- W empik go
Egzekutor - ebook
Egzekutor - ebook
Ona — przywódczyni Nieczystych, która walczy o prawa dla nich w idealnym państwie. On — stojący wysoko w hierarchii Czystych, dowódca oddziału, który ma za zadanie zabijać takich jak ona. Oboje są w stanie poświęcić się dla swoich zasad i przekonań. Czy te dwa światy są w stanie dojść między sobą do porozumienia, czy też unicestwią się nawzajem?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-450-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Biegł. Na nic nie patrzył. Przebiegł ulicę, minął szary samochód nawet na chwilę się nie zatrzymując. Nie bał się śmierci na jezdni, bo ona sama go goniła. Chłopak przebiegł drogę dzielącą olbrzymią połać lasu. Słychać było jego ciężki oddech, brakowało mu siły, ale słyszał ich za sobą. Świst powietrza przecinał idealnie harmonijną muzykę lasu. Miał zaledwie trzynaście lat, ale strach, który go napędzał, pozwalał mu bić wszelkie rekordy. Przewrócił się, nie rozglądał się, wstał pośpiesznie, puszczając się w dalszą ucieczkę. Ziemia pod jego nogami drżała, wiedział, że są blisko, idą po niego. Gleba przyjmowała każdy potężny krok jego oprawców na siebie. Trzy osoby miały tylko jeden cel: zatrzymać go. Gałęzie utrudniały mu przedzieranie się przez ścianę lasu, ale nie tylko jemu. Blond kosmyki włosów dziewczyny zostawały za nią, wyrywane co rusz, gdy szarpiąc uwalniała się z kolejnych chaszczy. Wilgoć mchu powodowała, że wielokrotnie się poślizgnął, ale nie tracił równowagi, gdyby teraz się przewrócił, dogoniliby go. Najmłodszy z jego oprawców, co chwilę lądował na kolanach, dzielnie się jednak podnosił i doganiał resztę. Zapewne gdyby nie te upadki już dawno złapałby chłopaka, a tak wciąż mieli do niego przynajmniej sto pięćdziesiąt metrów. On jednak zaczynał widzieć wyjście z tej sytuacji, znał te tereny i powtarzał sobie w kółko, że da radę. Miał do przebiegnięcia jeszcze z pięć kilometrów i dojdzie na skraj lasu, a stamtąd widać już pierwsze domy. Ratunek był tak blisko, ale wciąż nieosiągalnie daleko. Pochmurne niebo, brak promieni słońca i ten przeraźliwy dźwięk obijających się koron drzew, nie napawały go optymizmem. Wiedział, że jeden z oprawców jest wielki i potężny, jeżeli go złapie, to nic mu nie pomoże. Wąwóz. Dwie lite ściany granitu, można byłoby stwierdzić, że to błąd zmęczonego człowieka, on jednak wiedział, co robi, bo znał wyjście z tego naturalnego labiryntu. Wierzył w niewiedzę swoich oprawców i miał zapewne rację, nie znali terenu, myśleli, że złapią go bez problemu, ale on chciał walczyć. I walczył. Teraz odgłosy gonitwy były znacznie głośniejsze, niosły się po skałach na samą górę. Doszedł prawie do końca, wspinał się po skalnych blokach, bo tam za nimi było wyjście. Stojąc prawie u szczytu spojrzał w dół. Byli za nim, wspinali się i wydawali się być w to wprawieni, jakby wspinaczka była dla nich rozrywką. Nie dało się jednak nie dostrzec u nich zmęczenia. Chłopak zszedł ze skał i zamarł. Zamiast wyjścia z tego labiryntu znalazł się przy wysokiej lodowej ścianie, którą chciał przejść resztkami desperackiego instynktu samozachowawczego. Nagle usłyszał trzy głuche odgłosy, które spowodowały lekkie drżenie ziemi. Stali kilkanaście metrów od niego, patrzyli się po sobie. Chłopak rozdzielił ich od siebie wysokim płomieniem ognia. Woda skapująca ze skalnych zboczy szybko go jednak ugasiła. Wydawało mu się, że patrzą teraz tylko na niego. Myślał, czy odezwać się do nich. Chciał może błagać o to, by go zostawili? Może też miał nadzieję, że zmienią zdanie i go puszczą wolno? Absurdalnie nawet tłumaczył sobie, iż może to pomyłka. Szukał w ich oczach zrozumienia, odpowiedzi na swoje pytania, które kłębiły się w jego głowie. Oni jednak nie patrzyli na niego, a na postać stojącą tuż za nim. Nie zauważył jej, mierzył ciągle wzrokiem swoich oprawców, którzy go pobili, a jemu udało się uciec, teraz też chciał znaleźć taką możliwość. Nie spodziewał się jednak, że śmierć zajdzie go z tyłu. Jednym szybkich ruchem ukróciła jego nadzieje na ocalenie. Chłopak złapał się za gardło w absurdalny sposób, chcąc wszystko powstrzymać, ale to był koniec. Kilka sekund później jego ciało leżało na zimnej ziemi obok skał wąwozu, który miał mu zapewnić ocalenie. Teraz jednak był jego grobem. Wyjąłem szmatę, wycierając jego krew ze swojego sztyletu, po czym schowałem go pod płaszcz.
— Co tu robisz, Dorianie? — spytała mnie blondynka. Wysoka, szczupła, piękna dziewczyna, która wygląda wspaniale nawet po tak morderczym biegu. Te wszystkie cechy to jednak tylko tło, które ma walory estetyczne, ale dla mnie niewiele znaczyły. Podnosiła się za każdym razem, gdy upadała, była porywcza, ale również wierna i lojalna jak nikt inny, przed taką wiernością każdy się ugnie, nawet ja.
— O to samo mógłbym spytać was, bo na pewno nie to, co wam kazałem — prychnąłem na nich chłodno. — Gdy każę wam zabić to macie to zrobić szybko, a nie katować ofiarę…
— To była nasza metoda — burknęła dziewczyna, a ja ją złapałem, przypierając do lodowatej skalnej ściany.
— To były tortury, gdy dostaniesz taki rozkaz, to wtedy tak go wykonasz, a na razie dostałaś inny i go nie wykonałaś — puściłem ją, spoglądając na resztę. — Szczeniak miał trzynaście lat, a wy, trójka z elitarnej jednostki egzekucyjnej nie potrafiła go zabić…
— On był moim rówieśnikiem — odezwał się chłopiec o urodzie latynoskiej. Był najmłodszy z moich ludzi, ale panował nad swoim darem bardzo dobrze jak na swój wiek, kiedyś może z niego być wybitny Wybraniec, a nawet ulubieniec swojego żywiołu.
— Nie zamierzam tego słuchać, Jack — warknąłem na niego, więc spuścił głowę. Spojrzałem na dobrze zbudowanego blondyna, ściętego na jeżyka. Teo jednak się nie odezwał, tylko patrzył na mnie jak zbity pies. Nienawidziłem ich braku pewności, nie jesteśmy od osądzania, a od wykonywania wyroków, każdych i na każdym, kto na to zasłużył, niezależnie od wieku. Żywioły nas wybrały, byśmy służyli ludziom i to robimy od wielu wieków. Z nieznanych nam jednak powodów nasze Bóstwa zaczęły rozdawać swoje dary osobom spoza naszych kręgów, które nie znają zasad i z chęcią wykorzystują to, co im dano przeciwko zwykłym śmiertelnikom. Musimy ich za to karać, bo to wbrew misji, którą przydzieliły nam żywioły. Mogliśmy uważać ludzi za słabych, niewdzięcznych i okrutnych, ale musieliśmy się nimi opiekować. Nie wiedzieli o naszym istnieniu, nie mogli nam dziękować, choć wątpię, by to robili, raczej pozamykaliby nas w klatkach i prowadzili swoje eksperymenty, tacy już byli. Sami walczą przeciwko sobie, który bóg jest lepszy, zapominając oddawać cześć każdemu z nich w zależności od wiary. Wiem, że to może być głupie, bo w końcu to żywioły rządzą naszym losem, ale może każdy z ich bogów to tak naprawdę wcielenie jednego z naszych czterech Bóstw, a może tylko ich wymysłem, by nie czuli się samotni. Nieważne jest jednak to, jacy ludzie są, w co wierzą i co robią, naszą misją jest ich ochrona i to wszystko.
