Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Elegia dla bidoków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Elegia dla bidoków - ebook

Miliony sprzedanych egzemplarzy

Historia Vance’ów zaczyna się w pełnych nadziei latach powojennych. Dziadkom autora, bidokom z Kentucky, udało się awansować do klasy średniej, a ukoronowaniem sukcesu stał się J.D., który jako pierwszy zdobył dyplom wyższej uczelni. Czy zdołał uciec od spuścizny przemocy, alkoholizmu i traum tak typowych dla rejonu, z którego się wywodzi?

Szczera i bezpretensjonalna opowieść Vance’a o dorastaniu w Pasie Rdzy, to również niezwykle aktualna analiza kultury pogrążonej w kryzysie – kultury białych Amerykanów z klasy robotniczej. O zmierzchu tej grupy społecznej, od czterdziestu lat ulegającej powolnej degradacji, powiedziano już niejedno. Nigdy dotąd jednak nie opisano jej z takim żarem, a zwłaszcza – od środka.

Kiedy Elegia dla bidoków ukazała się w 2016 roku, pokazała Amerykanom z dużych miast, jak mało wiedzą o swoich rodakach. Uznano ją za najważniejszą książkę wyjaśniającą przyczyny wyborczego triumfu Donalda Trumpa, a autor stał się mocnym głosem w dyskusji o rozwarstwieniu społecznym. Dziś J.D. Vance jest wiceprezydentem w administracji Trumpa. Jego wspomnienia zaś dają unikalną możliwość zrozumienia poglądów i ewolucji człowieka mającego realny wpływ na politykę wewnętrzną i zagraniczną Stanów Zjednoczonych.

Podziwiam odwagę J.D. Vance’a.

Bill Gates

Lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą zrozumieć dzisiejszą Amerykę i przyjrzeć się wyborcom Donalda Trumpa, obywatelom urodzonym „po złej stronie torów”: białym, biednym, bez wykształcenia i perspektyw. Takiego obrazu nie pokaże żadna literatura reportażowa ani podróżnicza.

Bohdan Szklarski, politolog, amerykanista

Żadna inna książka nie opisuje celniej naszej rzeczywistości.

„The New York Times”

Socjologowie od dawna starają się dotrzeć do sedna problemów białej amerykańskiej klasy robotniczej. Bezrobocie, rozwody, uzależnienia. Tymczasem J.D. Vance doświadczył ich na własnej skórze i opisał w taki sposób, byśmy wszyscy zrozumieli, jak trudno wyrwać się z zaklętego kręgu biedy.

„The Washington Post”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-09-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jak więk­szość ma­łych dzieci, uczy­łem się na pa­mięć ad­resu do­mo­wego, że­bym mógł wy­ja­śnić do­ro­słemu, do­kąd ma mnie od­pro­wa­dzić, na wy­pa­dek gdy­bym się kie­dyś zgu­bił. W przed­szkolu, kiedy na­uczy­cielka py­tała mnie, gdzie miesz­kam, mo­głem wy­re­cy­to­wać cały ad­res bez za­jąk­nie­nia, choć mama czę­sto się prze­pro­wa­dzała, z po­wo­dów, któ­rych jako dziecko za nic nie po­tra­fi­łem po­jąć. Mimo wszystko za­wsze do­strze­ga­łem róż­nicę mię­dzy „moim ad­re­sem” a „moim do­mem”. Mój ad­res ozna­czał miej­sce, w któ­rym spę­dza­łem więk­szość czasu z mamą i sio­strą, gdzie­kol­wiek to aku­rat było. Mój dom jed­nak był za­wsze ten sam: był to dom mo­jej pra­babci, w du­li­nie, w Jack­son, w sta­nie Ken­tucky.

Jack­son to li­czące około sze­ściu ty­sięcy miesz­kań­ców mia­steczko w sercu za­głę­bia wę­glo­wego w po­łu­dniowo-wschod­niej czę­ści stanu. W su­mie mia­stem na­zywa się je tro­chę na wy­rost: jest tu sąd, parę re­stau­ra­cji (nie­mal bez wy­jątku fa­st­fo­odowe sie­ciówki), do tego kilka więk­szych i mniej­szych skle­pów. Więk­szość lu­dzi mieszka wśród wzgórz, mię­dzy któ­rymi bie­gnie droga sta­nowa nu­mer 15, w obo­zo­wi­skach przy­czep kem­pin­go­wych, w miesz­ka­niach z do­pła­tami rzą­do­wymi, na nie­du­żych go­spo­dar­stwach czy wresz­cie w gór­skich cha­tach jak ta, która sta­nowi tło dla naj­mil­szych wspo­mnień z mo­jego dzie­ciń­stwa.

