- W empik go
Elfryda: nowele i fantazje - ebook
Elfryda: nowele i fantazje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 349 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spółka Nakładowa "Książka", Kraków.
Składy Główne: Warszawa, G. Centnerszwer i Ska; Lwów,
H. Altenberg; New-York, The Polish Book Importing Co.
Przedruki, nieuprawnione przez autora, wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do tłumaczeń i przeróbek zastrzeżone.
Prawa autorskie w Rosji co do tłumaczeń itd. zarezerwowane na zasadzie ustawy z d. 20/III. (3/IV.) 1911 r.
Copyright by Antoni Lange, nineteen hundred twelve.
Czcionkami Drukarni Ludowej w Krakowie, ulica Filipa 11.– 2-12.WIDŁAK.
Pierwszy na tego człowieka zwrócił moją uwagę malarz Jan Latour-Latur, z którym przez jakiś czas prowadziliśmy w Warszawie bezładne, cygańsko-weneckie, nocne życie. Trzecim zatraceńcem był Kazimierz Iwonicz, który właściwie na tę drogę nas poprowadził. Zmuszony niedawno zerwać z narzeczoną, oddawał się głębokiej rozpaczy, którą zalewał winem burgundzkim i węgierskim; jako przyjaciele nie mogliśmy oczywiście Kazia pozostawiać w samotności i towarzyszyliśmy mu w jego nocnych wyprawach przeciw bogom melancholji i wspólnie piorunowaliśmy przeciw kobietom. Skutek był ten, żeśmy wracali do domu zawsze koło trzeciej lub czwartej rano, nieco podchmieleni; czasami ja odprowadzałem Iwonicza i Latour-Latura do domu, czasami znów oni mnie odprowadzali. Dodać trzeba, że Jan od czasów paryskich prowadził życie systematycznie bezładne, a ja wpadłem w okres próżniaczo-neurasteniczny i nie byłem w stanie (dla czego? to do historji nie należy) nad niczym pracować; całe ranki przesypiałem, całe popołudnia gardziłem sobą i czyniłem sobie gorzkie wyrzuty, a wieczorami znowu szedłem na pijaństwo; słowem, błędne koło.
Latour-Latur, patrzący na świat po malarsku – zwracał nam kilka razy uwagę na szczególną postać, która krążyła po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej, jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.
Postać owa był to stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się później, imieniem Ignacy Widłak.
Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z szeroką czarną siwiejącą brodą i dziwnie ognistym czarnym okiem – kroczył on po naszej ulicy od 11-ej wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw publicznych w nocy.
Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt trotuaru i powolne kroki, miarowe, ciężkie; najczęściej stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę, podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w pobliżu latarni i, położywszy książkę na ścianie jakiego domu – z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice. Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę, koloru marengo, z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał, tak iż tylko część twarzy była widoczną. W pasie przewiązywał się sznurem, a wychudła twarz przy szpakowatej brodzie i ognistym oku – nadawała mu minę niby średniowiecznego mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie. Okazało się, że Iwonicz go zna i nawet raz, gdyśmy zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną – mówił o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że temu człowiekowi ma dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę, choć była to prawda bardzo gorzka.
– A ty, – zapytałem Latour – Latura – czy masz mu co do zawdzięczenia?
– Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych, a może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie na drogę cnoty…
– A toż to misjonarz jakiś, w tak skromnej postaci ukryty…
– Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę bzik… Człowiek godny uwagi… Jak wiecie, nasza ulica jest nieco malfamée… Oczywiście nie dla tego, że ja tu mieszkałem, albo dla tego, że mieszka Władek (wskazał na mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż zanadto. Wracałem raz do domu późno w nocy i, natknąwszy się na stróża nocnego – z głupia frant, ot tak! dla farsy, pytam go: – Powiedzcie mi też, dobry ojcze, gdzie tu tego… rozumiecie?… – On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada: – Na miłość boską, panie – i pocóż to panu dzieweczki? Pan wygląda na uczonego człowieka – i pocóż to panu rozpusta?… Zali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym głosem gadał za to, iż się kochał w pieśniach wszetecznych, a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż się kochał w całowaniu onych drażniąt: takie pana kary wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty wszeteczne – to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione – i innych na potępienie wodzą! – Tak mi gadał o piekle i jego zgrozach ognistych – nocny stróż z ul. Poprzecznej. Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się koło niego, bo chcę go wziąć za modela i można zrobić pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić, nie pije, nie pali, nie przyjmuje pieniędzy…
* * *
Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadzaliśmy naprzód Kazia, a potym wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną. Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z mroku nocy. Okna – jak martwe źrenice – patrzały w nicość; tu i owdzie świeciły lampy – może to sypialnie dzieci, może kto umarł, może jaki poeta pisze coś bezsenny.