— Co teraz? — odezwała się znów Clara.
— Posprzątajcie tu i wracajcie do Stolicy — westchnąłem niezadowolony. — Są wiadomości? — spytałem Teo, gdy odchodziłem. Nie władał jednym żywiołem, a dwoma, to niezbyt uzdolniony Wybraniec, ale dzięki temu posiadał umiejętność jednania się z kapłanami Guru i to on dostawał bezpośrednie rozkazy, które następnie mi przekazywał. Dzięki temu pomagał nam w znalezieniu osób, na których mieliśmy wykonać wyrok. W mojej ekipie jest natomiast ze względu na swoją siłę fizyczną, niejednokrotnie wykorzystywaną na misjach. Wszyscy moi ludzie będą tworzyli doskonałą ekipę, kiedyś, nie teraz… i to mnie najbardziej irytowało, mimo że sam ich w końcu wybrałem. Wróciłem do swojego samochodu stojącego na ulicy, to jego mijał z godzinę temu chłopak, który teraz leżał w wąwozie. Droga do Stolicy zajęła mi ponad trzy godziny. Był to teren w środkowej części Walii, który od ponad tysiąca lat należy oficjalnie do prywatnego właściciela, a w rzeczywistości znajdowała się tu przepiękna Stolica Wybrańców. Przy bramie pokazałem dokument i zostałem wpuszczony do środka. Ostatni raz byłem tutaj ze dwa miesiące temu. Nie mogłem przewodzić swojej grupie, bo musiałem załatwić parę spraw ściśle tajnych, o których nawet oni nie mogli mieć pojęcia. Zaparkowałem pod niewielkim, choć bogato zdobionym domem. Wszedłem do środka bez pukania i od razu usłyszałem dźwięk skrzypiec. Nieszczególnie za nimi przepadałem, ale już za muzykiem znacznie bardziej. Wszedłem na drugie piętro i do największego z pokoi. Nikogo jednak nie zastałem, więc wyszedłem na spory taras, gdzie od razu usiadłem na sofie.
— Gdzieś ty się podziewał? — uśmiechnął się mój przyjaciel, przerywając grę. Znaliśmy się od dwudziestu lat i choć kiedyś ścięliśmy się o jego krytyczne podejście do systemu naszego państwa, to jednak nie przekreśliliśmy naszej przyjaźni, a pojawił się jeden temat tabu i tyle. Nathaniel był wysokim chuderlakiem o brązowych włosach, po bokach i z tyłu ściętych na jeżyka, a dłuższe włosy zawsze nosił związane w mały kucyk z tyłu głowy.
— Miałem kilka spotkań ze zdrajcami — wzruszyłem ramionami. — Jak to możliwe, że to twoje rzępolenie da się słuchać?
— Jestem mistrzem wirtuozem — powiedział ironicznie. — Nie zapytasz o resztę Czarnych Kruków? — spytał, odkładając skrzypce do futerału. Nie lubiłem tej nazwy, ale Rada tak nazywała naszą jednostkę egzekucyjną, którą zresztą sam na ich polecenie utworzyłem.
— Widziałem się z nimi — prychnąłem niezadowolony. — Nie powinieneś być z nimi?
— Miałem misję w innym rejonie świata, a co? Nie dali sobie rady? — oparł się o barierkę.
— Nie siedziałbym tutaj spokojnie, gdyby coś było nie tak — odpowiedziałem chłodno. — Sam skończyłem sprawę i wolałbym, by robili to równie szybko, co my… Czas gra na ich niekorzyść, wiesz… ofiara walczy.
— Nie wymagaj od trzynastoletniego Jacka bycia idealnym zabójcą — uśmiechnął się blado. — Może zawitasz do domu? Wyglądasz jak lump, a takiej gwieździe w R8 nie wypada — roześmiał się. Spojrzałem na siebie i faktycznie miał rację. Powycierane brudne spodnie, czarna podziurawiona bluza, płaszcz, który o dziwo był w porządku, rękawiczki bez palców i bawełniana szara czapka.
— Nie miałem czasu, by się ogarnąć — rzuciłem w odpowiedzi. Ciuchy to jeszcze nic, najgorsze były zabrudzone rany, którymi nie miałem czasu się zająć, a zaraz z całą pewnością zostanę wezwany przed oblicze Rady i należałoby się na to przygotować.
— Masz dwadzieścia pięć lat, bezwzględne prawo zabijania każdego, kto według ciebie łamie prawo, jesteś najmłodszym członkiem Rady…. Tak się zastanawiam, że za piętnaście lat to ty zostaniesz Guru — znów się zaśmiał.
— Nie aspiruję na to stanowisko, wolę działać — mruknąłem, wstając. — Dlatego dostanę uczelnię.
— Rada się zgodziła, by oddać pod twoje rządy uczelnię? — spytał zaskoczony.
— Nie, ale się zgodzi, wiem to — uśmiechnąłem się łobuzersko. — A co u Luny? — ściszyłem głos, jakby mieli nas podsłuchiwać. W sumie nie ma co ukrywać, to bardzo delikatny temat. Lubię tą dziewczynę, ale przez to, że jej rodzice stali się rebeliantami, którzy chcą zniszczyć nasz system, jest na cenzurowanym. Rada jednak pozwala jej żyć i pewnie nie byłoby w tym problemu, gdyby nie jej związek z Nathanielem. Spotykają się od ośmiu lat i są naprawdę szczęśliwi, tyle że on jako Kruk musi być nieskazitelny, ma wykonywać wyroki na nieposłusznych i łamiących prawo Wybrańcach. Związek z Luną jest gwoździem do jego kariery, a także mojej, bo przy zaprzysięganiu Nathaniela, powiedziałem, że Nath nie ma żadnych powiązań z buntownikami. Pytali również o Lunę, ale kategorycznie zaprzeczyłem, by jakoby związek istniał. To było jedyne kłamstwo w stosunku do Rady, ale nie miałem wyboru, potrzebowałem u siebie w zespole kogoś, komu ufałem bezgranicznie, a Nathanielowi powierzyłbym własne życie bez cienia wątpliwości.
— W porządku, zaczyna przedostatni rok na uczelni — odpowiedział spokojnie.
— Ma dwadzieścia dwa lata i już przedostatni rok — pokręciłem lekko głową.
— Dorian, tą uczelnię Nieczyści kończą w wieku osiemnastym — uśmiechnął się pobłażliwie. Nieczyści to osoby spoza naszych kręgów, które również dostały dar od żywiołów. Jeżeli do dwunastego roku życia ujawnią się, to wyrokiem za to nie jest śmierć, a przymusowa nauka w akademii, gdzie mają obowiązek się uczyć zasad. Czyści, pełnoprawni Wybrańcy mogą z własnej woli uczęszczać na uczelnię, ale nie muszą, gdyż najczęściej ich edukacją zajmują się rodzice. Jest jeszcze jeden plus, można zacząć naukę w akademii, kiedy tylko się chce, przechodzi się testy, przypisują wtedy kandydata zgodnie z umiejętnościami na odpowiedni rok, dlatego jest takie zróżnicowanie wiekowe. Luna mimo, iż jest starsza, musi chodzić na uczelnię z jakimś szczeniactwem w wieku siedemnastu lat.