Miesz­kańcy Jack­son wi­tają się z każ­dym, chęt­nie po­rzucą na­wet ulu­bione roz­rywki, by po­móc nie­zna­jo­memu wy­do­stać auto z za­spy, i – co do jed­nego – za­trzy­mają sa­mo­chód, wy­siądą i staną na bacz­ność za każ­dym ra­zem, kiedy zo­ba­czą prze­jeż­dża­jący kon­dukt po­grze­bowy. To wła­śnie ten ostatni zwy­czaj uświa­do­mił mi, że w Jack­son i jego miesz­kań­cach jest coś wy­jąt­ko­wego. „Dla­czego każdy za­trzy­muje się na wi­dok prze­jeż­dża­ją­cego ka­ra­wanu?” – za­py­ta­łem bab­cię, na którą wszy­scy mó­wi­li­śmy Ma­maw. „Wi­dzisz, słonko, to dla­tego, że my je­ste­śmy z gór. I sza­nu­jemy na­szych zmar­łych”.

Dziad­ko­wie wy­pro­wa­dzili się z Jack­son w la­tach czter­dzie­stych, wła­sne dzieci wy­cho­wy­wali w Mid­dle­town w sta­nie Ohio, gdzie póź­niej wy­ro­słem także i ja. Jed­nak aż do dwu­na­stego roku ży­cia każde wa­ka­cje, jak też wiele po­zo­sta­łych mie­sięcy, spę­dza­łem wła­śnie w Jack­son. Przy­jeż­dża­łem tam z Ma­maw, która chciała od­wie­dzić przy­ja­ciół i ro­dzinę, za­wsze świa­doma, że czas skra­cał li­stę jej ulu­bień­ców. Z upły­wem lat naj­istot­niej­szy stał się je­den po­wód: opieka nad matką Ma­maw, na którą mó­wi­li­śmy Ma­maw Blan­ton (cho­dziło o to, żeby je od­róż­nić: tro­chę po­plą­tane, wiem). Za­trzy­my­wa­li­śmy się więc u Ma­maw Blan­ton, w domu, w któ­rym miesz­kała, już za­nim jej mąż po­szedł wal­czyć z Ja­poń­czy­kami na Pa­cy­fiku.

Dom Ma­maw Blan­ton ko­cha­łem naj­bar­dziej ze wszyst­kich na świe­cie, choć nie był ani duży, ani kom­for­towy. Miał trzy po­koje. Od frontu była mała we­randa, na niej bu­jana ławka, do tego wiel­kie po­dwó­rze, roz­cią­ga­jące się z jed­nej strony aż na górę, z dru­giej zaś do wlotu do du­liny. Choć Ma­maw Blan­ton miała spory ka­wał gruntu, w więk­szo­ści były to jed­nak nie­go­ścinne chasz­cze. Za do­mem wła­ści­wie nie było już po­dwó­rza, tylko piękne gór­skie zbo­cze, skały i drzewa. Za­wsze jed­nak zo­sta­wały du­lina i bie­gnący obok stru­mień, to nam w zu­peł­no­ści wy­star­czało. Wszyst­kie dzie­ciaki spały w jed­nym po­koju na pię­trze: jak sala pod­od­działu, chyba z tu­zin łó­żek, gdzie ba­wi­li­śmy się z ku­zy­nami do póź­nej nocy, póki nie roz­draż­ni­li­śmy babci do tego stop­nia, że ter­ro­rem za­pę­dzała nas pod koł­dry.

Oko­liczne góry były dla dziecka ra­jem, więc wiele czasu spę­dza­łem na za­stra­sza­niu fauny Ap­pa­la­chów: ni żółw, wąż, żaba, ryba, ni wie­wiórka nie mo­gły czuć się bez­piecz­nie. Uga­nia­łem się tam z ku­zy­nami, nie­świa­dom nie­od­stęp­nego ubó­stwa ani po­gar­sza­ją­cego się stanu zdro­wia Ma­maw Blan­ton.

Na głęb­szym po­zio­mie Jack­son było tym miej­scem, które na­le­żało do mnie, mo­jej sio­stry i do Ma­maw. Ko­cha­łem Ohio, ale mia­łem stam­tąd zbyt wiele bo­le­snych wspo­mnień. W Jack­son by­łem wnu­kiem naj­tward­szej ko­biety, jaką kto­kol­wiek znał, i naj­zręcz­niej­szego me­cha­nika sa­mo­cho­do­wego w mia­steczku, w Ohio zaś – po­rzu­co­nym sy­nem fa­ceta, któ­rego wła­ści­wie nie zna­łem, i ko­biety, któ­rej wo­lał­bym nie znać. Mama przy­jeż­dżała do Ken­tucky tylko na co­roczne zjazdy ro­dziny albo kiedy wy­padł po­grzeb, a gdy już się zja­wiała, Ma­maw pil­no­wała, żeby w ba­gażu nie na­zwo­ziła swo­ich dra­ma­tów. W Jack­son nie było miej­sca na wrza­ski, awan­tury, na bi­cie mo­jej sio­stry, a już na pewno nie było „żad­nych chło­pów”, jak by to ujęła Ma­maw. Ma­maw nie tra­wiła roz­licz­nych lo­we­la­sów mo­jej mamy i ża­den z nich nie miał wstępu do Ken­tucky.

W Ohio wy­ćwi­czy­łem się do per­fek­cji w la­wi­ro­wa­niu mię­dzy ko­lej­nymi do­ryw­czymi ta­tuś­kami. Przed Steve’em, ofiarą kry­zysu wieku śred­niego, co dało się po­znać po kol­czyku w uchu, uda­wa­łem, że kol­czyki są git – do tego stop­nia, że uznał za sto­sowne prze­kłuć także moje ucho. Przy Chi­pie, po­li­cjan­cie al­ko­ho­liku, który uwa­żał mój kol­czyk za oznakę „dziew­czyń­sko­ści”, by­łem gru­bo­skórny i uwiel­bia­łem ra­dio­wozy. W erze Kena, dziw­nego typa, który oświad­czył się ma­mie w trze­cim dniu zna­jo­mo­ści, by­łem jak do­bry brat dla dwójki jego dzie­cia­ków. Tyle że to wszystko były pozy. Nie­na­wi­dzi­łem kol­czy­ków, nie­na­wi­dzi­łem ra­dio­wo­zów, wie­dzia­łem też, że z dziećmi Kena prze­stanę się wi­dy­wać, nim upły­nie rok. A w Ken­tucky nie mu­sia­łem uda­wać ko­goś, kim nie by­łem, bo je­dyni męż­czyźni, któ­rzy li­czyli się tam w moim ży­ciu – bra­cia babci i jej szwa­gro­wie – i tak już mnie znali. Czy chcia­łem, żeby mo­gli się mną chlu­bić? No pew­nie, ale nie dla­tego, że uda­wa­łem, że ich lu­bię. Ja ich au­ten­tycz­nie ko­cha­łem.

Naj­star­szym i naj­bar­dziej wred­nym z Blan­to­nów był wuja Sa­li­cyl – prze­zwi­sko wzięło się od woni, którą za­la­ty­wała jego ulu­biona guma do żu­cia. Wuja Sa­li­cyl, po­dob­nie jak jego oj­ciec, słu­żył w ma­ry­narce pod­czas II wojny świa­to­wej. Umarł, kiedy mia­łem cztery lata, więc tak na­prawdę pa­mię­tam go tylko z dwóch wy­da­rzeń. Raz gna­łem jak po­pa­rzony, bo Sa­li­cyl dep­tał mi po pię­tach ze sprę­ży­now­cem w gar­ści, za­rze­ka­jąc się, że jak mnie do­rwie, to moim pra­wym uchem na­karmi psa. Rzu­ci­łem się w ra­miona Ma­maw Blan­ton i tak się skoń­czyła ta prze­ra­ża­jąca za­bawa. Wiem jed­nak, że go ko­cha­łem, bo dru­gie wspo­mnie­nie do­ty­czy ataku fu­rii, któ­rego do­sta­łem na wieść o tym, że nie będę mógł zo­ba­czyć go na łożu śmierci – dar­łem się tak, że bab­cia mu­siała wbić się w ki­tel i prze­szwar­co­wać mnie do szpi­tala. Pa­mię­tam, jak tu­li­łem się do niej pod tym ki­tlem, ale sa­mego po­że­gna­nia z wu­jem już nie.

Drugi był wuja Pet. Wy­soki fa­cet o ostrym in­te­lek­cie i ru­basz­nym po­czu­ciu hu­moru. Wśród Blan­to­nów to wui Pe­towi w in­te­re­sach po­wio­dło się naj­le­piej: wcze­śnie wy­pro­wa­dził się od ro­dzi­ców i roz­krę­cił kilka firm, tu han­del drew­nem, tam bu­dow­lanka, dzięki czemu w cza­sie wol­nym stać go było na wy­ścigi konne. Wy­da­wał się też naj­sym­pa­tycz­niej­szy z ca­łej tej fe­rajny, miał ogładę i urok wzię­tego biz­nes­mena. Pod tym wdzię­kiem krył się jed­nak ogni­sty tem­pe­ra­ment. Zda­rzyło się, że kie­rowca do­star­cza­jący to­war do jed­nej z firm wui po­wie­dział temu sta­remu gó­ra­lowi: „Roz­ła­duj mnie to na­tych­miast, psi synu”. Wuja Pet zin­ter­pre­to­wał tę uwagę do­słow­nie: „Kiedy tak mó­wisz, twier­dzisz, że moja naj­droż­sza mama pu­ściła się z psem, więc pro­szę uprzej­mie, uwa­żaj na słowa”. Kie­rowca – wo­łali go Duży Red, bo był duży i rudy – dał re­petę obe­lgi, więc wuja Pet za­cho­wał się tak, jak po­stą­piłby każdy roz­ważny wła­ści­ciel firmy: wy­wlókł typa z szo­ferki, obił go do nie­przy­tom­no­ści, a na­stęp­nie okrze­sał piłą elek­tryczną z góry na dół i z po­wro­tem. Duży Red omal się nie wy­krwa­wił, ale pę­dem do­star­czono go do szpi­tala i udało się go od­ra­to­wać. Jed­nak wuja Pet nie po­szedł za to sie­dzieć. Naj­wy­raź­niej Duży Red też po­cho­dził z Ap­pa­la­chów i nie za­mie­rzał ga­dać o tej spra­wie z po­li­cją ani wno­sić oskar­że­nia. Wie­dział, czym się koń­czy ze­lże­nie ko­muś matki.

Wuja Da­vid był chyba je­dy­nym z braci Ma­maw, który nie­zbyt dbał o kult ho­nor­no­ści. Ten stary bun­tow­nik o dłu­gich, fa­li­stych wło­sach i jesz­cze dłuż­szej bro­dzie ko­chał wszystko, tylko nie za­sady, co mo­głoby tłu­ma­czyć, dla­czego na­wet nie sta­rał się uspra­wie­dli­wiać, kiedy zna­la­złem jego wielki krzak ma­ri­hu­any na ty­łach sta­rego domu Ma­maw Blan­ton. Wstrzą­śnięty, za­py­ta­łem wuję, co za­mie­rza uczy­nić z tymi nie­le­gal­nymi nar­ko­ty­kami. No to wy­cią­gnął bletki, za­pal­niczkę i za­de­mon­stro­wał. Mia­łem dwa­na­ście lat. Wie­dzia­łem, że je­śli Ma­maw się do­wie, to go za­bije.

A ba­łem się tego, bo we­dle ro­dzin­nych le­gend Ma­maw raz o mało co za­bi­łaby jed­nego fa­ceta. Kiedy miała może dwa­na­ście lat, wy­szła raz na dwór i wi­dzi, a tu dwaj tacy ła­dują ro­dzinną krowę – cenny do­by­tek w świe­cie po­zba­wio­nym wody bie­żą­cej – na pakę pół­cię­ża­rówki. No to wbie­gła do domu, zła­pała za sztu­cer i wy­gar­nęła do nich parę razy. Je­den zwa­lił się na zie­mię – sku­tek po­strzału w nogę – a drugi wsko­czył za kie­row­nicę i na­wiał z pi­skiem opon. Nie­do­szły by­dło­krad le­d­wie się czoł­gał, więc Ma­maw po­de­szła bli­żej, wy­mie­rzyła śmier­cio­no­śnym koń­cem sztu­cera w jego głowę i szy­ko­wała się już do za­mknię­cia te­matu. Na szczę­ście dla zło­dzieja do ak­cji wkro­czył wuja Pet. Na pierw­sze po­twier­dzone za­bój­stwo Ma­maw mu­siała jesz­cze po­cze­kać.

Choć wiem, jaka z Ma­maw była wa­riatka, i to pod bro­nią, nie po­tra­fię uwie­rzyć w tę hi­sto­rię. Zro­bi­łem son­daż w ro­dzi­nie i po­łowa lu­dzi w ogóle o tym zaj­ściu nie sły­szała. Je­stem go­tów uwie­rzyć w to, że za­bi­łaby zło­dzieja, gdyby ktoś jej nie po­wstrzy­mał. Ma­maw brzy­dziła się nie­lo­jal­no­ścią, a nie było gor­szego za­przań­stwa niż zdrada klasy. Za każ­dym ra­zem, kiedy ktoś zwi­nął nam z we­randy ro­wer (na­li­czy­łem trzy ta­kie przy­padki), wła­mał się do jej sa­mo­chodu i wy­czy­ścił go z bi­lonu czy za­ko­sił pocztę ze skrzynki, Ma­maw mó­wiła mi to­nem ge­ne­rała wy­da­ją­cego żoł­nie­rzom roz­kazy: „Nie ma gor­szego dra­nia jak bi­dok okra­da­jący bi­doka. I bez tego mamy ciężko. Ni dia­bła nie po­trzeba nam jesz­cze, żeby je­den dru­giemu tego cię­żaru do­kła­dał”.

Naj­młod­szym z braci Blan­to­nów był wuja Gary. Był ostat­nim dziec­kiem pra­dziad­ków i jed­nym z naj­mil­szych lu­dzi, ja­kich po­zna­łem. Wuja Gary opu­ścił ro­dzi­ców za młodu i roz­krę­cił w In­dia­nie so­lidny biz­nes de­kar­ski. Był do­brym mę­żem i jesz­cze lep­szym oj­cem, a do mnie za­wsze mó­wił: „Je­ste­śmy z cie­bie dumni, Jay Kropka, bra­chu”, a ja aż ro­słem z za­do­wo­le­nia. Jego lu­bi­łem naj­bar­dziej, bo jako je­dyny z braci Blan­to­nów ni­gdy nie stra­szył mnie ko­pem w dupę czy am­pu­ta­cją ucha.

Bab­cia miała też dwie młod­sze sio­stry, Betty i Rose, i je obie rów­nież bar­dzo ko­cha­łem, ale to męż­czyźni z rodu byli przed­mio­tem mo­jej ob­se­sji. Sia­da­łem mię­dzy nimi i bła­ga­łem o opo­wie­ści z ży­cia, nowe czy po­wta­rzane. To oni byli klucz­ni­kami mó­wio­nej hi­sto­rii na­szej ro­dziny, a ja – ich naj­pil­niej­szym uczniem.

Więk­sza część tej tra­dy­cji by­naj­mniej nie nada­wała się dla dzie­cię­cych uszu. Nie­mal każda opo­wieść wią­zała się z prze­mocą na taką skalę, że ktoś po­wi­nien wy­lą­do­wać za kra­tami. Sporo do­ty­czyło po­wo­dów, dla któ­rych hrab­stwo, w któ­rym leży Jack­son – Bre­athitt – do­ro­biło się swo­jego ali­te­ra­cyj­nego przy­domka: „Bo­jowe Bre­athitt”. Wiele było wy­ja­śnień tego stanu rze­czy, ale wszyst­kie krą­żyły wo­kół wspól­nego te­matu: miesz­kań­com hrab­stwa pewne rze­czy ser­decz­nie się nie po­do­bały i nie po­trze­bo­wali pod­pie­rać się pra­wem, żeby je trze­bić.

Jedna z naj­czę­ściej ser­wo­wa­nych krwa­wych hi­sto­rii z Bre­athitt do­ty­czyła star­szego pana z mia­sta, oskar­żo­nego o zgwał­ce­nie mło­dej dziew­czyny. Ma­maw opo­wia­dała mi, że na parę dni przed pro­ce­sem zna­leźli go­ścia pły­wa­ją­cego twa­rzą w dół w miej­sco­wym je­zio­rze, z szes­na­stoma ra­nami po­strza­ło­wymi w ple­cach. Wła­dze ni­gdy nie prze­pro­wa­dziły śledz­twa w spra­wie tego mor­der­stwa, a miej­scowa ga­zeta wspo­mniała o tym zaj­ściu tylko ran­kiem tego dnia, kiedy od­na­le­ziono zwłoki. Z po­dziwu godną dzien­ni­kar­ską zwię­zło­ścią na­głó­wek gło­sił: „Zna­le­ziono zwłoki męż­czy­zny. Po­dej­rze­nie prze­stęp­stwa”.

– Po­dej­rze­nie prze­stęp­stwa? – rżała bab­cia. – Że­by­ście, cho­lera, wie­dzieli. Bo­jowe Bre­athitt za­ła­twiło su­kin­syna.

Albo ten dzień, kiedy wuja Sa­li­cyl usły­szał przy­pad­kiem de­kla­ra­cję pew­nego mło­dego czło­wieka, że ten „chęt­nie ze­żarłby jej majty” – miał na my­śli bie­li­znę sio­stry wui, czyli Ma­maw. Wuja po­je­chał do domu, za­brał jedną parę z szu­flady z sio­strza­nymi bar­cha­nami i zmu­sił owego mło­dzieńca – trzy­ma­jąc go pod no­żem – do kon­sump­cji.

Być może ten i ów doj­dzie do wnio­sku, że wy­wo­dzę się z ro­dziny po­my­leń­ców. Dzięki tym opo­wie­ściom czu­łem się jed­nak jak ary­sto­krata wśród bi­do­ków, bo były to hi­sto­rie o kla­sycz­nej walce do­bra ze złem, a moi krewni stali po stro­nie do­bra. Ow­szem, za­cho­wy­wali się eks­tre­mal­nie, ale ta skraj­ność słu­żyła god­nej spra­wie – obrona ho­noru sio­stry czy za­gwa­ran­to­wa­nie, że zbrod­niarz za­płaci za swój czyn. Za­równo bra­cia Blan­to­no­wie, jak i ich za­dziorna sio­stra, ta, na którą mó­wi­łem Ma­maw, eg­ze­kwo­wali wy­roki na mo­dłę bi­do­ków, a z mo­jego punktu wi­dze­nia była to naj­lep­sza po­stać wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści.

Mimo wszel­kich swo­ich cnót, a może i dzięki nim, bra­cia Blan­to­no­wie byli też za pan brat z wy­stęp­kiem. Paru z nich zna­czyło swój ślad po­rzu­co­nymi dziećmi, zdra­dza­nymi żo­nami, a cza­sem i jed­nymi, i dru­gimi. Wcale też nie zna­łem ich aż tak do­brze: spo­ty­ka­łem ich tylko na wiel­kich zjaz­dach ro­dzin­nych czy przy oka­zji świąt. Mimo to jed­nak ko­cha­łem ich i wiel­bi­łem. Raz usły­sza­łem, jak Ma­maw mó­wiła swo­jej ma­mie, że ko­cham braci Blan­to­nów, bo ta­tu­sio­wie po­ja­wiali się i zni­kali, a Blan­to­no­wie za­wsze byli tacy sami. Zde­cy­do­wa­nie coś w tym było. Jed­nak przede wszyst­kim bra­cia Blan­to­no­wie byli ży­wym uoso­bie­niem wzgórz Ken­tucky. Uwiel­bia­łem ich, bo uwiel­bia­łem Jack­son.

Kiedy pod­ro­słem, ob­se­sja na punk­cie braci Blan­to­nów przy­ga­sła w uzna­nie, do­ro­ślej pa­trzy­łem też na Jack­son, już nie jak na raj na ziemi. Za­wsze jed­nak mam to mia­steczko za swoje oj­czy­ste. Jest nie­po­ję­cie piękne: kiedy w paź­dzier­niku za­czy­nają się wy­bar­wiać li­ście, można by po­my­śleć, że każde wzgó­rze tu­taj sta­nęło w pło­mie­niach. Jed­nak mimo ca­łej swej urody, wszyst­kich do­brych wspo­mnień, Jack­son to bar­dzo su­rowe miej­sce. To tam na­uczy­łem się, że „lu­dzie z gór” i „bie­dota” to z re­guły po­ję­cia toż­same. U Ma­maw Blan­ton na śnia­da­nie je­dli­śmy ja­jecz­nicę, szynkę, od­sma­żane ziem­niaki i chlebki so­dowe, na lunch ka­napki z ob­sma­żoną mor­ta­delą, a na obiad gu­lasz fa­so­lowy z chle­bem ku­ku­ry­dzia­nym. Wiele ro­dzin w Jack­son nie mo­głoby się po­chwa­lić taką dietą, a wiem o tym, bo kiedy pod­ro­słem, nie­raz sły­sza­łem, jak do­ro­śli mó­wili o bied­nych dzie­ciach z oko­licy i o tym, w jaki spo­sób mia­sto mo­głoby im po­móc. Ma­maw kryła przede mną naj­gor­sze strony Jack­son, ale nie da się bez końca za­kli­nać rze­czy­wi­sto­ści.

Kiedy ostat­nio od­wie­dzi­łem Jack­son, oczy­wi­ście mu­sia­łem zaj­rzeć do sta­rego domu Ma­maw Blan­ton, gdzie obec­nie mieszka wnuk brata Ma­maw, Rick, z ro­dziną. Roz­mowa ze­szła na zmiany wszę­dzie do­koła. „Po­ja­wiły się nar­ko­tyki – wy­ja­śnił mi Rick. – No i ni­komu nie chce się iść do ro­boty na dłu­żej”.

Mia­łem na­dzieję, że moja uko­chana du­lina unik­nęła naj­gor­szego losu, po­pro­si­łem więc sy­nów Ricka, żeby wy­szli ze mną na spa­cer. Wszę­dzie do­koła wi­dzia­łem naj­pa­skud­niej­sze oznaki ap­pa­la­skiej nę­dzy.

Nie­które były ty­leż roz­dzie­ra­jące, co sztam­powe: wa­lące się, za­pusz­czone chaty, bez­pań­skie psy że­brzące o kęs, wa­la­jące się na po­dwó­rzach stare me­ble. Inne były bar­dziej nie­po­ko­jące. Gdy mi­ja­li­śmy mały, dwu­izbowy dom, za­uwa­ży­łem, że z okna jed­nej sy­pialni zer­kają na mnie zza za­słony wy­stra­szone oczy. Po­bu­dziło to moją cie­ka­wość: przyj­rza­łem się bacz­niej i na­li­czy­łem w su­mie osiem par oczu, pa­trzą­cych na mnie z trzech okien z nie­po­ko­jącą mie­sza­niną lęku i tę­sk­noty. Na we­ran­dzie przed do­mem sie­dział chudy fa­cet, góra trzy­dzie­sto­pię­cio­la­tek, naj­wy­raź­niej głowa domu. Kilka za­ja­dłych, nie­do­ży­wio­nych psów łań­cu­cho­wych strze­gło me­bli po­roz­rzu­ca­nych na wy­dep­ta­nym na kle­pi­sko po­dwó­rzu. Kiedy za­py­ta­łem syna Ricka, jak ten gość za­ra­bia na ży­cie, po­wie­dział mi, że fa­cet nie ma żad­nej pracy i jesz­cze się tym szczyci. Do­dał jed­nak: „ale to wredne lu­dzie, więc po pro­stu sta­ramy się nie wcho­dzić im w drogę”.

Może ten dom to skrajny przy­kład, ale pod wie­loma wzglę­dami od­zwier­cie­dla on ży­cie lu­dzi z gór w Jack­son. Nie­mal trze­cia część lud­no­ści mia­steczka żyje w ubó­stwie, przy czym do­ty­czy to około po­łowy tam­tej­szych dzieci. Co wię­cej, nie wli­czamy tu znacz­nej więk­szo­ści miesz­kań­ców Jack­son, któ­rzy utrzy­mują się tuż po­nad gra­nicą biedy. Roz­pa­no­szyła się tu epi­de­mia uza­leż­nień od le­ków prze­ciw­bó­lo­wych na re­ceptę. Szkoły pu­bliczne stoją na tak fa­tal­nym po­zio­mie, że ostat­nio prze­jęły nad nimi nad­zór wła­dze sta­nowe. Ro­dzice wciąż jed­nak po­sy­łają do tych szkół dzieci, bo nie­zbyt stać ich na cze­sne w lep­szych pla­ców­kach, a tym­cza­sem li­ceum z prze­ra­ża­jącą upo­rczy­wo­ścią nie jest w sta­nie przy­go­to­wać swo­ich pod­opiecz­nych do stu­diów. Tu­bylcy nie­do­ma­gają też na zdro­wiu, a bez wspar­cia rządu nie upo­rają się na­wet z naj­bar­dziej pod­sta­wo­wymi pro­ble­mami. A co naj­waż­niej­sze, pod­cho­dzą do tego wred­nie – nie od­ważą się od­sło­nić ob­cym swo­jego ży­cia z jed­nego pro­stego po­wodu: nie chcą, by kto­kol­wiek ich osą­dzał.

W roku 2009 ka­nał ABC News wy­emi­to­wał re­por­taż z Ap­pa­la­chów, wy­ty­ka­jąc zja­wi­sko znane jako „zęby Mo­un­tain Dew”: bo­le­sne pro­blemy den­ty­styczne u ma­łych dzieci, ge­ne­ral­nie spo­wo­do­wane nad­mia­rem słod­kich na­po­jów ga­zo­wa­nych. W re­por­tażu ABC przy­to­czono całą li­ta­nię opo­wie­ści o bo­ry­ka­ją­cych się z nę­dzą i wy­klu­cze­niem dzie­ciach z Ap­pa­la­chów. Ma­te­riał był w gó­rach po­wszech­nie oglą­dany, spo­tkał się jed­nak z to­tal­nym po­tę­pie­niem. Po­wszechna re­ak­cja: Nie wa­sza sprawa, psia­krew. „To chyba naj­bar­dziej obe­lżywa rzecz, jaką w ży­ciu sły­sza­łem, i po­win­ni­ście się wszy­scy wsty­dzić, w tym całe ABC” – na­pi­sał je­den z in­ter­ne­to­wych ko­men­ta­to­rów. Inny do­dał: „Wstydź­cie się, że pod­trzy­mu­je­cie stare, fał­szywe ste­reo­typy, za­miast przed­sta­wić praw­dziw­szy ob­raz Ap­pa­la­chów. Tak samo uważa wielu fak­tycz­nych miesz­kań­ców ma­łych mia­ste­czek w gó­rach, któ­rych znam”.

Wiem o tym, bo moja ku­zynka ru­szyła do boju na Fa­ce­bo­oku, by uci­szać tych kry­ty­ków – pod­kre­śla­jąc, że tylko po­przez przy­zna­nie, że są w re­gio­nie kwe­stie stwa­rza­jące pro­blemy, jego miesz­kańcy mogą mieć ja­ką­kol­wiek na­dzieję na po­prawę sy­tu­acji. Am­ber ma wy­jąt­kowe prawo do tego, by wy­po­wia­dać się na te­mat pro­ble­mów Ap­pa­la­chów – w od­róż­nie­niu ode mnie, prze­żyła w Jack­son całe dzie­ciń­stwo. W li­ceum była pry­mu­ską, po­tem ukoń­czyła też stu­dia, jako pierw­sza z ca­łej roz­bi­tej ro­dziny. Na wła­snej skó­rze do­świad­czyła w Jack­son naj­gor­szej biedy, a jed­nak dała radę.

Ta gniewna re­ak­cja to coś, co za­uwa­żono też w opra­co­wa­niach aka­de­mic­kich na te­mat Ame­ry­ka­nów z Ap­pa­la­chów. W ar­ty­kule z grud­nia 2000 roku so­cjo­lo­go­wie Ca­rol A. Mark­strom, She­ila K. Mar­shall i Ro­bin J. Tryon stwier­dzili, że wśród na­sto­lat­ków z Ap­pa­la­chów uni­ka­nie roz­wa­ża­nia pro­ble­mów i my­śle­nie ży­cze­niowe jako formy ra­dze­nia so­bie wy­stę­pują ze „zna­cząco upo­rczywą prze­wi­dy­wal­no­ścią”. Ich ba­da­nia wska­zy­wa­łyby, że „bi­doki” już od naj­młod­szych lat uczą się igno­ro­wać nie­wy­godne fakty albo uda­wać, że ist­nieją inne, lep­sze fakty. Ten­den­cja ta może sprzy­jać od­por­no­ści psy­chicz­nej, ale też spra­wia, że miesz­kańcy Ap­pa­la­chów mają pro­blem ze szczerą sa­mo­oceną.

Skła­niamy się ku prze­sa­dzie i nie­do­po­wie­dze­niom, ku wy­chwa­la­niu wła­snych za­let i prze­mil­cza­niu wad. To dla­tego lu­dzie z Ap­pa­la­chów tak ostro za­re­ago­wali, gdy uczci­wie przed­sta­wiono nie­któ­rych spo­śród ich naj­bied­niej­szych kra­ja­nów. To dla­tego wiel­bi­łem braci Blan­to­nów, dla­tego przez pierw­szych osiem­na­ście lat ży­cia uda­wa­łem, że to cały świat jest pe­łen pro­ble­mów, ale by­naj­mniej nie ja.

Prawda jest nie­ła­twa, a naj­trud­niej­sze dla lu­dzi z gór są te prawdy, które mu­szą oni przy­znać o so­bie sa­mych. W Jack­son bez wąt­pie­nia mieszka mnó­stwo naj­wspa­nial­szych lu­dzi pod słoń­cem, jest tam też jed­nak pełno le­ko­ma­nów, jak też przy­naj­mniej je­den fa­cet, który zna­lazł czas, żeby zma­chać ósemkę dzieci, ale żeby je utrzy­my­wać, to już nie. Bez wąt­pie­nia jest to piękne mia­steczko, ale jego urodę przy­ćmie­wają znisz­czona przy­roda i śmieci nie­sione wia­trem po oko­licy. Żyją tam lu­dzie ro­botni, oczy­wi­ście za wy­jąt­kiem wielu za­sił­ko­wi­czów, nie­spe­cjal­nie za­in­te­re­so­wa­nych uczci­wym za­ra­bia­niem na ży­cie. Jack­son, po­dob­nie jak bra­cia Blan­to­no­wie, jest pełne kon­tra­stów.

Po­ro­biło się tak nie­do­brze, że ze­szłego lata, po tym, jak mój ku­zyn Mike po­cho­wał matkę, za­raz za­czął my­śleć o sprze­daży jej domu.

– Nie chcę tu miesz­kać, a domu bez opieki nie mogę zo­sta­wić – po­wie­dział. – Za­raz by go ćpuny splą­dro­wały.

W Jack­son za­wsze było bied­nie, ale ni­gdy nie było tak, żeby czło­wiek bał się zo­sta­wić nie­za­miesz­kany dom po matce. Miej­sce, które mam za swój dom, nie­przy­jem­nie się zmie­niło.

Je­śli ko­goś ku­si­łoby, żeby uznać te pro­blemy za par­ty­ku­larne tro­ski pe­ry­fe­ryj­nych du­lin, wy­star­czy rzu­cić okiem na mój ży­cio­rys, żeby prze­ko­nać się, że nie­dole Jack­son wi­dać już w ży­ciu ca­łych Sta­nów. Dzięki ma­so­wej mi­gra­cji z bied­niej­szych re­jo­nów Ap­pa­la­chów w inne oko­lice, do Ohio, Mi­chi­gan, In­diany, Pen­syl­wa­nii czy Il­li­nois, sys­tem war­to­ści bi­do­ków roz­ple­nił się sze­roko, po­dob­nie jak oni sami. W rze­czy sa­mej, wy­chodźcy z Ken­tucky i ich po­tom­stwo sta­no­wią tak znaczną część miesz­kań­ców Mid­dle­town w sta­nie Ohio, gdzie do­ra­sta­łem, że jako dzieci wzgar­dli­wie na­zy­wa­li­śmy to mia­sto „Mid­dle­tucky”.

Moi dziad­ko­wie wy­rwali się z praw­dzi­wego Ken­tucky i prze­nie­śli do Mid­dle­tucky w po­szu­ki­wa­niu lep­szego ży­cia, pod pew­nymi wzglę­dami na­wet im się udało. Jed­nak je­śli spoj­rzeć z in­nych stron, przed ni­czym nie zdo­łali uciec. Plaga le­ko­ma­nii, która zstą­piła na Jack­son, do­tknęła też ich star­szej córki, na całe jej do­ro­słe ży­cie. Może zęby Mo­un­tain Dew są szcze­gól­nym pro­ble­mem w Jack­son, ale moi dziad­ko­wie wal­czyli z tym także w Mid­dle­town: mia­łem dzie­więć mie­sięcy, kiedy Ma­maw po raz pierw­szy za­uwa­żyła, że mama leje mi pepsi do bu­telki ze smocz­kiem. W Jack­son nie­ła­two zna­leźć po­rząd­nego ojca, ale nie­wielu ta­kich tra­fiło się też w ży­ciu wnu­ków mo­ich dziad­ków. Od dzie­się­cio­leci lu­dzie sta­rali się uciec z Jack­son, a te­raz wal­czą o szansę wy­do­sta­nia się z Mid­dle­town.

Może te pro­blemy wy­ra­stają z Jack­son, trudno jed­nak do­strzec, gdzie jest ich kres. Kiedy lata temu wi­dzia­łem z Ma­maw ów kon­dukt po­grze­bowy, uświa­do­mi­łem so­bie, że i ja je­stem z gór. Po­dob­nie jak znaczna część ame­ry­kań­skiej klasy ro­bot­ni­czej. I my, lu­dzie z gór, nie ra­dzimy so­bie naj­le­piej.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: