Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ekstra rok z życia introwertyczki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,20

Ekstra rok z życia introwertyczki - ebook

Humorystyczna opowieść o wewnętrznym przewrocie.

Co by się stało, gdyby nieśmiała introwertyczka żyła przez rok niczym najprawdziwsza towarzyska ekstrawertyczka? Co by było, gdyby świadomie i dobrowolnie stawiała się w niebezpiecznych sytuacjach społecznych, których normalnie unikałaby za wszelką cenę? Jessica Pan postanawia to sprawdzić.

Kiedy Jess znalazła się bez pracy i przyjaciół, nie mogła powstrzymać się od rozważań, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby była choć trochę bardziej… otwarta. Gdyby podążała za potrzebą nowych doświadczeń. Gdyby poznawała wciąż nowych ludzi. Gdyby bardziej od chęci powrotu do domu przywiązana była do stołka przy barze. Złożyła więc sobie przysięgę: przez rok postara się żyć tak, jak nigdy nie chciała. Improwizacje, samotne wakacje, rozmowy z nieznajomymi w metrze - to tylko kilka z punktów realizowanych podczas jej podróży w głąb siebie… której natychmiast pożałowała.

"Ekstra rok z życia introwertyczki" to prawdziwy meldunek z frontu. Czy życie ekstrawertyka jest rzeczywiście łatwiejsze? A może to koszmar, za jaki uważają je wszyscy introwertycy? Kto jak kto, ale Jess Pan na pewno się tego dowie.

Jessica Pan to introwertyczka, miłośniczka psów, koktajli kokosowych i (nie samotnych) podróży. Ta absolwentka Uniwersytetu Browna, mieszkanka Londynu i powieściopisarka przez rok rozmawiała z nieznajomymi, występowała w stand-upach, wojażowała solo, umawiała się na randki w ciemno i robiła mnóstwo innych, zupełnie sprzecznych z jej naturą rzeczy. W swojej najnowszej książce przeprowadza wywiady ze wspaniałymi ludźmi, którzy pomogli jej realizować ten zupełnie szalony plan.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8234-413-4
Rozmiar pliku: 411 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Na tym świecie współistnieją dwa gatunki ludzi. Jedni to ci, którzy oglądają festiwal Glastonbury w telewizji, jakby to był horror, zerkając nad brzegiem koca na tę błotnistą piekielną otchłań. Wzdychają z ulgą z czystej radości, że ich tam nie ma, bo tak im dobrze na sofie, a nie w otoczeniu tysięcy chwiejących się, pijanych, hałasujących ludzi z pełnymi pęcherzami i przetłuszczonymi włosami.

Są też tacy, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli jadą do Glastonbury.

Ja do nich nie należę.

Na studiach moi znajomi urządzili mi z okazji dwudziestych drugich urodzin przyjęcie niespodziankę w moim pokoju. Gdy wszyscy wyskoczyli z ciemności, wybuchnęłam płaczem. Myśleli, że to ze wzruszenia, ale ja byłam zdjęta zgrozą. Po raz pierwszy od miesięcy łzy nie miały związku z moją nieodwzajemnioną miłością do nauczyciela hiszpańskiego. Przyjaciele, krewni i koledzy siedzieli na moim łóżku – łóżku, w którym zwykle ukrywałam się przed tymiż przyjaciółmi, krewnymi i kolegami.

Nie miałam gdzie się schować. Moi goście spodziewali się zabawy. Kiedy sobie pójdą?

W końcu włączyłam lampy w pokoju i czekałam, aż ci wszyscy ludzie pojmą aluzję.

Jeśli jesteście tacy jak ja, to i wam znany jest lęk przed własnymi imprezami urodzinowymi. Obawiacie się przemawiania, ćwiczeń na współdziałanie w zespole i każdego bez wyjątku sylwestra. Mam tak, bo jestem introwertyczką. A dokładnie – nieśmiałą introwertyczką (o tym potem), a każdy nieśmiały introwertyk godny tego miana z całą pewnością zrobił kiedyś, co następuje: rzucił dzwoniącym telefonem przez pokój, symulował chorobę, wszedł na imprezę służbową i natychmiast się z niej wycofał, a także udawał, że nie mówi po angielsku, kiedy ktoś zagadnął go przy barze (to ostatnie to metoda dla zaawansowanych, za to najskuteczniejsza ze wszystkich). Pozostałe to umiejętności niezbędne do przetrwania. Mamy także talent do unikania kontaktu wzrokowego, by zniechęcić ludzi do przywitania się z nami – jest to sposób, który lubię nazywać „oczami martwego robota”.

Przypuszczam, że jakieś dziewięćdziesiąt procent moich znajomych nie wie, że jestem introwertyczką, bo z takim poświęceniem to ukrywam. Drinki po pracy? Przykro mi, mam mnóstwo zaległości. Lunch w pubie? Przepraszam, już coś zaplanowałam (jedzenie ramenu w jakże wspaniałej samotności). Współpracownicy sądzą, że w biurze jestem roztargniona, a poza nim mam kwitnące życie towarzyskie i fatalną pamięć do twarzy.

