- W empik go
Elektryczne perły - ebook
Elektryczne perły - ebook
Tom 3 kryminału retro o nadkomisarzu policji Jerzym Drwęckim.
Pierwsza połowa 1929 roku.
Poznań na kilka miesięcy staje się stolicą Polski, w związku z odbywającą się tu Powszechną Wystawą Krajową, podsumowującą dorobek i potencjalne możliwości odrodzonej Rzeczypospolitej.
Nadkomisarz Jerzy Drwęcki, jak wszyscy, planuje urlop by zwiedzić PWK razem z oczekującą dziecka żoną Marią. Nie przypuszczał, że trafi do Poznania znacznie szybciej i na o wiele dłużej niż zamierzał.
Rutynowa sprawa, którą z nudów odbiera podwładnemu, okazuje się mieć drugie, niezwykle grząskie dno i błyskotliwa kariera Drwęckiego staje na krawędzi przepaści. Nawet zaprzyjaźniony pułkownik Wieniawa-Długoszowski okazuje się mieć tym razem za krótkie ręce.
Na domiar złego wychodzi na jaw mroczna tajemnica sprzed 30 lat, dotycząca kręgu krakowskich przyjaciół Stanisława Przybyszewskiego. Tadeusz Boy-Żeleński chociaż cała Polska z zachwytem lub oburzeniem nuci jego „Słówka” ma coraz mniej powodów do śmiechu...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67048-76-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDSIONEK PIEKŁA
Kolumna trzech czarnych opli przejechała przez bramę zajezdni tramwajowej przy ulicy Kawęczyńskiej na warszawskiej Pradze. Tramwajarz w czapce wciśniętej głęboko na uszy i baranim kożuchu narzuconym na roboczy kombinezon podbiegł do pierwszego samochodu pokazał kierunek i natychmiast schował ręce pod pachy. Mróz był iście syberyjski, minus trzydzieści stopni.
Ople ruszyły, buchając z rur wydechowych kłębami pary, która natychmiast zmieniała się w tumany drobnego śniegu. Tramwajarz truchtał obok pilnując czy dobrze jadą, ale nie było to potrzebne. Zaraz za rogiem hali remontowej widać już było zbiegowisko. Podekscytowani ludzie najwyraźniej nie przejmowali się trzaskającym mrozem. Tłoczyli się przed wejściem parterowego budynku bez okien, którego ściany pyszniły się świeżą ceglaną czerwienią. Ekipa śledcza podjechała bliżej, po czym policjanci i technicy kryminalni, walcząc z oporem grubych zimowych ubrań zaczęli wygrzebywać się z samochodów. Dwaj obecni na miejscu mundurowi energicznie odsunęli ludzi od drzwi.
Nadkomisarz Jerzy Drwęcki przecisnął się na zewnątrz i rozprostował nogi. Chciał odetchnąć głęboko rześkim, zimowym powietrzem, ale mróz aż zaszczypał go w same oczy. Miał wrażenie, że rogówki pokrywają się szronem, a dziesięć sekund później zaczął odmarzać mu czubek nosa. Było stanowczo zbyt rześko! W taką pogodę należało siedzieć w biurze przy szklance gorącej herbaty i napawać wonią atramentu oraz żółknącego papieru. Drwęcki zaczął się zastanawiać co właściwie go podkusiło, żeby odbierać tę sprawę Księżykowi? Prawda, miał już dosyć urzędolenia i koniecznie chciał się wyrwać zza biurka, ale czemu akurat teraz? Wyglądało na to, że roziskrzony w słońcu śnieg, oglądany z okien cieplutkiego gabinetu przy Daniłowiczowskiej okazał się mieć nader zdradliwy powab... Ten romantyzm Drwęcki, cię kiedyś zgubi!, mruknął do siebie, naciągając szalik na twarz. Należało, psiakrew, spojrzeć jeszcze na termometr! Księżyk najwyraźniej uwzględnił wszystkie fakty i okoliczności, bo ani myślał oponować. Nadkomisarzowi stanęła przed oczami wyszczerzona radośnie twarz podwładnego, kiedy zawiadamiał go o modyfikacji rozdzielnika bieżących spraw. Cwaniaczek! Ale trudno, słowo się rzekło...
Przed nadkomisarzem stanął zaaferowany mężczyzna około czterdziestu lat. Spod nie dopiętego płaszcza wyglądał biały kołnierzyk i węzeł przekrzywionego krawata.
– Inżynier Stanisław Bilecki – przedstawił się. – Jestem kierownikiem doświadczalnej podstacji prostowników rtęciowych – pokazał na budynek. – Coś okropnego...
– Nadkomisarz Drwęcki – Jerzy wyciągnął rękę. – Co się stało?
– Straszny wypadek, panie nadkomisarzu!
– Współczuję! – sarknął Drwęcki zacierając grabiejące dłonie – ale kto i po co wzywał do zwykłego wypadku kryminalną ekipę dochodzeniową?!
– Ja, panie nadkomisarzu! – odezwał się starszy z umundurowanych policjantów zanim stropiony inżynier zdążył odpowiedzieć. Podszedł do nich, zasalutował zamaszyście i oznajmił: – Przodownik Kiełcewicz Jakub, piętnasty komisariat policji państwowej, do usług pana nadkomisarza!
– Zatem uważacie, Kiełcewicz, że doszło tutaj do zbrodni?
– Tak jest, panie nadkomisarzu! Mam takiego nosa...
Drwęcki westchnął z rezygnacją i powstrzymał się od komentarza. Podkreślony sumiastym wąsem nos przodownika wyglądał tak imponująco, że nietaktem byłoby zgłaszać racjonalne wątpliwości.
– Prowadźcie! – polecił Jerzy.
Weszli w zupełnie inny, nieziemski świat. Przede wszystkim było tu tak gorąco, że po przekroczeniu progu podstacji, kontrast z warunkami na zewnątrz przyprawiał o szok termiczny. Drwęcki natychmiast spłynął potem. Ze wszystkich stron biło w oczy ostre, biało-niebieskie rtęciowe światło. Jego źródłem było kilkanaście wielkich, szklanych gąsiorów, każdy z trzema szyjami, do których wnikały kable zwieszające się spod sufitu niczym pęki czarnych lian. W szklanych baniach, osadzonych w azbestowych gniazdach, skwierczały elektryczne wyładowania, gotowała się rtęć, której krople ściekały po wewnętrznych ściankach, mieniąc się srebrzyście w blasku świecących jaskrawo oparów jak roje niespokojnych, metalowych mrówek. Wszystko razem przywodziło na myśl kipiącą sztucznym życiem mechaniczną dżunglę z wizji malarzy futurystów, ale kontemplację artystycznych aspektów najnowocześniejszej techniki uniemożliwiał unoszący się wszędzie przenikliwy swąd spalonego mięsa.
– Proszę niczego nie dotykać! – przestrzegł inżynier Bilecki. – Napięcie pięćset wolt! Tędy proszę – ruszył w głąb hali.
W rtęciowym świetle zawirowały coraz grubsze drobiny sadzy. Należało spodziewać się, że pochodziła z ludzkiego tłuszczu...
– To tam – pokazał Bilecki. – W sali transformatora.
Weszli do następnego pomieszczenia, znacznie ciemniejszego i gorętszego, wypełnionego głębokim, basowym pomrukiem. Zapach spalenizny był tu znacznie silniejszy, ale nie zdołał zagłuszyć równie mocnej woni rozgrzanego oleju. A także ozonu, bo powietrze wręcz skwierczało od elektryczności.
– Tam, z tyłu – poinformował przejęty inżynier. – Proszę trzymać się blisko ścian...
Obeszli wysoki na ponad trzy metry, rozedrgany, stalowy prostopadłościan i znaleźli się na miejscu zdarzenia. Z prostokątnej szczeliny w ścianie, oparte na masywnych słupkach porcelanowych izolatorów wychodziły trzy równolegle szyny zasilające transformator. Mniej więcej metr nad podłogą tworzyły one coś na kształt kołyski, lub raczej rusztu, na którym dopalały się zniekształcone ludzkie zwłoki. Właściwie był to już tylko powykręcany, rozżarzony szkielet, pokryty gdzieniegdzie fragmentami zwęglonego ciała. Między żebrami strzelały od czasu do czasu drobne błękitne wyładowania i pryskały siwe obłoczki dymu.
– Dlaczego nie wyłączyliście prądu?! – zdenerwował się Drwęcki.
– Rozłącznik się zaciął, panie nadkomisarzu – Bilecki nerwowo poluzował krawat. – Proszę się nie zbliżać! – gwałtownie chwycił za rękaw nadkomisarza, który zrobił krok w stronę ciała. – Tu są trzy fazy po trzynaście tysięcy wolt każda! Prąd razi przez powietrze! Dlatego nie było jak go stamtąd ściągnąć. Nie mogłem narażać ludzi.
– Trzeba było to jakoś zewrzeć albo uziemić... – Jerzy posłusznie wycofał się na bezpieczną odległość.
– Uchowaj Boże! – zawołał inżynier. – To prąd zmienny trójfazowy!
– Co z tego?
– Gdyby tutaj doszło do zwarcia, nastąpi cofnięcie mocy do elektrowni. Prądnica zacznie pracować jak silnik i zablokuje turbinę. Skutkiem tego nastąpi gwałtowny wzrost ciśnienia pary w kotle i mogłoby dojść do wybuchu. Byłyby dalsze ofiary... Elektrownię na Powiślu już zawiadomiliśmy, ale minie trochę czasu zanim odstawią cały blok energetyczny. To nie światło w pokoju, żeby ot tak sobie pstryknąć i wyłączyć, a temu biedakowi w niczym już nie pomożemy. Musimy czekać.
– Ile?
– Myślę, że jeszcze kilka minut. Proszę o cierpliwość.
– Wiecie chociaż kto to był?
– Niejaki Wacław Czerwoncki, jak go znaleźliśmy dało się jeszcze rozpoznać twarz.
– I długo go tak smażycie?
– No, nie wiem... – zmieszał się inżynier. – Ciało odkryliśmy jakieś pół godziny temu. Wcześniej mogło tu leżeć kwadrans albo dwa... Znaczy, razem będzie godzina...
– Pięknie! Pracował tu na podstacji?
– Tak, ale tylko przy prostownikach. W sali transformatora nie miał nic do roboty, nie jego rewir. Nie wiem czemu tu przyszedł. Musiał wejść na pomost techniczny, ten na szczycie transformatora – pokazał Bilecki – i stamtąd spaść na szyny zasilające uzwojenia pierwotne. Pewnie się poślizgnął, na obudowie zawsze jest trochę oleju...
– Ja myślę, panie nadkomisarzu, że jego ktoś zepchnął – wtrącił przodownik Kiełcewicz. – Barierka po prawdzie nie wysoka, ale nie można tak sobie zlecieć.
– Można rozmyślnie skoczyć – zauważył Drwęcki.
– Ja jużem o to ludzi rozpytywał, panie nadkomisarzu. To był młody chłop, żenić się miał niedługo, gdzie mu tam do samobójstwa!
– Chyba, że poraził go prąd z uzwojenia wtórnego – wtrącił Bilecki – i rzuciło nim tutaj. Tylko pojąć nie mogę co on majstrował przy stykach pod napięciem? W czasie pracy transformatora nikt przy zdrowych zmysłach na ten pomost nie wejdzie...
Naraz zgasło światło i ustał brzęk transformatora.
Drwęcki chciał powiedzieć „nareszcie”, ale z wrażenia głos uwiązł mu w gardle. W tej chwili jedynymi źródłami światła były rozpalone do czerwoności żebra ludzkiego szkieletu i gasnący powoli, widmowy, rtęciowy poblask, wpadający przez uchylone drzwi z hali prostowników. Jerzy otarł szalikiem pot zalewający oczy. Przemknęła mu myśl, że tak musi wyglądać piekło. Dante z pewnością byłby zachwycony.
Pozostali członkowie kryminalnej ekipy mieli podobne odczucia.
– Niezłą apokalipsą zaczyna się nam ten boży rok 1929 – skwitował sarkastycznie któryś z techników. – Ciekawe jak się skończy?
– Zawsze to mówię, że z tej techniki to nic dobrego dla ludzi nie wyniknie – oświadczył z powagą Kiełcewicz.
– Może byście tak zapalili tu normalne światło?! – zdenerwował się Drwęcki na Bileckiego. – Musicie tak od skrajności do skrajności?!
– Więcej światła! – zawołał jakiś wesołek w przypływie czarnego humoru.
– Przepraszam, zaraz się tym zajmę – inżynier ruszył do wyjścia. – Każę dać prąd z akumulatorowni...
Zajęło mu to dziesięć minut. Przez ten czas Kiełcewicz zreferował Jerzemu swoje dotychczasowe ustalenia. Trzeba przyznać, że stary przodownik nie zmarnował czasu. Ustalił, że Czerwoncki wchodząc na pracujący transformator ryzykował nie tylko życie, ale też natychmiastowe wyrzucenie z pracy za drastyczne naruszenie przepisów bezpieczeństwa. Należało wykluczyć nadgorliwość i chęć naprawienia zablokowanego rozłącznika, gdyż to urządzenie znajdowało się za ścianą, w innym pomieszczeniu. Zdaniem Kiełcewicza ofiara weszła na transformator z kimś kto go stamtąd zepchnął, ale świadków nie było, gdyż w krytycznym momencie dyżur na podstacji miał tylko Czerwoncki. Jego pomocnik siedział akurat na stołówce i jadł drugie śniadanie. Zwłoki znalazł sam kierownik podstacji, który przyszedł na rutynowy obchód. Od progu zaalarmował go zapach spalenizny...
Pod sufitem rozbłysły żarówki. Salę transformatora zalało mętne, żółtawe światło. Wypadało żałośnie w porównaniu z rtęciową łuną baterii prostowników, ale zrobiło się raźniej i co najważniejsze dało się już normalnie pracować. Kryminalny fotograf zaczął ustawiać statyw aparatu, a jeden z policjantów wdrapał się na transformator.
Jerzy pochylił się nad spalonymi przez prąd zwłokami. Głowy i jednej ręki już nie było. Podkurczone nogi spiekły się ze sobą w jedną masę. Żebra odsłonięte, jamy ciała opróżnione, zdaje się, rozsadziły je od wewnątrz wrzące płyny ustrojowe... Z tkanek miękkich została co najwyżej spieczona skorupa tu i ówdzie. Najbardziej zdeformowany był kręgosłup, przez który płynął najsilniejszy prąd – niektóre kręgi częściowo wyparowały, większość się stopiła. Oczywiście, z ubrania nie został nawet ślad.
Pod transformatorem leżał gęsty cień. Drwęcki wyjął z kieszeni latarkę, kucnął i zaczął oglądać podsadzkę pod zwłokami. W dymiącej jeszcze kałuży ludzkiego smalcu leżały nadtopione klucze do mieszkania oraz trochę bezkształtnych, zwęglonych okruchów. Obok tłustej plamy dostrzegł coś małego i białego... Żeby po to sięgnąć trzeba było wcisnąć się pod śmiercionośne szyny, a choć prąd wyłączono, Jerzy potrzebował kilkunastu sekund, aby się przemóc.
Wziął głęboki wdech i wszedł na czworakach pod ludzkie szczątki. Szczęśliwym trafem na cementowej posadzce zostało dość suchych i czystych miejsc, aby się nie powalać, bo spodnie jak nic byłyby do wyrzucenia. Chwilę później Drwęcki cofnął się, wstał, rozwarł dłoń i podniósł do światła na leżący na niej przedmiot. Podwładni obstąpili go ze wszystkich stron.
Była to elektryczna perła – kropla fosforanu wapnia wytopionego z ludzkich kości. Te które oglądał kiedyś na zajęciach z medycyny sądowej były szarawe, zanieczyszczone popiołem i węglem. Ta była czysta, biało-kremowa, właściwie piękna, pokryta delikatnym, przypominającym szwy czaszki, zygzakowatym wzorem, powstałym wskutek wewnętrznego mieszania warstw stopionego apatytu. Tylko w jednym miejscu skupiła się grudka zanieczyszczeń, tworząc maleńką, ciemną szypułkę.
– Co pan uważa, panie nadkomisarzu? – zagadnął Drwęckiego jeden z techników kryminalnych.
– Temperatura powyżej tysiąca pięciuset stopni – Jerzy ocenił warunki, w których powstała perła.
– Rodzina oszczędzi na trumnie – skwitował technik. – Starczy pudełko na kapelusze...
– Róbcie swoje, Walicki! – zmitygował go Drwęcki. – Jest tam coś? – zwrócił się do policjanta klęczącego na szczycie transformatora.
– Ani śladu, panie nadkomisarzu, ale jeszcze szukam.
– Przodowniku Kiełcewicz, pozwólcie ze mną – polecił Jerzy.
Przeszli do hali prostowników. Zgaszone aparaty wyglądały żałośnie i niepozornie. Zniknął bez śladu imponujący, futurystyczny nastrój.
– Zrobiliście kawał dobrej roboty – Drwęcki pochwalił przodownika.
– Dziękuję, panie nadkomisarzu.
– Znacie teren i ludzi, więc chcę abyście kontynuowali śledztwo.
– Tak jest! I jeszcze za pozwoleniem, panie nadkomisarzu, bez urazy... – stary policjant wyraźnie zbierał się na śmiałość.
– Mówcie.
– Ciekawym, jakim to sposobem w tak młodym wieku można nadkomisarzem w policji zostać? Nie żebym co złego sobie myślał! – zastrzegł się szybko. – Ale mnie idzie o to, że wy młodzi tacy strasznie niecierpliwi jesteście...
– Do czego zmierzacie, Kiełcewicz?
– Żeby pan nadkomisarz tej sprawy nie umarzał.
– Dlaczego miałbym umorzyć?
– Bo mój nos mi mówi, że to zagmatwana historia będzie, a wam młodym jak co raz dwa nie idzie, to zaraz byście rzecz w diabły rzucali...
Drwęcki ugryzł się w język i zmilczał.
– Ja tam nic złego nie myślę – speszył się przodownik. – Ale ja tylko tak, na wszelki wypadek...
– Pojutrze chcę mieć na Daniłowiczowskiej wasz wstępny raport ze śledztwa – Jerzy uciął tłumaczenia. – Nie umorzę sprawy, póki sami o to nie zawnioskujecie.
– Tak jest, panie nadkomisarzu!
– Możecie odejść, przodowniku Kiełcewicz.
Jerzy ruszył do wyjścia, ale po paru krokach przystanął i zaczął się zastawiać jak dostać się do samochodu nie narażając się przy tym na natychmiastowe zapalenie płuc. Był zgrzany i spocony jak mysz. Mokry miał nawet krawat. Wychodzić w takim stanie na ostry mróz mógł tylko zdesperowany samobójca.
– Panie nadkomisarzu! – rozległ się głos Bileckiego. – Może herbaty? Dobrze byłoby teraz trochę odsapnąć i ochłonąć, nieprawdaż? – Inżynier najwyraźniej czytał w myślach Drwęckiego. – Zapraszam na górę, do mnie do kantorka. Musimy pomówić...
Jerzy skinieniem głowy podziękował za zaproszenie i poszedł za gospodarzem kręconymi, żelaznymi schodami do pokoiku bez okien na poddaszu hali. Bilecki zgarnął ze stołu stos papierów ze schematami elektrycznymi i sam zrobił herbatę. Z początku popijali w milczeniu. Inżynier przeszedł do rzeczy gdy Drwęcki wypił połowę szklanki.
– Ja względem tego Kiełcewicza... – zaczął.
– Tak? – Jerzy nadał głosowi oficjalne brzmienie.
– Powiem krótko, to dziwak – oświadczył stanowczo Bilecki. – Ilekroć na zajezdni zdarzy się wypadek, zawsze doszukuje się Bóg wie czego.
– Może ma powód?
– Tylko taki, panie nadkomisarzu, że jego syn pracował u nas jako mechanik i pięć lat temu zginął przygnieciony przez zerwany z suwnicy wagon. Siła wyższa i wola boska, bo skąd można było zgadnąć, że łańcuch puści? Ale od tej pory stary Kiełcewicz bardzo mam patrzy na ręce. Jak tylko coś się u nas dzieje, zawsze jest tu pierwszy. Co rusz, z powodu jego raportów musimy się tłumaczyć różnym instytucjom państwowym. Oczywiście, ogromnie mu współczujemy, ale w tym przypadku, sam pan rozumie...
– Nie rozumiem.
– Prestiżowe przedsięwzięcie techniczne – inżynier Bilecki zamaszystym gestem pokazał na halę prostowników. – To jest, uważa pan nadkomisarz, już nie żadna elektrotechnika, ale e-le-ktro-ni-ka – przesylabizował dobitnie – wyższy stopień postępu w naukach o elektryczności! Naszą podstacją interesują się najwyższe czynniki państwa i stolicy. Warszawska sieć tramwajowa wciąż się rozbudowuje, elektrownia przy zajezdni na Woli już nie wystarcza do zasilania nowych odcinków. Chcielibyśmy oddać tę podstację do normalnej eksploatacji w drugiej połowie roku i byłoby bardzo niefortunnie gdyby zła sława zmąciła dumę z osiągnięć narodowej techniki lub, co gorsza, opóźniła oddanie obiektu do użytku.
– Do czego pan zmierza, inżynierze?
– Nieszczęśliwe wypadki się zdarzają, cóż począć – Bilecki rozłożył ręce – ale po co zaraz nagłaśniać sprawę i przeciągać śledztwo? Zabójstwo... samobójstwo... To dla nas bardzo zła reklama, panie nadkomisarzu. Podważa sukces odrodzonego państwa. Daje asumpt nieżyczliwym siłom z zza granicy...
– Oczekuje pan, że...
– Ja niczego nie oczekuję! – zastrzegł się szybko gospodarz. – Informuję pana jedynie o szerszych uwarunkowaniach tego zagadnienia.
Drwęcki odstawił pustą szklankę.
– Dziękuję za herbatę, ale na mnie już pora. Mam nadzieję, że moi ludzie będą mogli spokojnie dokończyć pracę.
– Ależ oczywiście! Jestem tylko skromnym inżynierem, gdzieżbym śmiał mówić policji kiedy i jak ma kończyć sprawę...
– Znaczy, mam spodziewać się telefonu od kogoś znacznie mniej skromnego?
– Nie mam wpływu na tę decyzję, panie nadkomisarzu.
– Do widzenia – zakończył rozmowę.
Na dole Drwęcki minął się z ludźmi z zakładu medycyny sądowej, którzy przybyli po zwłoki. Wymienili zdawkowe uprzejmości. Jerzy zignorował pytanie, czy zgon został już potwierdzony przez lekarza? Przez moment zastanawiał się czy nie oddać im elektrycznej perły, ale coś go przed tym powstrzymało. Opatulił się szczelnie szalikiem i czym prędzej wsiadł do samochodu. Kazał się wieźć z powrotem do urzędu śledczego. Póki co, miał zamiar dotrzymać słowa danego staremu przodownikowi. Zwłaszcza, że zaczął podejrzewać, że Bilecki celowo przetrzymał ciało Czerwonckiego pod prądem aby policja miała jak najmniej do roboty. Awaria rozłącznika była tu zbyt dogodnym wydarzeniem... Czyżby pan inżynier coś ukrywał? Co do znajomości zaś, to się jeszcze okaże kto ma lepsze... Ciekawe, czy pan inżynier zna Wieniawę?
Umówiony na dzisiaj gość z Poznania, jak się okazało, przyjechał wcześniejszym pociągiem. Panna Stefania z kolei była śmiertelnie oburzona z powodu kawału, który Drwęcki zrobił jej przed wyjazdem na Kawęczyńską. Zapowiedział mianowicie, że po południu oczekuje wizyty biskupa.
– Już jest i czeka w pana gabinecie – oświadczyła nadąsana sekretarka. – Jak tu wszedł przyklękłam i chciałam ucałować pierścień... A to żaden biskup, tylko też policjant!
– Był biskupem dziesięć lat temu – odparł beztrosko Jerzy.
Panna Stefania spąsowiała.
– Jeszcze panu nadkomisarzowi mało? – syknęła. – Taką idiotkę ze mnie zrobić?!
– Na zgodę ma pani u mnie duże pudełko wedlowskich czekoladek.
– Przed ślubem muszę dbać o linię! – nie dała się udobruchać. Im bliżej daty ślubu, tym bardziej Stefania chodziła podminowana. Już teraz wykazywała kompletny zespół lęków starej panny przed radykalną zmianą drogi życia, a nocą poślubną w szczególności, o czym nie omieszkała donieść mężowi rozbawiona Marysia, widująca jego sekretarkę u dyrektorowej Zasławskiej. Do ślubu pozostały jeszcze trzy tygodnie i Jerzy zupełnie nie miał pojęcia jak przeżyje ostatni z nich.
– Panno Stefanio, ja nie kłamałem. Biskupami nazywano w Galicji żołnierzy poznańskich pułków z powodu wysokich rogatywek, które wtedy nosili. Po powstaniu wielkopolskim, wiosną dziewiętnastego roku brali udział w likwidacji oblężenia Lwowa.
– Słyszałam! – prychnęła – i rozumiem, że to jeszcze jeden pański kolega z wojska, ale jednym pudełkiem czekoladek, to się pan nadkomisarz nie wykręci!
– Dodaję kilogram krówek-mordoklejek na miodowy miesiąc.
– Krówki to co innego! – uśmiechnęła się wreszcie. – Już pana zapowiadam – wstała zza biurka i otworzyła drzwi gabinetu Jerzego. – Nadkomisarz Drwęcki! – oznajmiła.
Gość wstał na widok Jerzego i odłożył dymiącą fajkę do popielniczki. Był pół głowy wyższy od Drwęckiego, przy czym te dodatkowe pół głowy przypadało na niezwykle wysokie czoło, którego nie powstydziłby się potwór profesora Frankensteina. Skojarzenie narzucała idąca przez środek czoła pozioma blizna od ukraińskiego bagnetu, może tylko ciut bardziej skośna niż u literackiego pierwowzoru, ale wciąż było na niej znać ślady szwów z szewskiej dratwy, użytej przez felczera w warunkach polowych. Poniżej czoła rozpościerała się równie wielka, szczera słowiańska, a obecnie mocno zakłopotana twarz. Jak się zaraz okazało, nieporozumienie w sekretariacie zdetonowało gościa w równym stopniu co pannę Stefanię.
– Komisarz Michał Witkowiak, komenda wojewódzka w Poznaniu.
– Jerzy Drwęcki, miło mi, że będziemy razem współpracować. Proszę, niech pan siada.
Gość nie posłuchał. Stał i wpatrywał się intensywnie w zamknięte drzwi, za którymi znikła Stefania.
– Ja przepraszam... – zmieszany obejrzał się na Jerzego. – Widać nie do końca rozumiem tutejsze obyczaje. U nas w poznańskiem to kobiety całuje się w rękę przy powitaniu, nie odwrotnie...
– U nas w Kongresówce tak samo – odparł beztrosko Drwęcki.
– Zatem...?
– Małe nieporozumienie – Jerzy wyjaśnił w czym rzecz. – Najbardziej zdziwiło go, że komisarz Witkowiak nawet się przy tym nie uśmiechnął.
– Oczywiście, to niczyja wina, ale kpina z wysokiej rangi osoby duchownej wydaje mi się wysoce nie na miejscu – oświadczył stanowczo.
Drwęcki wzniósł oczy ku niebu. Już czuł się zmęczony tą współpracą. Nie dość, że Frankenstein, to na dodatek integralny katolik!
– Pan siada, komisarzu – powtórzył wskazując krzesło przed biurkiem i dyplomatycznie zmienił temat: – Pańska blizna na czole to pamiątka spod Kamionki, prawda?
– Skąd pan wie?
– To ja podałem panu wtedy opatrunek osobisty.
– Przepraszam, nie zauważyłem, oczy miałem zalane krwią.
– Ale tego Rusina, który panu to zrobił, zdążył pan zastrzelić.
– Zabijanie nie może być powodem do dumy.
– Tak, oczywiście. Mogę prosić o pańskie pełnomocnictwa? – Drwęckiemu odechciało się przełamywania lodów
Witkowiak bez słowa wyjął zza marynarki kopertę i podał Jerzemu. Ten otworzył urzędowe pismo, ale nim zdołał je przeczytać zamarł ze zdumienia, ze wzrokiem utkwionym w otwarty portfel kolegi z Poznania, z którego komisarz właśnie wyjmował jedną z wizytówek. Obok nich tkwiło coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak święty obrazek, ale zdecydowanie nim nie było... Minęło kilka sekund zanim Drwęcki zdołał uwierzyć własnym oczom. By ukryć zmieszanie, czym prędzej przeniósł spojrzenie na otrzymane poświadczenie, przeczytał piąte przez dziesiąte i dołożył do leżącej na biurku sterty raportów czekających na rozmieszczenie w aktach.
– Nie sprawdzi pan, czy ten dokument jest prawdziwy? – żachnął się gość.
– Już sprawdziłem – odparł Drwęcki. – Zaraz po pańskim telefonie upewniłem się, że w poznańskiej komendzie wojewódzkiej faktycznie zatrudniony jest komisarz Michał Witkowiak, syn Józefa, rocznik 1898, urodzony w Jankowicach, kawaler wychowujący młodszą siostrę Jadwigę, lat siedemnaście. Zgadza się? Pomijam już taki drobiazg, że ja pana poznaję, chociaż pan mnie nie...
– Przepraszam, panie nadkomisarzu! – Witkowiak odruchowo przybrał postawę zasadniczą. Drwęcki patrząc na ten przejaw pruskiej służbistości zdecydował, że jednak nie zaprosi przybysza do domu na kolację jak to pierwotnie planował.
– Dobrze, nie musimy się lubić aby przejść do rzeczy – stwierdził oschle. – Czego konkretnie pan potrzebuje?
– Jak pan wie – zaczął Witkowiak – na wiosnę planowana jest w Poznaniu Powszechna Wystawa Krajowa, prezentująca wszechstronny dorobek odrodzonej Rzeczpospolitej. Trwają właśnie intensywne prace...
– Wyrobicie się mimo tych mrozów?
– Właśnie w tym rzecz, panie nadkomisarzu. W tak niskiej temperaturze zaprawa nie chce wiązać cegieł, więc aby nie było przestojów budujemy obecnie pawilony z drewna. To oznacza, oczywiście, większe ryzyko pożaru. Wobec tego chcemy mieć pod kontrolą wszystkich notowanych w kraju potencjalnych sabotażystów, wariatów i maniaków ze skłonnością do piromanii. Chcemy wiedzieć czy i kiedy przyjadą na Powszechną Wystawę Krajową, abyśmy mogli w porę zastosować areszt prewencyjny.
– Bezzwłocznie wydam polecenia naszej kartotece i archiwum. Coś jeszcze?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!