- W empik go
Efemeryda - ebook
Efemeryda - ebook
Twój koszmar dopiero się zaczyna!
Artur Gałecki, ceniony i doświadczony pilot, czuje narastający niepokój. Ktoś próbuje go zastraszyć, bywa w jego mieszkaniu, kiedy go nie ma, przestawia meble, zmienia ułożenie obrazów. Złe przeczucia Artura potęgują się, osiągając kulminacyjny punkt w czasie kolejnego rejsu, kiedy okazuje się, że są one jak najbardziej uzasadnione. Ogromnym wysiłkiem udaje mu się posadzić samolot na nieczynnym lotnisku. Radość załogi i pasażerów okazuje się jednak przedwczesna…
Robert Cichowlas – autor wielu zbiorów opowiadań i powieści, redaktor, publicysta, recenzent.
Kazimierz Kyrcz Jr – policjant i pisarz, autor ponad pięćdziesięciu książek, w tym wielu kryminałów, horrorów i poezji.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-84-2 |
Rozmiar pliku: | 642 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Taryfa była tak rozklekotana, że Artur Gałecki przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy w ogóle do niej wsiąść. Gdy zatrzasnął drzwi, w jego nozdrza wdarł się cierpki odór potu i dymu tytoniowego. Zwalczył pokusę, by zadzwonić po inną taksówkę. Przeważyło jednak pragnienie znalezienia się jak najdalej od Ławicy i jak najbliżej czekającego w lodówce sześciopaku. Poza tym perspektywa spędzenia kolejnych długich minut w upale była niezbyt pociągająca. Jakoś przeboleje pół godzinki w tym cholernym pudle na kółkach, wszak życie to nieustanne pasmo wyrzeczeń, jak zwykł mawiać ojciec, Panie świeć nad jego…
– Na Stablewskiego – rzucił, kładąc na kolanach dużą kwadratową teczkę pilota.
Łysiejący taksówkarz poruszył się na siedzeniu i mruknął coś pod nosem. Z karku ściekał mu pot. Starł go dłonią, porośniętą tak gęstą szczeciną, że spokojnie wystarczyłoby jej na kilka pędzli do golenia.
– Od Głogowskiej czy Lodowej? – spytał. Ton głosu sugerował, że w razie niewłaściwej odpowiedzi wyciągnie zza pazuchy pistolet i strzeli klientowi w łeb.
– Może być od Głogowskiej. Wysiądę przy kościele.
– Jak pan sobie życzy.
Gdy silnik podjął pracę, Artur musiał zatkać palcami uszy, by nie ogłuchnąć. Nie był przewrażliwiony na punkcie hałasu. Ryk gigantycznych silników, także tych odrzutowych, znosił dzielnie, odkąd ukończył szkołę dla pilotów, ale – na litość boską! – wycie motoru zdezelowanej taksówki ćwiartowało mózg! Pośpiesznie zasunął szybę i z ulgą stwierdził, że zrobiło się nieco ciszej.
– Panu nie gorąco? – zdziwił się taksiarz, wjeżdżając w ruchliwą Bukowską. Biegi zgrzytały za każdym razem, gdy je zmieniał. Gałecki z narastającym przerażeniem patrzył, jak facet szarpie kierownicą, wyprzedzając śmieciarkę. Miał na końcu języka pytanie o wysokość łapówki, jaką musiał wręczyć za załatwienie przeglądu technicznego, ale powstrzymał się od złośliwości. Taksiarz wyglądał na socjopatę, a tacy raczej nie mają poczucia humoru.
– Nie – odparł krótko, po czym przełknął ślinę. Była ciepła i lepka jak glut. Marzył o chmielowej pianie. Najpierw jednak musiał dotrzeć do domu w jednym kawałku.
Przypadkiem zawieszając wzrok na lusterku wstecznym, uświadomił sobie, że taryfiarz sonduje go przenikliwym spojrzeniem. Stali w korku nieopodal ronda Kaponiera, gdy błyszcząca od potu gęba taksówkarza nabrała osobliwego wyrazu.
– Wracamy z wakacji, hę? – zagaił. Zabrzmiało to jak zarzut, a uśmiech zadedykowany pasażerowi nie znamionował ani odrobiny sympatii.
– Proszę? – mruknął Artur, nieco zbity z tropu.
– Z wa-ka-cji. Z Majorki, Tunezji czy innej wyspy świętego spokoju, gdzie snoby wygrzewają sobie tyłki w promieniach słonka. Widać, że miał pan ciężką podróż. Co, turbolencje? – Taksiarz roześmiał się, ubawiony własnym dowcipem, którego Gałecki nie załapał.
– Nie byłem na wakacjach – odparł, zastanawiając się, kiedy Tunezja z państwa przeistoczyła się w wyspę. – Tylko w pracy.
– W pracy? Ohoho, pan byznesmen! Aktóweczka, te rzeczy. Takich jak pan rozpoznaję od razu.
– Takich jak ja?
– No, byznesmenów.
– Czemu uważa pan, że miałem ciężką podróż?
– Sapie pan jak lokomotywa, że normalnie pogadać nie idzie.
Gałecki westchnął z udręką. Korek nie malał. Upał także. Na lewym pasie młoda i całkiem ładna blondynka zawzięcie katowała klakson fiesty. Kiler w spódnicy, pomyślał, obserwując jej wydatny biust i przypominając sobie, co ostatnio czytał o badaniach amerykańskich naukowców, którzy udowodnili, że poziom agresji u kobiet jest wprost proporcjonalny do wielkości ich piersi. A do tego uparta jak muł, sądząc po ciągłych ruchach warg. Z całą pewnością przeklinała. Zupełnie jak Beata. Ona też do jednego zdania wypowiadanego w furii potrafiła wtrącić niezliczoną ilość „chujów” i „kurew”. Odrażające. Artur odwrócił głowę. Blondynka nie była w jego typie.
– Ja pierdolę, zafajdany korek! – wypalił taksiarz, aż Gałecki podskoczył na siedzeniu. – Panie byznesmenie, obawiam się, że trochę postoimy. Albo na Kaponierze był wypadek, albo znowu sygnalizacja się spierdoliła.
– Nie jestem biznesmenem.
– Że co?
– Nie jestem biznesmenem, proszę pana.
Taksiarz odwrócił się i spojrzał na Artura zaskoczony. I mokry od potu, zupełnie jak wyjęte z wrzątku jajko. Na jego krzaczastych brwiach gromadziły się błyszczące w słońcu kropelki.
– Ciekawe… Więc kim?
Na pewno nie idiotą jak ty! – pomyślał Gałecki, walcząc z narastającą frustracją. Jeszcze trochę i rzuci mięchem. Spokojnie, daj sobie na luz, chłopie. Za chwilę będziesz w domu. Za cholernie długą chwilę…
– Pilotem – odrzekł.
Kierowca wybałuszył oczy, po czym ponaglony wyjącym klaksonem, wrzucił jedynkę i przejechał kolejnych kilka metrów. Gałecki poczuł satysfakcję. Zaskoczył gościa. Może teraz wreszcie da mu spokój. Niestety, taryfiarz najwidoczniej miał w sobie niewyczerpane pokłady ciekawości.
– Pilotem? Od jak dawna?
A co cię to, kurwa, obchodzi?! – chciał wrzasnąć, ale powstrzymał się. Zamiast tego wyjaśnił, zgodnie z prawdą:
– Od dziesięciu lat.
– Na czym pan lata? Na tych dużych?
– Ma pan na myśli boeingi czy airbusy? A może hughesa? – w głosie Artura pojawiła się nutka złośliwości.
– Te pierwsze. O tamtych nigdy nie słyszałem.
– A więc na tych pierwszych.
– Nieźle, nieźle. A niech mi pan powie, trudno prowadzi się takiego bo… be… wie pan, takiego kolosa?
– Sterowanie boeingiem to dość skomplikowana operacja – odparł ogólnikowo. Nie miał ochoty ciągnąć tematu. Ostanie sześć godzin spędził w powietrzu i wolał nie gadać o pracy. Cieszył się, że resztę dnia spędzi w domowym zaciszu. Wyśpi się, napije piwa, wieczorem może spotka ze znajomymi. Cokolwiek się wydarzy, nie będzie to związane z robotą.
– Kiedy kolejny lot? – nie dawał za wygraną taksiarz. Szczerzył do Gałeckiego zęby, nieustannie obserwując go w lusterku.
– W środę.
– Dokąd tym razem?
– Dublin.
– Dublin? To we Francji?
– O ile mi wiadomo, w Irlandii.
– Kawał drogi! Latał już pan w te strony?
– Zdarzało się.
– Biją tam naszych?
– Nie mam pojęcia.
Gałecki zastanawiał się, na ile pytań będzie jeszcze zmuszony odpowiedzieć, zanim uwolni się od tego wścibskiego debila. Taksiarz wyraźnie zmienił do niego stosunek. Miejsce sarkazmu zajęła irytująca dociekliwość.
Z radością zauważył, że korek wreszcie nieco się rozluźnił. Dojechali do ronda Kaponiera, po czym skręcili w Roosvelta, gdzie dostrzegli przyczynę gigantycznego zatoru na drodze.
– Zdaje się, że grubsza afera – osądził kierowca, zjeżdżając na prawy pas. Lewy blokował wagon tramwaju linii numer czternaście, który wypadł z szyn na skrzyżowaniu. Dookoła roiło się od wozów policyjnych i strażackich, które z kolei blokowały dwa inne pasy. Jeden z funkcjonariuszy wymachiwał rękoma tak szybko, jakby zamiast kierować ruchem, odganiał od siebie rój szerszeni.
– Ciekawe, ilu rannych, co?
– Bo ja wiem – bąknął Artur, niecierpliwie oczekując sygnału ze strony mundurowego, który pozwoliłby im zostawić w tyle cały ten uliczny bajzel. – Może tylko się stuknęli?
– Nie, panie, na pewno są ofiary. To pechowa krzyżówka – ciągnął z zadowoleniem taksówkarz. – W ostatnim miesiącu było tu pięć albo i więcej wypadków. Prawie zawsze trupy… Albo chociaż ranni…
Nadjechały dwie karetki na sygnale, z których wyskoczyło kilku rosłych sanitariuszy. Najniższy z nich, a zarazem najbardziej mobilny, podbiegł do wagonu, by zniknąć w jego przeszklonym wnętrzu.
– Ranni są, na bank – triumfował taksiarz. Reagując na znak, że może jechać, wdusił gaz do dechy. Przód gabloty niemal uniósł się w powietrze. – Nie chciałbym tkwić teraz w tym wagonie. Za gorąco. Stanowczo za gorąco – stwierdził, po raz stutysięczny ocierając pot z karku.
Artur dziękował Bogu, że Głogowska jest przejezdna. Miał wrażenie, jakby przeniósł się w czasie i wylądował w komorze gazowej. Nigdy więcej taryfą do domu, poprzysiągł sobie. Przynajmniej nie taką. Był sfrustrowany i zły. I nieco przestraszony, choć nie miał pojęcia, z jakiego powodu. Może to nadciąga depresja albo starość, zażartował w myślach, usiłując poprawić sobie humor. Bezskutecznie. Wziął kilka głębszych wdechów, ale i to na niewiele się zdało. Nogi bolały go tak okrutnie, jakby dopiero co odbył na kolanach pielgrzymkę do Jasnej Góry. Ucisk w żołądku, z początku ledwie wyczuwalny, wzmagał się. Coś było nie tak, choć za cholerę nie mógł się zorientować, co takiego. Mimo że wydawało się to niemożliwe, pocił się coraz obficiej, a na domiar złego ręce rozdygotały mu się jak pijakowi w delirium tremens.
– No i prawie jesteśmy – zakomunikował radośnie taryfiarz, włączając kierunkowskaz. – Stanąć koło kościoła, nie?
– Poproszę. – Artur przełknął ślinę, marząc o zimnym prysznicu. Jeszcze kilka minut i to marzenie wreszcie się spełni. Znów przechwycił w lusterku sondujące spojrzenie kierowcy.
– Piekielnie gorąco, co? Moja stara dostaje szału od tego upału. Łazi po domu nago, wyobrażasz pan sobie? Dzień w dzień. Koszmar, szczerze mówiąc. Jak nie przestanie, odpłacę jej tym samym.
Pilot opuścił szybę i do kabiny wdarło się trochę rozgrzanego nad patelnią asfaltu powietrza. Najgorsze miał już za sobą, dzięki Bogu. Home, sweet home! Koniec durnej zabawy w Milionerów. Pokrzepiony tą myślą, wydobył z kieszeni spodni portfel i zapłacił za kurs.
– Reszty nie trzeba, dzięki.
– To ja dziękuję! – Po dziesięciozłotowym napiwku taksiarz ożywił się jeszcze bardziej. – Skoro pojutrze wyrusza pan w rejs, życzę szerokich lotów i wąskich dziewczyn, he, he, he!
Artur kiwnął głową i otworzył drzwi. Gdy postawił nogę na chodniku, znowu odezwał się ten dokuczliwy ciężar w żołądku. Matko Boska, ja się rozpadam, jęknął w duchu, po czym z trudem wysiadł.
– Wszystko gra? – zainteresował się taryfiarz.
– Tak, to ten upał. Paskudny.
– Co racja, to racja! Jeszcze raz szerokich lotów życzę! – Przerwał na moment, następnie uśmiechnął się. – A może powinienem życzyć połamania skrzydeł, co? Jak pan myśli?
Gałecki nie odpowiedział. Walcząc z osłabieniem, poczłapał w stronę trzypiętrowej kamienicy naprzeciw kościoła. Na klatce schodowej zatrzymał się. Drżały mu ręce. Wciąż oblewał się potem. Coś jest nie tak, pomyślał. Skąd ten strach, i przed czym? Skąd wewnętrzne rozdygotanie? Co wyprowadziło go z równowagi? Usiłował sobie przypomnieć. Lot do Egiptu i z powrotem był spokojny i nijaki jak festiwal poezji śpiewanej. Musiał co prawda wysłuchać przerywanych łkaniem zwierzeń jednej ze stewardes o jej byłym, który poszedł do łóżka ze swoim kolegą z pracy, ale nie było to aż tak traumatyczne przeżycie. Znał faceta i zawsze podejrzewał, że jest gejem. Trochę go to zaszokowało, jednak w żadnym razie nie mogło tak na niego wpłynąć.
Wspinając się po wyżłobionych tysiącami stóp schodach, przypomniał sobie ostatnie zdanie taksówkarza. Gość życzył mu połamania skrzydeł. Artur zmarszczył brwi. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego analizuje słowa durnego kierowcy. Czemu wyświetlały się na ekranie jego wyobraźni niczym olbrzymi neon, potęgując jeszcze drżenie dłoni?
Przystanął na półpiętrze, przytrzymując się poręczy.
– Szlag by trafił! – zaklął, co nie zdarzało mu się często. Od zawsze uważał, że wulgaryzmy są oznaką słabości.
Pod wpływem impulsu odwrócił się i uważnie zlustrował klatkę schodową. Mógłby przysiąc, że ktoś go obserwuje. Przenikliwie, z zajadłą wrogością. Nie dostrzegł nikogo. To nerwy, tłumaczył sobie. Jesteś zestresowany. Potrzebujesz odpoczynku. I piwa. Piwa przede wszystkim.
Wiedział jednak, że to, co czuje, nie jest zwyczajnym strachem, towarzyszącym niekiedy pilotom. Wielokrotnie tuż przed startem oślizły małż lęku wślizgiwał mu się do przełyku albo zagnieżdżał w żołądku. Zdarzało się, że po szczęśliwym lądowaniu odnosił wrażenie, iż miał fuksa, przecież coś mogło pójść nie tak, jak powinno, a wtedy zginąłby w katastrofie wraz z dwoma czy trzema setkami pasażerów. Do tej pory zawsze radził sobie z lękiem, ale ten, który dopadł go teraz, był jakiś inny. Zrodzony ze złych przeczuć, nicował jego pewność siebie i wciąż rósł. Skąd się wziął? Gałecki był doświadczonym pilotem, odpornym na stres, opanowanym, podejmującym właściwe decyzje, dlaczego więc zachowywał się tak, jakby ta chlubna przeszłość nie miała znaczenia?
Czy wszystkie jego pilotażowe dokonania są warte tyle, co kilo stłuczki?
Zaciskając zęby, pokonał jeszcze kilka stopni, następnie przystanął. Nie! Nie da się opętać przez głupi strach. Chrzanić go! Chrzanić tę przereklamowaną intuicję, znaki i zabobony.
Irytacja dodała mu sił. Zebrał się w sobie i w kilka sekund wbiegł na ostatnie piętro. Zdyszany, ale szczęśliwy, że jego mordęga za moment się skończy, wydobył z aktówki klucze i otworzył drzwi. Skarcił się za kretyńskie myśli. Co w ciebie wstąpiło? Gdzie podział się twój nieomal przysłowiowy spokój, gdzie, jakże cenne, opanowanie? Zapomniałeś o nich? Idiota! Lepiej, żeby to się więcej nie powtórzyło, jasne? Halo? Zrozumiałeś, zakuta pało?
– Tak jest, tato – odpowiedział sobie na głos, zdejmując marynarkę i wieszając ją na podarowanym przez Beatę mahoniowym wieszaku. Nagle zatęsknił za nią. Intensywnie, nieomal do bólu. Musiał przyznać, że umiała zaskakiwać, nie tylko w kwestii prezentów. Niewysoka, szczupła, o bajecznym biuście i najdrobniejszych, zarazem najjędrniejszych pośladkach, jakie dane mu było pieścić. Dosiadała jak mało kto, miłość francuską potrafiła uprawiać o każdej porze dnia i nocy, a i w hiszpańskiej nie miała sobie równych. Istny demon seksu. Wyciskała z niego wszystkie soki… Przez blisko dwa lata, po których oznajmiła, że to koniec.
– Mam dość, Artek. Ciągle latasz, widujemy się w przelocie. Podjęłam już decyzję.
Tak, w podejmowaniu decyzji też była dobra. I w ich realizowaniu. Wyniosła się dwa dni po tej rozmowie. Nie zatrzymywał jej, choć serce wrzeszczało, by coś zrobił, cokolwiek. A może to jego mały wrzeszczał? Całkiem możliwe. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie ma sensu walczyć. Zapewne postawiłaby mu ultimatum: natychmiastowy ślub i zmiana trybu życia albo rozstanie. Pokłóciliby się. Znowu. Na sto procent. Zresztą, nie miał zamiaru rezygnować z pracy pilota, a ona nie była osobą, którą można mamić bajkami.
Wszedł do kuchni. Na stole leżała kartka z informacją od pana Zenka, który pod jego nieobecność doglądał mieszkania. Podlewał kwiaty, wietrzył, czasami nawet odkurzał. Wszystko to za flaszkę raz w tygodniu. Dzięki ci, Panie, za tego świętego człowieka, mruknął Gałecki, odczytując bazgroły. Ich treść wprawiła go w lepszy nastrój. „Rozmroziłem lodówkę. Zmroziłem browar. Wszystko gra i śpiewa”.
Pierwszą puszkę opróżnił kilkoma haustami. Drugą sączył łyczek po łyczku, delektując się smakiem. Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak bardzo zgłodniał. Zwykle w takich chwilach zamawiał pizzę, lecz tym razem postanowił podziałać sam. Marzyła mu się jajecznica na boczku z kilkoma grubymi plasterkami pomidora. Do tego trzecie piwo. A potem czwarte, piąte i szóste.
Boczek niestety zzieleniał. Szynka również. Wyciągnął z lodówki masło i pół tuzina jajek i zabrał się do dzieła. Wkrótce wszystkie te cudowności znalazły się na patelni. Gdy sięgał do szafki po sól, zastygł na moment w bezruchu. Półka z przyprawami wisiała w zupełnie innym miejscu niż dotąd, czyli obok szafki z talerzami i miseczkami. Otwierając szafkę, w której powinny znajdować się talerze i miseczki, dostrzegł pojemnik z tabletkami wszelkiej maści, kiedy zaś otworzył tę, w której powinny być lekarstwa, wyszczerzyły się do niego zębiska uśmiechniętego od ucha do ucha kucharza z nieotwartej jeszcze torebki pieprzu.
Co tu jest grane?!
Zastanawiał się przez chwilę, czy przypadkiem coś mu się nie pomyliło, ale nie, zdecydowanie nie. Ktoś poprzekładał rzeczy w szafkach. Tylko kto i po co, u licha?
Poczuł jeszcze większą konsternację, gdy uzmysłowił sobie, że ze ścian poznikały kalendarze i obrazki w drewnianych ramkach. Właściwie to niezupełnie poznikały. Widocznie dostały nóg, bo zawisły w przedpokoju, zaraz przy wieszaku na kurtki.
– Co jest… – Podszedł do ściany i przyjrzał się obrazkom tak wnikliwie, jakby podejrzewał, że zaraz ożyją, by wzorem zabłąkanych wróbli fruwać po mieszkaniu.
Czyżby Zenek je przewiesił? Ale po co?
Dostrzegł coś jeszcze. Szafki na buty też były poprzestawiane. Nie stały już jedna przy drugiej, tuż obok lustra, lecz w przeciwległych kątach przedpokoju. Wchodząc do mieszkania, jakimś cudem to przeoczył. Z trudem opanowywał wzbierającą falę irytacji. Bardzo wysoko cenił sobie pomoc sąsiada, lubił go za niewyczerpane pokłady życzliwości i uczciwość, ale coś takiego? To już przesada!
Wkroczył z powrotem do kuchni i spojrzał na patelnię z przypaloną jajecznicą. Odechciało mu się jeść. Najpierw zadzwoni do Zenona i zapyta, co mu strzeliło do łba, aby przemeblowywać mieszkanie.
Miał właśnie sięgnąć do kieszeni po komórkę, gdy rozległ się dźwięk, który wprawił go w jeszcze większe zdumienie. Z rozdziawionymi z zaskoczenia ustami podszedł do kuchenki gazowej i przez dobrą minutę wpatrywał się w gwiżdżący czajnik. Tajemniczy gość, który przewiesił kalendarze i obrazki, a do tego przemeblował przedpokój, zachował się jeszcze bardziej nieodpowiedzialnie, wstawiając wodę na gaz i zapominając o tym!
Skręcił palnik i pośpiesznie wybrał numer Zenona. Odczekał kilka sekund, zanim nastąpiło połączenie.
– Witam – odezwał się, gdy usłyszał zachrypłe „halo” po drugiej stronie.
– Witam, panie kapitanie! – niemal wykrzyczał do słuchawki sąsiad. – Miło słyszeć. Jak się udał lot?
– Dzięki, jakoś poszło – odparł bez specjalnego entuzjazmu. – Panie Zenonie, świetnie, że zajął się pan moim mieszkaniem. Mam jednak pytanie. Czy wstawiał pan wodę na gaz?
Sąsiad zamilkł na moment, wyraźnie zaskoczony.
– Co? – odezwał się wreszcie. – Wodę? Na gaz?
– Ktoś włączył palnik…
– Chyba pan żartuje! Zresztą, gdybym nawet to zrobił, byłoby już raczej po zawodach.
Artur chrząknął. Miał wrażenie, jakby chłodny wietrzyk przeleciał mu po plecach, przyprawiając o gęsią skórkę.
– Słucham?
– Ostatni raz odwiedzałem pańskie gniazdko wczoraj wieczorem – tłumaczył cierpliwie Zenon. – Chodzi mi o to, że gdybym wtedy wstawiał wodę na gaz, to dzisiaj nie miałby pan mieszkania, tylko pogorzelisko.
Gałecki zamilkł na chwilę, próbując zebrać myśli.
– A szafki w przedpokoju? – spytał. – Przestawiał je pan?
– Ja? – obruszył się Zenon. – Proszę nie robić sobie ze mnie jaj! Nie teraz. Stłukłem właśnie wazonik, który moja żona dostała od pierwszego męża, wie pan, tego prawnika, co wyjechał do Brukseli, i zaraz rzuci mi się do gardła. Jak tak dalej pójdzie i jak zaraz się nie zamknie, to ją ukatrupię!
Gałecki postanowił dać za wygraną. Drążenie tematu najwyraźniej nie miało sensu.
– Cóż, chyba mamy podobne nastroje.