Teraz, gdy jestem starsza i mądrzejsza, rano w dniu swoich urodzin budzę delikatnie Sama, mojego męża, i szepczę mu do ucha: „Jeśli zorganizujesz dla mnie imprezę, zamorduję cię”. Zawsze posłusznie kiwa głową, na wpół śpiąc. Ale nie całkiem mnie rozumie, bo jest przedstawicielem zupełnie innego gatunku – cichym człowiekiem, który lubi hałaśliwe puby i festiwale muzyczne. Przywykł już jednak do tego, że większość naszych wieczorów kończy się tak, że syczę „Bierz mój płaszcz i spotykamy się przy windach!”, po czym puszczam się sprintem do tylnego wyjścia, by uciec przed zbliżającą się podchmieloną ekipą z wieczoru panieńskiego, właśnie wtaczającą się do baru.

Sam się dostosowuje, ale moja nerwica to dla niego teren nieznany. Nie rozumie na przykład, dlaczego wolę psy od ludzi. To przecież oczywiste. Psy nie wymagają, żeby z nimi rozmawiać o niczym, nie oceniają, nie nucą pod nosem w pobliżu mojego biurka, gdy usiłuję pracować. Nie pytają, kiedy zdecyduję się na dzieci. Nie kaszlą na mnie. Według Sama psy mają dzikie spojrzenie, rzucają się na ludzi z brudnymi łapami i mogą zaatakować w każdej chwili – a to dokładnie odpowiada temu, co ja myślę o ludziach.

Założyłam, że życie nieśmiałej introwertyczki będzie mnie zawsze prowadzić tą drogą, ale potem wydarzyło się coś niebywałego: znalazłam się w saunie z egzemplarzem „Men’s Health”, gotując się w czarnym dresie, płacząc i miotając przekleństwa na pracownicę tejże sauny.

Coś się musiało zmienić.

Niektórzy ludzie nie mają problemów z rozmawianiem z nieznajomymi, z nawiązywaniem znajomości i z zaprzyjaźnianiem się na imprezach. Mnie dobrze wychodzą inne rzeczy, na przykład czajenie się w mrocznych bramach, wtapianie się w kąt kanapy, wcześniejsze wychodzenie z imprez, udawanie, że śpię w transporcie publicznym.

Prawie jedna trzecia populacji (oczywiście zależnie od tego, na jakim badaniu się opieramy) uznaje się za introwertyków, tak więc to całkiem możliwe, że i ty odnajdujesz się w tym opisie. Gdybyśmy, powiedzmy, spotkali się na imprezie, od której nie zdołaliśmy się wymigać, moglibyśmy znaleźć wspólny język, ukrywając się w kuchni gdzieś w pobliżu deski serów.

Stoczono wiele zażartych dyskusji na temat tego, co określa introwertyka i ekstrawertyka. Ogólnie przyjęło się, że introwertycy czerpią energię z przebywania w samotności, a ekstrawertycy – z towarzystwa innych osób. Ale psychologowie często rozważają dwa inne powiązane parametry: nieśmiałość i towarzyskość. Do niedawna zakładałam, że wszyscy introwertycy są nieśmiali, ale wygląda na to, że niektórzy potrafią stać się w grupie nadzwyczaj pewni siebie i zdolni do wystąpień na forum. Kwalifikują się jako introwertycy, ponieważ nie znoszą stymulacji i dużych zbiorowisk ludzkich przez dłuższy czas1.

Ale ja jestem nieśmiała i skryta. Z obawą myślę o nawiązywaniu kontaktów z nieznajomymi, o byciu w centrum uwagi, potrzebuję czasu, by naładować baterie po przebywaniu wśród ludzi, i nienawidzę tłumów. Jestem, jak napisano w pewnym artykule, „niedostosowaną społecznie introwertyczką”. Skrytą introwertyczką albo skrytowertyczką – co może oznaczać także osobę wertującą książki w ukryciu. Nie wiem, czy skrytowertycy tacy się rodzą, czy się nimi stają, ale moje skłonności zaczęły się ujawniać w bardzo młodym wieku. Dorastałam w małym miasteczku w Teksasie, gdzie unikałam imprez urodzinowych, symulowałam chorobę, żeby nie występować z prezentacją przed całą klasą, i spędziłam wiele nocy na pisaniu opowieści o świecie równoległym, w którym spotykanie się z wieloma osobami i sporadyczne znajdowanie się w centrum uwagi nie było moim najgorszym koszmarem.

W dzieciństwie nie rozumiałam, dlaczego patrzę na życie zupełnie inaczej niż moja ekstrawertyczna rodzina. Ojciec jest Chińczykiem, matka amerykańską Żydówką i oboje uwielbiają dwie rzeczy: chińską kuchnię i rozmowy z nieznajomymi. Moi dwaj starsi bracia nieustannie zapraszają do domu tabuny przyjaciół i przesiadują z nimi całymi godzinami. Początkowo sądziłam, że po prostu lepiej ode mnie udają, że lubią to, czego ja nienawidziłam. Potem już nie byłam tego taka pewna: dlaczego tak przepadają za spotkaniami w licznym gronie, wielogodzinnymi nasiadówkami i organizowaniem wielkich imprez urodzinowych, podczas gdy ja tego nie znoszę? Sądziłam, że coś jest ze mną nie tak.

Mimo to, dorastając w małym miasteczku, marzyłam o życiu pełnym rozmachu i nowych doświadczeń. Nie potrafiłam go sobie wyobrazić w tamtym miejscu. Chciałam nowego startu. Nowego miejsca, w którym mogłabym wymyślić siebie na nowo, wolna od wszystkich, którzy mnie znali. Spróbowałam w Pekinie, potem w Australii i w końcu w Londynie, gdzie mieszkam obecnie.