— To się niedługo zmieni — burknąłem. Postanowiłem przejąć uczelnię i wysprzątać ją z Nieczystych. Do niczego oni nikomu nie są potrzebni, są gorszymi wojownikami, a przez nich uczelnia musi zniżać poziom do ich umiejętności, na czym tracą tylko Czyści. Zanim przyjęto mnie do Rady, odpowiadałem za szkolenia strażników pałacowych samego Guru, ale także egzekutorów, którzy od zdrajców wyciągali informację. Dzisiaj już tego nie robię, bo Rada postawiła na mnie i na mój zespół, nie zmieniło to jednak moich aspiracji. Przejmując uczelnię mógłbym jednocześnie uczyć ich wiedzy merytorycznej jak i praktycznej, robiąc z nich prawdziwych wojowników, którzy byliby w stanie chronić naszą Stolicę przed atakami rebeliantów.
— Kolejna rzecz, którą bierzesz sobie na barki — mruknął nagle. — Musisz znaleźć sobie dziewczynę, by zajmowała się twoimi podopiecznymi, bo kiedy ty znajdziesz dla nich czas, co?
— Bez obaw — wstałem z sofy. — Poza tym moja dziewczyna byłaby ostra jak brzytwa i zapewne dzień w dzień planowalibyśmy morderstwa siebie nawzajem.
— A nie przewidujesz, że mógłbyś mieć miłą dziewczynę? — spytał, odprowadzając mnie do drzwi.
— Jak Luna? — uśmiechnąłem się złośliwie. — Wątpię, by jakaś miła ze mną wytrzymała, zresztą, sam też bym z taką nie wytrzymał.
— Ty nie umiesz wytrzymać z żadną — spojrzał na mnie z dezaprobatą.
— To one boją się mnie, nie ja ich — rzuciłem pewnym siebie głosem.
— Jakbyś złagodniał, to z pewnością byłoby lepiej — oparł się o ścianę, wyglądając przez okno. — Ale ubrudziłeś to Audi, gdzie ty nim jeździsz?
— Wszędzie — odparłem, klepiąc go po ramieniu i ruszając do samochodu. Do domu miałem kilka kilometrów, może ze dwadzieścia minut drogi. Nieskromnie, aczkolwiek szczerze musiałem przyznać, że mój dwór robił niemałe wrażenie. Razem z siostrą byliśmy czwartym pokoleniem, które tu mieszkało i wierzyłem, że już zawsze będzie w rękach mojej rodziny. Wszedłem do domu, gdzie momentalnie przywitała mnie Iris, moja zarządczyni domu i Henry, lokaj. — Uprać ciuchy, umyć samochód — oznajmiłem stanowczo, podając jej płaszcz i bluzę.
— Oczywiście — skinęła, znikając w korytarzu.
— Gdzie jest Cynthia? — rzuciłem do Henriego, patrząc na niego chłodno.
— Jestem, jestem — blondynka wyszła z salonu. Ubrana była w ciemnozieloną, długą sukienkę z dużym dekoltem. Takiej niepokornej dziewczyny nigdy nie spotkałem i choć była młodszą siostrą, pozwalałem jej na wszystko, dopóki nie przeginała, a robiła to wystarczająco często, bym musiał jej pilnować. Wszedłem do salonu, Cynthia zrobiła to samo. W środku siedział Borys, wysoki, umięśniony blondyn, który miał obowiązek ją chronić za cenę własnego życia. Posiadał do tego zadania jeszcze czwórkę ludzi i dlatego byłem niepocieszony widząc siniak pod jej okiem.
— Nie umiesz się obronić? To może wydam cię za mąż, co? — warknąłem na nią. Miała dwadzieścia lat i w sumie zgodnie z panującymi tradycjami od przynajmniej dwóch lat powinna być mężatką, ale ja lubiłem jej frywolność, robiła co chciała, spotykała się z kim chciała, a mi to nie przeszkadzało.
— Załatwiłam problem — odpowiedziała spanikowana. Straszenie jej małżeństwem to najlepsza kara i motywacja jednocześnie, bo niczego bardziej nie pragnie jak posiadać niezależność. Nie jest jednak tak różowo, spotyka się z różnymi facetami, co powoduje, że ludzie uważają ją za puszczalską. Walczę z tymi opiniami bardzo skutecznie, moja siostra będzie robiła to, na co ja będę jej pozwalał i nikt nie ma prawa się do tego wtrącać, zwłaszcza poddani z prowincji, nad którą sprawuję pieczę. Moja posiadłość i powiedźmy gmina znajduje się na obrzeżach Stolicy, więc nie dosięga tu jurysdykcja sądu. Powierzono mi wydawanie wyroków i niesienie sprawiedliwości na tych terenach, co robię również za pośrednictwem Cynthii, która o dziwo bardzo się do tego przykłada.
— Borys? — spojrzałem na mężczyznę.
— Człowiek ten sprawił problem pierwszy i ostatni raz, pożegnałem go definitywnie — odpowiedział spokojnie.
— Doskonale — przytaknąłem. — Gdzie Sento? — spojrzałem na nią, a na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wyszedłem pośpiesznie na zewnątrz, idąc w stronę ogrodu.
— Dorian — goniła mnie. — Ja naprawdę nie wiem, co robię źle. Głaszczę go w klatce to przylatuje, a gdy wypuszczam go na wolność to ten głupi ptak nie wraca!
— Nie jest głupi — zatrzymałem się, patrząc na nią surowo. Założyłem skórzaną rękawiczkę. — Jest wierny — zagwizdałem.
— Nie przyleci, gapi się czasami z czubka klatki na mnie jak na idiotkę — wyznała skruszona.
— Bo uważasz, że jak wrzucisz do środka mięso, to on będzie na tyle głupi, by tam wejść i dać się zamknąć — odpowiedziałem jej, a w tym samym momencie dostrzegłem mojego pięknego, brązowego orła, który leciał w naszą stronę. Wystawiłem rękę, na której olbrzymi ptak z gracją wylądował. Pogłaskałem go po grzbiecie i klatce piersiowej.
— Kiedyś zrobię z niego drób — burknęła niezadowolona, a ja wszedłem do klatki, biorąc kawałek mięsa leżącego na skalnej półce. Ptak zjadł, a ja gestem ręki nakazałem mu zejść, więc zeskoczył na kamień. Zamknąłem klatkę, podchodząc do Cynthii.
— Lepiej, byś się z nim zaprzyjaźniła, bo jeżeli on stąd zniknie, to ty również — powiedziałem lodowato, wracając do środka.
— Wiedziałam, że wrócisz, deszcz cię zapowiedział… — odezwała się Marika, gdy wszedłem do jej części zamku. Była moją znachorką, jedną z najlepszych i najbardziej cenionych w całym naszym świecie. Bez słowa zdjąłem koszulkę. Podeszła pośpiesznie, choć to dziwne, biorąc pod uwagę jej ponad osiemdziesięcioletni wiek, ale może dzięki tylu latom doświadczenia, nie było jej równych.
— Trochę bolą — wymamrotałem, gdy oglądała moje rany.
— Trochę? — spojrzała na mnie spod swoich okularów w dużych czarnych oprawkach. Na głowie miała granatową chustkę, która ugładzała jej wiecznie splątane włosy. — Znów bierzesz amfetaminę?
