Elena - ebook
Elena - ebook
Zakazane uczucie, intryga kryminalna, zagadka z przeszłości, a w tle wspaniała opowieść o miłości do koni.
Rodzina Eleny Weiland prowadzi szkołę jazdy konnej, konkurującą z rodzinną stadniną Jungblutów. Pewnego dnia Weilandów odwiedza komornik i nie jest to wizyta o charakterze towarzyskim. Okazuje się, że przez zaniedbania dziadka stajnia tonie w długach i grozi jej przymusowa licytacja. Podczas gdy rodzice Eleny borykają się z problemami finansowymi, dziewczyna zakochuje się w jedynym chłopcu, w którym nie wolno jej się zakochać. Tim jest synem Richarda Jungbluta, a pomiędzy rodziną Jungblutów i Weilandów panuje głęboka nienawiść, przyczyny której tkwią głęboko w przeszłości.
Powieść młodzieżowa znakomitej niemieckiej pisarki Nele Neuhaus, autorki bestsellerowych kryminałów: Śnieżka musi umrzeć, Głębokie rany, Przyjaciele po grób.
Tom drugi serii Elena: Decydujące lato oraz tom trzeci: Chmury nad turniejem już wkrótce!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-910-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna wsunęła nogę w strzemię i bez wysiłku wskoczyła na siodło swojego kuca. Sirius nadstawił uszu, kiedy się przekonał, że jedzie na pola i do lasu, a nie do ujeżdżalni. Spokojnym kłusem niósł Elenę piaszczystą drogą w stronę szpaleru drzew. Dziewczyna skręciła jednak w lewo, na puste już pola i skoszone łąki. Uniosła głowę i przyjrzała się żurawiom, które kluczem zmierzały na południe. Ich głośne krzyki brzmiały jak pełne tęsknoty pożegnanie nagle tak odległego lata. Liście na drzewach przez noc straciły intensywne kolory. Błyszczące złoto i głęboka czerwień zmieniły się w smutny brąz, jakby natura traciła siły.
Elena odwróciła twarz, chcąc uniknąć wiatru, i postawiła kołnierz kurtki. W gwałtownych podmuchach, które zrywały liście z gałęzi i przeganiały resztki babiego lata, wyczuwała zapowiedź nadchodzącej zimy.
Sirius przeszedł w galop, a ona nie miała nic przeciwko. Dopiero na szczycie wzgórza zrobiła paradę i odwróciła się w siodle. Uwielbiała widok, jaki się stąd rozciągał. Stadnina z tej odległości wyglądała jak zabawka z klocków. Elena uniosła się w strzemionach i rozejrzała. Dookoła ujeżdżalni wyrastały budynki stajni, a jeszcze dalej jaśniejsze, gładkie powierzchnie padoków i maneży. Na parkingu między ujeżdżalnią, gospodą i domem stało kilka samochodów, a dalej, między stodołą i dwoma dużymi kasztanami mozolnie jak chrabąszcz przesuwał się czerwony traktor. Wystarczyła chwila skupienia, by pośród szumu drzew usłyszeć odległy terkot silnika.
Elena urodziła się w tej stadninie i w niej dorastała. To było jej miejsce na ziemi i rzadko się zdarzało, by w tym miejscu nie zatrzymała się i nie obejrzała.
W tym momencie Sirius poruszył się niecierpliwie. Chciał biec dalej. Kuc znał na pamięć każdą drogę w okolicy i każdy odcinek, na którym mógł galopować. Tak samo jak Elena lubił szybkie tempo.
Po kilku chwilach dotarli na skraj lasu i wjechali między drzewa. Tam nie czuło się wiatru i gdyby nie poruszające się czubki drzew, słychać by było jedynie stukot kopyt. Przez drogę bezgłośnie przemknęła sarna. Spojrzała zaskoczona, zamarła na kilka sekund, a potem eleganckim skokiem zniknęła w ciemności. Sirius udawał, że się przestraszył, żeby znów ruszyć galopem. Elena tylko się uśmiechnęła i pozwoliła mu biec.
Kiedy minęli kolejne rozwidlenie, zwolniła pędzącego konia. Wielkimi krokami zbliżał się wieczór i zmrok, więc nie chciała za bardzo się oddalać. Skręciła w prawo i półparadą przeszła w stępa. Z mokrej od potu sierści kuca unosiła się para. Wysokie, ponure świerki i daglezje po obu stronach przesieki, które zeszłoroczna wichura mocno przechyliła, sprawiały wrażenie ścian i sklepienia wielkiej katedry, jaką Elena widziała na wycieczce klasowej. Miała wrażenie, że w lesie panuje podniosła atmosfera. Jeszcze kilkaset metrów i była na skraju pól. Kawałek dalej znajdował się wielki padok, po którym hasało stado źrebaków. Spędziły tu całe wakacje. Niedługo noce staną sie zbyt chłodne, by zostawiać je na dworze. Trafią wtedy do stajni, gdzie dostaną obszerne boksy i miękką słomę na podłodze, by zdrowo przetrwały zimę.
Nad łąkami unosiła się wieczorna mgła, więc konie na padoku wyglądały, jakby unosiły się w powietrzu. Jeden ze źrebaków, kasztanek z jaśniejszą łysiną, uniósł głowę i spojrzał z zainteresowaniem w stronę Eleny, która wynurzyła się z lasu na swoim kucu. Pozostałe szybko przyłączyły się do towarzysza. Po chwili ruszyły w stronę ogrodzenia, z początku stępem, a potem kłusem. Elena znała każdego z nich, wiedziała, kiedy się urodziły i jak miały na imię. Źrebaki towarzyszyły jej, biegnąc po drugiej stronie ogrodzenia, a kiedy nie mogły już iść dalej, odprowadzały ją wzrokiem, jak zjeżdżała wąską dróżką do stadniny. Elena wiedziała, że jeszcze chwilę będą tak stały, a potem wrócą do skubania trawy i rozejdą się po rozległej łące. Poniżej, w obejściu, zapłonęły pierwsze światła.
Elena uśmiechnęła się na widok znajomych budynków. Jak cudownie było tu mieszkać!JAK ZAWSZE, KIEDY życie chce nam zrobić przykrą niespodziankę, nie ma co liczyć na jakiekolwiek znaki ostrzegawcze. Czasem człowiek nie zauważa nawet samego momentu, kiedy przychodzi nieszczęście. W tamten październikowy piątek nie miałam żadnych podstaw, by podejrzewać, że akurat tego dnia rozpocznie się katastrofalny w skutkach splot wydarzeń. Wręcz przeciwnie!
Dzień rozpoczął się nawet bardzo dobrze, bo na drugiej lekcji dostaliśmy wyniki wypracowań.
– Wspaniała praca, Eleno! I to zarówno jeśli chodzi o język, jak i o treść. Świetnie się czyta i trzyma w napięciu – powiedziała nauczycielka, pani Wernke.
Kiedy otworzyłam zeszyt, z wrażenia zaniemówiłam, bo pod swoim wypracowaniem zobaczyłam wielką piątkę wpisaną czerwonym długopisem. Co prawda niemiecki, geografia i biologia były moimi ulubionymi przedmiotami, ale piątki za pracę pisemną jeszcze nigdy nie dostałam.
– Co ci postawiła? – Ariane raczej unikała rozmowy ze mną, jednak tym razem nie potrafiła zapanować nad ciekawością i odwróciła się na krześle.
– Piątkę – odparłam tak skromnie, jak tylko potrafiłam.
– No, to gratulacje – wykrztusiła z trudem, a w jej błękitnych jak u bobasa oczach pojawiły się złowrogie błyski. Niedbałym ruchem odrzuciła długie blond włosy i odwróciła się do mnie plecami.
Ariane nie potrafiła znieść, kiedy ktoś okazywał się lepszy niż ona, a już zupełnie nie umiała zaakceptować, że mogłabym to być ja. W szkole podstawowej w Steinau byłyśmy koleżankami, ale to było wieki temu.
Nikt poza mną nie dostał piątki, zatem Ariane również nie, co jeszcze bardziej wyprowadziło ją z równowagi. Wiedziałam, że teraz tylko czeka na okazję, żeby mi dopiec – no i się nie myliłam. Na czwartej lekcji nasz matematyk akurat mnie wywołał do tablicy, chociaż celowo przyjęłam nieobecny wyraz twarzy i udawałam, że sprawdzam coś w podręczniku. Nienawidzę stać tak przed całą klasą i czuć na sobie ich spojrzenia.
– Podziel, proszę, wynik iloczynu jedenastu i siedmiu przez różnicę z dwunastu i pięciu, a następnie odejmij iloraz od piętnastu.
Eee… co takiego? Stałam tam z kredą w dłoni, gapiłam się głupkowato na pustą tablicę i czułam, jak robię się czerwona. Gdzieś za mną rozległy się śmiechy, co nieszczególnie mi pomagało. W głowie kotłowały się setki myśli, lecz żadna nie była wynikiem zadania.
– Cśśś! – pan Graubner uciszył klasę. – Eleno, w czym problem? Nie znasz odpowiedzi?
– Nie. – Pokręciłam głową.
Nauczyciel uniósł brwi, co było oznaką zbliżającego się nieszczęścia, a potem wyciągnął dłoń po kredę.
– Kto z was chciałby spróbować? – zapytał, nie patrząc już w moją stronę.
Nikt się nie poruszył, tylko Ariane wyszczerzyła radośnie zęby, kiedy czerwona jak cegła mijałam ją, wracając na swoje miejsce.
– Pięć z niemieckiego, jedynka z matmy – szepnęła głośno, a Tessa i Ricky, jej dwie przyjaciółki, zachichotały posłusznie.
– Ariane? – Pan Graubner, zgodnie z planem, zwrócił na nią uwagę.
– Ja? – Dziewczyna z zaskoczeniem otworzyła szeroko oczy i wskazała na siebie palcem. Wszystko oczywiście na pokaz. W całej klasie Ariane była bezdyskusyjnie najlepsza z matematyki. Lepsza nawet od chłopaków.
– Tak, ty, jeśli nie masz nic przeciwko. – Nauczyciel matematyki uśmiechnął się z zadowoleniem, mając nadzieję, że w końcu złapał ją nieprzygotowaną, i podał jej kredę.
Ariane tanecznym krokiem ruszyła w stronę tablicy, odrzuciła blond czuprynę na plecy i w kilka sekund rozwiązała zadanie.
– Bardzo dobrze – orzekł matematyk, choć w jego głosie słychać było lekkie rozczarowanie, bo w końcu pojął, że dał się wmanewrować.
– Łatwizna. – Ariane posłała mi tryumfujący uśmiech. – Dziecinada.
Po szóstej lekcji czekałam niecierpliwie na moją najlepszą przyjaciółkę Melike, która chodziła do dziewiątej klasy. Deszcz bębnił o dach nad korytarzem i tworzył wielkie kałuże na szkolnym podwórzu. Punktualnie wraz z nastaniem jesiennej przerwy lato postanowiło się ostatecznie z nami pożegnać – od tygodnia niemal bez przerwy padało.
Autobus odjeżdżał pięć po pierwszej, zostało nam więc ledwie dziesięć minut, żeby dotrzeć na przystanek. Z budynku szkoły wylewał się strumień setek uczniów i uczennic, a ja patrzyłam, jak mnie mijają. W końcu, jedna z ostatnich, pojawiła się Melike.
– Wilhelm chciał jeszcze ze mną porozmawiać. – Wywróciła oczyma. – Znów zawaliłam kartkówkę z łaciny, niech to szlag! Wyobraź sobie, zapytał mnie, czy ja się aby nie zakochałam!
Przyjaciółka zachichotała rozbawiona.
– Nie gadaj! Serio? I co mu odpowiedziałaś? – Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
– Nic. – Melike wzruszyła ramionami, wciąż szeroko uśmiechnięta. – Chyba myśli, że zgadł. A ja po prostu nie znoszę łaciny. Komu to w ogóle potrzebne?
Naciągnęłam na głowę kaptur niebieskiej wiatrówki. Nie musiałyśmy się już spieszyć, bo autobus i tak odjechał.
Przed bramą prowadzącą na teren szkoły stała Ariane i jej najlepsza przyjaciółka Laura Baumgarten. Przytulały się do siebie pod ogromnym, jaskrawożółtym parasolem i wyglądały jak zrośnięte bokami bliźniaczki syjamskie. Ariane nie musiała dojeżdżać do szkoły autobusami jak zwykli śmiertelnicy, na których zresztą spoglądała z politowaniem. Codziennie przywoziła ją i po zajęciach odbierała albo matka, albo jedna z szeregu wciąż nowych aupairek, które pracowały u Teichertów. Akurat kiedy je mijałyśmy, przy krawężniku zatrzymał się śnieżnobiały wóz terenowy matki Ariane.
– Hej, Ariane! – krzyknęła Melike, zanim zdążyłam ją powstrzymać. – Autobus nam zwiał! Możecie nas podrzucić?
– Niestety, odpada. Jedziemy właśnie na obiad do La Strady! – odparła dziewczyna, arogancka gęś, nawet na nas nie patrząc. – Tak mi przykro!
Ariane i Laura zachichotały, a potem wsiadły do wypasionego jeepa. Trzasnęły drzwi, silnik zaryczał i wóz odjechał.
– Głupie krowy! – warknęła Melike ze złością i umiejętnie zaczęła naśladować wyniosły sposób mówienia koleżanki. – Idziemy do La Strady! Może zjem tam maaaaleńki filecik wołowinki albo królewskie krewetki! Ech…
La Strada była najbardziej elegancką restauracją w całym Königshofen. Mama i tata kiedyś się tam wybrali i opowiadali po powrocie, że to tak wytworne miejsce, że w karcie dań nie ma nawet podanych cen.
– Mogłam cię wcześniej ostrzec – stwierdziłam. – Dzisiaj na niemieckim pani Wernke oddała nam wypracowania. Ariane mało nie pękła ze złości, bo ja dostałam piątkę, a ona nie.
– Serio? Ale odlot!
Potem szłyśmy tak w deszczu do dworca autobusowego. Ja uśmiechałam się pod nosem, a Melike nie mogła przestać ujeżdżać po naszych koleżankach i narzekać na nauczyciela łaciny. Mnie, w gruncie rzeczy, było wszystko jedno, bo nie mogłam się doczekać miny mamy, kiedy podsunę jej pod nos zeszyt z piątką. Oczywiście zrobię to jakby od niechcenia. Reszta mojej klasy musiała pewnie długo myśleć, co napisać na temat „Najdramatyczniejszy dzień w życiu” – ja nie wahałam się ani chwili i opisałam historię wypadku mojego źrebaka Fritziego, który zdarzył się trzy lata temu.
Zanim dotarłyśmy do dworca, cała złość Melike się ulotniła. W barze z fast foodem zamówiłyśmy sobie po porcji frytek – ja z majonezem, Melike z keczupem – po czym usiadłyśmy na schodach.
– Przyjdziesz po południu do stadniny? – zapytałam i zlizałam majonez z palców.
– No pewnie. – Melike potaknęła, przeżuwając. – Nie mam pojęcia, czy mama już dzisiaj jeździła, ale Dicky nie będzie chyba narzekał, jeśli dwa razy wyjdzie na plac.
Dicky, który tak naprawdę miał na imię Jasper, należał do mamy Melike. Kobieta nie miała czasu, więc z zadowoleniem pozwalała robić to córce.
– Tata jedzie na zawody. – Wygrzebałam ostatnie frytki z nasączonego tłuszczem papierowego rożka. – Mogłybyśmy postawić kilka przeszkód w dużej ujeżdżalni.
Tata był jeźdźcem i zawodowo brał udział w konkursach skoków przez przeszkody, więc niemal każdy weekend spędzał poza domem, bo jechał na jakiś turniej w kraju albo nawet za granicą. Ja i mój starszy brat Christian od samego początku wychowywaliśmy się z końmi i oboje od małego jeździliśmy w siodle.
Gwoli ścisłości, stadnina „Kosy” należała do mojego dziadka, który prowadził szkółkę jeździecką i dbał o to, żeby wszystko działało jak należy. Babcia natomiast prowadziła gospodę „U Wodopoju”, popularną nie tylko wśród jeźdźców, bo latem wabiła gości dużym ogródkiem piwnym.
– Mmm, to było pyszne. – Melike zmięła papier po frytkach i wrzuciła do kosza na śmieci przy schodach. – Ta idiotka Ariane dzisiaj raczej się u was nie pokaże.
– Raczej nie – potaknęłam i wykrzywiłam twarz. – Christian też jedzie na zawody, więc w stadninie nie będzie nikogo, przed kim mogłaby odgrywać przedstawienie.
Ojciec Ariane był właścicielem trzech koni, które u nas trzymał, a tata je trenował i wystawiał na zawodach. Pan Teichert pracował jako makler giełdowy albo ktoś taki i miał mnóstwo pieniędzy. On i jego wyfiokowana żona nie mieli co prawda zielonego pojęcia o jeździectwie, ale mimo to byli dobrymi klientami.
Laura, klasowa koleżanka Melike, również trzymała u nas swojego wierzchowca, jednak był to koń ujeżdżeniowy.
Skończyłam frytki i przyglądałam się naszemu odbiciu w szybie baru. Patrząc na delikatną Melike, z jej ciemną karnacją, którą zawdzięczała tureckim przodkom ze strony ojca, z jej wielkimi, ciemnobrązowymi oczyma, śnieżnobiałymi zębami i błyszczącymi kruczoczarnymi włosami, wydawałam się sobie nudną i brzydką tyczką. Bardzo zazdrościłam przyjaciółce wyglądu. Nie wiem, jak to robiła, ale zawsze wyglądała ładnie, nie przykładając do tego wielkiej wagi. Ja za to tęskniłam do dnia, w którym pozbędę się w końcu aparatu na zęby i pryszczy. Jedyne, co w sobie lubiłam, to włosy. Tak jak mama, byłam blondynką. Kiedy oglądałam jej stare zdjęcia, zauważałam ślady podobieństwa, co pozwalało mi zachować resztki nadziei, że pewnego dnia będę wyglądała równie dobrze jak ona. Z zamyślenia wyrwał mnie pisk hamulców, bo obok nas zatrzymał się brudny, ciemnozielony jeep.
– A niech to, co za pech. Tim Jungblut z ojcem – powiedziałam i zsunęłam kaptur bardziej na twarz. – Tylko nie patrz w ich stronę!
Mnie pewnie by nawet nie zauważyli, ale po prostu nie dało się przeoczyć Melike w jej jaskrawożółtej kurtce przeciwdeszczowej. Odcinała się od ponurego krajobrazu jak latarnia morska pośród mglistej nocy.
Szyba w drzwiach pasażera zjechała na sam dół, a ze środka wychylił się chłopak o ciemnoblond włosach.
– Uciekł wam autobus? – zapytał, uśmiechając się szeroko.
– Nie, tak dla przyjemności siedzimy sobie w deszczu – Melike odparowała z refleksem.
– Nie róbcie scen, tylko wsiadajcie! – Chłopak wyskoczył na chodnik i otworzył zapraszająco drzwi. – Tak czy inaczej, jedziemy przez Steinau.
– Ja nie mogę, po prostu nie – szepnęłam do przyjaciółki. – Gdyby tata się dowiedział, że jechałam z Jungblutami, zabiłby mnie.
– Gdyby się dowiedział. Ale się nie dowie. – Melike pociągnęła mnie za sobą. – To chyba lepsze niż moknięcie przez kolejną godzinę.
Musiałam przyznać jej rację. W dodatku, właśnie dlatego, że to tak kategorycznie zabronione, czułam lekkie podekscytowanie na myśl, że zamienię kilka słów z kimś z rodziny Jungblutów. Wymamrotałam „cześć” i wcisnęłam się na tylną kanapę, między Melike a siodło i czapraki.
– Dobry, drogie panie. – Ojciec Tima przyjrzał się nam przez chwilę w lusterku wstecznym, a potem dodał gazu i ruszył.
Richard Jungblut handlował końmi i, podobnie jak mój tata, skakał na nich. Do niego należała stadnina „Słoneczna” w Hettenbach, niewielkiej miejscowości po drugiej stronie lasu. Nienawiść do Jungblutów była w naszej rodzinie niemal tradycją i spotykała się z ich gorącą wzajemnością. Szczególnie mężczyźni z obu rodów nie mogli się znieść. Nie miałam pojęcia, kiedy i jak się to zaczęło, i nie bardzo mnie to nawet interesowało. Tak było i już.
Tima znałam oczywiście od małego, bo nie tylko chodziliśmy do tej samej szkoły, ale też niemal co tydzień spotykaliśmy się na jakimś turnieju albo zawodach jeździeckich. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy, żeby z nim rozmawiać, bo to przecież syn Richarda Jungbluta, czyli wróg. Chodził do dziesiątej klasy – nie tej samej, co Christian, ale do równoległej – i trzeba było mu oddać, że bosko jeździł konno. Dosiadając koni, którymi handlował jego ojciec, wygrał w zeszłym roku wiele zawodów w klasie N, a kilka nawet w klasie C.
Przez całą drogę Richard Jungblut nie wypowiedział ani jednego słowa. Dwukrotnie napotkałam badawcze spojrzenie jego przenikliwych niebieskich oczu, ale za każdym razem natychmiast odwracałam wzrok. Czyżby wiedział, kim jestem? Raczej nie, bo gdyby było inaczej, wyrzuciłby mnie na ulicę, nawet nie zwalniając. Siedziałam jak na rozżarzonych węglach. Jeszcze nigdy tak strasznie nie dłużyła mi się droga do Steinau, choć przecież to tylko dwanaście kilometrów, a ojciec Tima gnał przez Königshofen i drogami jak szaleniec.
Melike paplała nieprzerwanie, jak to zwykle ona, jednak ja nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Zresztą co miałabym powiedzieć? Poza Melike nikt w samochodzie się nie odzywał i nie reagował na jej gadaninę, więc po jakimś czasie nawet ona zamilkła. Nie posiadałam się z radości, kiedy ciemnozielony jeep zatrzymał się na przystanku autobusowym przed ratuszem.
– Dziękuję za podwiezienie – wymamrotałam i z ulgą wyskoczyłam na deszcz.
Richard Jungblut skinął głową, Tim rzucił „cześć”, a potem rozległ się trzask drzwi, ryk silnika i ciemnozielony jeep pognał dalej ulicą.
Zaczęłam przetrząsać kieszenie kurtki w poszukiwaniu kluczy do kłódki, którą codziennie rano przypinałam rower do stojaka obok przystanku. Melike mieszkała kilka przecznic od ratusza, więc mogła pójść piechotą. Ja miałam do domu ponad dwa kilometry, bo stadnina mojego dziadka znajdowała się kawałek za Steinau, pod lasem, w otoczeniu drzew i łąk.
– To do zobaczenia! – krzyknęłam za przyjaciółką.
– Będę o trzeciej! – odkrzyknęła Melike.