Tymczasem podczas tych podróży jedno pozostawało niezmienne: bez względu na to, w jak dalekich krajach się znalazłam, pozostawałam sobą. Skrytowertyczką. Pierożki, krewetki z grilla, ciastka z kremem – skrytowertyk pożera je skrycie w kącie. Zakazane Miasto, opera w Sydney, Tower w Londynie – skrytowertyk sterczy w drzwiach. Myślałam, że może za granicą wyleczę się z introwersji, ale ona – jak egzema – kwitła we mnie we wszystkich strefach klimatycznych.

A potem nadeszła „cicha rewolucja”, rozpoczęta w 2012 roku przez bestseller Susan Cain. Przeczytałam w nim, że jedna na dwie lub trzy osoby jest introwertyczna. Że wszystko z nami w porządku. Że introwertycy potrafią się skoncentrować, lubią samotność, nie znoszą pustego gadania, preferują rozmowy sam na sam, unikają publicznych wystąpień. Nieśmiała, wrażliwa domatorka, powiadacie? A pewnie, że nią jestem!

Niesłychanie mi ulżyło, kiedy to przeczytałam, i postanowiłam zaakceptować tę stronę mojej osobowości. Taka jestem. Zamiast zmuszać się, by być kimś innym, postanowiłam docenić to, co mam. W końcu to przez tę moją skłonność zostałam pisarką, a poza tym wchodziłam w bliskie relacje, cóż, że z małą grupką znajomych. Potem jednak, w ciągu zaledwie roku, wszystko się popsuło. Straciłam pracę i rozpęd, a moi najbliżsi przyjaciele się wyprowadzili. Stanęłam w miejscu z karierą, byłam samotna, nie miałam pojęcia, dokąd zmierzam. Tak naprawdę korciło mnie, by jeszcze raz wykręcić stary numer: wskoczyć do samolotu i rozpocząć nowe życie, może tym razem jako Francesca de Lussy. Niestety bez cienia wątpliwości wiedziałam, że nie mam do tego wystarczająco silnego charakteru, pewności siebie ani kolekcji kapeluszy.

Miałam za to mnóstwo czasu, żeby siedzieć i dumać: czego naprawdę chcę od życia? Tak naprawdę to chciałam pracy, kilkorga nowych znajomych, z którymi coś by mnie łączyło – i więcej pewności siebie. Czy to tak wiele? Na pewno nie. Więc na czym polega umykająca mi tajemnica tych wszystkich ludzi, którzy mają pracę, przyjaciół i bogate, satysfakcjonujące życie? W końcu – ze skurczem strachu – zrozumiałam: otwierają się na nowe doświadczenia, ryzykują, nawiązują kontakty. Naprawdę żyją na tym świecie, zamiast się na niego gapić.

Kiedyś podsłuchałam, jak Willow, moja dawna koleżanka z pracy, rozmawiała o wycieczce do Nowego Jorku. Przystanęła w Prospect Park, żeby pogłaskać psa jakiejś pani, i ostatecznie spędziła z nią cały dzień. Poszły do klubu jazzowego, z którego wyszła o czwartej nad ranem, a potem dostała pracę marzeń dzięki jednemu z nowych znajomych. Swojego chłopaka poznała w kolejce do toalety na festiwalu. O tym, że ma hipoglikemię, dowiedziała się, rozmawiając na imprezie z lekarzem. Całe jej życie ukształtowały przypadkowe spotkania. Wszystko dlatego, że rozmawia z nowo poznanymi ludźmi, zamiast uciekać przed nimi galopem, mamrocząc „Nie mówię po angielsku!”.

Co by się stało, gdybym otworzyła szeroko drzwi mojego życia? Czy zmieniłoby się ono na lepsze?

Choć pogodziłam się z tym, kim byłam, to na tym etapie życia wcale nie byłam z tego zadowolona. Posłużyłam się moim statusem introwertyczki, aby uzasadnić, dlaczego odgradzam się od innych. Choć rozkoszowałam się swoim introwertycznym światem, to trochę zastanawiałam się, co mnie omija. Gdy się kogoś zdefiniuje, wówczas w nieunikniony sposób się go ogranicza. Albo ją. To, jak postrzegałam samą siebie, stało się samospełniającą się przepowiednią. Przemówienia? Nie przemawiam. Imprezy? Nie organizuję. Pogodziłam się z tym, kim byłam, ale też za bardzo się bałam, by przełamać lęki, wyjść i doświadczać tego, czego pragnęłam. Robiąc licencjat z psychologii, zaliczyłam kurs neurobiologii, częściowo dlatego, że interesowała mnie zależność między naturą a wychowaniem. Ale czy teraz, już jako osoba dorosła, mogłam się zmienić pod wpływem nowych doświadczeń? Znany cytat z Shakespeare’a głosi: „A najważniejsze, byś zawsze był wierny samemu sobie”2. Tak. Ale nie chciałam być do końca życia skrępowana swoimi lękami i kompleksami. Nie chciałam, by mnie ograniczały. Jesteśmy istotami ludzkimi. Mamy możliwość, aby się rozwijać i zmieniać. A gdy to sobie uświadomiłam, cichy głosik w mojej głowie powiedział: „Chrzanić to!”. Posługiwałam się etykietką introwertyczki, by ukryć się przed światem.