Kasztany – w liczbie kilku – rosnące wzdłuż chodnika – niewidoczne prawie we dnie – teraz po nocy, kiedy ludzi niemasz na ulicy, nabrały energicznych kształtów, jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.
Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św. Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.
Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony – i dziewczyny uciekały przed policją.
– Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te dziewuchy tak lecą?
– Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to, panowie, patrol szedł… Zawsze lepiej się pilnować! Nieszczęsne – wszeteczne sieroty – potępione są na wieki – biedne wysłannice djabła – całą nieskończoność godzin smażyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy… Tam – one będą goreć w piecu żelaznym bez końca – niechże więc tu przynajmniej kar ziemskich unikną… Choć i to mało im pomoże… Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów – a te żałości, co je gryzą we środku, w samym sercu… o Boże miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich grzeszną duszą…
– A wy znacie te kobiety?
– Jeszcze-by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na palcach. Dwa lata bez mała przyglądam się im – to i wiem, przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła. Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy kłaniają po pas. Ta
Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze włosy – przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden podoficer kozacki – i co miała robić? Wstyd był jeno i uciekła do Warszawy. Rok temu – pamiętam – wyglądała jak wisienka, świeże, młode dziewczę… Ale dziś już ma taką twarz, co to odrazu widać: potępiona!
– Twarz grzechu!
– Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na grzechu. Ale kiedy już tak – to panu powiem, że tu jest jedna bardzo poczciwa. Taka czarniawa – chodzi w sukni kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swoim położeniem i dla tego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna – już zebrała 140 rubli… musi jeszcze trochę nagrzeszyć.
– 230 razy po dwa ruble – obliczyłem staremu.
– Może być – ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to już się zmieni na bardzo porządną osobę…
– Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie je wszystkie, jak dobry ojciec…
– Pewnie, że znam. Toć bez mała dwa lata włóczę się po tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem, co się tu w każdym domu we środku odbywa…
– Djabeł kulawy! – zawołałem.
– Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po świecie… Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już się wypełniają czasy…
– Jak to?
– Ano, koniec świata już blizki. Nie więcej zostało nam, jak 97 lat i 5 miesięcy żywota. Nieszczęśliwi, bądźcie gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi zasłonę… Sam tu, grzeszniku – mówi on – przystąp do tej kraty żelaznej, a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz; jeden tylko ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani… Siły ludzkie i anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg – dekretem wolnym, lecz nieodwołalnym – tę moc sobie odjął, aby mocy piekła nie nadwątlić…
– Co też wy, ojcze, mówicie?
– Są już znaki, że Antykryst niedaleczko… Sam tu niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia – a takie wozy to nieomylny znak, że już koniec świata blizki… Jest o tym książka pobożna, napisana przez jednego świętego człowieka…
– A cóż wy tam za książki czytacie?…
– Ot, same książki pobożne – o Antykryście, o piekle, o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i djabłach…
– Nadobna literatura! Ciekawe książki!
– Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy ostateczne – siódmy tydzień świata – że już Bóg chce odpocząć, bo się okrutnie zamęczył tym czuwaniem nad grzeszną ziemią – więc teraz już ta grzeszna ziemia pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom czas wielki myśleć o zbawieniu duszy…
* * *
– A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej dziewuchy?… Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć lepiej ją na pokutę, do Magdalenek…
– Nie, proszę pana… Do tych bogatych paniów, co to nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą – i zawsze jej w twarz rzucają gorzkie – brzydkie słowa – nie posyłam żadnej… Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była, Józia, co się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach uciekła i powiada: wolę skonać – wolę się utopić, niż się męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to wcale nie są delikatne… Poczciwa Józia płakała, do nóg im się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!… Aż Józia uciekła…
– No, a Bronka?
– Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli, to się weźmie do pracy.
– To się nazywa "per aspera ad astra".
– Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.
– Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.
– I po japońsku nie rozumiem. Japończyki –
to srogie pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak że pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon – to blizko piekła – tam jest jedna góra ognista – przez nią widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św. Franciszek Ksawery, przez owych pogan umączony… Ale świętemu przejść przez piekło – to fraszka; bo go piekielny ogień wcale się nie ima! Zato biada – biada grzesznikowi…
– A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie…
– Bliżej panu do piekła niż do czyśćca nawet. Ja wiem, że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny ptak… Przyleci – załopocze skrzydłem – zakracze – w okno spojrzy – i ucieknie…
– Aż mnie ciarki przeszły… Bójcie się Boga, nic o tym nie wiedziałem…
* * *
– Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak – to wysłaniec szatana, na zwiady chodzi… A gdyby go dotknąć, to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy… Czy go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan niewierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć… Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania… Djabeł tu sobie hula naprawo i nalewo. A jeszcze panu powiem, że te dziewuchy – to prędzej bardzo nieszczęśliwe – i tym będzie przebaczone, ale zato inne – ho, ho! Smażyć się będą w ogniu po łopatki – po sam czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły rozkosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był zaręczony z jedną panną, z pod Nr. 37 na drugim piętrze. Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta trójka – to, proszę pana, była hultajska trójka, a nietylko, że nikt o tym nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte – a pan Iwonicz to nie inaczej – tylko klęczał przed swoją… Julja się nazywała… Codzień tam bywał o ósmej – jak tylko z biura wychodził – bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru – i niemało się na te baby szkodował. A one – niby to, że takie poczciwe – jak tylko dwunasta – mówiły: panie Stefanie – czas iść do domu… On też żegnał się z niemi… Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły – wyszedł na ulicę – i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: Macie, ojcze. – Dziękuję, niepalący… A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy – nie przykro to?… Na to ja: Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu… Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby że ja jestem warjat.
Ale ja nie warjat… Tylko mówię pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak: Niech no pan tu chwilę postoi – to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwuch panów – zadzwonili – stróż bramę otworzył – weszli widać na górę – i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną, jeden z Juiją, a drugi z Lucią – i mama też była z niemi – a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał, że piorun w niego trzasł… A jeden pan zawołał: – Do Bristolu! – i pojechali… Dopiero panu Stefanowi powiedam: Tak a tak! Ze pan jest poczciwy człowiek, to niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie, jak pan myślał… Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale Opatrzność pana ochroniła… W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście, mógł chłopiec wpaść w gorzką rozpacz – i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna i burgunda spijał.
* * *
Wkrótce jednak zmieniły się stosunki. Burgund i węgrzyn zasechł w beczkach, a Stefan wyjechał do Włoch, by tam na łonie Rzymianek i Florentynek zapomnieć o goryczach swego narzeczeństwa. Opuścił mię też Latour – Latur, gdyż zakochał się na serjo i poprzysiągł sobie noce przepędzać, jak przystoi dobremu obywatelowi. Znalazłem sobie inną kompanję, która jednak poprzestawała na piwie. W każdym razie wracałem co noc do domu bardzo późno.
Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego stróża domu. Stróż ten, Jakób, miał minę nożowca i ożenił się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę niższego rodzaju. Oczywiście, w stróżowskim stanie miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym domu miał dwa mieszkania; tak zwaną "dyżurkę" w bramie, oraz izbę w suterenie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej po północy Jakób kombinował sobie, że już wszyscy lokatorzy są w domu, że więc może opuścić dyżurkę – i szedł do swej Cytery.
Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej. Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę, kołatałem klamką, ale w rozkosznych objęciach swej ukochanej – Jakób nie słyszał nic. Gdym tak łomotał rozpaczliwie i mówił sobie: – Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! – usłyszałem za sobą głos:
– Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może – powiedział Widłak.
– Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie… Jakób świeżo po ślubie – to się z żoną gzi, a migdali…
– Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu boskich…
– No, a jakże mam mówić?…
– Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że nie inaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a znowu ten grzech – to Sakrament – i niemałą z tego człowiek ma uciechę.
– Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dla czegóż ja mam stać na ulicy tak długo?
– Pewnie sprośna to konieczność ku utrzymaniu pokolenia Adama, ale chłop powinienby mieć zastanowienie… i nie zapominać otwierania bramy. Obowiązek – to święta rzecz…
Co prawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym zastanowienie, ale w tej chwili kląłem tę bezmyślną dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.
– Nie mam że racji, ojcze Widłaku?
– Bo i pewnie. Im prędzejby się ludzie przestali rodzić, tym prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste zboże rajskie wybranych.
– Mój ojcze, zapominacie o jednym, że tylko sam Pan Bóg zna dobrze numerum electorum – liczbę wybranych – i dopóki ta liczba się nie wypełni – koniec świata nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko, to i nieprędki może być koniec świata.
Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju, ale niemasz klucza, coby te… bramę otworzył.
– Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad panem krąży, to jednak widzę, że się pan rozumie na rzeczach pobożnych.
– Cóż to za ptak? – mówiłem, cisnąc guzik elektryczny. – Nigdym go nie widział.
– Niech pan uważa na swoją duszę… Ja tego ptaka znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie, jak go zobaczę – pędzę za nim, a baczę, przy którym oknie się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską – ubić naszczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu – i od djabelstwa…
– Kiedyż to do was przychodził ten ptak?
– Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja – tyle jako pan – światowy człowiek. Niemało nagrzeszyłem – Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę pobożności… Nieczysty byłem, jako wieprz – i żądzom zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi całe piekło pokazał – i ten ogień straszny a niewygasły po wieki wieków – i te katownie grzeszników – nawróciłem się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz szatańskie pokusy!… Dawniej – to ja byłem – jako mówię –
światowy człowiek – i służyłem za stangreta. Więc jak byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u Magdalenek, to tam stało się tak. Bo ta hrabinia to była bardzo elegancka pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał – Boże mi odpuść to wszetecznictwo! ale niedość tego, bo ta hrabina miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa i substelna, a czarne miała oko, jak ten djabelski ptak; więc ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę dziewuchę kochał. Z początku – to jedna o drugiej – nic nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co chciała, żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać: ty taka – ty owaka! – to mnie wygnały precz. Byłem potym za stangreta u jednego bankierza, chrzczonego żyda; a jego żona znów mi się kazała kochać, a za to mi dawała różne prezenty… Teraz dopiero widzę, z jakiego niebezpieczeństwa łaska boża mnie wyrwała; bo wiadomo, że Antykryst ma się narodzić z żydówki! Cóżby to było –
o nieszczęsny Widłaku (tu bił się mocno w piersi) – gdyby się Antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem – jedna dziewczyna, co chciała, żebym się z nią kochał – zdradziła mnie przed onym bankierzem i ten mnie znowuż wygnał precz. Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do mnie – to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi gadały, a co mnie naściskały, nacałowały – o, wszeteczne wysłanki djabła. Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka, co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy porzuciłem furmaństwo – i przystałem za nocnego stróża.
– Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne – zauważyłem, choć moja myśl dzieliła się między losy Widłaka, a moje fatalne położenie.