– Panie Arturze, trochę żartowałem z tym ukatrupieniem. Wie pan, jakie są baby, nawet świętego wyprowadzą z równowagi.
– Taaa.
– Kiedy kolejny lot?
– Pojutrze.
– Zatem niech pan będzie spokojny o badyle. A z tym czajnikiem to rzeczywiście dziwna sprawa. Może sam pan wstawiał wodę na gaz po powrocie do domu… Tak machinalnie, co?
Przez moment rozważał tę sugestię… ale tylko przez moment. Nie przypominał sobie, aby dotykał czajnik.
– Skleroza, znaczy? – mruknął niewyraźnie.
– Zgadza się. Podobno nie boli, ale każdemu się przyplącze, prędzej czy później. Panu, jak widać, prędzej…
– Miłego dnia, panie Zenonie. Jeszcze raz dziękuję za opiekę nad kwiatami.
– Nie ma sprawy. Zawsze do usług.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, podczas której Zenon dyszał do słuchawki, natomiast Artur, przygryzając wargę, kombinował, jak zadać ostatnie pytanie w taki sposób, by nie wyjść na niewdzięcznego upierdliwca. W końcu wypalił:
– Yyy, jeszcze coś. Tych małych obrazków w drewnianych ramkach, które wisiały w kuchni, nie przewiesił pan przypadkiem do przedpokoju?
Sąsiad bez słowa przerwał połączenie.
Chyba powinienem był sobie darować, pomyślał Gałecki.
* * *
W szufladzie, w której trzymał dokumenty, znalazł dwie konserwy i długopis, a w koszu na brudną bieliznę kilka płyt CD. Meble w sypialni też były poprzestawiane. Nakastlik stał nie po prawej, lecz po lewej stronie łóżka, a szafę na ubrania jakiś nadpobudliwy duszek przesunął o dobry metr. Stolik z telewizorem przewędrował trochę bliżej do komody, jakby w pragnieniu rozprawienia się ze swoją samotnością.
– Zwariuję – wymamrotał Artur. Kto, do ciężkiej cholery, miał tak spaczone poczucie humoru, by zabawiać się jego kosztem? Zenka można było raczej skreślić z listy podejrzanych. Po tym, jak zadał mu ostatnie, dość niefortunne, pytanie, a następnie usłyszał milczącą, ale wymowną odpowiedź, był nieomal stuprocentowo pewny, że sąsiad nie miał nic wspólnego z wędrówką sprzętów.
Beata, niespodziewanie zaświtało mu w głowie. To do niej podobne. Ile razy robiła porządki w jego szafie, tłumacząc, że powinien sprawić sobie drugą? Ilekroć grzebała mu w ciuchach, nie potrafił potem odnaleźć się w tym jej „ładzie”. Zdarzało się, że kierując się kompletnie poronionymi regułami feng shui, przestawiała mu meble. „Skarbie, nie sądzisz, że teraz jest ładniej? I dużo zdrowiej?” – pytała piskliwym głosikiem Myszki Mickey, oczekując aprobaty, którą grzecznie okazywał, choć akurat niespecjalnie podobały mu się jej aranżacyjne pomysły, a newage’owe brednie, którymi szafowała, rozśmieszały go do łez.
Szczeniara, nie dość, że poszła w długą, to jeszcze pod moją nieobecność buszowała mi po chacie! Bezczelna siksa!
Wściekły niczym kobra szykująca się do ataku, wybrał numer swej eks. Odebrała niemal natychmiast.
– Tak?
– Beata?
– Artur?
– Cześć.
– Cześć. W czym rzecz?
W czym rzecz?
– To chyba ja powinienem o to zapytać.
– O co?
– Przemeblowałaś moje mieszkanie.
Parsknęła śmiechem. Nieoczekiwanie wyobraził sobie jej słodkie karmelowe sutki, uwięzione pod delikatnym materiałem skąpego biustonosza. Skarcił się w duchu, ale wizja nie chciała się rozwiać. Prawie widział swe drżące z podniecenia dłonie, pieszczące krągłości, a potem odpinające stanik. Język penetrujący…
Dość!
– Że niby co?!
Potrafiłaby doprowadzić do szału najspokojniejszą istotę na tym przeklętym globie, tego był pewien. Postawiłby na to całą swą wypłatę.
– Czy ja mówię po chińsku?
– Możliwe, bo kompletnie cię nie rozumiem.
– Nie musisz się tego wypierać. Powiedz, czego szukałaś.
– Artur, pojebało cię? Chyba przez to fruwanie tam i z powrotem głowica ci się przegrzała!
– Nie musisz mi teraz prawić komplementów… i odwracać kota ogonem.
– Kota ogonem?! – wybuchła. – Powinieneś się leczyć!
– Zdaje się, że zabrałaś wszystkie swoje szpargały. Więc czego szukałaś?
Westchnęła głośno.
W nowej wizji Artur rozwierał jej pośladki, by wejść w nią od tyłu. Nie potrafił poskromić tych myśli. Brakowało mu seksu. Wciąż był oczarowany Beatą. Przypominał sobie chwile, kiedy jego ciało potrafiło w dosłownym znaczeniu stwardnieć i…
Opanuj się, powtarzał sobie w duchu. Inaczej para pójdzie ci z uszu. Wybuchniesz. Eksplodujesz na kwintylion kawałków…
– Ty naprawdę sądzisz, że myszkowałam u ciebie? Może mi zatem łaskawie wytłumaczysz, w jaki sposób miałabym się tam dostać, co? O ile dobrze pamiętam, zwróciłam ci klucze. Poza tym, zastanów się sam, czego miałabym u ciebie szukać? Pieniędzy, które trzymasz w banku?
Zatkało go. Nie z powodu jej riposty. Przypomniał sobie, że rzeczywiście zwracała mu klucze. Nie wyzbył się jednak podejrzeń.
– Nie dorabiałaś? – zapytał. Mimo wszystko miał chęć zaprosić ją na kolację. Ale powstrzymał się. Raz, że z pewnością by odmówiła, a dwa, chciał być fair w stosunku do Mai. Między nimi wyraźnie coś iskrzyło.
– Zwariowałeś, Arturze – skwitowała Beata. – Nie mam ochoty z tobą gadać. Do widzenia!