Aż do tamtego dnia trzymałam się kurczowo swojego statusu skrytowertyczki, co prawie uniemożliwiało mi osiąg­nięcie tego wszystkiego, za czym potajemnie tęskniłam – kariery, na której mi zależało, nowych wartościowych znajomości, przyjaźni pełnych śmiechu i doświadczeń, których nie zaplanowałam w każdym szczególe.

Byłam introwertyczką w impasie – ale nie znalazłam się w impasie dlatego, że byłam introwertyczką właśnie. Jest wielu szczęśliwych introwertyków, którzy żyją pełnią życia. Chciałam się wydostać z tego dołka – wierzyłam, że życie na szerszą skalę od tego, które prowadziłam, uczyni mnie szczęśliwszą.

Żeby tak się stało, coś jednak musiało się zmienić.

Pytanie: co się stanie, jeśli pewna nieśmiała introwertyczka będzie żyła przez rok jak towarzyska ekstrawertyczka? Co będzie, jeśli świadomie i z własnej woli postawi się w sytuacjach towarzyskich, których w normalnych warunkach unikałaby za wszelką cenę?

Czy świat zaoferuje jej doświadczenia zmieniające życie?

Czy może wspomniana introwertyczka skończy w lesie, żywiąc się korzonkami i mając do czynienia z wilkami, aż umrze z wycieńczenia, samotna, lecz w sumie zadowolona, że nigdy więcej nie musiała się angażować w rozmowy o bitcoinach?

I tutaj zaczyna się… no, na razie nic.

------------------------------------------------------------------------

1 Więcej na ten temat w Uwagach o introwersji, s. 343.

2 William Shakespeare, Hamlet, książę Danii, tłum. Stanisław Barańczak, W drodze, Poznań 1990.SAUNA ALBO

dno dna

Mojego męża, Anglika, poznałam w Pekinie, gdzie zakochaliśmy się w sobie w najbardziej przewidywalny dla dwojga nieśmiałych ludzi sposób: w pracy, flirtując na Messengerze, oddaleni od siebie o dwa biurka, bez nawiązywania kontaktu wzrokowego. Sam i ja pracowaliśmy w tej samej gazecie i był to pierwszy raz, gdy poczułam się swobodnie z kimś, kto mi się w dodatku podobał. Kiedy w końcu porozmawialiśmy ze sobą osobiście, razem wyprowadziliśmy się do Australii, a potem wzięliśmy ślub i przenieśliśmy się do malutkiego mieszkanka w Islington w północnym Londynie.

Przez niemal trzy lata przywykałam do Pekinu, miasta, w którym miejscowi zawsze szczerze mówią, co myślą o innych. Właściciel herbaciarni uważał, że jestem za gruba. Moja gospodyni twierdziła, że jestem za chuda. Sprzedawca owoców był zdania, że nie piję wystarczająco dużo gorącej wody. Właściwie to wszyscy byli tego zdania.

Miejscowi pytali też, ile zarabiam jako redaktorka (niewiele), dlaczego noszę liche klapki w wielkim brudnym mieście (byłam młoda i głupia), no i dlaczego wyglądam tak niezdrowo (widzieliście ostatnio wskaźniki zanieczyszczenia powietrza w Pekinie?). Ale przynajmniej zawsze wiedziałam, na czym stoję.

Po tym wszystkim założyłam, że zaaklimatyzowanie się w Anglii, raju bez bariery językowej, będzie bajecznie pros­te. Poza tym mieszkało tam paru dawnych znajomych, no i miałam przy sobie Sama. Po chaosie trzech lat w Pekinie byłam zachwycona Londynem: ile zieleni! Jakie zdyscyplinowane kolejki! Sedesy z deskami! Na widok całej gamy czekoladowych batonów i wafelków w dużym sklepie ogarniała mnie euforia. Miałam ochotę chodzić po mieście, rozkładając szeroko ramiona. Chciałam, żeby Londyn odwzajemnił moją miłość.

Ale Londyn mnie nie pokochał.

Londyn (no dobra, londyńczyk) ukradł mi portfel i wizę, a z nią prawo do pracy w UK. Jeśli Londyn próbował mnie ukarać, to robił to w prawdziwie pasywno-agresywny sposób, ponieważ brak wizy oznaczał także, że nie mogę opuścić kraju. Uwięził mnie i pozbawił możliwości pracy.

Tymczasem był to dopiero początek. Jakaś kobieta podziękowała mi w pociągu za to, że przesunęłam swoją walizkę, a ja byłam niemal pewna, że powiedziała „No, kurwa, świetnie”. Jakiś mężczyzna minął mnie w zatłoczonej windzie, a ton jego „Mogę…?” doprowadził mnie niemal do łez. Ludzie mnie pytali, czy chcę coś zrobić, a ja nie miałam bladego pojęcia, czy to rozkaz, pomocna sugestia czy sarkazm.

A znajomi? Nawet w najbardziej przyjaznym otoczeniu z trudem zawierałam znajomości, a co dopiero w Londynie. Jego mieszkańcy woleli własne towarzystwo, zwłaszcza publicznie. Początkowo wydawało mi się, że to cudowne. Nikt mnie nie zaczepiał, żeby porozmawiać. Dawali mi spokój. Kiedyś potknęłam się i upadłam na ulicy w biały dzień. Zaczęłam zapewniać „Nic mi nie jest, naprawdę…”, tylko że nikt się nie zatrzymał. Leżałam na chodniku i pomyślałam, że naprawdę mi zaimponowali. Byli większymi introwertykami ode mnie!