Prawie godzina minęła od chwili, gdym zaczął dzwonić. Widocznie, że już tej nocy nie będę spał u siebie; chyba pójdę gdzie do znajomych albo do hotelu. Zwierzyłem się z tą myślą Widłakowi, prosząc go zarazem, aby rano o siódmej, skoro tylko zobaczy Jakóba, powiedział mu o tym zdarzeniu i gorzkie mu palnął kazanie. Sama myśl wygłoszenia oracji pobożnej wielce się spodobała Widłakowi; obiecał mi, że napewno to zrobi; poczym ruszyłem w stronę Marszałkowskiej dla wyszukania noclegu. Szliśmy jakiś czas razem, a Widłak, pochylając ku mnie głowę, zaczął mi naraz mówić półszeptem.
– Chciałem się pana o jedną rzecz zapytać! Bo to pan ma pewnie znajomość z djabłem, pan jest uczony człowiek, to mi pan wytłumaczy. Mam ja, proszę pana, takie gorzkie myśli, że ich księdzu boję się powiedzieć. Bo dla czego djabeł jest taki mocny, że nawet od Boga mocniejszy? Djabeł łowi dusz więcej, a Bóg mniej; piekło jest aż przepełnione, a w raju pusto. Więc jeżeli Pan Bóg o tym wie, dla czego na ludzkie dusze tyle zsyła obłąkań? Bo jeżeli Pan Bóg wie, że ja będę grzeszył, to już jakbym grzeszył z woli samego Boga. Bo wszystko jest w ręku Boga – i djabeł jest w ręku Boga – i wszystko, co djabeł robi, to robi za pozwoleństwem Boga. Grzech jest też z woli Boga – i samego djabła stworzył Bóg.
– Ale przecież to były zbuntowane anioły.
– Albo to o tym Bóg nie wiedział? Tak samo wiedział. I te anioły – to były buntowszczyki, bo taka była Jego święta wola. Widać, że Pan Bóg uważał grzech za potrzebny. To i djabeł jest potrzebny, a taką ma służbę katowską, tyle co strażnik ziemski, albo dozorca w hareszcie… Toć jeżeli bez grzechu świat być nie może, bo Pan Bóg sam wyznaczył osobne gospodarstwo do tego – to jakże Pan Bóg będzie karał za grzechy?… To mi się zdaje dziwne u Boga…
Słuchałem ciekawie, bo mię interesował wielce sam fenomen tych rozmyślań sceptycznych.
– Zapewne – mruknąłem – to byłoby dziwne.
– A widzi pan… Więc o co mi idzie? Kto jest mocniejszy, djabeł czy Bóg, bo mi się czasem wydaje, że na ziemi więcej widać djabła, niż Boga. Ile to tego grzechu, a biedy, a ciemnoty, a chorób! Ile nieszczęść i lamentu! Choćby na tej jednej ulicy! Ja tu, panie, wiem, co się za każdym oknem dzieje; kto płacze, a kto się śmieje, kto się rodzi, a kto umiera… Ja wszystko wiem – i myślę, że na świecie to jest więcej żałości i biedy, niż grzechu… Czy to warto się rodzić, czy to warto żyć, czy to warto umierać, żeby na wieczne czasy siedzieć w piekle? Ale to wszystko wola Boża. Jednak przecież tu, jak policja złapie grzesznika, to go sąd skaże na 10 lat – na 20 lat – na posielenie – ale nie na wieczne czasy. Tak mi się to czasem widzi, że choćby człowiek nie wiem jak nagrzeszył – to cóż są grzechy wobec Boga? Czy On nigdy nie przebaczy? Otóż ja tego nie mogą zrozumieć! Kto mocniejszy? Bo ja to sobie tak myślę: albo djabeł jest mniejszy od Boga – to wszystko się mieści w Bogu, więc i djabeł jest w Bogu; albo djabeł jest większy od Boga, ale na to rozum nie pozwala, albo jest równy Bogu, a wtedy co? Bóg i djabeł – to jedność… Tak mi się zdaje – a nie mogę sobie wyprzeświadować, jak to jest naprawdę… I jeszcze się lękam, czy nie jestem heretyk – i czy nie będę potępiony, bo to czuję, że mi sam djabeł te myśli podsuwa…
Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem, niż on.
– Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres znajomego, który był wytrawnym djalektykiem), ten was uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi, ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę – dzieci?
– Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie już nieraz myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn – to jest poczciwości dziewczyna – i już nawet kilka razy mówiłem z nią o tym… Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za święty, ale dla czegóżbym nie miał przebaczyć zbłąkanej wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do serca?…
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się powstrzymał i powiedziałem:
– Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blizko piąta. Słyszeć się dały długie świsty fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny, mleka i drzewa płynęły z za rogatek ul. Marszałkowską. Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli ulicą. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.TESTAMENT.
Pan Seweryn siedział w swej jadalni starokawalerskiej – przy herbacie wieczornej i kończył zapiski na dzień jutrzejszy.
"W sobotę, o godz. 7-mej, być na Posiedzeniu Towarzystwa Spraw Bezużytecznych".
Gdy już wskazania zajęć sobotnich były systematycznie zanotowane – p. Seweryn wziął do ręki "Kurjer Wieczorny". Przerzucił swym zwyczajem bardzo szybko artykuł wstępny, przegląd polityczny, telegramy, feljeton, wiadomości bieżące – i odrazu dziennik otworzył na tej stronicy, na której mieszczą się zawiadomienia o ślubach i nekrologja, gdyż wogóle najwięcej go zajmowało – kto się ożenił i kto umarł w Warszawie.
I naraz oczy jego padły na następujące słowa: ". Ś.p. Leokadja z Orczyków Dunoyer, wdowa po pułkowniku N. ułańskiego pułku gwardji, po krótkich, lecz ciężkich cierpieniach zmarła w wieku lat 51". Dalej była wzmianka o dniu i godzinie pogrzebu: nikt na ten obrzęd nie prosił. Zmarła widocznie krewnych nie miała: ktoś obcy pewnie zajmował się jej pogrzebem, choć nie była to osoba nieznana w mieście; owszem, imię jej często figurowało, zwłaszcza w rubryce dobroczynności.
P. Seweryn, przeczytawszy to nazwisko, aż się podniósł na krześle.
– Tam do licha! Leośka umarła? Nagle! Ktoby to myślał! Przyszedł na nią czas! Prędko! Szelma była, bo była, ale miała szyk, co się zowie! i gdyby nie to… Jak to lata płyną! 51! Nono! Ileż to czasu minęło od…
Zaczął rachować w myśli. Dwadzieścia trzy lata! Minęło – jak z bicza trząsł. Miała wtedy 28, lat, on był od niej o ośm lat młodszy. Zbliżał się do pełnolecia – i miał wkrótce być usamowolniony przez opiekę… Chwili tej wyczekiwał z niecierpliwością, gdyż miał otrzymać należną mu po rodzicach sumę 30. 000 rubli, o której nieraz marzył cudownie. Co to możnaby zrobić za taką sumę! Czasami roił, aby wyjechać w podróż naokoło świata – i poznać całą kulę ziemską. Albo znów chciał założyć wielką gazetę, któraby miała sto tysięcy abonentów, albo właśnie rzucić się na drogę przemysłową: ufundować pierwszą w kraju fabrykę zegarków, o czym wówczas szeroko pisano. Albo wyjechać na naukę do Hejdelberga czy Paryża: studjowałby naprzykład ekonomję polityczną, albo wstąpiłby do szkoły rzeźbiarskiej. Albo znowu kupić majątek ziemski, albo jeszcze lepiej przedtym zrobić wyprawę do Monte-Carlo – rozbić bank, z miljonami wrócić do kraju i rozpocząć nową erę życia kulturalnego. Czasami jeszcze dalej unosiły go marzenia: wyjechać do Chin, zreorganizować armję, wyrobić sobie wpływy na dworze bogdychana, przy pomocy wojsk chińskich opanować Syberję, założyć tam samodzielne państwo i stamtąd zaszachować sąsiednie imperjum.
Marzył tak rozmaicie. Wreszcie fundusz spadkowy otrzymał – i po niezbyt długich rozmyślaniach złożył wizytą Leokadji Orczykównie, znanej swego czasu kokocie warszawskiej, jednej z najsławniejszych dam półświatka.
Nie był u niej po raz pierwszy; ona go wtajemniczyła w arkana miłości. Była to pierwsza kobieta, która na nim zrobiła potężne wrażenie, gdyż nie liczył kuzyneczki swojej Zosi, którą kochał jako gimnazista, a która już zamąż była wyszła i miała troje dzieci: stała się z niej tłusta baba.
Przy wszelkich rojeniach o podróżach, studjach, dziennikarstwie, przemyśle, o Monte-Carlo, Chinach i Syberji – zawsze wypływała mu, niewiadomo skąd, postać Leokadji – jako barwny cień, górujący nad wszystkim, pełen życia, śmiechu, pocałunków, rozkoszy, uroku…
Młodzieńcem był i krwi gorącej; ona zaś była tak foremna, tak kallipygos, jak mówią poeci; tak bogate miała popiersie, tak kasztanowate włosy, taki głos świergotliwy, takie żywe błękitno-ogniste, uśmiechnięte oczy, że nie miał siły opierać się jej wdziękom… Na czerwonych jej ustach krążył sardoniczno-dobrotliwy uśmiech, odkrywający śliczne, białe, zdrowe zęby…
Miała przytym niemały rozum życiowy – instynkt raczej, że choć w jej wykształceniu były nadzwyczajne luki – to jednak rozmowę umiała prowadzić interesująco i żywo… Natrafiła właśnie na Seweryna, kiedy ten naiwnym i pełnym zdumienia okiem stanął wobec życia i szukał drogi, którą miał iść… Nauka – przemysł – sztuka – Chiny – Leośka! Co za powikłanie! Ale żadna z tych bogiń nie miała tyle wdzięku i – i tyle potęgi, co ta Leokadja…
Zwyciężyła! Zwyciężyła tym, że gdy wszystko było zagadkowe i niepewne, w niej jednej znajdował młody człowiek bezpośrednie rozwiązanie (raczej odsunięcie) tych trosk, które w istocie najwięcej go poruszały. Zwyciężyła go równowagą każdego giestu i słowa – i spokojem niepoczytalnej pantery. Ona jedna była niewątpliwa. Ile razy zjawił się u niej, wszystko wydawało mu się jasne i proste – wszystkie niepokoje znikały – i stawało mu się oczywistym, że tu jest właśnie jego przeznaczenie…
Nie było mu tajnym, że on – Seweryn – wcale nie jest jedynym jej przyjacielem. Leośka wcale przed nim tego nie ukrywała – i on nie był o jej cnotę zazdrosny. Znalazł się na tak szczególnej linji życia, że i to wydawało mu się zupełnie naturalne, jasne i proste. Przyzwyczaili się do siebie. Ona z taką łatwością wyznawała mu miłość, a robiła to tak filuternie i po kociemu, że on – w jej obecności – wierzył w jej miłość.
Dopiero później ogarniało go zwątpienie. Miłość jego nic a nic nie przypominała mu sentymentu, jaki odczuwał przed pięciu laty do Zosi; również nie była nic a nic podobną do tych przygód, jakie wyczytał w powieściach; była zupełnie inna, bez tych ciągłych niepokojów, których oczekiwał, bez tego anielstwa i tych "godzin cudu", o których mówią poeci.
W duszy jego panował, rzekłbyś, wielki spokój; cudów żadnych nie odczuwał, ale, mimo wszystko, Leokadja tak go oczarowała, że nawet na chwilę nie przypuszczał, aby mógł inną kobietę pokochać..
Prawie w tymsamym czasie, kiedy dochodził pełnolecia, jedna z jego ciotek zapoznała go z jakąś panienką i bardzo go zachęcała do małżeństwa. Panienka była to osiemnastoletnia, rumieniąca się ciągle, trwożliwa i małomówna dziewczyna, czysta jak lilja, ale – rzecz szczególna – jej urok niewinności znacznie słabiej oddziaływał na niego, niż urok zepsucia, jakie wiało od Leokadji.
I tu zwyciężyła Leokadja.