— To nie twój interes — prychnąłem na nią niezadowolony, że się wtrąca w moje sprawy. — Dla twojej jednak wiadomości, to nie, nic nie biorę, przyzwyczaiłem się do bólu — dodałem chłodno. Kiedyś brałem i to sporo, ale to było ponad siedem lat temu, obcowanie z nieustającym cierpieniem, a jednocześnie wieczna gotowość, wydawała się być nierealna. Udało mi się jednak zaprzyjaźnić z bólem i teraz, gdy go nie czuję, łapię się na zastanawianiu się, czy jeszcze żyję. Nie potrzebuję go już uśmierzać żadnymi środkami odurzającymi, umiem go pokonać w głowie.
— Czekają cię duże zmiany — zacmokała, nakładając jakieś specyfiki na moje rany. — Twoje Bóstwo ma w stosunku do ciebie jakieś plany… Czuję to.
— Wypełnię każdą jego wolę, nawet jeżeli to misja samobójcza, Mariko — zapewniłem ją, gdy bandażowała rany. Byłem religijny, często oddawałem się wielogodzinnym modłom, wznosząc je do wszystkich żywiołów, ale przede wszystkim do Bóstwa Wody. Dziękowałem i wyznawałem gotowość do kolejnych prób, którymi mnie doświadczały. Niczego nie chciałem, mam taki los na jaki skazały mnie żywioły, nie mam prawa o nic prosić i tego nie robię.
— Ono to wie i ceni twoją lojalność… — odeszła ode mnie. Otworzyła drzwi, wchodząc do swojej szklarni, gdzie uprawiała niezbędne rośliny do swoich uzdrawiających eliksirów. Poza ziołami, na środku rosło spore drzewo, które miało przynajmniej dwadzieścia lat. Dookoła niego znajdowały się dwa okręgi jeden z wody, drugi z niewielkiego płomienia ognia. Przeszła przez nie bez większego zastanowienia, zawsze tak robiła i jeszcze nigdy nie przypaliła sobie tym ubrania. Sięgnęła do jednej z gałęzi, wyciągając niebieską wstążkę. Zanurzyła ją w wodzie, po czym podeszła do mnie. Wyrzucała ją w powietrze, trzymając za jeden z końców, po czym zaczęła przeplatać ją swobodnie między swoimi palcami. — Twoje marzenie jest bliskie spełnienia — rzuciła wstążkę z powrotem w stronę drzewa, zahaczając o jedną z gałęzi. Uśmiechnąłem się zadowolony z tej wróżby. Uczelnia niebawem będzie moja, pomyślałem dumny z siebie.
*
Kolejny rok. Szósty raz tutaj przychodzę i w sumie zastanawiam się, czy bardziej moim światem jest rzeczywistość poza murami tego miasta, czy w samym jego sercu. Z jednej strony cieszyłam się, że dostałam ten cały dar. Siedmioletnie dziecko w sierocińcu nie ma wielu perspektyw na życie. Zbieg okoliczności jednak sprawił, że ktoś zobaczył, co potrafię robić z wiatrem. Ten mężczyzna wysiadający z całkiem drogiego samochodu przerażał mnie, ale odmienił moje życie. Zabrał mnie z sierocińca, zaprowadził do pary ludzi, którzy mieli się mną opiekować, ale nigdy nie mogli nazywać się moimi rodzicami. Ten mężczyzna odwiedzał mnie przynajmniej raz w miesiącu przez wiele lat. Później okazało się, że jest dyrektorem uczelni takich samych dziwaków jak ja. Tak więc od dwunastego roku życia chodzę do akademii, gdzie uczymy się o świecie Wybrańców. Dla mnie wiedza to jednak za mało, chcę nauczyć się walczyć, by móc się chronić samej. W tym roku mi się to uda, bo główny pretendent do bycia przewodniczącym jest tego samego zdania co ja.
— Leyla! — rzuciła mi się na szyję Emma, moja przyjaciółka, z którą od sześciu lat dzielę pokój w tym akademiku, który w sumie nie był taki zły.
— Cześć — roześmiałam się. Zawsze przyjeżdżałam tutaj wcześniej, by trochę pospędzać czasu z Martinem, dyrektorem szkoły i jednocześnie niejako jedynym mężczyzną w moim życiu, który zasłużył na określanie go ojcem. Nigdy tak się do niego nie odezwałam, ale bardzo go szanowałam, a i on wiedział, ile dla mnie znaczy.
— Nie ma jeszcze Luny? Mieszka w tym upiornym mieście, a zawsze ostatnia przyjeżdża do akademika — powiedziała niezadowolona. — Olać ją, widziałaś się już z Vincentem?
— Jeszcze nie — odpowiedziałam, zagryzając dolną wargę. Podobał mi się od dłuższego czasu, ale w zeszłym roku chodził jeszcze z taką Walerią, na szczęście się rozstali, co umożliwiło mi zbliżenie się do niego. On chyba też coś do mnie czuł i liczyłam na to, że będziemy parą.
— Dobrze, bierzesz go na przetrzymanie — puściła do mnie oko. — Cudny rok się szykuje. Vin zostanie przewodniczącym, a ty jak zwykle zastępcą, masz to w kieszeni — dodała pewnie. Przewodniczącego wyłania się poprzez konkurs, w którym nie tylko sprawdza się wiedzę na temat Wybrańców i żywiołów, ale również predyspozycje fizyczne i panowanie nad umiejętnościami. Nie nadawałam się, by chociażby stanąć w takiej konkurencji, ale zastępcę wybierali uczniowie poprzez głosowanie, które wygrywałam od wielu lat i tym razem nie spodziewałam się, by było inaczej.
— Najważniejsze, że Vin podpisze rozporządzenie o umożliwieniu nam uczestnictwa w lekcjach walk — niemal zaszczebiotałam z radości. — Będziemy pierwszą grupą, której pozwoli się uczestniczenia w tych zajęciach, w końcu będziemy na równi z rasowymi — powiedziałam drwiąco. Tutaj w akademii prawo niby nas nie dyskryminuje, a jednak na każdym kroku dopadają nas konsekwencje bycia spoza znanych rodów. Do tej pory każdy z przewodniczących był Czystym i nie zgadzał się na wyrównanie naszych praw z ich, ale w tym roku Vincent nie ma sobie równych. W końcu przyszedł czas, byśmy i my mieli władzę w swoich rękach. Nie chcemy gnębić Czystych, a jedynie wywalczyć równouprawnienie.
— Najważniejsze jest to, że praktycznie cała władza będzie w twoich rękach, zrobisz słodziutkie oczka i Vin zrobi dla ciebie wszystko — wyznała z uśmiechem. — Już wyobrażam sobie jak tęsknił za tobą przez wakacje… Poza tym dyrektor jest w ciebie zapatrzony, dziewczyno, masz władzę!
— Przypominam ci, że nie jesteśmy parą — wtrąciłam pośpiesznie. — Jestem tylko jego przyjaciółką, a dyrektora bardzo cenię i go nie wykorzystuję do swoich celów.
— Przyjaciółka, która na niego leci, a on na nią… Błagam cię, za miesiąc będziecie już najpopularniejszą i najsilniejszą parą na uczelni — oznajmiła zadowolona. — A ja twoją wierną przyjaciółką.
— Bez wątpienia — przytuliłam ją do siebie.
— Leyla — weszła do środka pani Mitchen, która wykładała historię i była prawą ręką Martina. — Pan dyrektor cię prosi.