– Poczekaj…
Połączenie zostało przerwane. Cóż, summa summarum mogłoby być gorzej, prawda? Mógłby na przykład rozkleić się i zacząć ją błagać, by do niego wróciła, mógłby zaproponować jej kasę za zrobienie mu loda, mógłby…
– Jasny szlag! – warknął, rzucając aparat na łóżko. Podszedł do otwartego okna. Padało. Ciężkie od spalin powietrze powoli się oczyszczało, dzięki czemu oddychanie stawało się łatwiejsze. Zamiast jednak delektować się spadkiem temperatury, nie mógł przestać myśleć o tym, co się stało z jego mieszkaniem. Może powinien zadzwonić na policję? Szybko zrezygnował z tego pomysłu. Nic nie skradziono ani nie uszkodzono. Niepotrzebnie wystawiłby się na pośmiewisko.
Usiadł na skraju łóżka i westchnął. Kto jeszcze posiadał klucze od mieszkania? Nikt. Do niedawna zapasowy komplet miała Beata, ale jak słusznie zauważyła, oddała go krótko po ich rozstaniu. Jego matki też nie można było brać pod uwagę. Musiałaby przejechać pół Polski, a wcześniej pokonać Alzheimera i uciec z domu pogodnej jesieni.
Może naprawdę zaczynał wariować? Może eks dobrze mu radziła, sugerując wizytę u psychiatry? W końcu ktoś te meble poprzestawiał, prawda? I ktoś przewiesił obrazki z kuchni do przedpokoju. Ktoś wstawił wodę na gaz… Czyżby on sam? Kompletny absurd!
Przeciąg trzasnął skrzydłem okna, raz i drugi, wstał więc z ociąganiem, zamknął je, spuścił rolety i ruszył do przedpokoju. Przez moment obserwował obrazki w drewnianych ramkach, które powinny wisieć w kuchni. Jeden z nich przedstawiał zasmuconą dziewczynkę o blond włosach i mocno podkrążonych oczach. Patrzyła na Gałeckiego nieruchomym spojrzeniem, od którego ciarki przebiegały po plecach. Z oczu dziecka wyzierało nieme błaganie o litość, którego nigdy wcześniej nie dostrzegł. Na innym obrazku młody labrador pędził leśną ścieżką w sobie tylko znanym kierunku. W pysku trzymał sporą gałąź, która jednak, mimo rozmiarów, wydawała się dla zwierzęcia lekka jak piórko. Typowa chałtura, ot co.
Artur przełknął ślinę, porwał z wieszaka marynarkę i wyszedł z mieszkania z nadzieją, że szklaneczka czegoś mocniejszego w pubie Pod Płaczącą Wierzbą naprowadzi jego podejrzenia na właściwe tory.
Nagle żołądek skurczył mu się do wielkości gnijącego jabłka, włosy się zjeżyły, na czoło wystąpiły kropelki potu. Dojmujące przeczucie nieszczęścia, przeczucie, że wkrótce stanie się coś przerażającego, nieomal pozbawiło go tchu.
Zadygotał, zaciskając zęby.
Co mogło się wydarzyć w najbliższej przyszłości?
Strach, choć ma wiele twarzy, nie jest realny, powtarzał sobie w myślach. Każdy pilot miewa podobne stany, nawet tato miewał.
Pojutrze leciał do Dublina. Zapowiadali kiepską pogodę. Ale to drobiazg. W końcu po co wprowadzono system ILS na lotniskach?
Był w doskonałej formie. Jak mógł w to wątpić?
– Chrzanię… – syknął, opuszczając kamienicę. Mimo wszystko nie mógł wyzbyć się wrażenia, że coś wisi w powietrzu. Jakieś fatum, które tylko czeka na odpowiedni moment, by się ujawnić.
Nie wiedział jeszcze, kto miał być drugim pilotem. Miał nadzieję, że nie będzie to żaden żółtodziób. Chciał kogoś doświadczonego, wiedzącego, jak zachować się za sterami w trudnych sytuacjach.
Gałecki schodził wolno po schodach, z natężeniem wpatrując się w przestrzeń klatki schodowej.
Bał się.
* * *
Oddychając przesiąkniętym dymem powietrzem, zastanawiał się, czy nie wykręcić się od najbliższego lotu. Miał pełne prawo od czasu do czasu dać sobie na luz. Nikt by się nie czepiał. Wystarczyłoby powiedzieć, że nie czuje się na siłach, że rozkłada go grypa. Nie poniósłby z tego tytułu żadnych konsekwencji. To oczywiste, że pilot przed rejsem musi być zrelaksowany, wypoczęty i w pełni władz umysłowych. Z drugiej jednak strony – czy miał zrezygnować z lotu z powodu złych przeczuć?
Zaraz na dzień dobry przepuścił blisko stówę na automatach, które miały go zrelaksować, a które zamiast tego perfidnie ogołociły z floty.
– Cienko coś dzisiaj… – skomentował jakiś nieznajomy i Artur przez dłuższą chwilę walczył z chęcią przyłożenia mu w mordę.
Nie wdając się dyskusje, zajął stolik przy oknie oferującym widok na szarą i cichą ulicę Limanowskiego, kwintesencję bylejakości. Ulica jakich mnóstwo. Patrzysz i zapominasz o niej natychmiast, gdy znajdziesz się na następnej, równie nijakiej.
Zamówił jamesona z colą i czekając na drinka, dumał o swym niezbyt wesołym położeniu. Z głośników pobrzmiewał kawałek Red Hot Chili Peppers – przez moment wsłuchiwał się w prościutki tekst. Choć niemal wszystkie stoliki w pubie były zajęte, panował względny spokój. Nikt nie pokrzykiwał przy barze ani nie toczył piany z pyska.
Podziękował śniadej kelnerce za napitek, po czym obserwując, jak dziewczyna się oddala, upił dwa łyki. Niezła sztuka, choć trochę zbyt mięsista, podsumował, natychmiast rugając się za swój komentarz. To jednak było silniejsze od niego. Kobiety zawsze odgrywały w jego życiu ważną rolę. Wiedział, jak z nimi rozmawiać, a one lubiły go słuchać. Czy raczej lubiły, kiedy on ich słuchał. Zwłaszcza Maja, urocza stewardesa, z którą często latał. Była młoda, niezwykle ponętna, o specyficznym poczuciu humoru. Zastanawiał się, czy przydzielili jej lot do Dublina. Miał nadzieję, że tak.
Dwadzieścia minut później wlał w siebie ostatnią kropelkę drinka i przywołał kelnerkę. Gdy podeszła, zlustrował ją uważnie. Zdecydowanie nie była w jego typie. Zbyt długie paznokcie, w dodatku pomalowane na brązowo, krótkie włosy, za mocno nażelowane. Do tego małe piersi, wielkości suszonych moreli. Na stare lata będzie płaska jak spód żelazka.
– Podać coś czy rachunek? – zapytała oschle. Kultura z pewnością nie była jej drugą naturą.
– Rachunek – odparł, czując, że kręci mu się w głowie. – Mocny ten wasz jameson – dodał nieco bełkotliwie.
– Miewał pan lepsze dni, co?
Spostrzegawcza, pomyślał, spoglądając jej w oczy. Małe, głęboko osadzone i bardzo ciemne, bynajmniej nie dodawały jej uroku.
Wzruszył ramionami.
– Bywało lepiej.
– Może kawy? – zdobyła się na uprzejmość.
– Nie, dzięki. Dosyć na dzisiaj.
– Jak pan chce.
– Pani nowa?
– Słucham? – Zatrzepotała rzęsami, porywając dwudziestozłotowy banknot. – Dzięki, reszta dla mnie?
– Niech stracę – uśmiechnął się słabo. – Pytałem, czy pani jest tu nowa.
– Och, tak, to dopiero mój drugi dzień. A pan? Stały bywalec?
– Można tak powiedzieć.
Miał właśnie wstać, gdy naprzeciw niego usadowił się mężczyzna w średnim wieku i zapytał, czy wolne.
– Jasne, właśnie wychodzę.
Kelnerka odeszła od stolika, tymczasem nieznajomy pochylił się w jego stronę i zaczął nawijać:
– Kompletnie popierdolony dzień, panie. Najpierw podprowadzili mi walizkę z dokumentami, ważnymi dokumentami, a potem o mały włos nie wpadłem pod tramwaj na Ratajach. Masakra.
Artur zerknął na mężczyznę, po czym westchnął. Co jak co, ale nie był w nastroju do wspierania kogokolwiek na duchu.
– Proponuję drinka – powiedział. – Do zobaczenia.
– Już pan idzie? Tak szybko? – zapytał nieznajomy. Rozczarowaniem pobrzmiewającym w jego głosie można by z powodzeniem obdzielić stado bankrutów. – Napijmy się razem…
– Właśnie skończyłem.
– Papieroska, cygaro?
– Nie palę.
– Nawet marysieńki?
Gałecki potarł spocone czoło.
– Nawet – odrzekł i wstał od stolika.
– Mówię panu, to był popierdolony dzień! Szedłem ulicą, a przerażenie dosłownie mnie dusiło. Widok tych wszystkich ludzi… – facet przerwał na moment, aby zaczerpnąć tchu, bezceremonialnie łapiąc pilota za łokieć. – Oni byli kompletnie zdeformowani, rozumie pan? Wszyscy. Mieli nieproporcjonalnie duże głowy, chropowatą skórę, pokrytą jakimiś wągrami… Ale nie takimi zwykłymi wągrami. Były wielkie jak piłki! I pękały! Kurwa mać!
Gałecki próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, co jeszcze mu się dzisiaj przytrafi. Atak Marsjan? Powódź stulecia? Wyszarpnął rękę z uścisku natręta, ten jednak, zaaferowany opowieścią, nawet tego nie zauważył.
– Niektórzy wyglądali, jakby mieli raka. Wie pan, ostatnie stadium, gdy choroba zżera co się da. Moja matka zmarła na raka. Na koniec też tak wyglądała. Jak ci wszyscy ludzie. Szkielet obciągnięty skórą, nie inaczej.
Gdy do stolika podeszła kelnerka, mężczyzna uśmiechnął się do niej szeroko i powiedział coś, czego Artur nie był w stanie dosłyszeć, gdyż dopadał właśnie do wyjścia z knajpy.
* * *
Na klatce schodowej panował mrok, więc po omacku odszukał kontakt i zapalił światło. Nie miał pojęcia, ile czasu spędził w pubie, ale najwyraźniej dobre dwie albo i trzy godziny, skoro słońce dawno już zaszło. Na półpiętrze coś zaskrzypiało. Pewnie pani Grześkowiakowa, pomyślał. Miała siedemdziesiąt osiem lat i słuch osiemnastolatki. Wścibskie babsko, które zawsze wtykało nos w nie swoje sprawy. Wiecznie przyczajona przy drzwiach, otwierała je prawie za każdym razem, gdy ktoś korzystał ze schodów. Byłaby cennym nabytkiem dla każdej służby bezpieczeństwa.
– Późno pan wraca – usłyszał pełną nagany uwagę staruszki, zanim jeszcze zdołał dostrzec ją samą.
– Powinna się pani położyć, skoro tak późno – odparował, bardziej wściekły z powodu popapranego dnia niż bezczelności Grześkowiakowej.
– Jutro się wyśpię.
– Świetnie. Pogratulować.
Gdy mijał jej mieszkanie, w szparze między krawędzią drzwi a futryną dostrzegł pociągłą, pokrytą zmarszczkami twarz o tępym spojrzeniu. Na starość ludzie stają się tekturowi, pomyślał.
– Dobranoc, karaluchy na noc – powiedziała z niezwykłą jak na nią wylewnością.
Zatrzymał się na moment i obrzucił kobietę czujnym spojrzeniem. Co za idiotka, skomentował w duchu.
– I wzajemnie, droga sąsiadko. Niech mi pani powie, która jest godzina?
Odparła z marszu, patrząc mu prosto w oczy.
– Zbliża się północ. Godzina duchów.
– Północ?
Coś się starej ewidentnie pokiełbasiło.
– Za chwilę wybije. Lepiej niech pan uważa.
– Jasne. Będę uważał – mruknął, ruszając na ostatnie piętro. Kiedy był już prawie u celu, zgasło światło. – Cholera – jęknął, na wszelki wypadek chwytając poręcz balustrady.
Po omacku odszukał włącznik. Wduszał plastikowy przycisk do oporu, raz za razem, jednak żarówki pozostały martwe. Wygrzebał z kieszeni pęk kluczy i przynajmniej minutę celował jednym z nich w dziurkę. Spocony przekręcił klucz, ale drzwi nie ustąpiły. Przypomniał sobie, że zamykał je również na górny zamek. Po kolejnych długich sekundach zabawy w ślepego klucznika wreszcie trafił.
Odetchnął z ulgą, postąpił krok naprzód i wyrżnął czołem w coś twardego.
Zamarł, czując, jak pulsują mu skronie.
Przyłożył dłoń do głowy. Bolało jak diabli.
Wzrok powoli zaczął przyzwyczajać się do ciemności. Wtedy dostrzegł futrynę, w którą uderzył. To nie mogło dziać się naprawdę. Nie mogło…
Z armią mrówek raźno maszerującą po plecach i obłędem w oczach pochylił się i ostrożnie, by znów nie zawadzić łbem o belkę, wszedł do mieszkania.
Zapalił światło w przedpokoju i stanął jak wryty.
Sufit znajdował się zaledwie kilka centymetrów nad czubkiem jego głowy, w dodatku był szary i zasnuty pajęczynami. Ze ścian złuszczała się farba, a podłogę pokrywał bury, wytarty dywan. Szafki na buty zniknęły, ich miejsce zajęły stare rowery z powyginanymi szprychami i zardzewiałymi ramami. Lustro chowało się pod grubą warstwą kurzu, a jego czarna plastikowa rama w ogóle nie przypominała tej, którą kupił dawno temu na wyprzedaży w antykwariacie i która tak bardzo podobała się jego znajomym.
Pod butami chrzęścił gruz, który sypał się z sufitu jak jakieś wojenne konfetti.
To sen, pomyślał Gałecki ledwie powstrzymując się od płaczu. Pierdolony, jebany, kurewski sen!
Pomylił mieszkania. Po prostu. Wszedł nie na trzecie, a na drugie piętro i wtarabanił się do dziury Kasperskiego. Facet chlał dzień w dzień. To musi być jego nora.
Kiedy jednak wyszedł z powrotem na klatkę, zamiast dostrzec schody prowadzące na ostatnie piętro, ujrzał balustradę.
– Nie… – wyszeptał. – Niemożliwe. To jakaś pomyłka…
Nie ulegało wątpliwości, że znajdował się na trzecim piętrze. A przypominający zapuszczoną melinę lokal należał do niego.
Przeskakując po kilka stopni naraz, zbiegł na pierwsze piętro, omal nie spadając ze schodów na drugim, i zapukał do drzwi Grześkowiakowej. Uściślając, załomotał w nie jak wariat, jakby właśnie doganiały go piekielne zastępy.
Usłyszał szuranie i czyjeś oko zerknęło przez wizjer.
– Zwariował pan? – usłyszał nieco stłumiony głos staruszki. – Jest środek nocy.
Artur puścił tę informację mimo uszu.
– Musi pani pójść ze mną – wydusił, z trudem oddychając. – Dosłownie na chwilę. Proszę!
– Niby gdzie, do diabła? Spałam. Obudził mnie pan.
– Przecież dopiero co rozmawialiśmy.
– Co? O czym?
– O duchach – ciągnął Artur, zły i zmieszany zarazem. – Radziła mi pani, abym uważał. I posłuchałem. Naprawdę.
Staruszka najwyraźniej cierpiała na zaniki pamięci, bo nie wydawała się przekonana.
– Pan zwariował, nie?
– Po prostu proszę zobaczyć, co stało się z moim mieszkaniem.
Kobiecina uchyliła szerzej drzwi i posłała mu zaniepokojone spojrzenie.
– Pan robi ze mnie wariatkę?
Nie czekając na odpowiedź, cofnęła się w głąb przedpokoju, by po chwili pojawić się z okazałą dwururką w rękach. Trzymała ją w rękach niczym wytrawny strzelec.
– Pamiątka po moim mężu, niech mu ziemia lekką będzie – wyjaśniła, widząc pełną niedowierzania minę Artura.
Pilot nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Nie… Nie wiem, czy to będzie konieczne – wydukał, rozkładając ręce w geście wyrażającym pełną bezradność. – Proszę, niech pani po prostu pójdzie ze mną i sama zobaczy.
Sąsiadka wahała się jeszcze, ale wreszcie ciekawość przeważyła szalę.
– A prowadź pan!
Wspięli się na ostatnie piętro. On dosłownie w kilka sekund, Grześkowiakowej – co dziwne – nie zajęło to dużo więcej czasu.
– Nie ma tu światła? – zapytała, mierząc z dubeltówki w ciemność klatki schodowej.
– Nie działa. Niech pani spojrzy… – Słowa utknęły mu w gardle, a oczy omal nie wyskoczyły z oczodołów.
Staruszka zmierzyła go surowym spojrzeniem i z godną pozazdroszczenia odwagą przekroczyła próg.
– Coś z nim nie tak? – rzuciła przez ramię, podchodząc do wieszaka na ubrania, obok którego wisiał obrazek w drewnianej ramce. Przyjrzała mu się.
– Całkiem ładna dziewuszka – skomentowała. – Zupełnie jak żywa.
Pilot pociągnął nosem, ze wszystkich sił walcząc o pozostanie przy zdrowych zmysłach. Otworzył usta, aby wyjaśnić, że przed momentem jego mieszkanie było zapadłą dziurą, że zamiast szafek stały jakieś zdezelowane rowery, ale nie potrafił. Niepewnie spuścił wzrok, aby sprawdzić, czy podłoga również odzyskała właściwy fason. Odzyskała. A niech to jasny…
Grześkowiakowa odwróciła się do niego i zapytała ze zniecierpliwieniem:
– Dowiem się wreszcie, o co chodzi? Dziwny pan jakiś. Chyba nie zaciągnął mnie pan tutaj, aby zgwałcić, co? Panie Gałecki? Do czego to doszło. Wygląda pan, jakby zobaczył upiora! Wszystko gra? Panie Gałecki?
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