- W empik go
Eine kleine trup - ebook
Eine kleine trup - ebook
Amadeusz Wagner, drugi flecista Filharmonii Wrocławskiej, zmierza na przymusowy urlop do Gawrych Rudy, do rodzicielki. Na Podlasiu – poza kartaczami, sernikiem, pierogami, racuchami, rosołem, kanapkami i pozostałymi smakołykami mamusi – czekają na niego tajemnice skrywane przez mieszkańców tego urokliwego regionu. Jest złodziej, jest trup znienawidzonej przez wszystkich nauczycielki – Francy, są duchowni i są kumple ze szkoły. Wagner z „Eine kleine Nachtmusik” i burczącym brzuchem w tle, karcony na każdym kroku przez mamusię, próbuje rozwikłać pewną dość skomplikowaną zagadkę, ale właściwie nikt nie chce mu w tym pomóc. Każdy wydaje się w pewien sposób uwikłany w tę sprawę.
Co takiego wiedziała Franca, że zginęła?
Oto porywający kryminał kulinarny z kartaczami, kiszką ziemniaczaną i sękaczem w tle!
Olga Warykowska urodziła się we Wrocławiu, gdzie ukończyła studia z zakresu polityki regionalnej Unii Europejskiej. Pracowała jako producent muzyczny i teatralny dla Narodowego Forum Muzyki, Teatru Polskiego we Wrocławiu oraz Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Zrealizowała ponad 90 produkcji kulturalnych w Polsce i za granicą. Dwa spektakle teatralne jej autorstwa zostały wystawione na deskach Teatru Polskiego oraz Teatru Derywacji. Pasjonuje się zarówno filmem okresu przed i międzywojennego, jak i brytyjską Regency Erą. W wolnym czasie uwielbia pisać krótkie formy sceniczne i piosenki, jeździć na rowerze oraz oglądać musicale na West Endzie.
„Eine kleine trup” jest drugą częścią przygód Amadeusza Wagnera.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-871-7 |
Rozmiar pliku: | 876 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amadeusz Wagner był okropnie znudzony. Jechał już osiem godzin pociągiem z Wrocławia do Suwałk i właśnie przed chwilą skończyły mu się wszystkie przekąski, które zapakował na drogę. Nie miał ochoty niczego czytać. Nie miał ochoty słuchać żadnej muzyki. Jego biedne serce jeszcze nie wyleczyło się po okropnej zdradzie miłosnej, która niczym cierń nadal raniła jego duszę. Brzuch mu burczał, domagając się jedzenia. Niestety wagon Wars nie był przygotowany na Amadeusza i na hordę głodnych wycieczek szkolnych, które napotkał. Wagner był głodny. Przeraźliwie głodny.
Ponieważ nie ma bezpośredniego dojazdu komunikacją państwową z Wrocławia do Suwałk, zmuszony był jechać najkrótszą trasą z jedną przesiadką w Warszawie. Pierwszy pociąg, jadący do stolicy, był czysty i miał w miarę kulturalnych pasażerów. Przez pierwsze sześć godzin Amadeusz dzielił przedział z małżeństwem, które większość drogi siedziało pochylone nad krzyżówkami, oraz z dwiema kobietami, których wzrok nie opuszczał ekranów komórek. Tak – pierwsze sześć godzin podróży z jedenastu, które go czekały, minęło mu stosunkowo spokojnie. Dzięki temu miał okazję popaść w melancholię nad utraconą miłością, nad pierwszą sprawą detektywistyczną, jaką rozwiązał, nad życiem, nad muzyką oraz nad wszystkim, co wymagało myślenia i przemyślenia. Wydawało mu się, że sześć godzin wystarczy, by dumać nad swoim smutnym życiem i nad tym, co oznacza przymusowy darmowy urlop względem jego dalszej pracy we Wrocławiu.
Swoją pierwszą pracę – jako drugi flecista w orkiestrze Filharmonii Wrocławskiej – otrzymał kompletnym przypadkiem. Pojechał do Wrocławia na Festiwal Babek i Babeczek (czyli wyrobów wyłącznie mącznych, polanych lukrem oraz posypanych owocami z bitą śmietaną) i wracając z warsztatu robienia lukru z lukru, zobaczył ogłoszenie o przesłuchaniach do orkiestry. Będąc w cudownym humorze po zjedzeniu około czterdziestu babeczek, postanowił pójść z głupia frant na przesłuchanie.
Do tej pory nie wiedział, co mu strzeliło do głowy. Może czuwała nad nim jakaś wyższa siła, która nakazała mu zagrać melodię zasłyszaną w pizzerii, dzięki czemu kompletnym przypadkiem dostał stanowisko drugiego flecisty i przez pół roku cieszył się, a tak naprawdę męczył grą z ludźmi, którzy kazali nazywać siebie artystami, podczas gdy byli chodzącą listą grzechów i zboczeń. Wściubił nos tam, gdzie nie powinien, uniewinnił koleżankę, więc za karę został zawieszony w prawach pracownika i wysłany na bezterminowy urlop. Skorzystał więc z okazji i postanowił wrócić do domu, do mamusi – by zastanowić się nad swoim życiem i nad tym, jakie kroki ma dalej poczynić. Zwykle to żołądek dyktował, co Wagner ma robić i gdzie iść, ale przez ostatnie kilka dni, kiedy flecista zajmował się rozwiązywaniem zagadki, zaczął rządzić jego mózg i Amadeusz czuł się przez to fantastycznie. Teraz, kiedy zagadka została już rozwiązana… nudził się. Zajadał więc smutki przypadkowymi paluszkami z sezamem i makiem oraz kamyczkami – słodyczami jego dzieciństwa.
