-
nowość
-
promocja
Elena. Ocalić marzenia - ebook
Elena. Ocalić marzenia - ebook
Niecierpliwie wyczekiwany ósmy tom bestsellerowej serii ELENA.
W stadninie „Kosy” życie nie zwalnia ani na chwilę. Elena i Tim świętują sukcesy na kolejnych zawodach. Joana, córka Brendy, pojawia się w Niemczech i robi wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę Tima. Farid coraz mniej czasu spędza z Eleną, ponieważ jego kariera zawodowego piłkarza nabiera rozpędu. Lato jest coraz bardziej burzliwe – i w życiu ludzi, i koni. Elena martwi się o swoją przyszłość i staje przed najtrudniejszym pytaniem w życiu. Czy uda jej się odnaleźć swoją drogę i ocalić marzenia?
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68625-12-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na rozłożonej kanapie pochrapywała cicho moja przyjaciółka Melike. Spałam tak twardo, że nawet nie zauważyłam, kiedy wróciła. Wiedziałam jedynie, że o pierwszej czterdzieści sześć wysłała mi wiadomość: „Obudź mnie koniecznie wcześnie rano, zaraz jak wstaniesz, nawet gdybym protestowała”.
Uśmiechnęłam się szeroko. W przeciwieństwie do mnie Melike nie była rannym ptaszkiem. Wczoraj i przedwczoraj strasznie zaspała i przegapiła zwycięstwa Tima, który na Fritzim zajął oba pierwsze miejsca w kwalifikacjach do Youngster Tour, oraz mój triumf, kiedy na Lenzim zostawiłam za sobą jej chłopaka Niklasa i całą konkurencję, wygrywając w kwalifikacjach do pucharu skoków w kategorii u-25. Bardzo się tym zdenerwowała.
Usiadłam na brzegu łóżka i się rozejrzałam. Po czterech dniach zawodów w przyczepie kempingowej panował straszny bałagan. Nie było widać ani kawałka podłogi – wszędzie walały się ubrania, buty, stroje jeździeckie i inne rzeczy. Dziś, ostatniego dnia imprezy, miała przyjechać mama i nie wątpiłam, że będzie chciała zajrzeć do naszego lokum. Obawiałam się jej reakcji, jak zobaczy ten chaos. Po tym, jak dwa lata wcześniej spłonęła nasza pierwsza przyczepa, za pieniądze z odszkodowania kupiliśmy tę, w której obecnie mieszkałyśmy. Była dość nowa i mama ją uwielbiała.
– Hej, Melike! – Wstałam, podeszłam do rozkładanej kanapy, złapałam przyjaciółkę za ramię i potrząsnęłam delikatnie. – Pobudka!
– Że jak... która godzina? – wymamrotała, nie otwierając oczu.
– Kwadrans po piątej.
– Kwadrans... po piątej? O nie! – Chciała zakryć sobie głowę kołdrą, ale nie pozwoliłam jej na to.
– Sama prosiłaś, żeby cię obudzić.
– Ale nie wiedziałam, że będziesz wstawać tak wcześnie! – wyjaśniła niewyraźnie. – Zaraz cię dogonię.
– O nie, mowy nie ma! – Zerwałam z niej kołdrę. – Bo zaraz znowu uśniesz! Poza tym musimy posprzątać przyczepę, zanim mama zobaczy ten bałagan!
– Niech ci będzie... przecież już nie śpię. – Melike wstała z łóżka, minęła mnie z zamkniętymi oczyma, potknęła się o swoje buty i przewróciła.
– Hej! Wszystko dobrze? Nic ci się nie stało? – zapytałam przestraszona, bo Melike nie wstawała z podłogi.
– Nie, nic mi nie jest, ale popatrz tylko na to! – Triumfalnym gestem wydobyła spod góry ubrań ładowarkę do telefonu. – Przedwczoraj wszędzie jej szukałam! O, proszę, jeszcze to! Wiesz, gdzie są te twoje cuda do napełniania kamizelki? Pod ławką!
