?!1
Tereska Trawna doskonale rozumiała, jak do tego doszło, że siedziała w samochodzie teściowej, na dodatek w roli bezczynnej pasażerki.
Po pierwsze, w warunkach zimowych i górskich zarazem biały czołg z napędem na cztery koła sprawdzał się lepiej niż jej ukochana yariska. Rzeczywiście, yariska była zwinna i wierna, lecz niezaprzeczalnie miejska. Tymczasem biały czołg połykał kilometry autostrady i pomniejszych wertepów mniej więcej jak Tereska kasztanki tuż przed rozliczeniem podatku CIT, a i pod stromą górę parł niewzruszenie, zgodnie ze swym pieszczotliwym przydomkiem.
Po drugie, samochód należał do Miry, więc miejsce za kółkiem po prostu jej się należało. Nikt nawet nie próbował z tym faktem dyskutować. Po tygodniach przymusowej abstynencji – najpierw z powodu gipsu, potem przedłużającej się rehabilitacji i innych okoliczności życiowych – rzuciła się do kierownicy niczym gazela do wodopoju. Uwielbiała prowadzić do tego stopnia, że sama perspektywa liczącej ponad trzy godziny trasy z przeszkodami terenowymi doprowadzała ją na skraj ekstazy. Tereska, owszem, ekstazę teściowej rozumiała i szanowała, acz z bezpiecznego dystansu.
Po trzecie, bagażnik białego czołgu mieścił znacznie więcej niż bagażnik yariski, którego pojemność uwzględniała większe zakupy, lecz niekoniecznie tygodniowy zapas bambetli trzech dorosłych kobiet, jednej nastolatki oraz psa. Też zresztą dorosłego. Nie mówiąc już o tym, że Pindzi było wygodniej w większym samochodzie, co w sumie przebijało wszelkie inne argumenty.
Tak. To wszystko naprawdę miało sens i solidne logiczne uzasadnienie. Ale jak to się stało, że na tylnym siedzeniu tegoż białego czołgu, oddzielona od wnuczki pochrapującym polskim owczarkiem nizinnym, siedziała jej matka – tego umysł Tereski nadal nie ogarniał. A zwłaszcza na trzeźwo.
Za oknem przemykał bezsprzecznie już górski krajobraz. Szosa wspinała się serpentynami po kolejnych zboczach, coraz wyżej i wyżej, aż pasażerkom czołgu zatykało uszy od zmiany ciśnienia. Pogrążona w rozważaniach wewnętrznych Tereska zerknęła odruchowo na telefon, który trzymała w dłoni. Według nawigacji zostały im jeszcze dwadzieścia trzy kilometry główną drogą, potem jeden skręt i będą u celu. U celu. Na samą tę myśl kolejne pytania rozmnożyły się w jej głowie. Jak to się stało? No jak? I kiedy?
A nade wszystko – po jaką cholerę?…
***
Na początku, zgodnie z odwieczną tradycją, było słowo. A w zasadzie to kilka słów, w postaci esemesa, który Tereska otrzymała ni z gruszki, ni z pietruszki w piątek wieczorem: „Bede jutro 2210 Lufthansa Andrzej”. Bez polskich znaków, krótko i konkretnie – ale dość, by wstrzymać Słońce, ruszyć Ziemię, i to razem z Tereską. Gdyż to jej osobista matka zapowiedziała, że przybywa z wizytą.
Briżit primo voto Jędrzejczyk, secundo voto Roulon wpadała do Polski sporadycznie i zazwyczaj na krótko, nie więcej niż na dwa, trzy dni. Oficjalnie dlatego, że będąc kobietą nowoczesną, ponad długość pobytu przedkładała jego jakość. Wersja nieoficjalna wspominała coś o genetycznym braku cierpliwości do długotrwałej socjalizacji z ludźmi w większych ilościach, przekazywanym z matki na córkę. Owszem, Briżit życie rodzinne lubiła, byle nie za często i z bezpiecznej odległości, a najchętniej na ładnych zdjęciach przesyłanych WhatsAppem. Gdy już decydowała się na kontakt bezpośredni, zawsze, ale to ZAWSZE wybierała opcję Blitzkrieg.
Przez lata Tereska przyzwyczaiła się do obcowania z matką w dawkach uderzeniowych, po których przez następny tydzień zmagała się z niepożądanym odczynem powizytacyjnym. Także teraz była nastawiona na podobne doświadczenie. Ot, Briżit wpadnie i wypadnie. W międzyczasie zasypie wniebowziętego Andrzeja francuskimi serami i winem, kilkoma sprawdzonymi trikami doprowadzi swą jedyną córkę na skraj wytrzymałości nerwowej, a coraz bardziej wyrośniętym wnuczętom wciśnie walutę ze standardowym babcinym przykazaniem, żeby nie wydały jej na pierdoły, na co Maciejka nadmiernie wczuje się w rolę i zapyta, czy w takim razie może przewalić cały ten szalony hajs na koks, szlugi i mikropłatności w Minecrafcie.
Nie przeczuwając niczego, w sobotę przed południem Tereska pognała do sklepu po świeże warzywa, teoretycznie francuskie pieczywo oraz mleko migdałowe, absolutnie niezbędne jej matce do kawy w szczególności i życia w ogólności. Wieczorem poszła zaścielić w gościnnym, Andrzej zaś, zgodnie z rozkazem, pognał na lotnisko, gdzie punktualnie o dwudziestej drugiej dziesięć wylądował samolot Lufthansy z Briżit Roulon na pokładzie.
Tak. Miało być jak zawsze, Blitzkrieg, a potem paciorek i spać.
Ale tym razem Briżit miała inne plany. Bardzo konkretne i zaawansowane plany, które postanowiła obwieścić rodzinie dopiero podczas wspólnego niedzielnego śniadania. I jak to się zazwyczaj dzieje w takich sytuacjach, zrobiła to bez żadnego wstępu czy choćby słowa ostrzeżenia.
***
Mimo że od początku kalendarzowej zimy temperatury uparcie utrzymywały się powyżej zera, lutowy poranek był chłodny i wilgotny, dlatego Andrzej Trawny napalił w kominku. Po salonie rozchodziło się pomału przyjemne ciepło, a zapach płonących drew mieszał się z wonią świeżo zaparzonej kawy. W ramach spotkania rodzin i kultur na stół wjechało francuskie pieczywo w towarzystwie serów, dżemów i miodów, fury świeżych warzyw bez większych walorów smakowych oraz – dla swojskiego akcentu – smalcu i wielkiego słoja kiszonych ogórków domowej roboty.
Śniadanie upływało im w spokojnej, rodzinnej atmosferze. Maciejka w skupieniu wyskrobywał resztki dżemu truskawkowego ze słoiczka, a Zoja, z braku lepszego zajęcia, umilała sobie przeżuwanie gapieniem się bezmyślnie na matkę i babcię, które siedziały na wprost siebie przy przeciwległym końcu stołu.
Tego ranka Tereska zstąpiła na śniadanie spowita frottowym szlafrokiem wieloosobowym oraz niechęcią do świata i okolic. Włosy – drugiej, jeśli nie trzeciej już świeżości – sterczały jej na wszystkie strony wściekłymi blond puklami, przez co kojarzyła się trochę córce z mityczną Meduzą o wężowych splotach. Na twarzy, zamiast makijażu, miała jedynie odciśnięty wzorek z pościeli. Jak zawsze o tej porze dochodziła z trudem do siebie nad podwójną czarną kawą z potrójnym białym cukrem, głęboko w odwłoku mając wszelką radość życia. Nie mówiąc już o konwersacjach. Próba konwersacji z Tereską w obecnym stanie groziła śmiercią i kalectwem, niekoniecznie w tej kolejności. Nawet przytomna i w pełni władz umysłowych była czystym żywiołem, jedyną w swoim rodzaju kombinacją kobiety i czołgu. Fakt, dzięki bezlitosnemu wpływowi teściowej zyskała ostatnimi czasy coś na kształt formy – i wyjątkowo nie była to forma kanapowego kartofla, wciąż jednak pozostawała kobietą monumentalną zarówno ciałem, jak i duchem.
Z kolei Briżit, spowita chmurą lekkich perfum, promieniała rześkością i ukontentowaniem, popijając kawę z mlekiem migdałowym i konwersując z zięciem o wadach i zaletach stylu prowansalskiego we współczesnych wnętrzach. Choć wzrostem i figurą niewiele ustępowała bujnej córce, w przeciwieństwie do niej zawsze była typem kobiety eleganckiej w domu i zagrodzie. Tuż po sześćdziesiątce, w ciemnych dżinsach, białym sweterku o swobodnym kroju, z delikatnym makijażem i włosami ułożonymi jak gdyby muśnięciem wiatru, wyglądała niczym wcielenie francuskiego szyku, ponadczasowego i efektownego w swojej prostocie.
Zoja w zadumie oblizała słodko-kwaśne palce. Z tego wszystkiego nawet nie zauważyła, że bułkę z miodem cynamonowym zagryzła kiszonym ogórkiem. Cóż, jeśli założyć, że Briżit uczesały muśnięcia wiatru, to Tereskę najwyraźniej czesało tornado… Naraz dziewczyna zmarszczyła brwi. Coś tu jej się nie zgadzało na tym obrazku. Dałaby sobie rękę uciąć, że z biegiem lat Briżit coraz wyraźniej wdawała się w Tereskę. Dziwne. No bo chyba powinno być odwrotnie?…
Babcia podniosła głowę znad swojej kawy i rozejrzała się po salonie.
– A katoryj to czas? – zapytała w końcu, bo nigdzie nie mogła znaleźć zegara.
– A co, mama się gdzieś spieszy? – Andrzej sięgnął do kieszeni domowej bluzy po komórkę i sprawdził. – Dopiero ósma czterdzieści osiem. Dzień jeszcze młody.
– Och, mą bożę! – zakrzyknęła Briżit ze zgrozą i spojrzała na córkę, która na wzmiankę o godzinie z całych sił tłumiła cisnące jej się na usta słownictwo. – Tusiu, przecież ty się musisz zacząć pakować! Nu, dawaj, dawaj!
Wzmiankowana Tusia lekko zadławiła się krułasantem. Ani myślała dawać komukolwiek cokolwiek. No chyba że w pysk, to owszem, wręcz z dziką rozkoszą. Poza tym odkąd wyrosła z sukieneczek w okazałe grochy, białych skarpeteczek do plastikowych sandałków i olbrzymich kokard we włosach, stanowczo nie czuła się Tusią. Ale jeszcze bardziej nie czuła żadnej potrzeby żadnego pakowania!
Tymczasem z pogłębiającym się oszołomieniem słuchała swojej matki, która z rosnącym entuzjazmem opowiadała, jak to następnego dnia, świtem bladym niczym śmierć na chorągwi, wsiądą razem w samochód i ruszą w długą drogę, gdyż od poniedziałku aż do niedzieli włącznie mają zarezerwowany pobyt w ośrodku wypoczynkowym. Bezmiernie rozkosznym, jak to ujęła Briżit, bezmiernie.
– Wszystko już załatwione, wszystko zorganizowane, na tip-top! – podsumowała raźno. – Więc pakuj się, Tusiu, bo jutro jedziemy!
– Jedziemy? – zapytała Tereska słabo, słabiutko.
– Nu da! A porkła nie?
– A porkła tak?…
– Mą bożę, ja nie wiem, po kim ona to ma… – westchnęła Briżit, zerkając wymownie na zięcia, który w okamgnieniu skupił się na polowaniu widelcem na kawałek pleśniowego sera. Wobec tego Briżit pokręciła głową do kompletu, po czym zwróciła się już bezpośrednio do córki: – Kończ tę kawę, Tusiu, i pakuj się bystro celem wyjazdu…
– Ale-ale-ale ja mam VAT! – zaprotestowała Tereska, a jej dłoń zaczęła mimowolnie błądzić po stole, szukając zbawiennego kasztanka.
– …i Zoja też niech się pakuje.
– Ja?! – Zoja na szczęście zdążyła przełknąć ostatni kawałek ogórka, bo jak nic też by się zakrztusiła. – Ale ja mam ferie!
– Ależ to się trebię składa! – zakrzyknęła Briżit. – Trebię! Turystyka i relaksacja bez szkód na edukacji. Same plusy!
– A ja? – bąknął nieśmiało Maciejka, który pochłaniał właśnie trzeciego krułasanta z grubą warstwą wyskrobanego ze słoika dżemu. Już sama koncepcja spędzania wolnego czasu poza domem budziła jego podejrzliwość. – Ja też jadę?
Briżit uśmiechnęła się do wnuka z czułym ubolewaniem.
– Och, nie, zajczik, nie tym razem. Zaplanowałam nam pobyt par ekseląs femina.
– Że co?… – spłoszony chłopak zwrócił się półgłosem do siostry. Z języków obcych najlepiej miał opanowane komendy w Minecrafcie.
– Że babcia Be zorganizowała nam ściśle babski wypad do spa – przetłumaczyła mu Zoja.
– A. Aha. Okej. I co wy tam będziecie robić?
– Leżeć i pachnieć.
Maciejka łypnął kątem oka na siostrę.
– A tak bez sarkazmu?
– Leżeć i pachnieć – powtórzyła Zoja. – Na tym w zasadzie polega idea spa. Leżysz bezczynnie i pachniesz, a ktoś cię klepie fachowo po twarzy. Albo po tyłku.
– A. Aha. To ja jednak wolę Minecrafta – stwierdził Maciejka po namyśle i z ulgą wrócił do konsumpcji.
Na tym niespodzianki wcale się nie skończyły. Ledwie Tereska zdołała przełknąć i krułasanta, i radosną wizję całego tygodnia spędzonego z matką w przybytku cielesnych rozkoszy, gdy do drzwi Trawnych załomotało z impetem półtora metra fatum: Mira Trawny-Leżała-Szkutnikiewicz, rześka niczym skowronek i energiczna jak młody terier na gigancie.
Briżit – równie zaskoczona, co zachwycona spotkaniem ze swą miniaturową odpowiedniczką ze strony zięcia – potrzebowała kwadransa, by podjąć damską decyzję. Jak femina, to femina, Mira jedzie z nimi!2
– Mą bożę! – powtarzała raz po raz Briżit, gdy zdjęta grozą wyglądała przez okno pędzącego samochodu.
Po prawie czterech godzinach jazdy – licząc wraz z postojami na załatwienie potrzeb – nawigacja doprowadziła je wreszcie do miejscowości docelowej. Wciśnięte w przesmyk między górskimi pasmami miasteczko na pierwszy rzut oka w dziewięćdziesięciu procentach składało się z billboardów i infrastruktury turystycznej. Zewsząd w swoje gościnne progi zapraszały swojskie chaty i dworki, przeplatane pensjonatami, willami, apartamentami i resortami o wymyślnych nazwach w językach obcych, jak również pizzą, lodami, goframi i smażalniami ryb morskich, choć stąd do morza jechało się prawie pół doby. Z wyżyn jednego zbocza uśmiechała się, emanując życiowym sukcesem, twarz lubianego sportowca, zachęcająca do inwestycji w lokalne nieruchomości. Ze zbocza przeciwległego młoda kobieta, z wrażenia trzymając się za biust, przypominała o wymianie opon w samochodach osobowych, ciężarowych i maszynach rolniczych. Kawałek niżej jej koleżanka z podobną wadą postawy zachwycała się cudami kamieniarstwa, a miejscowy market kusił wyjątkową promocją na pieluchy niemowlęce, piwo w puszkach oraz znicze z pozytywką. Trzeba mu oddać, że nie zaniedbywał żadnej konsumenckiej grupy wiekowej.
Briżit spodziewała się – nie, wróć, oczekiwała! Oczekiwała sielskości w wersji przytulnej i ekskluzywnej zarazem, osadzonej w nastrojowej scenerii zimowej rodem z obrazka. A dokładnie rzecz biorąc, z całej galerii obrazków, które studiowała długo i z uwagą na stronie internetowej ośrodka, zanim postanowiła złożyć przemyślaną rezerwację, usatysfakcjonowana ofertą. Co do jednego zdjęcia obiecywały gościom trzaskający ogień i lśniące powierzchnie płaskie w nieskazitelnych wnętrzach. Nic dziwnego, że Briżit nie wierzyła teraz własnym oczom. Takie luksusy pośród takiego pomieszania z poplątaniem?
– To nie może być tutaj! – zaprotestowała stanowczo, gdy przejechały kolejne skrzyżowanie, a rzeczywistość wciąż uparcie nie zgadzała się z marketingiem. – Miał być zdrój! Gdzie jest mój zdrój, Tusiu, gdzie ty nas przywiozłaś?!
Wezwanej do odpowiedzi Teresce z miejsca przed oczami stanął dzień wielkiej przeprowadzki Trawnych z miasta na wieś. Lał deszcz, Pindzia się ubłociła, kasztanki się skończyły, ciężarówka z meblami i resztą dobytku utknęła w wąskiej uliczce i nijak nie mogła wykręcić, a ona sama odkryła, że upragniony staw relaksacyjny za ich nowym domem to w rzeczywistości sezonowa kałuża w skali makro. Wciąż nie potrafiła wybaczyć kanalii Kosińskiemu, że tak ją ograbił z marzeń. Ani Andrzejowi, przypomniała sobie. Tak. Dobrze znała smak takiego rozczarowania, jakie właśnie przeżywała jej matka.
– Przywiozłam nas dokładnie tam, gdzie kazałaś – odparła sucho, żeby zdławić w zarodku ten żal nieutulony, który w niej wezbrał. – Przecież sama sprawdzałaś, czy dobrze wpisałam adres. Trzy razy sprawdzałaś.
– Ale to nie może być tutaj! – Briżit szła w zaparte.
– Mamo, z nawigacją dyskutuj, nie ze mną – odwarknęła Tereska. – Ja tu tylko trzymam telefon.
– Wiesz, babciu Be, to tak jakby miejscowość turystyczna – zauważyła cierpko Zoja. – Siłą rzeczy zorientowana na działalność komercyjną i maksymalizację zysków na minimalnej przestrzeni.
– Nu, ale żeby aż tak?…
– Och, uwierz mi, babciu, mogło być gorzej. Nigdzie nie widzę dmuchanych zwierzątek.
– No… no dobrze, ale gdzie jest śnieg? Szto eto ma być? Porkła tu nie ma śniegu, tu wszędzie powinien być śnieg!!!
– Fakt. – Zoja całkowicie zgadzała się z babcią. – Pod grubą warstwą śniegu wszystko wygląda lepiej.
– Kiedy ty ostatnio śnieg w Polsce widziałaś? – zapytała Tereska, mierząc matkę uważnym spojrzeniem z wyraźną nutą zwątpienia.
Briżit wywaliła na córkę zdumione oczęta.
– No jak to kiedy, mą bożę, oczywiście, że zimą!
– Ale którego roku?…
– Nie ma się co martwić, Briżit. – Mira przerwała synowej, bo sceptycyzm zaczynał już kapać z Tereski na tapicerkę. – Pogoda w górach szybko się zmienia, jeszcze spadnie jakiś śnieg, zobaczysz. I na pewno znajdzie się tu wiele uroczych zakątków. Bardziej w stylistyce… – urwała, szukając właściwego słowa. Co było zadaniem o tyle trudnym, że właśnie mijały kolejny biust wielkoformatowy, tym razem wezbrany uniesieniem nad gładzią szpachlową w dwunastolitrowym wiaderku. – O, wiem. Bardziej w stylistyce umiaru.
Przejechały wreszcie przez ścisłe i ściśnięte centrum miejscowości, dodatkowo skomplikowane niezliczonymi remontami nawierzchni, które generowały korki i objazdy. Dalej zaczynał się miszmasz zabudowań jednorodzinnych. Tynki białe i białawe sąsiadowały z tynkami w barwach oczojebnych, sznyt i elegancja przeplatały się z pierdolnikiem w stylu swobodnym, a peerelowskie kostki po rewitalizacji ze współczesną myślą architektoniczną. Tu i tam ponad dachami unosił się dym. Pomimo braku śniegu pogoda była mroźna i mieszkańcy dogrzewali się ochoczo. W paru domach – sądząc po czarnych kłębach wydobywających się z kominów – przy okazji próbowali wybrać papieża, najwyraźniej bezskutecznie.
– O, dywan! – zakrzyknęła nagle Zoja, przyciskając nos do szyby.
Dłonie Miry na kierownicy drgnęły tak gwałtownie, że niewzruszonym dotąd białym czołgiem aż bujnęło. Upewniwszy się, że teściowa odzyskała panowanie zarówno nad sobą, jak i nad jadącym samochodem, Tereska odwróciła się na siedzeniu i wycedziła do pierworodnej:
– Żadnych. Dywanów. Poproszę.
– No co? – Dziewczyna wybałuszyła oczy, nie rozumiejąc błyskawic, które ciskały w nią teraz wzrokiem, Tereska bezpośrednio, Mira zaś za pomocą wstecznego lusterka. Przecież nic takiego nie powiedziała! – Mignął mi po prostu, leżał tam taki zwinięty i…
– ŻADNYCH. DYWANÓW – powtórzyła Tereska z naciskiem zdolnym przemienić węglowy miał w najczystszy diament. – JA SOBIE ŻYCZĘ WYPOCZĄĆ.
Tak. Wypocząć. Słowo klucz. To właśnie dlatego Tereska zgodziła się na udział w tym zbiorowym obłędzie w spa. Właśnie i WYŁĄCZNIE dlatego. Owszem, początkowo próbowała się zaprzeć i wyprzeć, wykręcić się od wyjazdu tym kobiecym tłumem do spa, zasłaniając się pracą, terminami i ogólnym natłokiem spraw arcyważnych.
Ale wtedy Andrzej Trawny nieoczekiwanie poparł pomysł teściowej.
– Tyle masz ostatnio na głowie – tłumaczył małżonce łagodnie, gdy po śniadaniu znaleźli się w sypialni, dokąd Tereska uciekła pod pretekstem ogarnięcia się, a nawet i uczesania. – Najpierw przeprowadzka, potem regularny jogging i reszta przykrości, a teraz moja matka prawie dzień w dzień za płotem. Może to wcale nie jest taki zły pomysł, żeby się stąd wyrwać na tydzień? Co, Mysza?
Tereska spojrzała na niego jak na ciężki przypadek życiowego optymizmu.
– Z moją matką.
– Tak, z twoją matką – przytaknął ochoczo Andrzej. Jak na labradora przystało, nie przeczuwał żadnego podstępu. Ani-ani. Jeszcze się do niej tak uśmiechnął, że w innych okolicznościach jak nic zmiękłyby jej kolana, co skończyłoby się scenami łóżkowymi. Okoliczności jednak wybitnie nie sprzyjały scenom, chyba że karczemnym.
– I twoją matką – dodała Tereska.
– No tak. Z nią też.
– JEDNOCZEŚNIE!!!
Andrzej nabrał głęboko powietrza, zbierając siły i cierpliwość do tej kobiety, bujnej ciałem i charakterem.
– Mysza, spójrz na to inaczej – spróbował z innej strony. – Tu skupiłyby się głównie na tobie, a tam będą miały zajęcie! Zabiegi, atrakcje, animacje… A ty stanowczo powinnaś odpocząć. Odprężyć się, zrelaksować, kto wie, może nawet trochę rozpieścić?
– Ale ja mam terminy! Zobowiązania! Dzieci! I te dzieci też mają zobowiązania! Wam się wydaje, że ja co? Że ja to wszystko rzucę, bo moją matkę naszła taka fantazja?! Bo jej się zachciało w źródełku ojczystym potaplać? A wiesz, gdzie ja mam tę jej fantazję? Wiesz?! A w…
– W takich ośrodkach raczej się leży, niż biega na przełaj – wypalił Andrzej, sięgając po argument ostateczny, gdyż doskonale wiedział, gdzie Tereska miała i matczyną fantazję, i jeszcze parę innych rzeczy. – No i zwykle jest tam też bar.
Czy to właśnie tym barem przekonał żonę do wyjazdu?
Być może.
– Zobaczysz, że to się źle skończy – Tereska burknęła tak dla porządku, koniec końców ulegając mężowskim namowom w temacie spa. I nie tylko spa…