Ponieważ dobra passa nie może trwać wiecznie, drugi pociąg, który miał go zawieźć do Suwałk, był kompletnie przepełniony dziećmi jadącymi na wycieczki oraz prostymi ludźmi ze wsi, którzy nie do końca rozumieli, co to znaczy kulturalnie dzielić pociąg ze swoimi rodakami. Jego przedziałem zawładnęła czteroosobowa rodzina spod Sokółki (o czym zdążyli go już radośnie poinformować na samym początku) z ich dwiema kurami, które pod Małkinią wypuścili z klatek, ponieważ, jak twierdzili, „kury potrzebowały ruchu”.
Myślał, że wypocznie w Warsie nad talerzem pierogów oraz zupą ogórkową, lecz niestety ku jego ubolewaniu wagon był wypełniony uczniami, którzy po pierwsze wykupili wszystkie słodycze, a po drugie całkowicie zajęli uwagę sprzedawcy, tak że Wagner nie mógł się dopchać i doprosić o jedzenie. Wrócił więc zrezygnowany do wagonu i na swoim miejscu pod oknem zobaczył dwie kury, które postanowiły właśnie tam urządzić swoje legowisko. Próbował je stamtąd przepłoszyć, ale głowa rodziny spod Sokółki kategorycznie zabronił mu podchodzenia do kur, żeby nie dostały traumy. A zestresowane kury to kury bez jajek. Tak przynajmniej mu wytłumaczono.
Siedział więc na smutnym miejscu przy korytarzu, bez widoku na świat i bez możliwości wsłuchania się we własne myśli. Znudzony, zrezygnowany i zmuszany chwilami do konwersacji z rodziną spod Sokółki, których nazwał po prostu Sokółkami, czuł, jakby zakończył się pewien etap w jego życiu. Musiał zająć czymś umysł, postanowił więc wydedukować jak najwięcej o współtowarzyszach podróży.
Pan Sokółka miał na oko czterdzieści pięć lat i był wielkim fanem jedzenia i piwa. Widać to było po jego dużym, wystającym brzuchu oraz po plamach na białym podkoszulku. Przeczucie i doświadczenie podpowiadały Amadeuszowi, że były to plamy po kiełbasie, keczupie i majonezie. Do tego twarz zdobiły mu duże brązowe wąsy, podobne do wąsów Lecha Wałęsy, na których miał pełno okruszków jedzenia, a te od czasu do czasu zlizywał językiem.
Pani Sokółka była mniej więcej rozmiarów Amadeusza i tak jak on nie mieściła się na jednym siedzeniu, przez co Amadeusz siedział wciśnięty w kąt, starając się nie dotykać ciała Pani Sokółki. Nie chciał się narazić na gniew Pana Sokółki, który mógł różnie zareagować na przypadkowe zetknięcie się ich ciał na siedzeniach. Była to kobieta, dla której jedzenie było najważniejsze i nic nie sprawiało jej większej radości niż pełne brzuchy jej rodziny.
Mała Sokółka i Mały Sokółka osiągnęli już wymiary swoich rodziców i właśnie wcinali pęta kiełbasy na deser, tuż po zjedzeniu dwóch porcji kurczaka, które Pani Sokółka zapakowała w sreberko. Amadeusz sam chętnie zjadłby kurczaka, ale odczuwałby pewien psychiczny dyskomfort, wgryzając się w mięso, bo miał koło siebie na siedzeniu dwie kury, które wpatrywały się w niego jednocześnie z ciekawością i z naganą. A przynajmniej tak mu się wydawało. Być może Małe Sokółki wcinały właśnie siostry lub ciotki dwóch zwierzaków, ale nic sobie z tego nie robiły.
Pani Sokółka próbowała wcisnąć Amadeuszowi kanapkę ze smalcem i ogórkami kiszonymi, ale nie dawał się przekonać pomimo desperacji, jaką okazywał jego żołądek. Wiedział, że jak już przyjedzie do domu, to mamusia da mu jeść. Musiał tylko być cierpliwy i nie myśleć o jedzeniu. Nie myśleć.
Jednakże trudno jest nie myśleć o jedzeniu, kiedy w wagonie pachnie prawdziwym polskim jadłem: ogórkami kiszonymi, kiełbasą, pieczonym kurczakiem oraz rozmarynem, w którym widocznie Pani Sokółka zamarynowała mięso. Próbował myśleć o przysmakach, które ma dla niego mamusia, ale to nie pomagało. Potem próbował zająć czymś swoją głowę, ale nie miał żadnych tajemnic do rozwiązania oprócz tej dotyczącej zawartości torby Pani Sokółki.