Podała mi karton z wkładami pirotechnicznymi do kamizelki jeździeckiej wyposażonej w poduszki powietrzne. Wczoraj bez powodzenia szukałam ich w części mieszkalnej naszego transportera dla koni, a potem w skrzynkach na siodła w namiocie stajennym.
Melike zamknęła się w maleńkiej łazience, a ja włożyłam dżinsy, T-shirt i związałam włosy w koński ogon. Potem wyciągnęłam spod łóżka torbę podróżną i spakowałam do niej swoje ubrania, zebrane z podłogi i z mebli. Zmiętą szarą marynarkę do jazdy konnej odwiesiłam na wieszak, a przez oparcie krzesła starannie przełożyłam ostatnią parę czystych białych bryczesów i dobraną do nich koszulę z krótkim rękawem. Buty do jazdy konnej wyczyściłam jeszcze poprzedniego dnia.
Moja przyjaciółka wyszła z łazienki i również zabrała się do pakowania i sprzątania. Do plastikowych worków wrzuciłyśmy puste torebki po chipsach, kubeczki po jogurtach, butelki i resztę śmieci, które zebrały się w przyczepie przez ostatnie cztery dni. Na sam koniec zmyłyśmy naczynia.
– Dlaczego wczoraj tak wcześnie zniknęłaś? – zapytała Melike. – W konkursie karaoke śpiewałam na koniec w duecie z Christianem. Wykonaliśmy _Tattoo_ i _Euphorię_. Żałuj, że tego nie widziałaś. Było przezabawnie.
– Farid do mnie zadzwonił. Ponad godzinę rozmawialiśmy – wyjaśniłam. – A potem poczułam się tak zmęczona, że nie miałam siły imprezować dalej.
– Serio? – Melike uniosła brwi. – Myślałam, że z Chin nie wolno im dzwonić przez komunikatory!
– Też tak myślałam. Ale okazało się, że korzystają z programu PVN czy jakoś tak, a on pozwala im dzwonić przez WhatsAppa.
– VPN – poprawiła mnie przyjaciółka. – Virtual Private Network. Dzięki niemu można ukryć swój adres IP. Sprytnie.
Mój chłopak Farid został niedawno zawodowym piłkarzem i wspinał się coraz wyżej po szczeblach sportowej kariery. W zeszłym roku otrzymał złoty medal Fritza Waltera za wybitne osiągnięcia piłkarskie i zapewnił sobie stałe miejsce w reprezentacji U-19. Pod koniec roku szkolnego przeniósł się ze swojego dotychczasowego klubu Eintracht Frankfurt do Borusii Dortmund, którego drużyna należała do najlepszych w Bundeslidze. Była to ogromna szansa na rozwój kariery, a on dodatkowo postanowił zrobić wszystko, żeby w najbliższym sezonie, który zaczynał się w sierpniu, zapewnić sobie stałe miejsce w pierwszym składzie BVB. Mimo że doskonale go rozumiałam i z całego serca życzyłam sukcesu, odczuwałam też straszny smutek, bo to oznaczało, że w przyszłości Farid nie będzie mieszkał już w Königshofen u swoich rodziców, tylko w Dortmundzie, z daleka ode mnie. Na dodatek gra w nowej drużynie wiązała się z częstymi wyjazdami. Choćby teraz od tygodnia przebywał na Dalekim Wschodzie, bo BVB miała fanów na całym świecie, szczególnie w Chinach, Malezji i Japonii. Właśnie dlatego cała drużyna wraz z opiekunami i trenerami wyjechała do Azji, gdzie zapraszali widzów na otwarte treningi i rozgrywali sparringi nie tylko z chińskimi i japońskimi drużynami, ale też z innymi najlepszymi zespołami z Europy.
Po tym wyjeździe Farid miał zaplanowaną przerwę, w czasie której chcieliśmy pojechać z Melike, Niklasem i moim bratem Christianem na tydzień do wakacyjnego domu rodziny Belhedi na południu Francji. Zaraz potem miał się udać ze swoją drużyną do Szwajcarii na obóz przygotowawczy do nowego sezonu.
W ostatnich tygodniach starał się nie okazywać nadmiernej radości z wyjazdu do Azji, lecz ja doskonale wiedziałam, jak bardzo nie może się doczekać, by lepiej poznać kolegów z drużyny i by udowodnić swoje umiejętności. Poprzedniego dnia rozmawialiśmy przez telefon, więc wiedziałam, że szło mu bardzo dobrze i że wystąpił w każdym z rozegranych meczy, a dwa ostatnie spędził na boisku od pierwszego do ostatniego gwizdka.
Spakowałyśmy z Melike pościel do dwóch dużych toreb, by następnie złożyć łóżko i przekształcić je w kanapę, co wcale nie było trudne.
Rozejrzałyśmy się zadowolone.
– Pięknie – oceniłam.
– Nie ma się do czego przyczepić – potwierdziła Melike. – Tym bardziej że jeszcze nie ma szóstej, a ja nawet nie wypiłam kawy!
Wyszłyśmy z przyczepy. Słońce wisiało już nad horyzontem niczym czerwona piłka i zwiastowało kolejny gorący dzień, jednak poranek był jeszcze rześki, a powietrze przyjemnie chłodne.
Bezpośrednio obok nas stał duży transporter do przewozu koni. Zasłony w oknach części mieszkalnej były opuszczone, co oznaczało, że Christian, Tim i Niklas jeszcze spali.
Przeszłyśmy z przyjaciółką wzdłuż rzędu innych transporterów i przyczep, których było tyle, że tworzyły coś na kształt tymczasowego miasteczka. Na międzynarodowych zawodach w luksusowych kabinach gigantycznych pojazdów spali zazwyczaj opiekunowie koni, bo zawodnicy i zawodniczki z zasady umieszczani byli w pobliskich hotelach.
– Hej, a ty dokąd? Do stajni idzie się tędy – powiedziałam, kiedy Melike minęła skręt.
– Potrzebuję kawy. Koniecznie. Inaczej mogę umrzeć – wyjaśniła, nie zatrzymując się, i prosto jak po sznurku szła dalej, w stronę wejścia do dużego namiotu. Ruszyłam za nią.
W środku kilka osób było zajętych sprzątaniem po wczorajszej imprezie karaoke. W kuchni przygotowywano już kanapki na śniadanie.
– Kawa będzie dopiero za kilka minut – powiedziała kobieta za ladą i z żalem pokiwała głową. – Dopiero co włączyłam ekspres.
– Nie szkodzi, poczekam – zdecydowała moja przyjaciółka.
Poprosiłam ją, żeby przyniosła mi kanapkę z serem, i wyszłam z namiotu. Na dużym maneżu, czworoboku i na rozprężalniach działały zraszacze, a na głównych trybunach obsługa zmiatała śmieci pozostawione przez widzów. Stragany sprzedawców, u których można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie, były zamknięte i skryte pod brezentowymi plandekami. Recepcja też jeszcze nie działała, ale na dużej tablicy informacyjnej, obok list z wynikami z ostatnich dni, wisiała już lista startowa na pierwsze zmagania, zaplanowane na dzisiaj: finały Youngster Tour dla siedmio- i ośmioletnich koni, które miały się zacząć o wpół do dziewiątej. Tim na Fritzim, jako zwycięzca obu rund kwalifikacyjnych, miał prawo startować ostatni.
W namiocie F, jednym z tych, w których urządzono stajnie, mieliśmy całą alejkę dla siebie, bo przywieźliśmy piętnaście koni, a dwa dodatkowe boksy przeznaczyliśmy na siodlarnię i paszarnię, gdzie zgromadziliśmy siano. Lenzi parsknął, kiedy weszłam do namiotu, a Fritzi zarżał cicho.
Mimo wczesnej pory nie byłam pierwszą osobą na miejscu. Tim przyszedł do stajni przede mną. W przejściu między boksami uwiązał Con Amore, gniadego wałacha, któremu właśnie zdejmował pas do lonżowania.
– Cześć – przywitał mnie.
– No hej – odpowiedziałam. – Od której tu jesteś?
– Od wpół do piątej. Najpierw wziąłem na lonżę Fritziego, a potem Conny’ego. – Tim przykucnął i odpiął ochraniacze z pęcin konia, a potem spojrzał na mnie i uśmiechnął się nieco zawstydzony. – Nie mogłem dospać. Z jakiegoś powodu jestem strasznie nerwowy.
– To akurat zrozumiałe.
Jego szczerość bardzo mnie ucieszyła. Obawiałam się, że praca Tima w naszej stadninie i codzienne spotkania mogą być problematyczne albo przynajmniej krępujące. Okazało się, że nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie! Może też dlatego, że nic nas już nie łączyło, a ja byłam z Faridem.
– Rany, Elena! Mistrzostwa kraju! – W jego błękitnych oczach pojawiły się iskierki. – Jeszcze miesiąc temu pomyślałbym, że mi odbija, gdyby coś takiego przyszło mi do głowy! A teraz? Dzisiaj mam realną szansę zdobycia mistrzostwa Niemiec! I to na Connym! Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane dosiadać tego konia. – Czule zmierzwił wałachowi grzywę, na co ten trącił go nosem w ramię. Wcześniej Con Amore był jednym z najlepszych koni skokowych ojca Tima, a Tim zdobywał na nim pierwsze punktowane miejsca w skokach w kategoriach N i CC. Bardzo go lubił i wiązał z nim wielkie nadzieje, jednak Richard Jungblut był bardziej handlarzem niż hodowcą. Kiedy więc Hans-Dieter Teichert zaproponował mu za Con Amore dość pieniędzy, nie wahał się ani chwili i sprzedał konia, nie zważając na nadzieje i oczekiwania syna.
Ariane Teichert odniosła później wiele sukcesów, dosiadając Conny’ego, lecz tak, jak szczęście ostatecznie uśmiechnęło się do Tima, tak ją spotkał smutny los. Przed kilkoma tygodniami wydało się, że jej ojciec współpracował z kryminalistami i prowadził z nimi nielegalne interesy: ciążyły na nim oskarżenia o wręczanie łapówek, pranie brudnych pieniędzy i unikanie płacenia podatków, czym przyczynił się do powstania straty sięgającej wielu milionów euro. Policja i prokuratura od dawna już uważnie przyglądały się jemu i jego wspólnikom, ale nie mogli zdobyć niepodważalnych dowodów. Te dostarczyłam im dopiero ja i moja przyjaciółka Melike. Hans-Dietrich Teichert siedział teraz w Königshofen w areszcie śledczym, gdzie do cel trafili również przedsiębiorca budowlany Stefan Roselieb i prawnik dr Rainer Schwarz. Sąd odrzucił ich wniosek o zwolnienie z aresztu za kaucją, uzasadniając negatywną odpowiedź dużym niebezpieczeństwem ucieczki i mataczenia oskarżonych. Dlatego cała trójka musiała w areszcie czekać na proces.
Tata zaproponował pani Teichert, do której oficjalnie należał Con Amore, uczciwą cenę za konia i kupił go, żeby zapobiec sytuacji, kiedy zmuszona brakiem gotówki oddałaby go za grosze jakiemuś handlarzowi. Taka sytuacja była całkiem prawdopodobna, gdyż wszystkie konta rodziny Teichertów zostały zablokowane, a pieniądze, biżuteria i dzieła sztuki zabezpieczone na poczet ewentualnych kar i grzywien. Ariane z matką musiały wyprowadzić się z luksusowej willi i mieszkały teraz w małym wynajmowanym mieszkaniu.
Tata przeznaczył Con Amore do jazdy dla Tima. Była to bardzo dobra decyzja, bo już na pierwszych zawodach zwyciężyli w dwóch z czterech konkurencji skokowych w klasie CC.
– Naprawdę super ze strony twojego ojca, że pozwala mi dalej jeździć na swoich koniach, mimo że sam wrócił już do zdrowia. – Tim wprowadził Conny’ego do boksu i zamknął za nim drzwi. – Gdyby tylko chciał, mógłby sam teraz startować.
Mój ojciec był bardzo utytułowanym zawodnikiem. W swojej długiej karierze zdobył wiele trofeów, między innymi dwukrotnie był mistrzem kraju, ponad pół tysiąca razy stawał na najwyższym podium w zawodach w skokach w klasie CC, zwyciężył w derby Niemiec i wygrał Wielką Nagrodę Akwizgranu. Na Lagunasie uplasował się też na trzecim miejscu w finale Pucharu Świata i drużynowo na pierwszym w mistrzostwach Europy. Poza tym często powoływano go do reprezentacji kraju. W tym roku jego nazwisko również znalazło się na liście przygotowanej przez selekcjonera i pewnie przyjąłby ten honor, jednak krótko przed Wielkanocą potknął się tak nieszczęśliwie o mojego jack russell terriera, że doznał poważnej kontuzji. Nie tylko starty w zawodach, ale nawet codzienna jazda konna nie wchodziła w rachubę. Ponieważ nasz ujeżdżacz Jens, który przed wieloma laty zyskał niezbyt miłe przezwisko Pryszczol, nie mógł samodzielnie poradzić sobie z całą pracą w stadninie, mój chłopak Farid zaproponował, żeby zapytać mojego byłego chłopaka Tima, czy mógłby pomagać, dopóki tata nie odzyska sprawności. Tim natychmiast i z entuzjazmem przystał na taką propozycję. Po pisemnych maturach i tak w szkole nic więcej się nie działo, a praca w stadninie „Kosy” i objeżdżanie koni mojego ojca podobało mu się znacznie bardziej niż dotychczasowe zajęcie, gdzie za siedem euro za godzinę musiał nosić skrzynki w hurtowni z napojami w Hettenbach. Na zawodach w Mannheim, w Wiesbaden i w Hadze Tim startował na moim ogierze Fritz Power i na młodych koniach taty, zajmując świetne miejsca. I choćby dlatego właśnie mój ojciec zdecydował się zrezygnować ze startu w Balve i walki o tytuł mistrza Niemiec, umożliwiając Timowi zmierzenie się z tym wyzwaniem. Był wprawdzie jeszcze jeden ważny powód, lecz nie zamierzałam go zdradzać swojemu byłemu chłopakowi. Mianowicie kilka tygodni wcześniej usłyszałam zupełnie przypadkowo rozmowę moich rodziców. Nie było to może szczególnie eleganckie, ale wiele się wtedy dowiedziałam.
– Ten chłopak ma przed sobą wielką przyszłość – powiedział tata do mamy. – Jeśli dalej będzie jeździł tak, jak jeździ, przyciągnie nam nowych klientów z naprawdę świetnymi końmi. To najlepsza rzecz, jaka mogła nas spotkać.
– Mój ojciec też lubi nas trenować – zapewniłam go. – Nie mam wrażenia, żeby żałował, że sam nie startuje.
Tim przywiązał Latusa Lexa, na którym zaraz miał startować w zawodach dla juniorów, dwuetapowym specjalnym konkursie skoków, założył mu pas do lonżowania i ochraniacze na nogi.
– Rozniosłem już wszystkim siano – poinformował mnie i przypiął wodze. – Możesz rozdzielić paszę i uzupełnić wodę?
– Pewnie. Już się do tego biorę.
– Dzięki. – Tim przypiął lonżę i wyprowadził Latusa Lexa ze stajni.
Otworzyłam pojemnik z paszą, po czym zaczęłam odmierzać poranne porcje dla piętnastu koni i przesypywać je do osobnych misek. Do Belve przyjechaliśmy z jedenastoma końmi, a cztery dodatkowe należały do Brendy Channing-Baxter, amerykańskiej zawodniczki, która od marca trzymała je u nas w „Kosach”, bo planowała w tym roku starty w najważniejszych europejskich zawodach.
Dotychczas udało nam się zdobyć osiemnaście kotylionów, w tym sześć złotych – dwa spośród nich zdobyłam ja na Lenzim, wygrywając oba przejazdy kwalifikacyjne pucharu w skokach w kategorii U-25. Brakowało mi jeszcze dwóch zwycięstw w klasie CC, by dostać złotą odznakę jeździecką!
Ruszyłam roznosić paszę i każdemu zwierzęciu przesypałam odpowiednią porcję do żłobu. Niemal natychmiast namiot zmieniony na stajnię wypełniły odgłosy przeżuwania. Chyba niczego na świecie nie lubiłam tak bardzo, jak przebywać z końmi w stajni, niezależnie, czy to w czasie zawodów, czy w domu, u nas w stadninie. Dlatego już teraz robiło mi się smutno na myśl o jutrzejszym powrocie do szkoły. Nigdy jeszcze nie wypatrywałam z takim utęsknieniem letnich wakacji jak w tym roku. Od kiedy nauczyciele wystawili oceny ze wszystkich przedmiotów, w szkole nie działo się zupełnie nic ciekawego, a my i tak musieliśmy tam siedzieć – albo oglądaliśmy jakieś nudne filmy, albo zabijaliśmy czas grami i zabawami. Bezsensowne marnowanie życia – nie potrafiłam tego znieść. Na szczęście tylko tydzień dzielił nas od zakończenia roku szkolnego, a w dodatku już jutro przylatywali do nas córka Brendy Joana i jej ojciec. Joana skończyła właśnie szkołę średnią, a wakacje przed rozpoczęciem nauki w college’u chciała wykorzystać na jeżdżenie z matką na zawody na starym kontynencie oraz zwiedzanie z babcią najważniejszych stolic Europy.
Ojciec Joany, Chad Channing, planował przez całe lato i jesień prowadzić szkolenia w Niemczech, Austrii, Belgii, Francji, Szwajcarii, we Włoszech i w Anglii. Chad był sławnym trenerem. Dawniej zajmował się układaniem dzikich koni w Montanie i Wyoming oraz pracą z problematycznymi wierzchowcami. Wieści o jego pracy i umiejętnościach dotarły do telewizji, która nakręciła o nim film dokumentalny, który później obejrzał ojciec Brendy, Richard Baxter. Tak bardzo zafascynowały go metody Chada, oparte na pozbawionej przemocy komunikacji ze zwierzęciem, że wyprodukował o nim cały serial. Przez cztery lata Chadowi w pracy towarzyszyła ekipa telewizyjna, dzięki czemu powstało kilka sezonów _Zaklinacza koni_, po dziesięć odcinków każdy, co przyczyniło się do ogromnej popularności jego szkoły. Podobnie jak do doktora Lajosa Kertéczy’ego, ludzie przywozili do Chada Channinga konie, wobec których wszelkie inne metody zawiodły. Z czasem dostawał coraz więcej propozycji i w całym kraju prowadził szkolenia, a jego sława sięgała obecnie daleko poza Stany Zjednoczone.
– Trzymaj, twoja bułka z serem! – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Melike.
– O, super, dzięki! Wyobraź sobie, że przyszłaś idealnie w porę, żeby pomóc mi roznieść koniom wodę.
– Odpuść sobie na razie – odpowiedziała Melike i zachichotała. – Przy bufecie minął mnie Pryszczol. Był tak zaspany, że ledwo trzymał się na nogach. Mogę się założyć, że zaraz tu przyjdzie. Wtedy wciśniemy mu taszczenie ciężkich wiader, okej?
W tej samej chwili ktoś za nami odchrząknął głośno. Podskoczyłyśmy zaskoczone.
– Hej, nie miałem problemu z utrzymaniem się na nogach, to raz, a dwa, nie byłem w ogóle zaspany – powiedział Jens, który niespodziewanie pojawił się za naszymi plecami. – Ale przez swój niewyparzony jęzor sama będziesz nosiła wodę.
– Oj, daj spokój, Pryszczolku! – Melike popatrzyła na niego słodko. – Spójrz na nas! Jesteśmy dwiema słabymi kobietami, a ty potężnym, silnym mężczyzną! Chyba nie chcesz, żebyśmy o takiej nieludzkiej porze niszczyły sobie plecy! A dla ciebie takie wiadro to bułka z masłem.
– Nie próbuj się podlizywać, to na mnie nie działa! – Pryszczol się uśmiechnął i usiadł wygodnie na stołku. – Poza tym, bardzo lubię patrzeć, jak nosisz wodę.