Bez wizy nie mogłam pracować, spędzałam więc całe dnie na podziwianiu najlepszego brytyjskiego wynalazku kulturalnego – telewizyjnych maratonów Zapraszam do stołu, dzięki którym dowiedziałam się, że na koniec większości brytyjskich przyjęć serwuje się gruszkę w winie i zbiorowe obgadywanie gospodyni przez gości siedzących na jej łóżku.

Po paru miesiącach odzyskałam wizę i zachowałam się jak osoba dorosła: zdobyłam pracę w agencji reklamowej polegającą na pisaniu postów na blogu marki obuwniczej. Moją specjalnością stały się porady, jak dostosować buty do pogody – tak, chodzi o umiejętność, którą większość ludzi opanowuje w wieku siedmiu lat.

Ani się obejrzałam, a minęło nam w Londynie parę lat. W tym czasie wszyscy moi znajomi wyjechali. Może pomyślicie, że przesadzam. Otóż nie. Rachel, moja najbliższa przyjaciółka ze studiów, przeprowadziła się do Paryża. Ellie, dob­ra znajoma z Chin, wróciła do Pekinu. Angielscy koledzy, z którymi się zbliżyłam, rozjechali się na wieś i przedmieścia. Londyn coraz bardziej pustoszał. Ulice stawały się co prawda znajome, ale za to nieodmiennie pełne obcych ludzi. Uciekłam w pracę, pisanie bloga, zebrania, buty.

Pewnego brzemiennego w skutki wieczoru byłam w pracy na ceremonii rozdania nagród. Szef ustanowił nagrodę dla osoby, która najdłużej zostawała po godzinach. Osoby, która spędziła najwięcej weekendów w biurze. Osoby, która „oddała pracy duszę”. Nazywano ją Nagrodą Nocnej Zmiany. Otworzono kopertę i odczytano moje nazwisko. Gdy szłam na prowizoryczną scenę, koledzy klepali mnie po plecach i gratulowali braku życia towarzyskiego. Zacisnęłam zęby i z wymuszonym uśmiechem przyjęłam nagrodę. Było na niej wygrawerowane moje imię i nazwisko. Gdy przynios­łam ją do domu, wydała mi się przedmiotem obciążonym klątwą, jak pierścień Froda, może mniej potężnym i lśniącym, za to niewątpliwie będącym symbolem mojej klęski.

Klęski, ponieważ nie interesowała mnie ani moja praca, ani to, co robię z życiem. Klęski, ponieważ nie byłam człowiekiem, którego mogłabym podziwiać – kimś, kto jest otwarty na nowe doświadczenia, ryzykuje i unika pójścia na łatwiznę.

Podobnie jak pierścienia Froda, nagrody nie można było zniszczyć, wyrzucając ją do kosza czy ognia. Wiem, bo widziałam zwiastuny filmu – założyłam, że moja nagroda po prostu znowu mnie znajdzie. Dlatego ustawiłam ją w najmniej szacownym miejscu w całym domu.

– Wal się – szepnęłam do niej, zamykając szafkę i zostawiając ją na pastwę losu obok wielorazowych toreb i butelki kreta. Następnego dnia w pracy dowiedziałam się, że w zeszłym roku Nocną Zmianę wygrał kolega imieniem Dave. Można o nim powiedzieć jedno: zawsze wyglądał żałośnie. Codziennie jadł taką samą kanapkę. Podczas imprezy bożonarodzeniowej, gdy oboje siedzieliśmy w kącie, po pijaku wyznał mi, że zrobiłby wszystko, żeby odejść, gdyby tylko wiedział jak.

Rozważyłam przypadek Dave’a. A potem uczyniłam coś głupiego, co zrobiło mi naprawdę dobrze. Odeszłam z pracy. Nie mając innej posady, nazywałam się freelancerką. W moim przypadku było to ładne określenie snucia się po domu w piżamie i wpadania w nadmierny entuzjazm na widok kotów w ogrodzie. Nadal pisałam blog o butach, ale teraz za mniejsze pieniądze i siedząc na naszej zapadniętej niebieskiej sofie. Patrząc, jak ludzie spieszą rano do pracy, uświadomiłam sobie, że żyję w mieście, które liczy dziewięć milionów mieszkańców, a codziennie rozmawiam tylko z dwiema osobami: Samem i baristą.

Barista nie był zbyt gadatliwy, a Sam miał swoje życie poza murami naszego domu: pracę, którą lubił, kolegów, którzy byli mu bliscy, klub biegaczy i przyjaciół, z którymi się spotykał, by oglądać mecze. Miał własny świat, a ja miałam tylko jego. Każdego ranka, gdy wychodził do pracy, chowałam się z głową pod kołdrę, nie potrafiąc stawić czoła kolejnemu szaremu dniu. Nikt na mnie nie czekał. Brat napisał do mnie SMS-a: Coś się nie odzywasz. Nie wiem, co u ciebie. Jesteś szczęśliwa?

To pytanie mną wstrząsnęło. Nie mogłam powiedzieć krewnym, mieszkającym tak daleko, że znalazłam się w głębokiej dziurze i nie wiem, jak się z niej wydostać. Nie mogłam się do tego przyznać nawet przed Samem. Ani przed samą sobą.

Pewnego zimnego, wietrznego dnia obudziłam się o jedenastej rano po całej nocy wyszukiwania w Internecie haseł „czarne dziury”, „czy mam ADHD” i „czy Mick Jagger i David Bowie się przyjaźnili”. Napisałam też maila do Rachel, która obecnie mieszkała po drugiej stronie kanału La Manche. Wyznawałam w nim, że prawdopodobnie mam ADHD, ponieważ przerzucam się z jednego zadania na drugie, a jednak nigdy niczego nie kończę. Jestem chaotyczna, zapominalska, mam kłopoty z koncentracją.

Rachel odpisała: No, nie wiem… To, co napisałaś, wygląda mi bardziej na depresję. Niezdolność do skupienia się to jeden z objawów depresji. Może powinnaś z kimś porozmawiać…

Jak to To, co napisałaś? Zerknęłam na poprzedni mail. Zakończyłam go słowami Nie czekam już na nic. Szybko wyłączyłam komputer.

W młodości uważamy, że będziemy żyć twórczo, intensywnie i ciekawie. Ale ja stopniowo wycofywałam się w kąt, a droga naprzód coraz bardziej wyglądała mi na długi, ciemny korytarz, w którym wszystkie drzwi są zamknięte. Oczywiście w czasach nieograniczonego dostępu do serwisów społecznościowych te drzwi były szklane; mogłam przez nie oglądać wszystkie współczesne gwiazdy, żyjące najbardziej fotogenicznym życiem wśród piętnastu do dwudziestu bliskich przyjaciół. Mówiąc w skrócie, zbudowałam wokół siebie fortecę, obstawiłam się wysokimi stertami książek i powiesiłam na murach obronnych tablicę I tak was nie potrzebuję!

Ale potrzebowałam. Rachel to zauważyła. Teraz ja też musiałam to dostrzec. Przyszedł czas, by wyrwać się z mojej coraz bardziej niekomfortowej strefy komfortu. Wiedziałam, że nie wpadłam w depresję, ponieważ byłam introwertyczką. Byłam introwertyczką, której przydarzyła się depresja. Nie podobał mi się ten ktoś, kim się stałam. Chciałam zacząć od nowa.

Dlatego zapisałam się na siłownię.

Może nie brzmi to jak rozwiązanie właściwego problemu, ale zanim pomyślicie, że to historia o tym, jak schudnięcie zmieniło moje życie, uleczyło mnie z depresji i uczyniło mnie milionerką, chyba powinnam was uprzedzić, że to nie to. Ta historia jest o moich pierwszych nieśmiałych krokach w otaczający mnie świat. O powolnym włączaniu się w społeczeństwo. O wychodzeniu z domu. O pierwszych zabiegach, żeby nie być już skrytowertyczką. Ale to także opowieść o czymś o wiele ważniejszym: o kombinowaniu. I o umiarkowanych ćwiczeniach mięśni brzucha.

Siłownia skusiła mnie obietnicą darmowego członkostwa, jeśli będę chodzić na zajęcia fitnessu trzy razy w tygodniu i wygram ich wewnętrzny konkurs dla tych, którzy chcą schudnąć. Rozejrzałam się po sali i stwierdziłam, że otaczają mnie same wysportowane kobiety. Wszystkie były uczesane w gładkie końskie ogony. Wszystkie wyglądały na zadowolone. Dałabym głowę, że prawdopodobnie spełniły marzenia swoich rodziców i zostały lekarkami/prawniczkami/bankierkami, a nie leniwymi kluchami z siedzeniem szczelnie wypełniającym fotel, na którym pisały blog o różnych sposobach zawiązywania sznurówek. Z pewnością nie były to kobiety, dla których mycie włosów stanowiło jedyną atrakcję tygodnia.

Gdybym wygrała konkurs, otrzymałabym za darmo członkostwo i natychmiast dołączyłabym do grupy osób, które najwyraźniej ogarnęły swoje życie. Może nawet zawarłabym ze dwie znajomości. Miałabym też lepszą kondycję i przypuszczalnie byłabym szczęśliwsza (endorfiny, przebieralnie itp.).

Byłam pewna, że wygram, ponieważ łatwo jest wygrywać w takich dyscyplinach, gdy nie ma się nic innego do roboty. I miałam rację. Z tygodnia na tydzień moich konkurentek ubywało. W ostatnim tygodniu grupa skurczyła się do dwóch ewentualnych wygranych: mnie i niejakiej Portii.

Niestety, wyhodowałam w sobie głęboką niechęć do Portii. Całą swoją przyszłość uzależniłam od tego głupiego konkursu i teraz musiałam zwyciężyć. Zaczęłam się zastanawiać nad nieubłaganymi faktami: ostateczne ważenie miało się odbyć za tydzień. Przyjętym kryterium był procent utraconej wagi. Co wpływa na ciężar ciała? Tłuszcz, mięśnie, kości. I woda.

Oto kolejna informacja, na którą natrafiłam podczas jednego z moich nocnych internetowych poszukiwań: bokserzy i zapaśnicy regularnie tracą od pięciu do siedmiu kilo dzięki odwodnieniu na parę dni przed konkursem.

Czym prędzej zanurkowałam w króliczą norę blogów zapaśniczych i bokserskich, pisanych wyłącznie przez i dla facetów imieniem Brandon. Blogi te oferowały całą gamę szczegółowych wskazówek, jak szybko się odwodnić. Były to proste metody, jak picie czarnej kawy (ma działanie moczopędne), a także ciut bardziej ekstremalne, jak branie kofeiny w tabletkach i szprycowanie się herbatką z mniszka. No, ale kawę pić mogłam, prawda? Kawę piją normalni ludzie. I tak piję ją codziennie.