– Niech pan taki nie będzie, bierz pan. Żona dobrze gotuje, a ja aż pod oknem słyszę, jak panu kiszki marsza grają.
Amadeusz się zaczerwienił. Myślał, że panuje nad swoim żołądkiem. Pan Sokółka zlizał z wąsów resztki majonezu i beknął zadowolony.
– Tak, bierz pan. – Pani Sokółka wcisnęła mu do ręki kanapkę ze smalcem i z ogórkami kiszonymi. Poczuł, jak cieknie mu ślinka i jak świat zaczyna wirować. Jeden kęs i będzie po wszystkim. Jeden kęs i znajdzie się w raju. Jeden kęs i będzie szczęśliwy. Jeden kęs… Ogórki ewidentnie były kiszone na czosnku i na papryczce chili – tak jak robiła to jego mamusia. Papryczka była ledwo wyczuwalna w smaku, ale nadawała ogórkom wspaniałego aromatu, a przy okazji leczyła przeziębienia i infekcje. Za każdym razem, gdy był chory, mamusia dawała mu zupy ogórkowej z chili oraz same pokrojone ogórki do chrupania. Przechodziło mu wtedy wszystko – ból głowy, ból gardła, kaszel, chrypka… Ogórki w chili były lekiem na wszystko. Zatęsknił za mamusią i poczuł, jak zaczynają mu łzawić oczy.
– Chyba dodałam za dużo chili. Przepraszam pana, pierwszy raz robię ogórki z nowego przepisu. – Pani Sokółka wpatrywała się uważnie w Amadeusza. Oprócz jej wzroku czuł na sobie spojrzenia całej rodziny oraz dwóch kur.
– Nie… po prostu moja mamusia robi takie same ogórki. Na chili. – Ugryzł kęs i prawie westchnął z rozkoszy. Kanapka była idealna. Gruby kawał chleba, na pewno nie kupny, tylko ręcznie wyrabiany; porządnie doprawiony, tłusty smalec oraz te ogórki…
– A… tęskno się zrobiło. – Pan Sokółka podkręcił zadowolony wąsa. – Widzisz, żono? Nie ma lepszego komplementu dla kucharki.
– Wiem, wiem. – Pani Sokółka napuszyła się jak paw. – Znalazłam ten przepis na stronie z lokalnym jedzeniem. Miał aż pięć gwiazdek! To jak miałam nie wypróbować? – Wyciągnęła z torby takie same kanapki i podała je mężowi, a następnie dzieciom. – Za tydzień uda mi się spotkać oko w oko z jego twórcą. Nie mogę się doczekać!
– Ja też! Słyszał pan o festiwalu Kartacze i Sękacze? – Pan Sokółka pożarł kanapkę dwoma ruchami szczęki.
– Tak – potwierdził Amadeusz, biorąc drugi kęs. Miał wrażenie, jakby się rozpływał. Świeży, chrupiący chleb, który pachniał jeszcze piekarnią… Chwila… – Festiwal Kartacze i Sękacze?
– To słyszał pan czy nie słyszał? – Pan Sokółka już zdążył zjeść połowę drugiej kanapki, którą troskliwie wręczyła mu żona.
– Słyszałem… – Mamusia mówiła mu coś przez telefon. – Pierwsza edycja festiwalu kulturalnego w Suwałkach, prawda?
– Tak! Całe Podlasie jest podekscytowane. – Pani Sokółka zaczęła szczebiotać i wyciągnęła z torby kiełbasę. Następnie wyjęła majonez, odkręciła wieczko i zanurzyła pęto w słoiku. Amadeusz myślał, że zaraz zemdleje z zachwytu. – Będziemy gotować, jeść, pić i jeszcze raz jeść! Wszystkie potrawy regionalne we wszystkich wariantach… i to już za tydzień!
– Przyjedziemy tam całą rodziną – oznajmił Pan Sokółka.
– Tak! Weźmiemy ciotkę i wuja, babciów, dziadków i kuzynków. – Pani Sokółka odgryzła kęs kiełbasy i oblizała palce. Wagner automatycznie wyleczył się ze złamanego serca, patrząc jak zahipnotyzowany na jej ręce. Sam w międzyczasie odgryzł kolejny kawałek kanapki i z trudem powstrzymał się od głośnego oznajmienia wszem wobec zachwytu nad tym tworem człowieczym.
– Będzie pan tam? – Pierścionek Pani Sokółki ubrudził się majonezem, więc zdjęła go z palca, oblizała, po czym położyła na stoliku obok okna, tuż przy słodko chrapiących kurach.
– Będę – powiedział. – Mieszkam niedaleko, a jestem pewien, że mamusia będzie chciała koniecznie tam pojechać – dodał zahipnotyzowany. W tym momencie był w stanie powiedzieć wszystko, przyrzec wszystko, byle tylko zatrzymać przed oczami widok Pani Sokółki jedzącej kiełbasę.
– To się spotkamy! Kiszki najlepiej je się w gromadzie. Rozumie pan? Bo wtedy nie grają marsza. – Pan Sokółka roześmiał się ze swojego żartu. Po chwili zarechotały jego dzieci. Pani Sokółka była zbyt zajęta penetrowaniem zawartości słoika, żeby zauważyć cokolwiek, co się działo dookoła. Amadeusz ją rozumiał. Oj, rozumiał ją bardzo dobrze. – Daj mi pan swój numer telefonu, to się zdzwonimy.
– Dobrze. – Wymienił się kontaktem i zrobił trzeci kęs tej fenomenalnej, wspaniałej, wielkiej, cudownej kanapki, o której będzie śnił i nocami, i dniami. I która nie nasyci go tak, jak powinna, ponieważ zrobi mu ochotę na kolejną. I potem jeszcze kolejną.
Reszta podróży minęła mu całkiem przyjemnie. Pani Sokółka, zadowolona, że odnalazła kolejnego amatora jedzenia, dosłownie zasypała go potrawami oraz kanapkami, które ze sobą zabrała. Jak się okazało, Państwo spod Sokółki wracali z Warszawy, gdzie pojechali na zakupy, a przy okazji odwiedzili kuzynkę Pani Sokółki.
– Ona jest nie całkiem zdrowa na umyśle – przyznała się Amadeuszowi. – Nic tylko widzi same problemy, nigdy się nie uśmiecha, podskakuje na każdy dziwny dźwięk… Chciałbyś ją poznać? – Pół godziny wcześniej wszyscy przeszli na ty, kiedy to Pan Sokółka wyciągnął nalewkę domowej roboty i podzielił się nią z flecistą.
– Nie… ja… – Wagner przypomniał sobie, że ma złamane serce i że musi się na razie skupić na sobie, odnaleźć siebie w całym tym zgiełku. Nie miał czasu na kolejne złamane serce, bo ile razy można łamać coś, co już kiedyś zostało nadkruszone?
– Dlaczego nie? Myślę, że będziecie idealnie do siebie pasować. Ona jest chuda, wręcz anorektyczka, ale to wszystko przez te nerwy. Jest artystką – powiedziała Pani Sokółka z dumą i podała Amadeuszowi kabanosa.
– Tak? Co robi? – Kabanos był suchy i świeży, ewidentnie wędzony wraz z rybami, bo Wagner czuł delikatny zapach morza. Tak jak lubił.
– Gra na jakimś instrumencie. A może na kilku. Ja tam nigdy nie wiem. W każdym razie gra. – Amadeuszowi zapaliła się czerwona lampka. Żadnych muzyków! Żadnych kobiet artystek! Postanowił poszukać jakiejś normalnej kobiety, która uwielbia jedzenie i która będzie mu dbała o dom. Żadnego fiku-miku i artystycznej duszy. Artystki łamią serca.
– Nie, dziękuję.
– Oj, chłopcze, co ty będziesz wybrzydzał. Przywieziemy ją na festiwal, to się poznacie i będzie cacy. – Pan Sokółka właśnie kończył pić naleweczkę, co wprawiło go w fenomenalny nastrój.
– Dokładnie, będzie cacy. – Mały Sokółka wreszcie zabrał głos. Był w trakcie mutacji, bo piszczał, jakby ktoś go dusił. Amadeusz prawie się zakrztusił, wyobrażając sobie Małego Sokółkę czytającego na przykład Pana Tadeusza.
– Ale kiedy ja…
– Ale niech nie marudzi, bo starsi wiedzą lepiej, co nie? – Pan Sokółka beknął donośnie, rozśmieszając swoje dzieci. – Mnie i moją różową spiknęli rodzice. Od tego przecież są, nie? Znają lepiej swoje dzieci.
– Tak, tak! Dla mnie to wszystko jest naturalne. – Pani Sokółka pokiwała głową, przekonana o świętości swoich rodziców.
– Ty z Podlasia, więc trza ci kogoś z Podlasia – zadecydował Pan Sokółka, nie pozwalając Amadeuszowi z nim polemizować.
– Ale…
– Żadne ale! Poznasz kuzynkę różowej, a jak nie pyknie, to się znajdzie inną kuzynkę. Władzia chyba jeszcze nie ma chłopa, nie? – zagadnął żonę.
– Władzia? Ona już po drugim ślubie. Ty mnie w ogóle nie słuchasz, jak do ciebie mówię – pożaliła się kobieta. – Dopiero jak wyciągam kiełbasę, to się ożywiasz.
– Kiełbaska dobra jest… – Mrugnął do Amadeusza, czym kompletnie go rozbroił, więc ten w końcu się poddał i powiedział, że chętnie pozna ich kuzynkę z Warszawy. – I piknie. Podlasie musi się trzymać razem, nie dla nas te pannice z zachodu.
– Tylko musimy uważać na przeklęte autobusy – rzucił ni stąd, ni zowąd Mały Sokółka.
– Jakie przeklęte autobusy? – zaciekawił się Amadeusz.
– Takie tam internetowe baju-baju – machnął ręką Pan Sokółka. – Te, młody, nie przeszkadzaj, jak starsi rozmawiają – pouczył syna. – Więc wracając do kuzynek…
– Gdy w autobusie zobaczysz dziecko i karton, to wydarzy się katastrofa – oznajmił Mały Sokółka.
– Za dużo siedzisz przed tym ekranem, dziecko – westchnęła Pani Sokółka. – To wszystko przez te komputery i komórki. Poprzewracało im się w tych głowach. Masz… – Wyciągnęła ze swojej przepastnej torby kabanosa i siłą wepchnęła go synowi do ust. – Jedz i nie gadaj.
– Tylko mówię, co piszą. – Mały wzruszył ramionami, przeżuwając kawałek mięsa.
– A gdzie piszą? – Brzuch zaburczał Amadeuszowi zaciekawiony.
– Na forach. Ktoś zobaczył dziecko z kartonem w autobusie i złamał nogę. Na innego spadł bagaż. Jeszcze ktoś inny pisał, że…
– Bzdury! – przerwała Pani Sokółka i wepchnęła Młodemu do ust drugiego kabanosa, skutecznie go uciszając.
Reszta podróży minęła bardzo szybko. A kiedy Państwo Sokółkowie i ich dwie kury wysiedli na stacji Sokółka i zostawili Amadeusza w przedziale samego, samego w towarzystwie zapachu jedzenia i potu… nagle zrobiło się cicho. Bardzo cicho, zbyt cicho jak na jego gust. Pozostałą godzinę przesiedział, myśląc o kobietach oraz o jedzeniu, które przygotowała dla niego mamusia. Nie był już tak bardzo głodny, ale żołądek mu podpowiadał, że z radością jeszcze coś wciśnie.
Kiedy usłyszał komunikat, że zbliżają się do Suwałk, poczuł zapach lasu i zobaczył ten unikalny kolor nieba – wiedział już, że jest w domu. Wiedziało to nie tylko jego serce, ale też dusza. Dusza, która wracała tam, gdzie są jej korzenie. Gdzie są jej przodkowie. Gdzie jest jej… rodzina.
Na peronie w Suwałkach czekała na niego mamusia. Prawie się rozpłakał, gdy zobaczył ją za szybą pociągu. Miała na sobie białą sukienkę w niebieskie kwiaty oraz żółty kapelusz, który ewidentnie odejmował jej lat. Wyglądała jak nastolatka. Nikt, kto zobaczyłby ją z daleka, nie powiedziałby, że ma już dorosłego syna. Patrząc natomiast z bliska, nie można było nie zauważyć między nimi podobieństwa. Zarówno matka, jak i syn mieli taką samą figurę, podobne nosy, ten sam podbródek, te same kości policzkowe, oczy i usta. Do tego mamusia nosiła jeszcze okulary, co jego też czekało w przyszłości. Podobno po tatusiu odziedziczył kręcone brązowe włosy, ale w to nie wierzył, gdyż mamusia także miała kręcone brązowe włosy, których zresztą nie farbowała. Tak przynajmniej mu mówiła. Pomimo że miała… właśnie, ile mamusia miała lat? Bał się jej o to spytać. Pierwszą lekcją życiową, jaką od niej otrzymał, było to, że kobietom nie zadaje się niewygodnych pytań. Więc nie zadawał. Lepiej było żyć w nieświadomości niż ze świadomością, że się kogoś uraziło.
– Duszku, moje ty ukochane dzieciątko, mój chłopczyk cudowny! – Kiedy tylko wysiadł z walizką na peron, mamusia natychmiast podbiegła do niego na swoich krótkich nóżkach i przytuliła go z miłością. Miał wrażenie, że złamie mu zaraz kości, tak mocno go objęła, ale jednocześnie był to przyjemny ból. Ból, za którym tęsknił. – Nareszcie jesteś. – Amadeusz uśmiechnął się radośnie, po czym dostał klapsa w pupę. – A to za to, że nie odwiedzasz mamusi częściej! – Uroniła łzę i westchnęła radośnie. Mamusia nadal mówiła ze śpiewnym suwalskim akcentem, który u niego, odkąd zamieszkał we Wrocławiu, zanikł. Miał nadzieję, że mamusia mu tego nie wypomni.
– Mamusiu… to jest jedenaście godzin jazdy… – Wagner próbował się wyswobodzić z żelaznych objęć rodzicielki, ale była to z góry przegrana walka. Nikt nigdy nie był w stanie wygrać z mamusią, ponieważ miała bardzo silne ręce. Amadeusz od zawsze domyślał się, że to przez lata wyrabiania pierogów oraz kartaczy.
– Każdy argument jest dobry, byleby tylko nie odwiedzać mamusi! Nosiłam cię, karmiłam, a ty nawet nie raczysz przyjechać!
Dostał kolejnego klapsa w pupę, a zaraz potem całusa w policzek.
– Przecież przyjechałem.
Ludzie zaczęli na nich patrzeć. Musieli wyglądać komicznie – dwa serdelkowate ludziki, jeden w spodniach i jeden w sukience, obejmujący się niczym ludzie, którzy nie widzieli się przez wieki. W tym jeden ludzik bijący drugiego po pupie.
– Właśnie widzę, Duszku. – Mamusia wycałowała go w oba policzki i radośnie się zaśmiała. – Zobaczysz, ile mamusia dla ciebie przygotowała: gołąbki, pierożki, rosołek i kotleciki… – Poczuł, jak ciało mamusi drętwieje. – Duszku… ty tak strasznie schudłeś!
– Nie, mamusiu, wcale nie schudłem.
– Schudłeś, schudłeś. I nie kłóć się ze mną. – Krytycznie objęła wzrokiem jego sylwetkę. – Ale tydzień u mamusi i będzie lepiej. Zaraz nabierzesz trochę ciałka… Duszku, wszędzie czuję kości. – Zaczęła go macać.
– To z nerwów, mamusiu. – Próbował się jej wyrwać, ale nieskutecznie.
– I jeszcze to paskudne morderstwo… Nic dziwnego, Duszku, że jesteś sama skóra i kości. – W to akurat wątpił. Spodnie się na nim opinały. Jakiś przechodzień parsknął śmiechem, czego na całe szczęście nie dosłyszała mamusia. Umiała być bardzo nieprzyjemna względem każdego, kto śmiał się z jej syna. – Ja już się tobą zajmę. Chodź, dziecino. – Wzięła go pod ramię i zaprowadziła do samochodu.
Mamusia od dobrych dwudziestu lat jeździła tym samym białym polonezem o rejestracji BS BOGKH. Jej zamysłem było przekazanie wszystkim kierowcom, że „Bóg cię kocha”, ale niestety nie dało rady zmieścić wszystkich liter na tablicy, więc mamusia musiała być kreatywna. Niestety nie każdy był w stanie odczytać pierwotny zamysł, przez co Amadeusz był w szkole pośmiewiskiem kolegów, którzy wymyślali dla niego różne dziwne przezwiska: „Był on golonką Kocha” (podziwiał swoich rówieśników za to, że wiedzieli, kim jest Koch), „Boga Kochanek” i „Bobas gruby kocha HIV”.
Amadeusz nie znosił jeździć z mamusią. Może dlatego, że mamusia nie potrafiła jeździć. Zdała prawo jazdy kiedyś, zupełnym przypadkiem, i kompletnie nie przejmowała się znakami drogowymi. Uważała, że Bóg ją chroni i że Bóg zawsze jej daje pierwszeństwo na drogach, więc jeździła tak, jak jej było wygodnie. Znak stopu? To tylko sugestia. Zakaz skrętu w lewo? Tylko Bóg i Biblia tworzą zakazy, a nie byle jaki człowiek, więc siłą rzeczy należy stosować prawo wyższe niż to na ziemi. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Jeśli Bóg chciałby, żeby ludzie jeździli pięćdziesiąt na godzinę, to nie stworzyłby samochodów z prędkościomierzem sięgającym stu dwudziestu kilometrów na godzinę. A poza tym w Biblii nie napisano, że w terenie zabudowanym można jechać maksymalnie pięćdziesiąt, więc można było jechać i sto dwadzieścia. I tak też jeździła mamusia. Klaksonu używała prawie non stop i nigdy się nie podporządkowywała kodeksowi drogowemu. O dziwo nigdy też nie miała wypadku; Amadeusz nie wiedział, w jakim stopniu kobieta zawdzięcza to szczęściu, a w jakim tolerancji i ostrożności kierowców innych pojazdów.
Mamusia wyminęła na zakręcie opla i z piskiem opon przyśpieszyła do stu na godzinę. Wagner zaczął się modlić i zrobił się biały ze strachu. Przejechali przez dwie ciągłe linie i w tym momencie auto zaczęło jechać środkiem jezdni. Było już ciemno, a droga nie była oświetlona.
– Mamusiu, proszę, zwolnij. I trzymaj się prawej strony – poprosił ją drżącym głosem.
– Duszku, mamusia czuwa. Drogi robią za wąskie, to muszę jechać środkiem. – Auto zadrżało, kiedy przejechali przez przejazd kolejowy bez zatrzymywania się. – Chyba okulary mi się popsuły, bo coś kiepsko widzę… – Przetarła sobie oczy, a Amadeusz niemal dostał zawału, gdy na zakręcie prawie wpadli na drzewo. – No, trochę lepiej. Tłuszcz z pierogów musiał się dostać na szkła. Tak się czasami dzieje. – Zachichotała jak nastolatka i przyśpieszyła, mijając radiowóz. A przynajmniej Amadeuszowi się zdawało, że to radiowóz, bo jechał bez świateł, a było już ciemno.
– To była policja – powiedział Wagner przestraszony, widząc, jak w oddali zapalają się niebieskie światła. Teraz na pewno ich zatrzymają.
– Jaka tam policja! Mięczaki, nie policja. – Nacisnęła pedał gazu i ostro skręciła w prawo na skrzyżowaniu, gdzie nie miała pierwszeństwa. – Nie dogonią nas. Nigdy nie doganiają – powiedziała zadowolona i przecięła zakręt, skręcając w lewo i potem znowu w lewo, i w prawo, wjeżdżając z oszałamiającą prędkością prosto do otwartego garażu.
Amadeusz otworzył drzwiczki samochodu i wysiadł na miękkich nogach. Usłyszał w dali syrenę policyjną, która pomknęła dalej prostą drogą.
– Mówiłam, że to człapaki – prychnęła mamusia i zamknęła wrota. W mieście to byłoby nie do pomyślenia, żeby zostawić garaż i dom otwarte. Tu, w Gawrych Rudzie, niewielkiej wsi liczącej zaledwie trzystu mieszkańców, wszyscy się znali i nawzajem obserwowali, więc nie bali się kradzieży. Bo nie było też co tu kraść.
Tak było od zawsze. Gawrych Ruda leżała w miejscu idealnym na wypoczynek: między jeziorami oraz tuż przy lasach, które wręcz pękały od nadmiaru grzybów i jagód. Niewiele osób jednak decydowało się tu osiedlić poza mieszkańcami Podlasia. Ludzie przyjeżdżali na wakacje, na wypoczynek, po czym odjeżdżali, zostawiając tubylców oraz jeziora, które nie były tak atrakcyjne jesienią i zimą. Był czerwiec, zbliżało się Boże Ciało, więc nie mógł wybrać bardziej idealnego momentu na przyjazd. Słońce, las, jezioro i mamusia… czego chcieć więcej?
Jego rodzinny dom znajdował się sto metrów od lasu i nie był tak do końca pełnym domem. Był domem podzielonym na cztery części – każda rodzina dostała po idealnym kwadracie. Mamusia miała ogromny ogródek, w którym znajdowały się szklarnia ze świeżymi pomidorami, cukinie, ogórki, fasola, zioła oraz minisad z gruszą, śliwą, jabłonią i czereśnią. W rogu, tuż przy garażu, stał drewniany baraczek, w którym mieszkały ich kury.
Amadeusz już zapomniał, jak to jest żyć na wsi. Było tu cicho i spokojnie, znał wszystkich, którzy tu mieszkali. W mieście było odwrotnie – nikt nikogo nie znał i nie chciał znać, zawsze było głośno, zawsze ktoś gdzieś się śpieszył, ktoś był niemiły, a jak byś upadł, to nikt by się nie zatrzymał, by ci pomóc. Jeden podejrzewał drugiego o wszystko, a drugi podejrzewał trzeciego o nic. Obojętność oraz dystans. To były dwa rzeczowniki, którymi Wagner opisałby Wrocław i jego mieszkańców. Ale nie tylko Wrocław, ale też inne wielkie miasta. To przykre, że im więcej było ludzi, tym mniej chcieli mieć ze sobą wspólnego.
– Nic nie ruszałam od twojego wyjazdu. Bo ja wiedziałam, że wrócisz, Duszku. Przełknęłam te twoje wszystkie fanaberie z wyprowadzką za granicę…
– Na drugi koniec Polski, mamusiu. Nie za granicę.
– Nie kłóć się, dziecko, bo ja wiem lepiej. Czytałam w gazecie, że Wrocław był kiedyś niemiecki, więc nie jest polski. – Ramieniem zamknęła drzwi do garażu. – To teraz możesz się zacząć rozglądać tutaj za pracą.
– Mamusiu, ja nie zostałem zwolniony – postanowił jej wyjaśnić – po prostu jestem na urlopie.
Wagner poprawił plecak, z którym przyjechał, i wszedł do domu. Nic się nie zmieniło. Jego pokój na werandzie, na lewo od wejścia, nadal był taki jak kiedyś. Wersalka przykryta zielonym kocem, regały z licznymi książkami, które jego mamusia kupowała mu w Suwałkach, biurko, przy którym spędzał noce na nauce, oraz jeden plakat z Gwiezdnych Wojen, który powiesił na ścianie. Dostał go za darmo w bibliotece, zanim jeszcze ludzie dowiedzieli się, co to są te Gwiezdne Wojny. Często zasypiał, patrząc na Hana Solo i wyobrażając sobie, co by zrobił, gdyby miał Sokoła Millennium i gdyby mógł podróżować po całej galaktyce. Tyle planet! Tyle potraw i tyle smaków! W swoich marzeniach zawsze był podróżnikiem intergalaktycznym, który zwiedzał wszystkie restauracje świata i pisał o nich recenzje. Bo po co walczyć, skoro można jeść?
– Duszku, nie gadaj głupot. Chodź, zjesz coś, bo pewnie zgłodniałeś.
Żołądek mu zaburczał, przypominając, że Amadeusz rzeczywiście jest głodny i że zdążył już strawić kanapki, którymi poczęstowano go w pociągu.
– Tak, bardzo zgłodniałem. – Rzucił plecak na wersalkę i poszedł korytarzem prosto do kuchni. Po drodze minął z prawej spiżarnię, do której uwielbiał zakradać się nocami, oraz po lewej miniłazienkę, wykonaną z pomocą wujka, kiedy to we wsi zainstalowano kanalizację.
Po przejściu zaledwie dwóch kroków znalazł się w swoim ukochanym pomieszczeniu. W kuchni. Była ona ucieleśnieniem jego marzeń: piec ze starą płytą kuchenną, nad którą grzał się w zimie i przy której czasami spali wraz z mamusią, kiedy temperatura spadała do minus dwudziestu stopni; lodówka sięgająca sufitu, zawsze pełna przysmaków i jedzenia – nawet wtedy, gdy było u nich krucho z pieniędzmi. W jego domu zawsze pachniało jedzeniem; nad blatem suszyła się wędlina z rumiankiem, a w rogu stał długo dojrzewający ser, który można było odkrawać nożem, kiedy tylko się zgłodniało. Wszystko to atakowało wchodzącego istną feerią smaków, symfonią piękna i rozpusty. Zapachem jego dzieciństwa.
Usiadł przy stoliku pod oknem, na którym leżał już świeżo wypieczony chleb – z chrupiącą skórką, posypany makiem i słonecznikiem, tak jak lubił. W tej chwili był przeszczęśliwy, jak już nie był od dawna, żyjąc poza domem. Mamusia nastawiła wodę na pierogi oraz podpaliła pod garem, w którym, jak podpowiadał mu nos, gotował się rosół.
Za garażem mieli kurnik z prawie trzydziestoma kurami i dzięki temu nie mogli narzekać na brak mięsa. Jedyne co, to zawsze musiał uważać podczas chodzenia, żeby nie nastąpić na trawie na jajko, które zniosła kura, bo akurat spodobało jej się to miejsce. Ich kury były znane w całej wsi ze swoich charakterów, jak to mawiali ludzie: artystycznych, oraz z jajek, które w smaku biły na głowę wszystkie dostępne w sklepie. Tak mamusia dorabiała sobie na boku – sprzedając jajka. Wszyscy wiedzieli o temperamencie kur, więc na ich jajka zawsze był popyt.
– Masz, Duszku, kiełbaski, tak na zakąskę. – Położyła przed Amadeuszem kiełbasę grubości jego ramienia i ukroiła mu ogromny kawałek, który ułożyła na talerzu wraz z pajdą chleba. Posmarował ją masłem i położył na niej mięso. Jego żołądek i nos były w siódmym niebie. Dla uczczenia tej wspaniałej chwili posypał jeszcze kanapkę grubymi kryształkami soli. – Mamusia już grzeje rosołek i pierożki.
Wagner był pewien, że za chwilę zaślini się z radości. Mógłby teraz spokojnie umrzeć bez żadnych wyrzutów oraz żalów. Żalów… Przypomniał sobie Martę. Mina mu trochę zrzedła.
– Co się stało, kochanie?
– Mamusiu… – westchnął i opowiedział jej całą historię. Na koniec dodał: – Myślę, że ją kochałem. Bo jeżeli nie, to dlaczego tak boli?
– Kogo? – zapytała mamusia, jakby w ogóle go nie słuchała.
– Martę – jęknął i odłożył kanapkę. – Opowiadałem ci o niej.
– O tej miastowej dziewusze? Zapomnij o niej. – Pomieszała drewnianą łyżką w garnku.
– Nie potrafię… A czy ty zapomniałaś kiedyś o tacie? – Amadeusz spojrzał na mamusię boleśnie.
– Duszku… ja… – Zrobiła dziwną minę, po czym podeszła do lodówki i wyciągnęła kaszankę. – Masz, zjedz na zimno. Najlepsza na złamane serce jest zimna kaszanka.
– Dziękuję, mamusiu. – Wziął sobie pęto do jednej ręki, a do drugiej kanapkę z kiełbasą. Był to stary sposób jego mamusi na pocieszenie: jedzenie w każdej z łapek. Jedzenie symultaniczne.
– A wiesz, kto tu dzisiaj był? – zapytała niewinnie, chowając resztki kaszanki do lodówki.
– Nie, kto? – zapytał Wagner między jednym kęsem a drugim.
– Gizelka. – Mamusia podeszła do płyty kuchennej i ponownie zamieszała w garnku. Po domu rozszedł się zapach rosołu. Pełen koperku oraz marchewki… Kubki smakowe Amadeusza fiknęły koziołka z radości, zanim Wagner zorientował się, co powiedziała jego rodzicielka.
– Mamusiu… – zaczął ostrzegawczo.
– Lepiłyśmy pierożki i tak sobie rozmawiałyśmy… o pracy… o serialach… i o tobie.
– Prosiłem cię przecież…
Jedzenie stanęło mu gulą w gardle. Gizela Kozłowska była ich sąsiadką i bardzo daleką kuzynką, z którą mamusia swatała go od dzieciństwa. Mamusia twierdziła, że daleką, ale kiedyś prześledził drzewo genealogiczne po jej stronie i zorientował się, że z Kozłowską dzielą ich tylko dwa pokolenia. Potem za każdym razem, gdy ją widział, robiło mu się niedobrze. Gizeli z kolei swatanie nie przeszkadzało. Pamiętał ją z czasów, jak była mała i jak goniła go naga po ogródku ze świeżo wyrwaną z ziemi pokrzywą. Potem, kiedy już dorośli, Gizela dołączyła do grupy popularnych dzieciaków i zajęła się prześladowaniem tych mniej popularnych – w tym i Amadeusza. Przezywali go, gonili oraz dręczyli przy każdej okazji. Gdy się skarżył mamusi, ta lekceważyła zachowania Gizeli, mówiąc, że tak dziewczyna okazuje mu swoją sympatię. On w to jakoś nie wierzył.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej