Elfie, mamy problem! - ebook
Elfie, mamy problem! - ebook
Wyobraźcie sobie taką historię: wypełniacie kupon w loterii i…wygrywacie lot w kosmos! Brzmi jak bajka, wiem, tylko akurat Dużemu się właśnie to przydarzyło! A mnie się przydarzyło, że jestem jego psem i w związku z tym przeszedłem razem z nim szkolenie w stanie nieważkości, dostałem hełm i też lewitowałem w kosmosie! A potem uratowałem nas przed kosmiczną katastrofą! Ja! As wśród kosmopsów!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-784-0 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy ja muszę po raz kolejny tłumaczyć, kim jestem?
Aha, muszę. No dobra, więc mam na imię Elf i jestem psem. Moi ludzie to Duży i Młody. Mieszkam z nimi już ładnych parę lat i naprawdę bardzo ich kocham! Oni mnie chyba też, bo chodzę z nimi na długie spacery (z Dużym są te najdłuższe) i dostaję dobre jedzenie, no i mnóstwo zabawy!
A także smaczki. Jakiś czas temu Duży kupił mi coś, co się nazywa „suszone krewetki” i kompletnie straciłem dla nich głowę. Czasem, gdy ich zabraknie, muszę czekać, aż kurier przywiezie nową paczkę. Nie rozumiem tego, bo przecież w szafach jest sporo miejsca i Duży mógłby zamówić całą szafę takich krewetek, no nie? Z niewiadomych przyczyn jednak tego nie robi, co jest irytujące.
Ostatnio w rozmowach Dużego i Młodego coraz częściej pojawia się słowo, które poznałem już pierwszego roku mieszkania z nimi. Pojawia się ono wyłącznie zimą. To słowo to „wigilia”! Niedługo potem w domu stawia się drzewo. Pierwszego roku było ono prawdziwe! Tak się wtedy ucieszyłem, że moi ludzie kochają mnie do tego stopnia, że specjalnie dla mnie umieścili drzewko w domu. Jednak gdy je obsikałem, okazało się, że nie są z tego zbyt zadowoleni. Dostałem burę i obraziłem się na nich śmiertelnie! To znaczy, na całe trzy minuty. Potem pojawiła się krewetka i foch przeszedł mi momentalnie.
Teraz jednak jest jakoś inaczej. Byłem pewien, że na tę wigilię pojedziemy jak zwykle do cioci Ewy, z którą mieszka moja siostra Erka. U cioci Ewy jest fajnie – ma taki duży dom i dookoła mnóstwo trawników i drzew. A czasem podczas tych „świąt”, jak nazywają ten czas ludzie, zdarzają się różne historie. Najlepiej zapamiętałem, jak wujek Stefan zrobił coś takiego, po czym wybuchło przed domem szambo. Wszędzie było pełno kupy, a ludzie krzyczeli i biegali, i w ogóle powstało ogromne zamieszanie! Rok później też miałem nadzieję, że coś wybuchnie i znowu kupa będzie wszędzie, ale moje oczekiwania spełzły na niczym. Erka była równie rozczarowana.
W tym roku w naszym domu nie pojawiło się drzewo. Moi ludzie zrobili za to coś nieoczekiwanego: spakowali różne rzeczy do wielkiej torby podróżnej i do swoich plecaków. Upewniłem się, że są tam też moje ukochane zabawki. Gdy ujrzałem, że Duży wkłada do swojego plecaka paczkę z suszonymi krewetkami, trochę się uspokoiłem.
Niedługo potem, po wieczornym spacerze, zasnąłem jak zwykle… i nagle mnie obudzono, choć wcale nie było jeszcze rano. Był środek nocy! Zaraz potem zeszliśmy na dół, gdzie na ulicy czekał na nas samochód. I to wcale nie ten nasz, który przecież znam i często jeżdżę nim wraz z Dużym i Młodym za miasto. Schowali walizkę i plecaki do bagażnika, ja z Dużym usiadłem z tyłu, a Młody z przodu, obok jakiegoś kompletnie obcego człowieka. Dojechaliśmy w takie miejsce, którego do tej pory nigdy nie widziałem! Oni mówili na to „dworzec”. No dobra, niech będzie dworzec… Może to tu czeka na nas choinka? I różne pyszne rzeczy, które zazwyczaj stawiają na stole ciocia Ewa i babcia Halinka?
Nic z tego! Niedługo potem dotarliśmy na tak zwany „peron”, przy którym stał rząd bardzo, ale to naprawdę bardzo dziwnych domów. Parterowe, ale długie, z wieloma oknami! I do tych domów wchodzili ludzie, ale nie my.
Najdziwniejsze stało się trochę później. Jeden pan, stojący przy pierwszym z tych dziwnych domów, nagle uniósł dłoń do ust i okropnie głośno zagwizdał! Potem wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i… wszystkie domy odjechały!!!
Świat się kończy.
Co ci moi ludzie wymyślili tym razem?
– O matko, jak tu pusto! – rzekł Młody, rozglądając się po peronach wrocławskiego dworca PKP. – A tak trąbili, że tłok, że tylu pasażerów z niego korzysta…
Zachichotałem.
– Naprawdę uważasz, że największy ruch mają tutaj o trzeciej w nocy? – spytałem uprzejmie. – Tylko takie dziwolągi jak my bywają tu o tej porze.
– Mimo wszystko…
– Mimo wszystko pociąg jedzie zgodnie z planem i zaraz tu będzie – powiadomiłem syna, zerkając do apki śledzącej trasy pociągów. – A tymczasem spójrz na Elfa!
Pies z napięciem obserwował skład nocnego pociągu, który akurat zatrzymał się przy sąsiednim peronie. Przekrzywiał głowę, nadstawiał uszu i jakby ze zdumieniem przyglądał się tym paru osobom, które do niego wsiadały z bagażami.
– Jak widać, nie tylko my jesteśmy dziwolągami – zauważył trzeźwo Młody. – Ty, słuchaj, a jak tam jest, w środku? Jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem w nocy!
– Tak samo jak w dzień, tyle że ciemno – odparłem uprzejmie i zachichotałem na widok jego miny. – No dobra, wiem przecież, że chodzi ci o przedział sypialny. Ale ja jechałem takim naprawdę dawno temu, pewnie wiele się zmieniło. Za chwilę sami zobaczymy.
– Tak samo nigdy nie spędzałem Bożego Narodzenia poza domem – bąknął Młody, siadając na peronowym krzesełku i drapiąc Elfa za uchem. – A już na pewno nie nad morzem…
Sprawa wymaga pewnego wyjaśnienia. Otóż w tym roku ciocia Ewa wraz z wujkiem postanowili dla odmiany wyjechać na święta do kameralnego hotelu w Tatrach. Ewa oświadczyła, że przedświąteczny nawał roboty w firmie po prostu ją wykończył i zwyczajnie nie ma sił do wszystkich czasochłonnych przygotowań w domu. Znaleźli fajną świąteczną ofertę – włącznie z kolacją wigilijną. O dziwo, nawet babcia to zrozumiała i postanowiła zostać w Kudowie. Znałem ją doskonale i przeczuwałem, że odetchnęła z ulgą, nie musząc pomagać w gotowaniu kilkunastu potraw dla gości. To zaś sprawiło, że postanowiłem zrobić to samo, co Ewa. To znaczy, nie zamierzaliśmy jechać do tego samego hotelu w górach, wręcz przeciwnie. Przypomniałem sobie znienacka, jak dawno temu miałem spotkanie autorskie w Świnoujściu, w styczniu, i jak tam wtedy było fajnie!
Przejrzałem oferty na Bookingu i znalazłem miły i dobrze oceniany apartament tuż przy końcu promenady, przy samym lesie. Młody obejrzał fotki, cmoknął z uznaniem i zadał proste pytanie:
– Ugotujesz wszystko na kolację wigilijną?
– Nie! – odparłem triumfalnie, otwierając kolejną zakładkę w przeglądarce. – Sam popatrz, o tutaj: jest restauracja z dobrymi opiniami, i właśnie rozpoczynają zapisy na świąteczny catering. Zamówimy wszystko, czego nam trzeba, a oni nam to dowiozą w wigilijny poranek. Co ty na to?
Młody uniósł brwi i kiwnął głową.
– Dobrze to wykombinowałeś – rzekł z uznaniem. – Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, wiesz?
Zaraz następnego dnia po podjęciu decyzji o wyjeździe zepsuło się nasze auto.
– Co za pech! – mruknąłem po raz kolejny, gdy byliśmy akurat u pana Mirka, naszego rodzinnego weterynarza, który miał podać Elfowi coroczną szczepionkę przeciwko wściekliźnie i chorobom zakaźnym. – Pozostaje pociąg, ale wyczytałem w regulaminie, że wystarczy, iż jedna osoba w przedziale powie, że nie życzy sobie obecności psa, a będę musiał z nim wyjść. I co? Stać sześć godzin w korytarzu w drodze nad morze…?
Lekarz spojrzał na mnie z namysłem, co skwapliwie wykorzystał Elf, chyłkiem umykając do poczekalni. Pobiegłem za nim i wróciłem, prowadząc go na smyczy i strofując po cichu.
– A może pojedzie pan tak samo jak moja znajoma? – podsunął w końcu, napełniając strzykawkę. Elf na ten widok przełknął głośno ślinę i podkulił ogon. – Elfie, nie panikuj, co roku to samo…
– A jak jeździ pana znajoma? – zaciekawiłem się, przytrzymując psiaka, podczas gdy pan Mirek błyskawicznie zrobił zastrzyk. Elf parsknął, otrząsnął się, spojrzał na mnie i energicznie zamerdał ogonem, ciągnąc mnie w stronę wyjścia z gabinetu. – Poczekaj, wariacie! Jeszcze chwilę!
– Też ją to kiedyś spotkało – westchnął lekarz, wyrzucając strzykawkę do specjalnego pojemnika. – Spędziła z psem sporą część podróży na korytarzu, w dodatku obok kibelka. Od tamtej pory jeździ z psem tylko nocnymi pociągami, w wagonie sypialnym. Wykupuje dla siebie i psa cały przedział i jedzie spokojnie. A rano jeszcze konduktor jej kawę przynosi!
Zamarłem i zmarszczyłem brwi. To był jakiś pomysł!
Właśnie dlatego staliśmy teraz, trzy dni przed Wigilią, na peronie wrocławskiego dworca w środku nocy. Pociąg do Świnoujścia jechał aż z Przemyśla i docierał do Wrocławia około trzeciej.
– Jedzie! – syknął Młody, podrywając się na równe nogi po zapowiedzi z głośnika. – Tam daleko, widzisz? To światła lokomotywy?
– Zgadza się – odparłem energicznie, zakładając plecak i mocniej ujmując smycz Elfa. – Trzeba mu będzie na chwilę założyć kaganiec, gdy będziemy wsiadać. Bierz torbę, idziemy na koniec peronu, nasz wagon jest zaraz za lokomotywą!
Podekscytowany Elf ciągnął do przodu. Pociąg w końcu się zatrzymał, a gdy doszliśmy do właściwego wagonu, powitał nas zaspany konduktor w szykownym uniformie. Sprawdził bilety, kiwnął głową i poszedł przodem do naszego przedziału. Kątem oka widziałem, że Młody był nie mniej przejęty niż nasz pies, i lekko się uśmiechnąłem. Zresztą, przyznaję, i ja czułem „woń” nowej przygody!
– Ale tu fajnie! – rzekł Młody głośnym szeptem, rozglądając się po ciasnym przedziale, w którym jednak było wszystko, czego można było potrzebować podczas ponad siedmiogodzinnej podróży: piętrowe łóżko, stolik, umywalka, szafa na ubrania, duże lustro, dodatkowa szafka, w której – jak się okazało – czekały na nas słodycze, soki oraz woda mineralna. W dodatku na łóżkach była czyściutka pościel.
Elf momentalnie dokonał właściwej oceny sytuacji i od razu wskoczył na dolne łóżko, na którym i ja miałem spać. Spojrzał na mnie i uprzejmie zamerdał, a minę miał taką, jakby chciał oznajmić: „No, w takich warunkach to ja mogę podróżować!”.
Pociąg ruszył niedługo potem i tak oto zaczęła się nasza podróż, która – jak się potem okazało – była początkiem przygody znacznie większej, niż którykolwiek z nas mógł się spodziewać!
Obudziło mnie szarpnięcie, gdy pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji. Zerknąłem na zegarek – jechaliśmy już ponad dwie godziny, więc zapewne był to Poznań. Delikatnie odsunąłem w górę roletę i wyjrzałem na zewnątrz – za oknem widniały znajome mi perony poznańskiego dworca.
– Czujesz to? – usłyszałem głos Młodego gdzieś nad głową.
Drgnąłem, zaskoczony, ale posłusznie pociągnąłem nosem. Elf, leżący w nogach mojego łóżka, również intensywnie węszył.
– Co to jest? – zdziwiłem się. Zapach był bardzo apetyczny i dziwnie znajomy.
– W przedziale obok gotują bigos…! – szepnął Młody, tłumiąc śmiech, by nie zbudzić ludzi w sąsiednich przedziałach. – Czuję to jakoś od Leszna, ale nie chciałem cię budzić.
– Co takiego? Bigos?!
Faktycznie – był to aromat bigosu!
Młody zlazł na dół i klapnął pomiędzy mną a Elfem.
– Usiądź i przysuń się do ściany – poradził mi, trzęsąc się i trzymając za brzuch. – I posłuchaj.
Zza cienkiej ścianki dzielącej przedziały dobiegały przytłumione głosy. Z pewnością męski i damski, należące do starszych osób.
– I co? – rzekła kobieta. – Czegoś brakuje?
– Kiełbasy już wystarczy, a grzyby prawie miękkie – odparł mężczyzna. – Ale jeszcze odrobinę soli dodaj.
Chwila ciszy.
– Dobrze zamieszaj, nie tak po wierzchu tylko! – dodał karcąco. – Teraz przykryj, niech sobie pyrkocze, w Międzyzdrojach wyłączymy.
– Dobrze, że Basia miała tę malutką kuchenkę turystyczną – powiedziała kobieta. Coś brzęknęło, zapewne pokrywka garnka. – Wygodna, indukcyjna…
Chichotałem wraz z Młodym, aż w końcu musiałem otrzeć łzy. Elf zaś mlasnął, oblizał się, po czym na chwilę zszedł na podłogę, by napić się wody z miski, którą mu tam postawiłem.
– Głodny się zrobiłem od tego zapachu – powiadomił mnie Młody, przełykając ślinę. – Daj kanapkę!
Wyciągnąłem kanapki, Elf dostał suszone ucho i tak sobie jechaliśmy nad morze. Pociąg lekko się kołysał. Młody w końcu zasnął, a ja pomyślałem, że gdybym kiedyś opisał w którejś książce scenę gotowania bigosu w wagonie sypialnym, pewnie nikt by w nią nie uwierzył…MORZE ZIMOWĄ PORĄ
– Prom? Jaki znowu prom? – gderał Młody, wlokąc za nami dużą torbę podróżną na kółkach. – Nic wcześniej nie mówiłeś o promie…
– Dworzec PKP i dzielnica Warszów są po tej stronie Świny, a reszta miasta po drugiej – wyjaśniłem uprzejmie. – A płynie się pięć minut, przestań narzekać!
Elf ciągnął do przodu, wyraźnie nakręcony nowym otoczeniem i natłokiem niezwykłych dźwięków. Oto tuż przed nami przepływał wielki prom podążający do Szwecji, a kawałek dalej widać było szare okręty wojenne stacjonujące w świnoujskim porcie marynarki wojennej. Syreny okrętów i statków buczały, mewy krzyczały… Działo się!
Nasz prom o wdzięcznej nazwie Bielik był wręcz mikroskopijny w porównaniu z morskim kolosem wypływającym na Bałtyk. Służył wyłącznie do przewożenia podróżnych chcących się dostać z lewobrzeżnej części miasta do prawobrzeżnej i na odwrót. Miejscowi piesi oraz turyści mogli korzystać zeń bez przeszkód, jednakże na prom mogły wjechać wyłącznie auta z miejscowymi tablicami rejestracyjnymi.
Cieszyłem się, że przed wyjazdem kupiłem ciepłą czapkę uszatkę, bo wiatr dął mocno, a mróz szczypał w policzki. Na szczęście podróż rzeczywiście trwała zaledwie kilka minut i zaraz potem udało nam się złapać taksówkę, której kierowca bez oporów zaakceptował fakt, że jedzie z nami pies.
Jednakże obiekt o nazwie Bursztyn, czyli miejscówka, w której mieliśmy zarezerwowany apartament, wyglądał zupełnie niepodobnie do obiektu ze zdjęć w internecie.
– To na pewno tutaj? – spytałem nieufnie kierowcę. – To faktycznie Bursztyn, nazwa się zgadza, ale to chyba sanatorium, a nasz budynek ma być przy samym końcu promenady.
– Aaa, ten drugi Bursztyn! – rozpromienił się kierowca, ruszając w dalszą drogę. – Tutaj to faktycznie sanatorium, a tamten to apartamenty na wynajem. Chyba nikt tam nie mieszka na stałe, przynajmniej z tego, co mi wiadomo. Głównie turystów z Niemiec tam wożę…
Drugi Bursztyn był tym właściwym. Zgodnie z instrukcjami przesłanymi mi przez właściciela, przesympatycznego pana Michała, otworzyłem kodem mały sejf przy drzwiach, wyjąłem zeń klucze, otworzyłem drzwi, po czym weszliśmy do apartamentu numer osiem.
– Nooo, i to mi się podoba! – rzucił Młody od wejścia, zdejmując buty i zostawiając torbę przy drzwiach. – Pięknie! Jak rzadko muszę cię pochwalić!
– Równie pięknie dziękuję – odparłem zgryźliwie, ale w głębi ducha także bardzo się cieszyłem. Mieszkanie było gustownie urządzone, trochę w stylu prowansalskim. Biel i błękity, salon z rozkładaną kanapą, stół, fotel wyglądający na wygodny… Drugim pomieszczeniem była sypialnia, której okna wychodziły na tężnie stojące przy samym końcu promenady, a zaraz dalej zaczynał się las. Zabudowania za lasem były już w niemieckim Ahlbeck.
– Do plaży mamy minutę piechotą! – zawołał Młody z balkonu. – A w ogóle to ten balkon w sumie ma z piętnaście metrów! Ale fajnie!
– Wracaj do środka i zamknij drzwi – zażądałem. – Możesz zachwycać się przez szybę, jest zimno, a ja akurat nie planuję dobrowolnej hibernacji. Poza tym trzeba się rozpakować.
– A potem pójdziemy na plażę! – rozpromienił się mój syn, tarmosząc pieszczotliwie Elfa, który z lekkimi oporami wrócił za nim z owego istotnie długiego balkonu, okalającego dwa boki naszego narożnego apartamentu. – No co, Elfiku? Pójdziemy na plażę? Poszukamy zdechłego dorsza? Jeśli tam jest, to na pewno go znajdziesz, głowę daję!
– Naprawdę musiałeś zrujnować mój apetyt na smażoną rybę? – spytałem żałośnie, nakładając mokrą karmę do psiej miski. – Ja tu myślę o dorszu w panierce, a ty wyjeżdżasz ze zdechłym…
Nie wierzę! Po prostu nie wierzę, że aż tak bardzo kochają mnie ci moi ludzie! Przywieźli mnie NAD MORZE! Choć była to najdziwniejsza podróż ze wszystkich, jakie z nimi odbyłem. Bo kto z Was jechał dziwnym domem na kółkach, hę?!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_