Elektryczna mrówka - ebook
Elektryczna mrówka - ebook
Tom 5 opowiadań zebranych Philipa K. Dicka.
Świetne koncepcje Dicka zajmują w spektrum wyobraźni unikatową długość fali. Nie dla niego podbój kosmosu; w kolonizacji Układu Słonecznego widzi tylko budowę coraz to nowych i tak samo koszmarnych suburbiów. Nie dla niego wymyślanie nowych ras kosmicznych potworów rodem z Halloween. Dick zawsze był zbyt świadomy ludzkich twarzy za maskami, żeby się bawić w wymyślne maskarady. Jego pomysły brały się z realnego świata. (…) Z naszych miejsc zwyczajnych tworzył światy cudowne. Czegóż więcej można żądać od sztuki? Thomas M. Disch
Z prozą Dicka jest jak z delektowaniem się szlachetniejszymi odmianami whisky: początkujący amator tego trunku będzie grymasił i wybrzydzał, narzekał na ostrość, posmak, bukiet, a już w ogóle nie zrozumie, dlaczego nie można do szklanki dolać coli (…). Potrzebny jest czas, eksperymenty i obycie, by w pełni docenić jego walory. (…) Owszem, twórczość Dicka nierzadko stanowi wyzwanie, ale cierpliwość zdecydowanie się opłaca. Tymoteusz Wronka
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-804-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie chcę go widzieć, panno Handy – warknął stary, zgryźliwy prezes Oficyny Obelisk. – Książka jest już w druku. Jeśli nawet jest jakiś błąd w tekście, to nic już się nie da zrobić.
– Ale, panie prezesie, to ważna rzecz – tłumaczyła sekretarka. – Jeżeli pan Brandice ma rację, to cały rozdział…
– Czytałem jego list i jeszcze rozmawiałem przez wideofon. Wiem, jakie ma uwagi.
Masters podszedł do okna i zapatrzył się melancholijnie w jałową, zrytą kraterami marsjańską równinę. Pięć tysięcy gotowych egzemplarzy, pomyślał. Z tego połowa oprawna w skórę wuba ze złotymi tłoczeniami. Najlepszy, najbardziej ekskluzywny materiał, jaki można znaleźć. Wydanie już przynosi straty, a teraz jeszcze to.
Egzemplarz promocyjny leżał na biurku: O naturze rzeczy Lukrecjusza w górnolotnym, nobliwym przekładzie Johna Drydena. Barney Masters ze złością przerzucił kilka stron. Kto by się spodziewał, że ktokolwiek na Marsie może tak dobrze znać starożytny tekst? A człowiek czekający w recepcji był tylko jednym z ośmiu, którzy napisali lub zadzwonili do wydawnictwa w sprawie spornego fragmentu.
Spornego? Żadnego sporu nie ma; ósemka miejscowych znawców łaciny się nie myli. Trzeba ich tylko nakłonić, żeby zapomnieli o schrzanionym akapicie, i po cichu spławić.
Wcisnął przełącznik interkomu i polecił sekretarce, by wpuściła interesanta. Wiedział, że inaczej facet się nie odczepi; będzie koczował w biurze bez końca. Uczeni już tacy są. Zdają się mieć niewyczerpane pokłady cierpliwości.
Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł wysoki, szpakowaty mężczyzna w staroświeckich terrańskich okularach, z aktówką w ręku.
– Dziękuję, panie Masters – powiedział. – Pozwolę sobie wyjaśnić, dlaczego nasza organizacja uważa tego typu błąd za tak istotny. – Bez zaproszenia usiadł po drugiej stronie biurka i rozpiął zamek błyskawiczny w teczce. – Jesteśmy, było nie było, kolonią. Wszystkie nasze wartości, obyczaje, źródła historyczne pochodzą z Terry. ROpAHiS uznaje publikację waszej książki za…
– Jaki znowu Ropahis?
– Ruch Obywatelski przeciwko Aberracjom Historii i Sztuki – wyjaśnił Brandice. – Mam ze sobą autentyczne, poprawne terrańskie wydanie O naturze. Przekład Drydena, jak wasza lokalna edycja. – Zaakcentował słowo „lokalny” tak, że Mastersowi się wydało brudne i podejrzane. Jakby Oficyna Obelisk popełniała wykroczenie przez samo wydawanie książek. – Przypatrzmy się zniekształconym fragmentom. Upraszam o przestudiowanie mojego egzemplarza, z właściwym tekstem. – Położył przed prezesem otwarty sfatygowany tom. – A potem, sir, ten sam akapit z waszej edycji. – Obok antykwarycznego rara avis wylądował jeden z eleganckich woluminów w oprawie z włochatej skóry wuba.
– Chwileczkę, wezwę tylko naszego redaktora – odrzekł Masters. Przez interkom polecił sekretarce: – Panno Handy, niech tu się zjawi Jack Snead.
– Już dzwonię, panie prezesie.
– Proszę spojrzeć na ten czterowiersz. – Brandice wskazał palcem stosowny passus. – W wersji autentycznej mamy przekład z łaciny, który brzmi następująco.
Odchrząknął i zaczął czytać:
Od smutku, boleści wreszcie uwolnieni
Czuć ich nie będziemy, bo i nas nie stanie.
W morzu ląd utonie, ono w nieb przestrzeni,
Lecz nam, niewzruszonym, tylko dryfowanie.
– Znam ten urywek – rzucił szorstko Masters. Nie lubił, gdy go traktowano jak uczniaka.
– Tego wiersza w waszej książce nie ma – oświadczył Brandice. – Na jego miejscu mamy nie wiadomo skąd wziętą trawestację. Pan posłucha.
Odwrócił do siebie futrzaste tomiszcze i wyrecytował:
Od smutku, boleści wreszcie uwolnieni,
Za życia na to ślepi w doczesnej małości,
Po śmierci żeglujemy przez bezczas niesieni.
Czas ziemski to zwiastun wiecznej szczęśliwości.
Brandice zatrzasnął twardą okładkę i wbił w Mastersa nieprzyjazne spojrzenie.
– Najbardziej irytujące jest to, że w tej wersji utwór głosi przesłanie przeciwne do ducha całej książki – wycedził. – Skąd się wziął? Ktoś przecież musiał go napisać. Nie zrobił zaś tego ani Dryden, ani tym bardziej Lukrecjusz. – Patrzył na prezesa, jakby to jego podejrzewał o autorstwo.
Napięcie rozładowało nieco przybycie redaktora.
– Pan Brandice ma rację, sir – potwierdził Snead, zapoznawszy się z tematem dysputy. – A to tylko jedna z około trzydziestu wykrytych zmian. Odkąd zaczęły przychodzić te listy, przeorałem cały tekst, a teraz się wziąłem do innych nowych pozycji w naszym katalogu jesiennym. – Zawahał się, lecz dokończył: – W kilku już znalazłem przeinaczone fragmenty.
– Ty robiłeś ostatnią korektę przed łamaniem, John – rzekł Masters. – Czy te błędy były już wtedy?
– No co pan, szefie? – obruszył się redaktor. – Ozalidy też przeglądam osobiście. Wszystko było tak, jak powinno. Te zmiany zachodzą dopiero w gotowych książkach, choć to niby nonsens. Dokładniej mówiąc, tylko w edycjach specjalnych, w oprawie z wubowej skóry. Te papierowe są w porządku.
– Ale przecież tekst jest identyczny w obu! – zdumiał się prezes. – Do drukarni idzie jedna i ta sama wersja. W dodatku wcale nie planowaliśmy tych droższych, ekskluzywnych wydań. Pomysł wypłynął w ostatniej chwili; ludzie z działu sprzedaży wyszli z sugestią, żeby połowę nakładu puścić w skórze.
– Myślę, szefie, że przyjdzie nam bliżej się zapoznać z tematem marsjańskich zwierząt futerkowych – skwitował Jack.
Godzinę później stary prezes Oficyny Obelisk w towarzystwie redaktora Sneada zasiadł w biurze Luthera Sapersteina, szefa sprzedaży firmy futrzarskiej „Nieskazitelna”, od której wydawnictwo nabyło skóry wubowe na oprawę książek.
– Może zacznijmy od tego, co to w ogóle za produkt, ta skóra z wuba – zagaił po wymianie wstępnych uprzejmości.
– Najprościej powiedzieć, w tym sensie, w jakim pan pyta, że to krótkowłose futro z marsjańskiego stworzenia o takiej nazwie. Zdaję sobie sprawę, że to niewiele panom mówi, ale przynajmniej daje punkt odniesienia. Jak założenie, co do którego wszyscy się zgadzamy i na którym możemy budować coś bardziej konkretnego. Pozwolą panowie, że opowiem o naturze samego wuba. Jego futro jest tak cenne między innymi dlatego, że rzadko dostępne. Trudno je dostać, gdyż wuby niezwykle rzadko umierają. Chcę przez to powiedzieć, że zabicie wuba jest prawie niemożliwe, nawet chorego czy starego. Poza tym nawet gdy już jakiś osobnik zginie, to jego skóra żyje nadal. Ta cecha czyni ją szczególnie wartościową na przykład w architekturze wnętrz lub, jak w państwa wypadku, w introligatorstwie, do wydawania wyjątkowo eleganckich i niezwykle trwałych książek.
Masters westchnął i tępo patrząc w okno, jednym uchem słuchał profesjonalnej perory gospodarza. Redaktor Snead z mroczną miną robił krótkie notatki.
– Partia, którą państwu dostarczyliśmy… – ciągnął Saperstein – a przypomnę, że to wasza firma się do nas zgłosiła, my się nie narzucaliśmy z ofertą… zawierała wyłącznie najstaranniej wybrane, najlepsze gatunkowo błamy z naszych pokaźnych zasobów. Te żyjące skóry lśnią własnym wyjątkowym połyskiem. Nie ma na Marsie, Terze ani na Lunie nic, co by je choćby odrobinę przypominało. W razie rozdarcia czy zarysowania same się regenerują, a na dodatek rosną: z miesiąca na miesiąc można się cieszyć ich coraz gęstszym włosiem. Wasze woluminy będą progresywnie przybierać na urodzie i dlatego są tak atrakcyjne dla nabywców. Za dziesięć lat te piękne wydania…
– Czyli wubowa skóra żyje – przerwał mu Snead. – Ciekawe. Zwierzę zaś jest tak sprytne, że praktycznie nie do zabicia. – Rzucił Mastersowi szybkie spojrzenie. – Tak się składa, że każda z trzydziestu paru zmian, jakie się pojawiły w naszych tekstach, dotyczy kwestii nieśmiertelności. Najlepszym przykładem może być dzieło Lukrecjusza. Oryginał głosi, że człowiek jest doczesny, a jeśli nawet żyje po śmierci, nie ma to znaczenia, gdyż nie będzie niczego pamiętał z przeszłego bytu. Tymczasem w to miejsce jakimś cudem wśliznął się nowy, fałszywy ustęp mówiący o przyszłym życiu opartym na obecnym. Co się absolutnie nie zgadza z filozofią Lukrecjusza. Rozumiecie, panowie, z czym mamy tu do czynienia? Z filozofią cholernego marsjańskiego wuba nałożoną na poglądy innych autorów. Tak to wygląda i już. – Umilkł i wrócił do notowania.
– Jak może skóra, choćby i wiecznie żywa, wywierać wpływ na treść oprawionej w nią książki? – zaprotestował Masters. – Z wydrukowanym tekstem, z pociętymi i zszytymi stronami? Przecież to wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nawet jeśli okładka naprawdę żyje, w co bardzo wątpię. – Spojrzał z niechęcią na Sapersteina. – Do życia potrzebny jest pokarm. Czym niby miałaby się żywić?
– Drobniutkimi cząstkami jadalnymi zawieszonymi w atmosferze – wyjaśnił sucho biznesmen.
– Idziemy, Jack. – Prezes chwiejnie podniósł się z krzesła. – Nie ma co słuchać tych bzdur.
– Skóra wuba wchłania drobinki pokarmu przez pory – rzekł z godnością Saperstein.
Redaktor podniósł wzrok znad notatek.
– Niektóre z podrzuconych wypowiedzi są fascynujące – powiedział. – Zmiany wahają się od całkowitej negacji treści oryginalnej i zamysłu autora do subtelnych, jak w wypadku czterowiersza Lukrecjusza, niemal niewidocznych adiustacji… jeśli to właściwe słowo… tekstów korelujących z doktryną życia wiecznego. Prawdziwe pytanie jest takie: Czy poprawki wyrażają po prostu opinię jednego konkretnego osobnika, czy może wub jako gatunek wie, co mówi? Trzymajmy się Lukrecjusza. Piękna, mądra, bardzo interesująca treść… jako poezja. Natomiast jako pogląd filozoficzny może być błędna. Nie wiem, to nie moja działka. Ja tylko redaguję książki, nie piszę ich. Ostatnią rzeczą, jaką dobry redaktor powinien robić, jest ingerowanie w zamysł autora. A wub, czy raczej pozostała po nim żyjąca skóra, to właśnie robi.
– Można wiedzieć, czy dodała cokolwiek wartościowego? – zainteresował się Saperstein.
– Poetycko czy filozoficznie? Jeśli chodzi panu o wartość literacką, jej wariacje nie są ani lepsze, ani gorsze od oryginału. Potrafi tak się wczuć w styl autora, że kto nie zna pierwowzoru, nawet się nie zorientuje. – Popatrzył ponuro na gospodarza. – A już na pewno się nie domyśli, że to wymysł skórzanej okładki.
– Miałem na myśli aspekt filozoficzny – wyjaśnił biznesmen.
– No cóż, to zawsze to samo przesłanie, powtarzane do znudzenia. Nie ma śmierci. Człowiek nie umiera, tylko zasypia, by się obudzić w lepszym życiu. Tak jak to zrobiła w poemacie Lukrecjusza. Typowy przykład. Przeczyta się jedną taką poprawkę, to jakby poznało się wszystkie.
– Przyszedł mi do głowy ciekawy eksperyment – odezwał się Masters. – Co by się stało, gdyby w wubową skórę oprawić Biblię?
– Już to zrobiłem – odrzekł Jack.
– I co?
– Naturalnie nie próbowałem nawet czytać całości. Zajrzałem do listów świętego Pawła do Koryntian; dokonała tylko jednej poprawki. Fragment zaczynający się od słów „Oto ogłaszam wam tajemnicę” przerobiła w całości na wersaliki, a wiersz „Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień*?” powtórzyła dziesięć razy pod rząd, też wersalikami. Najwyraźniej zgadza się to z filozofią, a raczej teologią wuba. – Urwał i po chwili dodał, ważąc słowa: – W zasadzie to forma dyskursu teologicznego… między czytelnikiem a futrem zdartym z marsjańskiego zwierza, który wygląda jak skrzyżowanie krowy ze świnią. Bardzo to wszystko dziwne – zakończył i znów zajął się swoimi notatkami.
Długą chwilę ciszy przerwał prezes Oficyny Obelisk.
– Sądzisz, że skóra dostąpiła jakiegoś stopnia wtajemniczenia? Jak powiedziałeś, Jack, może to coś więcej niż zwykła opinia pojedynczego gatunku, któremu się udaje unikać śmierci. To może być… prawda.
– Przychodzi mi do głowy coś takiego – odrzekł Snead. – Tu nie chodzi o zwykłe unikanie śmierci. Wuby rzeczywiście osiągnęły to, co głoszą. Dając się zabić, oskórować i ostatecznie jako żyjąca skóra trafić na oprawę książek czy tapicerkę mebli, pokonały śmierć. Trwają, i to już w lepszym, jak się wydaje, życiu. Nie mamy do czynienia ze zwykłą, przemądrzałą lokalną formą życia. To organizm, który dokonał tego, w co my wciąż powątpiewamy. Jasne, że jest wtajemniczony. To żywe potwierdzenie ich doktryny. Fakty mówią za siebie i jestem skłonny im wierzyć.
– Życie ustawiczne? – Masters skrzywił się sceptycznie. – Może dla tego jednego gatunku, lecz nie dla całej reszty. Wub, jak to żarliwie podkreślał pan Saperstein, jest stworzeniem wyjątkowym. Skóra żadnego innego zwierzęcia z jakiejkolwiek znanej nam planety nie pozostaje przy życiu po zdarciu z martwego właściciela i nie karmi się jakimiś tam drobinkami z powietrza. Tylko dlatego, że on to potrafi, nie możemy…
– Szkoda, że nie można się z nią porozumieć – wszedł mu w słowo Saperstein. – Próbujemy cały czas od chwili, gdy pierwszy raz zauważyliśmy, że wciąż żyje. Nie możemy jednak znaleźć sposobu.
– Za to my znaleźliśmy – odparł Snead. – Nawet już eksperymentowałem. Poleciłem wydrukować jedno zdanie: Wub, jak żadne inne żywe stworzenie, jest nieśmiertelny, i oprawić kartę w wubową skórę. Proszę bardzo. – Podał prezesowi cienki elegancki folder. – Niech pan czyta.
Masters otworzył okładkę, odchrząknął i przeczytał:
– Wub, jak każde inne żywe stworzenie, jest nieśmiertelny. – Oddawszy folder Jackowi, rzekł: – Zmieniła tylko jedno słowo.
– Jedno, ale jakie! Znaczeniowo to bomba. No i w pewnym sensie mamy łączność z tamtym światem. Panowie, spójrzmy prawdzie w oczy: teoretycznie futro z wuba jest martwe, bo sam wub, na którym rosło, nie żyje. Jesteśmy o włos od bezspornego udowodnienia, że może istnieć rozumne życie po śmierci.
– Oczywiście jest pewien szkopuł – wtrącił z wahaniem Saperstein. – Nie chciałbym psuć nastroju, bo nie wiem, jaki to może mieć wpływ… Widzicie, marsjański wub, przy całej niesamowitej, a nawet cudownej zdolności przetrwania, psychologicznie jest zwierzęciem głupim. Na przykład taki ziemski opos ma mózg trzykrotnie mniejszy od kociego, nie? Otóż wub ma móżdżek pięć razy mniejszy niż opos.
– Cóż, jak mówi Pismo: ostatni będą pierwszymi – zauważył redaktor. – Być może biednego wuba można podciągnąć pod tę kategorię. W każdym razie miejmy taką nadzieję.
– Czyżbyś pragnął żyć wiecznie? – Prezes popatrzył z ukosa na podwładnego.
– No pewnie. Jak wszyscy.
– Ja nie – rzekł stanowczo Masters. – I tak już mam dosyć problemów. Ostatnią rzeczą, o jakiej bym marzył, jest żyć po śmierci jako oprawa książki czy w jakiejkolwiek innej formie.
W duchu jednak zaczynał snuć inne myśli. Zupełnie inne.
– Tak, to rzeczywiście dobre, ale dla wuba – zgodził się Saperstein. – Pomyśleć tylko: żyć jako okładka? Sterczeć na półce rok za rokiem, wdychać drobinki przez pory… I pewnie medytować. Czy co tam wuby robią po śmierci.
– Rozmyślają o teologii. Nauczają – wtrącił Snead. Zwracając się do szefa, dodał: – To co, chyba już nie będziemy tak oprawiać książek, sir?
– Na pewno nie komercyjnie – zgodził się Masters. – Ale… – Zawahał się. Nie mógł się wyzbyć myśli, że z wubowych skór może być jakiś inny pożytek. – Zastanawiam się, czy tak samo wysoki współczynnik przetrwania występuje także przy innych zastosowaniach. Na przykład na zasłony okienne czy tapicerkę w grawitolotach. Kto wie, może w ten sposób dałoby się zredukować liczbę ofiar w wypadkach? Albo na wyściółkę hełmów dla żołnierzy… bejsbolistów, i tak dalej.
Możliwości wydawały mu się ogromne, lecz mgliste. Będzie musiał poświęcić temu zagadnieniu trochę czasu. Dużo czasu.
– Tak czy inaczej, muszę powiedzieć, że nasza firma nie zgadza się zrefundować waszego zakupu – oświadczył Saperstein. – Właściwości skór wubowych były wam znane choćby z naszego prospektu opublikowanego przed paroma miesiącami. Kategorycznie stwierdzamy w nim, że…
– Dobra, nasza strata – przerwał mu poirytowany prezes. – Daj pan spokój. – Zwracając się do Sneada, spytał: – I ona zdecydowanie twierdzi, we wszystkich trzydziestu przypadkach, że życie po śmierci jest przyjemne?
– Z całą pewnością. „Czas ziemski zwiastunem wiecznej szczęśliwości”, jak to wcisnęła w Lukrecjuszowe dzieło. Tam jest wporzo.
– Wieczna szczęśliwość… – powtórzył Masters, kiwając głową. – Oczywiście my tu jesteśmy na Marsie, nie na Ziemi… ale to chyba wszystko jedno, nie? To po prostu oznacza życie, gdziekolwiek się je przeżywa. – Zadumał się jeszcze głębiej. – Wiecie, co mi chodzi po głowie? Że abstrakcyjne rozważania o życiu po śmierci to nic nowego, ludzie robią to od dziesiątek tysięcy lat. Lukrecjusz snuł swoje wywody dwa tysiące lat temu. Mnie bardziej interesują nie filozoficzne ogólniki, lecz konkret wubowej skóry. Jakie jeszcze pozycje w nią oprawiliśmy, Jack?
– Wiek rozumu Toma Paine’a – odrzekł redaktor, zajrzawszy do swoich papierów.
– I co wyszło?
– Dwieście sześćdziesiąt siedem pustych stron, a w samym środku jedno słowo: „Plepleple”.
– Mów dalej.
– Encyclopaedia Britannica. Oryginalne hasła właściwie zostały bez zmian, za to pojawiło się wiele nowych. O duszy, transmigracji, piekle, potępieniu, grzechu, nieśmiertelności. Całe dwudziestoczterotomowe wydanie nabrało orientacji religijnej. Mam kontynuować, szefie?
– Dawaj.
– Suma teologiczna Tomasza z Akwinu. Tekst pozostał nienaruszony, ale w regularnych odstępach wstawiła werset biblijny „Litera zabija, lecz duch daje życie”. Ze sto razy. Potem Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Szangri-La okazuje się wizją życia pozagrobowego, w której…
– Dobra, resztę mogę sobie dośpiewać – mruknął prezes. – Pytanie, co z tym zrobić? Oczywiście nie możemy więcej wypuszczać książek w tej oprawie… przynajmniej nie takich, z którymi wub by chciał polemizować.
Powoli rysowało mu się jednak w myślach inne zastosowanie tego niesamowitego materiału. O wiele bardziej osobiste. Zastosowanie, które wielekroć przeważyłoby wszystko, co wub może zrobić z książkami. Lub dla książek. Zresztą dla każdego martwego przedmiotu.
Gdy tylko dopadnę telefonu, pomyślał…
– Szczególnie interesująca jest reakcja na zbiór esejów na temat psychoanalizy autorstwa jednych z największych żyjących freudystów naszych czasów – ciągnął Snead. – Wub zostawił wszystkie artykuły, ale na końcu każdego wstawił tę samą frazę. – Redaktor zachichotał. – Lekarzu, ulecz się sam. Trzeba przyznać, że ma poczucie humoru.
– Tak, trzeba przyznać – odrzekł Masters. Myśli miał jednak zaprzątnięte telefonem i wielkiej wagi rozmową, którą właśnie zaplanował.
Wróciwszy do swego biura w siedzibie Oficyny Obelisk, Masters przeprowadził eksperyment. Chciał się przekonać, czy jego pomysł się sprawdzi. Starannie opatulił w wubową skórę żółtą porcelanową filiżankę i spodeczek ze swej ulubionej kolekcji Royal Albert. Drżącą ręką położył zawiniątko na podłodze i nadepnął na nie z całych swych starczych sił.
Naczynia się nie stłukły. Przynajmniej nic na to nie wskazywało.
Masters rozwinął pakunek i obejrzał filiżankę. Miał rację: w kokonie z żywego futra wuba była całkowicie bezpieczna.
Zadowolony usiadł za biurkiem, by raz jeszcze wszystko przemyśleć.
Wubowa skóra nadała kruchemu przedmiotowi cechę niezniszczalności. Doktryna wuba o wiecznym trwaniu sprawdziła się w praktyce. Dokładnie tak, jak się spodziewał.
Podniósł słuchawkę i wybrał numer swojego adwokata.
– Chodzi o mój testament – powiedział, kiedy prawnik odebrał połączenie. – Wie pan, mecenasie, ten, który sporządziliśmy przed kilkoma miesiącami. Chcę wstawić dodatkową klauzulę.
– Oczywiście, panie Masters. Słucham.
– Taka drobnostka… – Gdyby prezes był kotem, zacząłby w tej chwili mruczeć. – Szczegół dotyczący mojej trumny. Chcę… i to ma być wiążące dla spadkobierców… żeby była całkowicie wyłożona skórą wuba. Dno, ścianki, wieko, szczelnie i na zakładkę. Materiał ma być od firmy „Nieskazitelna”. Pragnę stanąć przed Stwórcą, że tak powiem, godnie odziany. Zrobić lepsze wrażenie, ha, ha.
Śmiech był nonszalancki, lecz ton śmiertelnie poważny. I nie uszło to uwagi adwokata.
– Jeśli takie jest pańskie życzenie, sir.
– I radzę panu zrobić to samo.
– Dlaczego?
– Proszę przejrzeć domowe kompendium medyczne, które ukaże się naszym nakładem za miesiąc. I niech pan koniecznie kupi wydanie oprawne w wubową skórę. Będzie się trochę różniło od zwykłego.
Barney Masters rozłączył się i znów oddał rozważaniom o swej wysłanej wubem trumnie. Spoczywającej sześć stóp pod marsjańską ziemią, z nim w środku i z żywym, rosnącym, rosnącym futrem.
Ciekawie byłoby ujrzeć tę wersję siebie, która z tego wyniknie.
Zwłaszcza po kilku stuleciach.
* Wg Biblii Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań-Warszawa 2003.