— Oczywiście — podniosłam się i poszłam za kobietą. Martin miał swój gabinet w jednej z trzech wież, które wznosiły się nad budynek szkoły.
— Witaj, Leylo — uśmiechnął się, gdy weszłam do środka. Uwielbiałam ten pokój, był bardzo przytulny i czułam się tutaj bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Może to kwestia świetnych zdolności Martina, a może po prostu był jedyną rodziną, jaką znałam i te kilka chwil tutaj sprawiały, że nie czułam się tak samotnie.
— Witam, panie dyrektorze — skinęłam, siadając w miękkim fotelu naprzeciwko niego. — Coś się stało?
— Próbuję coś ugrać, ale może to tylko przyśpieszyć mój upadek — odpowiedział nieco wymijająco. — Musisz być gotowa na moje odejście stąd jeszcze tego roku…
— Słucham? Nie zgadzam się! Miał pan odejść, gdy skończę uczelnię! — krzyczałam spanikowana. Martin był jedynym gwarantem bezpieczeństwa Wybrańców mojego pokroju, każdy inny dyrektor szybko się stąd nas pozbędzie. Cała ta Rada nas nie szanuje i tylko myśli jak nas unicestwić.
— Spokojnie, nie pozwolę cię skrzywdzić — powiedział łagodnie. — Jeżeli pozwolą uczniom z ostatniego roku skończyć szkołę, to ją skończysz, a jak nie,, to od razu przygarnę cię do siebie. Nie zostawię cię samej.
— Staramy się niemniej niż Czyści, nic złego nie zrobiliśmy, to nie nasza wina, że urodziliśmy się poza tą społecznością — łzy stanęły mi w oczach. — Mamy prawo domagać się jednak równego traktowania… Te żywioły dały nam taki sam dar jak im, więc powinniśmy być tak samo traktowani!
— Zgadzam się z tobą, ale musisz wiedzieć, że Czyści żyją z piętnem daru od urodzenia i nie podobacie się im, bo jesteście według nich lekkoduchami, które niepoważnie podchodzą do kwestii wiary — oznajmił łagodnie swoim doświadczonym tonem.
— Nie każdy musi wierzyć, że sadzawka przed szkołą to dar od żywiołu wody, a słońce świeci, bo tak chce Bóstwo Ognia… — wzruszyłam ramionami. Sama nie wierzyłam w ten bełkot, dar to dar, to jak umiejętności manualne czy predyspozycje do nauk ścisłych. Nie zrozumiem jak można swoje życie podporządkować wierze w cztery Bóstwa, determinujące nasze całe jestestwo.
— Jeszcze uwierzysz, gdy poczujesz obecność swojego Bóstwa — uśmiechnął się czule.
— Żeby poczuć trzeba uwierzyć, koło się zamyka — burknęłam w odpowiedzi.
— Zrozumiesz jeszcze — puścił do mnie oko. — Na razie nie ma co rozpaczać, Leylo. Może bogowie są po mojej stronie i nie opuszczę tego gabinetu.
— Bóstwo Ziemi bywa stronnicze? — spytałam go z nadzieją.
— Nie, ale zawsze sprawiedliwe, wierzę, że tym razem racja jest po mojej stronie — odpowiedział spokojnie.
— Ja jestem tego pewna! Ci wszyscy uczniowie nie mogą zostać rzuceni na pastwę losu nowego dyrektora… Tworzysz z różnych uczniów harmonijną całość, dzięki czemu oprócz niewielkich incydentów Czyści i Nieczyści żyją w zgodzie… Jesteś tu potrzebny — powiedziałam z naciskiem. — Walcz z tym gościem, który chce cię stąd wygnać!
— Nie mogę — przyznał spokojnie.
— Czemu?! Boisz się go? — dopytywałam go. Nie mógł nas oddać ot tak! — Pokaż Radzie, że jesteś lepszy od niego!
— Nie chodzi o strach, to zupełnie coś innego — pokręcił lekko głową — Nie ma co się przejmować, zobaczymy, co przyniesie kolejny dzień — uśmiechnął się do mnie, szybko się jednak zamyślając. Obawiał się decyzji, jaka przyjdzie z Rady, ale ja jeszcze bardziej… Wiem, że Martin się mną zajmie, ale co z całą resztą? Jest tu mnóstwo uczniów, którzy mi ufają i wierzą, że nikt ich stąd nie wyrzuci. Oni chcą się uczyć, poznawać tajemnice tego świata i udowodnić, iż są godni poświęcanych przez profesorów godzin. Potrzebują jednak dyrektora, który w nich uwierzy i im da szansę… Takiego jak Martin.Rozdział III
Nie powiem, ale mroźne krańce terytorium Federacji Rosyjskiej były naprawdę trudnym terenem do poszukiwań. Nathanielowi z dużo większą łatwością przychodziło lokalizowanie skazańców, gdy ziemia nie była tak zmrożona. Teo natomiast nie potrafił dokładnie określić położenia, bo wszystko wyglądało tutaj tak samo. Stanęliśmy na jakiś polu, gdzie koszmarnie wiał wiatr. Potarłem rękę o rękę, patrząc z grymasem na Clarę.
— Staram się to ogarnąć — mruknęła przepraszająco.
— Łby nam pourywa ten wiatr, zanim się zbierzesz — prychnąłem rozczarowany. — Teo, a ty mógłbyś wziąć się do roboty? Nie zamierzam tu spędzić całego miesiąca.
— Zdaje mi się, że to będzie tamta rudera — wskazał na rozwalający się drewniany dom.
— To samo słyszałem ostatnio — burknąłem, idąc we wskazanym kierunku. Wsadziłem ręce do kieszeni, bo całe mi już skostniały od tego mrozu. Jack bez słowa szedł obok mnie, widziałem strach w jego oczach. Musiałem się go pozbyć, nie mógł się bać wykonywania wyroków. Rozumiem, że jest wrażliwy, ale przyjmując go pytałem, czy jest pewien, był, to teraz nie ma już odwrotu. Ktoś biegał po domu, więc przycisnąłem Jacka do jednej ze ścian budynku. Chciał coś powiedzieć, ale pokręciłem głową, więc czekał w milczeniu. Po chwili z torbą wybiegła dziewczyna, którą złapałem, ciągnąc znów do domu. Wyszarpnęła się, ale w drzwiach stała już Clara z Teo, a Nathaniel wskoczył przez jedyne okno. Dziewczyna chciała wbiec na górne piętro, ale Jack szybko schody zamienił w kontrolowany pożar. Spadła z nich przestraszona. Próbowała walczyć wykorzystując swój dar, ale była zbytnio przerażona i słaba, by mogło zrobić to na nas wrażenie.
— Zgodnie z prawem Wybrańców zostałaś skazana na śmierć za wykorzystanie daru danego od żywiołów w celu skrzywdzenia ludzi — odezwał się Teo.
— Nie miałam o tym pojęcia — pokręciła głową. — Oni tyle lat się ze mnie śmiali, chciałam sprawiedliwości.
— Misją naszą jest chronienie ludzi, tak nakazały nam żywioły, jest to prawo, które bezwzględnie należy przestrzegać — odpowiedziałem jej stanowczo, podchodząc do Nathaniela. — Nie ma usprawiedliwienia dla takiego czynu, a ja nie dopatrzyłem się żadnych łagodzących okoliczności.
— Błagam — rozpłakała się, Teo związał jej ręce, ale ona nie walczyła. Stała pod ścianą w bezruchu.
— Kończmy to — Nathaniel wyciągnął z kabury swój pistolet, choć może raczej rewolwer, chyba miał słabość do starej, zabytkowej broni palnej. Ja wolałem bezpośredni kontakt i moje zabawki mi w zupełności wystarczały.
— Czekaj — opuściłem jego broń. — Jack, twoja kolej — spojrzałem na chłopaka. Widziałem jak patrzy na tą czternastoletnią dziewczynę i musiałem to skończyć, nie mógł się litować nad skazańcami, tylko dlatego że są młodzi. Złamali najważniejsze nasze prawo i niestety nie było innego wyjścia jak odebrać im życie.
— Nie dam sobie rady swoją mocą… — pokręcił nerwowo głową. Nathaniel chciał mu podać broń, więc młody podszedł do nas.
— Masz — wyciągnąłem swój sztylet, niemal wkładając mu w rękę. — Do roboty — dodałem rozkazująco. Wziął głęboki wdech i ruszył w jej stronę.
— Znęcasz się nad nim — wyszeptał do mnie Nathaniel.
— A chcesz opłakiwać go, gdy kiedyś zabije go jakiś nastolatek tylko dlatego, że nie nauczyliśmy go zabijać? Albo zaatakuje pierwszy, albo zginie — przeniosłem na niego wzrok.
— On ma trzynaście lat — zacisnął mocniej szczękę.
— A ja chcę, by dożył naszego wieku — burknąłem cicho.
— Nie mogę — wykrztusił Jack, stojąc przy dziewczynie.
— Ja to zrobię — powiedziała nagle Clara.
— Stój gdzie stoisz — warknąłem na nią, obrzucając ją lodowatym spojrzeniem. Wziąłem od Nathaniela broń i podszedłem do Jacka. — Nie możesz jej zabić? — spytałem go jadowicie, wymierzając w dziewczynę.
— Nie potrafię — pokręcił głową.
— Spójrz mi w oczy jak do mnie mówisz! — syknąłem, a on podniósł na mnie spojrzenie. Dziewczyna chciała uciec, ale pchnąłem ją znów pod ścianę. — Nie możesz?
— Ja… — spojrzał na mnie jak ofiara błagająca o litość. — Nie potrafię — westchnął ciężko.
— W takim razie nie jesteś mi do niczego potrzebny — wymierzyłem teraz w niego.
— Dorian! — krzyknęła Clara.
— Zamknij się — nawet nie zaszczyciłem jej spojrzeniem. Wystrzeliłem pierwszy nabój w ścianę, zarówno on jak i dziewczyna wzdrygnęli się. — Liczę do trzech, albo ją zabijesz, albo ja zabiję ciebie. Wybór jest prosty.
— Ale… — spojrzał na mnie przerażony.
— Nie możesz mieć wątpliwości — odpowiedziałem mu okrutnie. — Raz…
— Dorian to nie jest metoda — wtrącił się Teo.
— Dwa — powiedziałem, nie przejmując się komentarzami wciąż celowałem w Jacka. — Decyduj się Jack, bo ja się nie zawaham — dodałem stanowczo.
— To nie ma sensu… — rzuciła zrozpaczona Clara. Ja jednak patrzyłem bez mrugnięcia okiem na Jacka.
— Trzy — podniosłem ton głosu, a w tym samym momencie Jack wbił sztylet w jej klatkę piersiową, idealnie w serce. Nie wiem jak to zrobił, bo zupełnie na nią na patrzył. Podniosłem rewolwer tak, że lufa była skierowana do góry. Byłem z niego dumny mimo, że teraz ryczał jak małe dziecko. Podałem broń Nathanielowi, który z całą pewnością nie popierał moich metod, ale był zadowolony z rezultatów. Wróciłem do Jacka wyciągając ostrze z ciała dziewczyny. — Idziemy — zadecydowałem wychodząc z rudery. Wszyscy milczeli całą drogę na dworzec, z którego przez Polskę mieliśmy dostać się do Niemiec, a później do Wielkiej Brytanii. Oczywiście moglibyśmy polecieć samolotem, tylko utrudnienie stanowiła broń, więc wybieraliśmy głównie drogi lądowe.
— Dorian — mruknęła do mnie Clara, gdy zostaliśmy sami w przedziale pociągu.
— Nie wolno ci kwestionować moich rozkazów — podniosłem na nią spojrzenie.
— Wiem, przepraszam — skinęła nieśmiało. — Jack jest jednym z nas… Nie mogę uwierzyć, że byłeś gotowy go zabić.
— Nie wybrałem za was, każde miało wolną wolę i sami podjęliście decyzję o takim życiu — oznajmiłem spokojnie. — Jack musiał się odważyć, by nie być dla was ciężarem.
— Skąd wiedziałeś? — spytała nagle. — Mógł się nie przełamać.
— Mógł, ale Jack nie ma niczego poza Czarnymi Krukami, dlatego bardzo wierzyłem, że da radę — wzruszyłem ramionami. Nie chciałem więcej jej opowiadać i na szczęście o nic nie pytała. Jack po każdym zakończeniu kolejnego roku na uczelni wraca na okres wakacyjny do sierocińca. Nie użalam się nad nim. Zarówno ja jak i Nathaniel nie mamy już rodziców, ale znaliśmy ich, wiemy kim byli, jak wyglądali… Jack nie ma pojęcia, stąd pochodzi, całe życie spędził za murami sierocińca w Stolicy i nikt nie umie udzielić mu jakichkolwiek informacji o jego rodzinie. Nie wiadomo, czy jest Czystym, ale tak się zakłada, biorąc pod uwagę, iż od noworodka się tutaj wychowuje. Żadne Brudasy nie miały wstępu tutaj trzynaście lat temu, więc prawdopodobieństwo, że jest jednym z nich jest znikome. Świetnie włada też żywiołem, a to również cecha Czystych. Może mógłbym być dla niego miły i przygarnąć go pod swój dach, zamiast pozwalać na jego powroty do sierocińca, ale nie chciałem, by się do mnie przyzwyczajał. Byłem jego dowódcą i tak powinno zostać, za kilka lat, może trzy, załatwi mu się jakiś dom, ale teraz musiał się ktoś nim opiekować. W sierocińcu nauczy się o siebie walczyć, musi, bo nikt nie jest na zawsze, nie może wciąż na kimś polegać. Chcę, by w przyszłości mógł liczyć na siebie i swoje umiejętności, a to będzie możliwe, gdy przyzwyczai się do upadków i niepowodzeń. Sierociniec to nic w porównaniu z trudami życia, na które będzie gotowy, przysięgam.
— Kto dzwoni? — spytała mnie, bo najwyraźniej moja mina mówiła wszystko.
— Czego? — odebrałem niechętnie, nie odpowiadając jej na pytanie.
— Może będziesz grzeczniejszy? Jestem twoim dyrektorem — odchrząknął Martin.
— Jesteś dyrektorem mojej szkoły, ale winien szacunku ci nie jestem — odrzekłem lodowato. — Czego chcesz?
— Jeżeli nie znajdziesz się w przyszłym tygodniu na uczelni to cię wyrzucę, mam takie prawo — oznajmił stanowczo.
— Żarty sobie ze mnie robisz?! Nie jestem na wakacjach! Ciężko pracuję na rzecz państwa! — warknąłem do telefonu.
— Twoja obecność na uczelni to twój dyplom, sam zadecyduj — odparł i mogłem przysiąc, że bawiła go ta sytuacja. Nathaniel czasami i miesiąc się nie pokazuje na uczelni, a nie słyszałem, by miał jakiekolwiek z tego tytułu konsekwencje. Martin po prostu wykorzystuje okazję, że ma nade mną władzę.
— Posłuchaj mnie… Wiesz czym się zajmuję… Twoja niedzielna szkółka to przy tym nic — wycedziłem lodowato.
— Nikt ci nie każe ubiegać się o fotel dyrektora, wciąż możesz zajmować się swoimi sprawami i nie zawracać sobie głowy zajęciami — oświadczył wyniośle, a ja się rozłączyłem.
— Niech go szlag trafi — warknąłem, chowając telefon do kieszeni. — Ani jednego pieprzonego słowa — spojrzałem surowo na Clarę, która z trudem powstrzymywała uśmiech…
*
Szłam na zajęcia zastanawiając się, czy w ogóle strach przed Dorianem nie był przesadą. Minął miesiąc od zajścia na dziedzińcu, a chłopak nawet się nie pokazał. W sumie niczego nie mogłam bez niego zmienić w regulaminie uczelni, ale jest to lepsze niż gdyby on miał sam coś zarządzać. Weszłam do sporej sali sportowej, gdzie mieliśmy różne zajęcia ze sprawności fizycznej. Emma z Carolem stali i rozmawiali, więc nie chciałam im przeszkadzać, bo rzadko się odważają na przebywanie sam na sam.
— Ładna z nich parka, co? — zaszedł mnie od tyłu Vin.
— Też tak myślę — odpowiedziałam, po tym jak pocałował mnie w policzek na przywitanie. — Gotowa na ćwiczenia?
— Wiesz, że to nieliczne zajęcia, na których mogę się wykazać. Udawaj dziś niedysponowanie, a będę najlepsza — oznajmiłam wesoło.
— Nie wątpię w to, ale nie może ci zwycięstwo przyjść za łatwo, bo nie będzie cię cieszyło — przypomniał mi moje słowa.
— Pamiętasz — uśmiechnęłam się promiennie. Boże, jak on mi się podobał. Piękne kasztanowe loczki, wysoki, dobrze zbudowany i miał taką żywiołowość w swoich czarnych oczach. Jeżeli do tej pory nie przekonał was ten opis, to dodam, że ma wspaniały uśmiech, który rozchmurzy mnie nawet w najgorszym dniu życia.
— Moim hobby jest zapamiętywanie tego, co mówisz — odpowiedział, na co zarumieniłam się lekko.
— Cześć, panienki — wszedł na salę Olaf psując romantyczną atmosferę. — Witam, niedoszły przywódco — spojrzał lekceważąco na Vincenta.
— Masz do mnie jakiś problem, kruszyno? — Vin od razu do niego podszedł bojowo nastawiony. Chłopak stał jednak niezbyt wzruszony. Olafa naprawdę trudno było przestraszyć, mimo że był dwa razy mniej umięśniony niż Vincent.
— Trzymaj łapy z dala od Czystych, Brudasie — w drzwiach stał Dorian z Nathanielem. Obaj wyglądali jak po całonocnej imprezie. Ubrani byli w ciemne bluzy, Dorian miał kaptur naciągnięty na głowę, więc widać było tylko jego przeraźliwe oczy. Vincent przeniósł na niego spojrzenie, ale chłopak niewzruszony poszedł z przyjacielem w przeciwległy kąt sali. Jego pojawienie się wywołało niemałe poruszenie, jedni się nim zachwycali, drudzy klęli pod nosem.
— Witam, wszystkich — pan Tomson energicznie zamknął drzwi od sali, przesuwając zasuwę zamka, by nikt więcej nie mógł już wejść. Zawołał nas bliżej siebie i oczywiście wszyscy wykonali polecenie oprócz Doriana, który dalej gadał z Nathanielem. Nauczyciel szybko przeszedł do autoprezentacji własnej osoby i krótkiej charakterystyki przedmiotu.
— Wiesz, co mówią o Dorianie? — zagadał do mnie Olaf, co nie spodobało się Vincentowi, ale nie odezwał się. — Podobno usłał świat większą ilością trupów niż uczelnia liczy osób.
— Wierz w plotki, daleko zajedziesz — burknął Vin.
— Mówią też, że jest najemcą samej Rady, która się go boi, więc może robić co mu się żywnie podoba — wtrącił Carol, spojrzałam na niego oburzona, bo rozgłaszał takie głupoty. Ten chłopak miał ze dwadzieścia kilka lat i z całą pewnością połowa tych historii jak nie wszystkie, to stek bzdur.
— Czemu nie — wzruszył ramionami Olaf. — W końcu jakoś się wkupił i został członkiem Rady.
— Mówią, że jest ulubieńcem Bóstwa Wody — odezwał się kumpel Olafa, Frederick. — Woda nie miała ulubieńca od pół wieku, a ostatnim był dziadek Doriana.
— Zamkniecie się w końcu?! — syknął na nich Vincent.
— Może ty już wiesz jakie są zasady zaliczenia tego przedmiotu? — spytał go nagle nauczyciel.
— Przepraszam — odchrząknął Vin. — Nie, nie wiem.
— To posłuchaj — pan Tomson pokręcił niezadowolony głową. — Wiem, że macie serdecznie gdzieś mój przedmiot, dlatego z panią Field ustaliłem nowe zasady, tak, to pani od religioznawstwa.
— O kurde, nie da się podobno u niej na farcie zaliczyć, ciężko jest zdać za trzecim i czwartym razem… Kobieta brzytwa, a i przedmiot nudny — wyszeptała do mnie Emma.
— Pewnie wiecie, że to najtrudniejszy przedmiot w tym semestrze, dlatego mam dla was świetną motywację, by udzielać się na moich zajęciach… Są trzy testy, a każdy zwycięzca danej konkurencji będzie zwolniony z egzaminu z religioznawstwa — zaczął Tomson, a wszyscy zaczęli spoglądać po sobie z uśmiechami na twarzach. Dorian z Nathanielem oczywiście nie zaliczali się do „wszystkich”, oni w ogóle wyglądali, jakby nie byli zainteresowani zajęciami. –Wytrzymałościowy, bieg na dwadzieścia kilometrów, niezależnie od płci, wybaczcie, drogie panie — wskazał na bieżnie.
— Mimo wszystko to może być twój konik — spojrzał na mnie z uśmiechem Vincent.
— Drugi to szybkość, sto metrów, kolejna najlepsza osoba zostaje zwolniona z egzaminu, dobrze to brzmi? — uśmiechnął się do nas, a każdy pokiwał z zadowoleniem głową.
— A ostatni test? — spytał Carol. Mężczyzna poszedł w głąb sali, a my za nim.
— Celność… jeden strzał może wam zagwarantować… — zaczął, ale nie udało mu się dokończyć myśli. Nim zdążył wskazać na tarcze tkwił w niej nóż. Wszyscy zamilkli, nawet sam pan Tomson. — Trzeba z odpowiedniej odległości wcelować najlepiej w środek… — dokończył cicho. Każdy patrzył się po sobie, ale szybko doszło do nas, kto jest autorem tego pięknego rzutu. Spojrzeliśmy na niego, ale on całą grupę obrzucił obojętnym spojrzeniem i znów wrócił do rozmowy z Nathanielem.
— Widzieliście to? — tym razem nawet Emma nie ukryła podziwu w głosie. Fenomenalne. To było ponad dwadzieścia metrów od tarczy, a wcelował centralnie w środek, sam Tomson podszedł, by wyciągnąć nóż, bo nie mógł w to uwierzyć. Całe zajęcia zachowywał się, jakby miał wszystko gdzieś i bez najmniejszego przygotowania udało mu się coś takiego… Zaczynałam wierzyć w plotki o najemniku, zresztą czemu ten chłopak ciągle w szkole ma przy sobie broń?!
— Kto to rzucił? — spytał nagle Tomson, wracając do nas z błyszczącym nożem.
— Ja — odezwał się, nie ściągając kaptura z głowy. — Powtórzę to setki razy, jeżeli pan nie wierzy…
— Ciebie nie kojarzę — oznajmił mężczyzna. — Z całą pewnością jesteś nowy, bo nikt nie wykazuje tu zaangażowania.
— Na uczelni ogólnie nikt nie wykazuje zaangażowania, dlatego obecność tutaj mnie mocno irytuje, jeżeli miałbym być szczery — odepchnął się od ściany, odsłaniając twarz spod kaptura.
— Och, to ty — zdziwił się nauczyciel, podchodząc do niego i oddając mu nóż. — Miło cię tu gościć.
— Zabawnie to brzmi, zważywszy na okoliczności… Kim jesteś, by mówić do mnie takie rzeczy, co? — odpowiedział mu lodowato. Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi, ale nie zamierzałam się odzywać. Zdenerwowało mnie jednak jego zachowanie, jeżeli jest taki niezadowolony z egzystencji tu, to nikt mu nie każe tu być. Może jeszcze dzisiaj wrócić tam, skąd przyszedł.
— Jesteś zwolniony jednocześnie z tego przedmiotu jak i z religioznawstwa — przyznał nagle Tomson, nie komentując jego słów, co wydawało mi się niezrozumiałe. Mężczyzna nie był skory do popuszczania ludziom, a co dopiero uczniom, którzy wykazywali brak szacunku do jego osoby. — Chyba że ktoś okaże się równy tobie, wtedy będzie dogrywka.
— Bez obaw, nie stanie się to — schował nóż za pasek od spodni i wyszedł z sali.
— Wy też możecie już iść — zwrócił się do nas Tomson i nie dało się nie zauważyć jego rozkojarzenia. Spotkanie z Dorianem najwyraźniej i na kadrze nauczycielskiej pozostawiało piętno. Był jak bluszcz, który niszczył wszystko na co się natknie i coś czułam, że to dopiero początek problemów.
— Leyla… — zaczął nagle Vincent.
— Zaraz — burknęłam, wybiegając za Dorianem. — Poczekaj…
— Nie mam czasu — nawet nie spojrzał w moją stronę.
— Ej! — złapałam go za rękę, wyszarpnął się momentalnie, patrząc na mnie w taki sposób, jakby miał mnie zabić wzrokiem. Spięłam się w sobie, czekając niemal na atak z jego strony. Ten chłopak z całą pewnością budził lęk, czułam się przy nim jak ofiara, która musi walczyć o przetrwanie.
— Nigdy więcej tego nie rób — syknął na mnie lodowato.
— Nie było cię cały miesiąc, więc rozumiem, że nie masz pojęcia o zasadach tu panujących — zaczęłam pewnie.
— Nie i szczerze mam to gdzieś… — powiedział szorstko. — Jeżeli to wszystko, to możesz spadać…
— Ta szkoła nie jest dla takich jak ty obowiązkowa, nie musisz tu przychodzić, wyśmiewać nas, poniżać naszych nauczycieli… Możesz imprezować całe życie, w końcu tobie stąd wolno wychodzić, a nam nie… — oznajmiłam stanowczo.
— Będę robił tu, co mi się żywnie podoba, będę przychodził tu skacowany i totalnie pijany, panienko — zaczął, podchodząc do mnie śmiało. — Nie zabroni mi tego Martin, a co dopiero taka karykatura Wybrańca jak ty…
— Jesteś tu, by się nad nami pastwić? — spytałam, przełykając głośno ślinę.
— Nie, jestem tu, bo ta szkoła należy do mnie, a przez koszmarną pomyłkę trafiła w ręce takiego idioty jak Martin i straciła całą renomę. Na szczęście odzyska ją wkrótce… — wycedził lodowato. Rozumiałam, że „odzyskanie renomy” oznaczało tyle, co wyrzucenie stąd Nieczystych.
— Nie masz prawa tak mówić o Martinie… — spojrzałam na niego gniewnie. To człowiek, który dał nam Nieczystym szansę na zrozumienie sensu naszego istnienia, a dzięki jego pomysłowi, ocalił wiele istnień, które zostały skierowane tu na nauki, a nie skazane za ujawnienie się wśród ludzi, albo co gorsza wykorzystywanie mocy przeciwko nim. Wcześniej wszyscy pewnie trafiali do jakiś więzień na długie lata.
— Co ci do niego? — zmrużył groźnie oczy.
— Jest jego pupilkiem — odpowiedział za mnie Nathaniel. — Spadamy? — spojrzał na przyjaciela.
— Jasne — odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Chwilę stałam w bezruchu, aż w końcu mnie olśniło. Znał się na wszystkim, więc nie przyszedł tu po wiedzę… On chciał przejąć uczelnię od Martina, tylko czemu miał czelność rościć sobie do niej prawo?!
— Kto był dyrektorem przed Martinem? — spytałam beznamiętnie Emmę, gdy do mnie podeszła.
— Skąd to pytanie? — zdziwiła się. — Wszystko w porządku?
— Wiesz, kto był? — przeniosłam na nią spojrzenie.
— Ludwik — nachylił się nad nią Olaf. — Brat obecnego dyrektora — uśmiechał się szyderczo.
— Twój znajomy, że się tak szczerzysz? — prychnęła niezadowolona Emma.
— Chciałbym, nie powiem — pokręcił lekko głową, splatając ręce z tyłu. — Niestety, nie spotkałem go, zginął wiele lat temu…
— Ciekawe skąd ty to wiesz? — przyjrzałam mu się uważnie.
— Dużo czytam, słucham i łapię informacje, bo mam ciekawsze rzeczy do roboty niż marnowanie czasu na zdobywanie serca przyszłego przewodniczącego, który w końcu nim nie został… — roześmiał się, idąc przed siebie.
— Dupek z ciebie, Olaf! — warknęła Emma. — O co chodzi z tym byłym dyrektorem? — spojrzała na mnie.
— Nie wiem, Dorian powiedział, że ta szkoła należy do niego — wzruszyłam ramionami.
— Gada trzy po trzy, trzymaj się od niego z daleka, ten świr ma ze sobą zestaw noży — pokręciła nie dowierzając głową.
— Nie da mi spokoju ten były dyrektor — ruszyłyśmy przed siebie, ale nagle na naszych ramionach uwiesił się Carol.
— Co was tak zasmuciło? Pokaz Doriana? — spytał z uśmiechem.
— Nie jesteśmy smutne tylko myślimy, kto był dyrektorem przed Martinem — burknęła zamyślona Emma.
— Ludwik, brat Martina i ojciec Doriana — odpowiedział lekko, więc zatrzymałyśmy się, jakby nagle strzelił nas piorun. — No co? Każdy to wie… — roześmiał się. Co ja robiłam przez te wszystkie semestry na uczelni, skoro o niczym nie mam pojęcia?! Znałam się z Martinem tyle lat i wydawało mi się, iż wiem o nim wszystko. Teraz już rozumiałam, czemu nie chciał walczyć ze swoim konkurentem o stanowisko dyrektora… Nie umiał stanąć w walce przeciwko własnemu bratankowi. Zastanawiałam się tylko, czemu Martin nigdy nie wspomniał o Dorianie, zwłaszcza że wielokrotnie rozmawialiśmy o jego nieżyjącym bracie. Miałam złe przeczucia… Skoro Dorian uważał, iż ta uczelnia mu się należy, to na pewno będzie chciał to zaznaczać na każdym kroku, zaczynałam naprawdę bać się tego ostatniego roku…