Od pierwszego ataku szału, gdy padłam na sofę, rozpaczając z powodu Portii, Sam traktował mnie i moją misję niezwykle wyrozumiale – aż do dnia poprzedzającego ostateczne ważenie, gdy wyjaśniłam mu, że branie prysznica w dniu zawodów to błąd żółtodzioba, ponieważ ciało wchłania wodę przezskórnie. Mogłabym przytyć nawet kilogram! Ten prysznic mógł stanąć między mną a zwycięstwem.

– Przystąpiłaś do tego konkursu, żeby być zdrowa i szczęśliwa, a teraz mówisz tylko o pokonaniu jakiejś Portii, dobroczynnym działaniu kofeiny w tabletkach i o tym, że już nigdy nie weźmiesz prysznica.

– Wezmę jutro! – wrzasnęłam. – I ostatecznie nie kupiłam tej kofeiny. Bo to byłby obłęd.

Wróciłam do zapaśniczych blogów, gdzie odkryłam najbardziej zalecaną strategię: saunę. Ale nie chodziło o jakąś przyjemną sesyjkę w celu wypocenia toksyn i spotęgowania dobrostanu w skandynawski sposób. Sauna służyła jednemu celowi: odparowaniu wszelkiej wody z ciała. By zmaksymalizować efekt, Brandonowie zalecali wejście do sauny w ubraniu.

Lubię saunę. Nie miałam nic przeciwko saunie. Cóż to, nie można pójść sobie do sauny, jeśli ma się ochotę? Nie można wypić sobie czarnej kawy, pominąć prysznic i pójść do sauny? Oczywiście!, pomyślałam. Oczywiście, że można. Można robić to wszystko i pozostać całkowicie normalnym człowiekiem.

Okazało się, że Sam miał rację. Pochłonięta chęcią pokonania Portii zupełnie zapomniałam, po co przystąpiłam do tego konkursu. Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że robienie tego wszystkiego jest podejrzane jak wszyscy diabli, ale czułam się przegrana przez ponad rok i ze wszystkich sił chciałam wygrać. Powoli spadałam na samo dno dna.

W dniu ostatniego ważenia weszłam do sauny. Usiadłam na gorących deskach, ubrana w czarny podkoszulek z długimi rękawami, czarne spodnie od dresu i wełniane skarpetki. Otoczył mnie suchy upał. Siedząc tam jak wyjątkowo dbający o zdrowie ninja, zamknęłam oczy. Pomyślałam o tych zapaśniczych blogach, które mnie tu przyprowadziły. Moi herosi, amatorzy zapasów, wiedzieli, jak składać ofiary, żeby osiągnąć upragniony cel. Pomyślałam o tym, że oni by zrozumieli; że parę minut pocenia się w saunie jest warte swojej ceny, jeśli dzięki temu moje życie wróci na dawne tory, a przy tym zapewnię sobie siłownię za friko.

W saunie zaczęło się robić dość nieznośnie, ale najtrudniejsze miałam już za sobą – to jest decyzję, by zostać podstępną żmiją. Teraz musiałam tylko wytrzymać piętnaście minut gorąca. Wystarczy zamknąć oczy i przeczekać. Da się załatwić. Potrafię wytrzymać w tym żarze ze stoickim spokojem pustynnego żuka. Ale trudno mi było osiągnąć zen, bo recepcjonistka nie stanęła na wysokości zadania. Ciągle przychodziła, żeby sprawdzić mój stan, traktowała mnie zdecydowanie podejrzliwie. Otwierała drzwi sauny, by wypuścić cały żar, a ja nieustannie podrywałam się i znowu je zatrzaskiwałam, pokazując na migi, że możemy porozmawiać przez cienką szybę. Powtórzyłyśmy to parę razy – ona otwierała drzwi, a ja zatrzaskiwałam jej przed nosem, żeby się nie wychłodzić.

– Dlaczego pani jest ubrana? Czy pani zwariowała? Proszę zdjąć ubranie! – krzyczała na mnie przez szybę.

Moje ubranie już ociekało potem.

– Nie! Ja tak chcę – odpowiadałam bez dalszych wyjaś­nień. Założyłam ręce na piersi. Za trzecim razem wrzasnęłam: – Jezus Maria! Proszę stąd w końcu iść!

Osłupiała kobieta zostawiła mnie w spokoju.

Znowu usadowiłam się na swoim miejscu. Usta miałam spieczone. Nie mogłam się napić wody, bo to by zniweczyło pożytki z tej wizyty, ale byłam już tak spragniona, że co pół minuty spoglądałam na zegar. Minęło pięć minut, a miałam wrażenie, że godzina. Sięgnęłam po leżące w kącie czasopisma, żeby skierować myśli na inne tory; okazało się, że wszystkie gazety dotyczą męskiego fitnessu. Przerzucałam ospale strony i dotarłam do artykułu o tym, jak dbać o bezpieczeństwo podczas wypraw. „Udar cieplny, spowodowany nadmierną potliwością, odwodnieniem i przegrzaniem, może doprowadzić do uszkodzenia mózgu i/lub śmierci”.

Eeee… Słucham?

W ustach wyschło mi jeszcze bardziej. Tego dnia nie wypiłam ani kropli wody. Pociłam się obficie w rozgrzanej saunie. Stworzyłam idealne warunki, by dostać udaru cieplnego. Celowo. Czy dostanę udaru? Czy ja go właśnie doświadczam? Jak wygląda udar cieplny? Wpadłam w panikę. Umrę w tej saunie! Natychmiast ujrzałam ogłoszenie o mojej śmierci: Doprowadziła się do udaru, by wygrać darmowe członkostwo siłowni w północnym Londynie. Moi rodzice dowiedzieliby się, że umarłam ubrana jak włamywacz, czytając poradnik, jak w osiem minut zrobić sobie kaloryfer na brzuchu.

Nadal powoli się smażyłam, ale gdzieś głęboko w środku poczułam lodowaty chłód. Kompletnie mi odbiło. Ja nie zaczynałam wariować – już dawno byłam wariatką.

Otworzyłam drzwi sauny.

Później, pijąc wodę w kawiarni, wpatrywałam się martwo w nicość. Wypiłam jeszcze trochę wody. Wróciłam do domu i położyłam się na sofie, bo tylko na tyle starczyło mi sił.

Co się ze mną stało? Straciłam pracę, przyjaciół, a teraz resztki rozumu3.

Fakt, że moment, gdy spojrzałam w otchłań i uderzyłam w dno dna, nastąpił w saunie podczas lektury „Men’s Health”, nie jest dla mnie powodem do chluby. Kompletnie się pogubiłam. Nie wiedziałam już, gdzie się kończy moja wrodzona introwersja, a zaczyna depresja i samotność. W końcu byłam kiedyś szczęśliwa, ale udało mi się wpaść w jamę lęku, niepewności i stagnacji.

Tego dnia podsumowałam fakty: żyłam w swoim małym świecie, a przecież chciałam się przekonać, czy spodoba mi się, jeśli rozłożę skrzydła. To zaś – w głębi duszy byłam tego pewna – oznaczało otworzenie się na świat, a zwłaszcza na innych ludzi. Na tłumy. Przeczytałam wiele artykułów o tym, jak trudno jest zawierać przyjaźnie po trzydziestce, i czułam, że dla osób takich jak ja jest to pewnie jeszcze trudniejsze. Moje nastawienie do przyjaciół wyglądało następująco: a) jesteś moim najlepszym przyjacielem i wyjawiam ci wszystkie moje najtajniejsze tajemnice; b) jesteś nieznajomym, niebezpiecznym i nieznanym, gotowym w każdej chwili zaatakować.

Wyjrzałam przez okno kawiarni na świat, który toczył się naprzód beze mnie. Tęskniłam za przyjaciółmi rozsianymi po całym świecie. Tęskniłam za dreszczem nowości. No i czułam, że życie mnie omija.

Wiedziałam, co muszę zrobić.

Musiałam zacząć rozmawiać z nieznajomymi – i to nie mogło być zwykłe gadu-gadu, tylko długie nocne rodaków rozmowy. Musiałam wygłaszać przemówienia, podróżować w pojedynkę i zawierać po drodze znajomości, przyjmować zaproszenia, chodzić na imprezy i nie wychodzić z nich jako pierwsza.

A jeśli to wszystko przetrwam, zdecyduję się na Mount Everest wszystkich nieśmiałych osób: wykonam stand-up. Nie wybierałam przygody, wybierałam koszmar.

W końcu, by odpokutować zbyt wczesne włączenie świat­ła na przyjęciu niespodziance z okazji moich dwudziestych drugich urodzin, wyprawię imprezę i zaproszę ludzi, których poznam po drodze. I nie wyrzucę ich z domu po godzinie. Będę ich zabawiać, będę z nimi rozmawiać o pogodzie. Zamierzam świętować.

To będzie coś podobnego do biegania – spocę się, będę się czuła niewygodnie, czasem serce boleśnie mi załomocze, ale na dłuższą metę wyjdzie mi to na zdrowie.

Innymi słowy, stanę się ekstrawertyczką.

Dałam sobie na to rok.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

OD AUTORKI

WSTĘP

SAUNA ALBO dno dna

ROZMOWY Z OBCYMI ALBO nowi znajomi

TRZĘSAWKA W BLASKU REFLEKTORÓW ALBO trema

PROBLEMY Z SERCEM, interludium prawdziwego życia

W POSZUKIWANIU TEJ JEDYNEJ ALBO przyjacielskie randki

PANOWANIE NAD TŁUMEM ALBO networking

WESELE W NIEMCZECH, interludium prawdziwego życia

SWOBODNE SPADANIE ALBO improwizacja

MOUNT EVEREST ALBO stand-up

ROZMOWY Z MĘŻCZYZNAMI, interludium prawdziwego życia

KRAINA CZARÓW ALBO podróż w pojedynkę

SZKOCKA ODWAGA ALBO stand-up, drugie podejście

INTROWERTYCZKA W LESIE, interludium prawdziwego życia

ODKUPIENIE ALBO stand-up, podejście trzecie

ZAPRASZAM DO STOŁU ALBO przyjęcie

INTROWERTYCZKA CZY ekstrawertyczka?

UWAGI o introwersji

BIBLIOGRAFIA

PODZIĘKOWANIA

------------------------------------------------------------------------

3 Ależ oczywiście, że wygrałam konkurs. Portia nie zwariowała do tego stopnia, by sięgnąć po tego typu środki. To domena moja i wszystkich Brandonów tego świata.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: