Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Elfryda: nowele i fantazje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Elfryda: nowele i fantazje - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 349 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

No­we­le i fan­ta­zje.

Spół­ka Na­kła­do­wa "Książ­ka", Kra­ków.

Skła­dy Głów­ne: War­sza­wa, G. Cent­nersz­wer i Ska; Lwów,

H. Al­ten­berg; New-York, The Po­lish Book Im­por­ting Co.

Prze­dru­ki, nie­upraw­nio­ne przez au­to­ra, wzbro­nio­ne. Wszel­kie pra­wa au­tor­skie co do tłu­ma­czeń i prze­ró­bek za­strze­żo­ne.

Pra­wa au­tor­skie w Ro­sji co do tłu­ma­czeń itd. za­re­zer­wo­wa­ne na za­sa­dzie usta­wy z d. 20/III. (3/IV.) 1911 r.

Co­py­ri­ght by An­to­ni Lan­ge, ni­ne­te­en hun­dred twe­lve.

Czcion­ka­mi Dru­kar­ni Lu­do­wej w Kra­ko­wie, uli­ca Fi­li­pa 11.– 2-12.WI­DŁAK.

Pierw­szy na tego czło­wie­ka zwró­cił moją uwa­gę ma­larz Jan La­to­ur-La­tur, z któ­rym przez ja­kiś czas pro­wa­dzi­li­śmy w War­sza­wie bez­ład­ne, cy­gań­sko-we­nec­kie, noc­ne ży­cie. Trze­cim za­tra­ceń­cem był Ka­zi­mierz Iwo­nicz, któ­ry wła­ści­wie na tę dro­gę nas po­pro­wa­dził. Zmu­szo­ny nie­daw­no ze­rwać z na­rze­czo­ną, od­da­wał się głę­bo­kiej roz­pa­czy, któ­rą za­le­wał wi­nem bur­gundz­kim i wę­gier­skim; jako przy­ja­cie­le nie mo­gli­śmy oczy­wi­ście Ka­zia po­zo­sta­wiać w sa­mot­no­ści i to­wa­rzy­szy­li­śmy mu w jego noc­nych wy­pra­wach prze­ciw bo­gom me­lan­chol­ji i wspól­nie pio­ru­no­wa­li­śmy prze­ciw ko­bie­tom. Sku­tek był ten, że­śmy wra­ca­li do domu za­wsze koło trze­ciej lub czwar­tej rano, nie­co pod­chmie­le­ni; cza­sa­mi ja od­pro­wa­dza­łem Iwo­ni­cza i La­to­ur-La­tu­ra do domu, cza­sa­mi znów oni mnie od­pro­wa­dza­li. Do­dać trze­ba, że Jan od cza­sów pa­ry­skich pro­wa­dził ży­cie sys­te­ma­tycz­nie bez­ład­ne, a ja wpa­dłem w okres próż­nia­czo-neu­ra­ste­nicz­ny i nie by­łem w sta­nie (dla cze­go? to do hi­stor­ji nie na­le­ży) nad ni­czym pra­co­wać; całe ran­ki prze­sy­pia­łem, całe po­po­łu­dnia gar­dzi­łem sobą i czy­ni­łem so­bie gorz­kie wy­rzu­ty, a wie­czo­ra­mi zno­wu sze­dłem na pi­jań­stwo; sło­wem, błęd­ne koło.

La­to­ur-La­tur, pa­trzą­cy na świat po ma­lar­sku – zwra­cał nam kil­ka razy uwa­gę na szcze­gól­ną po­stać, któ­ra krą­ży­ła po mo­jej uli­cy. Miesz­ka­łem zaś przy uli­cy Po­przecz­nej, jed­nej z tych, co prze­ci­na­ją Mar­szał­kow­ską.

Po­stać owa był to stróż noc­ny, jak do­wie­dzie­li­śmy się póź­niej, imie­niem Igna­cy Wi­dłak.

Wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna, lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, z sze­ro­ką czar­ną si­wie­ją­cą bro­dą i dziw­nie ogni­stym czar­nym okiem – kro­czył on po na­szej uli­cy od 11-ej wie­czo­rem do 7-ej rano, ba­cząc na po­rzą­dek spraw pu­blicz­nych w nocy.

Zda­le­ka już sły­chać było ude­rze­nia jego kija w as­falt tro­tu­aru i po­wol­ne kro­ki, mia­ro­we, cięż­kie; naj­czę­ściej stą­pał za­du­ma­ny, z gło­wą pod­nie­sio­ną, jak gdy­by prze­ni­kał ta­jem­ni­ce okien. Cza­sem prze­ciw­nie, kłu­sem pę­dził z jed­ne­go koń­ca uli­cy w dru­gi, pod­trzy­mu­jąc swą pe­le­ry­nę, po­dob­ną do mni­sze­go ha­bi­tu. Cza­sem stał go­dzi­na­mi w po­bli­żu la­tar­ni i, po­ło­żyw­szy książ­kę na ścia­nie ja­kie­go domu – z uwa­gą nie­wzru­szo­ną wczy­ty­wał się w jej stro­ni­ce. Zimą i la­tem no­sił na so­bie dłu­gą pe­le­ry­nę, ko­lo­ru ma­ren­go, z kap­tu­rem, co mu gło­wę szczel­nie okry­wał, tak iż tyl­ko część twa­rzy była wi­docz­ną. W pa­sie prze­wią­zy­wał się sznu­rem, a wy­chu­dła twarz przy szpa­ko­wa­tej bro­dzie i ogni­stym oku – nada­wa­ła mu minę niby śre­dnio­wiecz­ne­go mni­cha-asce­ty, za­błą­ka­ne­go przy­pad­kiem w XX stu­le­cie. Oka­za­ło się, że Iwo­nicz go zna i na­wet raz, gdy­śmy za­le­wa­li jego smut­ne dzie­je ze­rwa­nia z na­rze­czo­ną – mó­wił o nim bar­dzo tkli­wie i za­pew­niał, że temu czło­wie­ko­wi ma dużo do za­wdzię­cze­nia; że on mu od­krył oczy na praw­dę, choć była to praw­da bar­dzo gorz­ka.

– A ty, – za­py­ta­łem La­to­ur – La­tu­ra – czy masz mu co do za­wdzię­cze­nia?

– Kto wie! Ura­to­wał mnie od cze­lu­ści pie­kiel­nych, a może na­wet od bar­dzo ziem­skich przy­mio­tów! W każ­dym ra­zie pal­nął mi raz ta­kie ka­za­nie, że po­pro­stu na­wró­cił mnie na dro­gę cno­ty…

– A toż to mi­sjo­narz ja­kiś, w tak skrom­nej po­sta­ci ukry­ty…

– Być może. Tro­chę ma­rzy­ciel, tro­chę apo­stoł, a tro­chę bzik… Czło­wiek god­ny uwa­gi… Jak wie­cie, na­sza uli­ca jest nie­co mal­fa­mée… Oczy­wi­ście nie dla tego, że ja tu miesz­ka­łem, albo dla tego, że miesz­ka Wła­dek (wska­zał na mnie), ale z po­wo­du tych dam, któ­rych na niej aż za­nad­to. Wra­ca­łem raz do domu póź­no w nocy i, na­tknąw­szy się na stró­ża noc­ne­go – z głu­pia frant, ot tak! dla far­sy, py­tam go: – Po­wiedz­cie mi też, do­bry oj­cze, gdzie tu tego… ro­zu­mie­cie?… – On zaś, ująw­szy mnie za rękę, po­wia­da: – Na mi­łość bo­ską, pa­nie – i po­cóż to panu dzie­wecz­ki? Pan wy­glą­da na uczo­ne­go czło­wie­ka – i po­cóż to panu roz­pu­sta?… Zali pan chce zgu­bić swo­ją du­szę? Al­boż pan nie wie, ja­kie to okrop­ne ka­tow­nie przy­go­to­wa­ne są w pie­kle dla tych, co się od­da­wa­li żą­dzom zmy­sło­wym? Jako ów żoł­nierz, o któ­rym pi­sze o. Se­ra­fin, że chra­pli­wym gło­sem ga­dał za to, iż się ko­chał w pie­śniach wsze­tecz­nych, a go­le­nie i bio­dra wrzo­dy mu ob­sy­pa­ły, iż się ko­chał w pięk­nych bio­drach, a spro­śna żaba wy­sy­sa­ła mu pier­si, iż się ko­chał w ca­ło­wa­niu onych draż­niąt: ta­kie pana kary wie­czy­ste w ot­chła­niach pie­kiel­nych cze­ka­ją! Niech pan od­pę­dzi sza­ta­na! A te nie­szczę­sne, bied­ne sie­ro­ty wsze­tecz­ne – to są okrop­ne wy­słan­ki dja­bło­we! Po­tę­pio­ne – i in­nych na po­tę­pie­nie wo­dzą! – Tak mi ga­dał o pie­kle i jego zgro­zach ogni­stych – noc­ny stróż z ul. Po­przecz­nej. Na­zy­wa się Igna­cy Wi­dłak. Ma­low­ni­cza fi­gu­ra. Krę­cę się koło nie­go, bo chcę go wziąć za mo­de­la i moż­na zro­bić pysz­ną rzecz, ale nie wiem, jak go na­mó­wić, nie pije, nie pali, nie przyj­mu­je pie­nię­dzy…

* * *

Wra­ca­li­śmy do domu koło dru­giej. Od­pro­wa­dza­li­śmy na­przód Ka­zia, a po­tym wkro­czy­li­śmy na ul. Po­przecz­ną. Było już błę­kit­na­wo i ka­mie­ni­ce po­wo­li wy­pły­wa­ły z mro­ku nocy. Okna – jak mar­twe źre­ni­ce – pa­trza­ły w ni­cość; tu i owdzie świe­ci­ły lam­py – może to sy­pial­nie dzie­ci, może kto umarł, może jaki po­eta pi­sze coś bez­sen­ny.

Kasz­ta­ny – w licz­bie kil­ku – ro­sną­ce wzdłuż chod­ni­ka – nie­wi­docz­ne pra­wie we dnie – te­raz po nocy, kie­dy lu­dzi nie­masz na uli­cy, na­bra­ły ener­gicz­nych kształ­tów, jak­by wy­wal­cza­jąc pra­wo swej wy­ra­zi­sto­ści na zie­mi.

Tyl­ko co we­szli­śmy na ul. Po­przecz­ną, gdy w jej po­bli­żu ul. Mar­szał­kow­ską prze­cho­dził pa­trol. Usły­sze­li­śmy na­raz na na­szej uli­cy ci­chy gwiz­dek, a jed­no­cze­śnie wszyst­kie dziew­czy­ny (było ich tam koło pięt­na­stu) za­czę­ły pę­dzić jak spło­szo­ne ku­ro­pa­twy, ucie­ka­jąc w stro­nę pla­cu św. Alek­san­dra. Ich suk­nie czer­wo­ne i zie­lo­ne, pod­ka­sa­ne wy­so­ko, od­sła­nia­ły ja­skra­we poń­czo­chy, a pió­ra na ka­pe­lu­szach od ich po­śpiesz­ne­go bie­gu la­ta­ły jak go­łę­bie.

Wi­docz­nie nasz stróż da­wał im ja­kiś znak umó­wio­ny – i dziew­czy­ny ucie­ka­ły przed po­li­cją.

– Do­bry wie­czór, oj­cze Wi­dła­ku. Cóż to zna­czy, że te dzie­wu­chy tak lecą?

– Znak im da­łem, żeby się mia­ły na bacz­no­ści, bo to, pa­no­wie, pa­trol szedł… Za­wsze le­piej się pil­no­wać! Nie­szczę­sne – wsze­tecz­ne sie­ro­ty – po­tę­pio­ne są na wie­ki – bied­ne wy­słan­ni­ce dja­bła – całą nie­skoń­czo­ność go­dzin sma­żyć się będą w ogniu prze­raź­li­wym, ja­ko­we­go my tu na zie­mi i od­gad­nąć nie mo­że­my… Tam – one będą go­reć w pie­cu że­la­znym bez koń­ca – nie­chże więc tu przy­najm­niej kar ziem­skich unik­ną… Choć i to mało im po­mo­że… Każ­da ma krew po­psu­tą i peł­no wrzo­dów – a te ża­ło­ści, co je gry­zą we środ­ku, w sa­mym ser­cu… o Boże mi­ło­sier­ny i spra­wie­dli­wy, miej po­li­to­wa­nie nad ich grzesz­ną du­szą…

– A wy zna­cie te ko­bie­ty?

– Jesz­cze-by też! Już­ci, że je znam wszyst­kie jak na pal­cach. Dwa lata bez mała przy­glą­dam się im – to i wiem, przez co każ­da prze­szła, co wy­cier­pia­ła, jak się umę­czy­ła. Po­wiem pa­nom, że każ­da z nich jest bar­dzo nie­szczę­śli­wa. My­śli­cie, że taka od­ra­zu wy­ra­sta? Gdzie tam, nie­jed­na to w ser­cu po­czciw­sza, niż po­nie­któ­ra pani, co jej się wszy­scy kła­nia­ją po pas. Ta

Mań­ka, pro­szę pana, co to ma żół­ciej­sze wło­sy – przy­je­cha­ła tu z Płoc­ka, tam ją uwiódł je­den pod­ofi­cer ko­zac­ki – i co mia­ła ro­bić? Wstyd był jeno i ucie­kła do War­sza­wy. Rok temu – pa­mię­tam – wy­glą­da­ła jak wi­sien­ka, świe­że, mło­de dziew­czę… Ale dziś już ma taką twarz, co to od­ra­zu wi­dać: po­tę­pio­na!

– Twarz grze­chu!

– Wła­śnie. Oto wi­dzę, że pan się do­brze zna na grze­chu. Ale kie­dy już tak – to panu po­wiem, że tu jest jed­na bar­dzo po­czci­wa. Taka czar­nia­wa – cho­dzi w suk­ni krat­ko­wa­nej, Bron­ka. Zgu­bił ją je­den aka­de­mik, dziec­ko ma i dla nie­go pra­cu­je. Ale bar­dzo się mar­twi swo­im po­ło­że­niem i dla tego po­sta­no­wi­ła so­bie ze­brać 600 ru­bli i za­ło­żyć ma­ga­zyn, bo ład­nie szy­je. Była pier­wej ka­mi­zel­czar­ką. Jest bar­dzo oszczęd­na – już ze­bra­ła 140 ru­bli… musi jesz­cze tro­chę na­grze­szyć.

– 230 razy po dwa ru­ble – ob­li­czy­łem sta­re­mu.

– Może być – ale jak tyl­ko bę­dzie mia­ła 600 ru­bli, to już się zmie­ni na bar­dzo po­rząd­ną oso­bę…

– Cze­muż le­piej do Mag­da­le­nek jej nie ra­dzi­cie? Zna­cie je wszyst­kie, jak do­bry oj­ciec…

– Pew­nie, że znam. Toć bez mała dwa lata włó­czę się po tej uli­cy. Znam ci ja wszyst­kich, co tu miesz­ka­ją, wiem, co się tu w każ­dym domu we środ­ku od­by­wa…

– Dja­beł ku­la­wy! – za­wo­ła­łem.

– Dja­beł ku­la­wy? a któż to inny krę­ci się dziś po świe­cie… Boże mi­ło­sier­ny, ra­tuj tę grzesz­ną zie­mię, bo już się wy­peł­nia­ją cza­sy…

– Jak to?

– Ano, ko­niec świa­ta już bliz­ki. Nie wię­cej zo­sta­ło nam, jak 97 lat i 5 mie­się­cy ży­wo­ta. Nie­szczę­śli­wi, bądź­cie go­to­wi na kary wie­ku­iste, al­bo­wiem Bóg już pod­no­si za­sło­nę… Sam tu, grzesz­ni­ku – mówi on – przy­stąp do tej kra­ty że­la­znej, a ogni­stej, a co się z nią i za nią dzie­je, bacz; je­den tyl­ko ma klucz ta kra­ta, któ­rym wej­ście otwie­ra­ją, a żad­ne­go nie­masz, by wyjść z tej ot­chła­ni… Siły ludz­kie i aniel­skie jej nie prze­ła­mią, i owszem sam Bóg – de­kre­tem wol­nym, lecz nie­odwo­łal­nym – tę moc so­bie od­jął, aby mocy pie­kła nie nad­wą­tlić…

– Co też wy, oj­cze, mó­wi­cie?

– Są już zna­ki, że An­ty­kryst nie­da­lecz­ko… Sam tu nie­daw­no wi­dzia­łem na na­szej uli­cy wóz ogni­sty i sro­dze śmier­dzą­cy, a któ­ry pę­dził zgo­ła bez ko­nia – a ta­kie wozy to nie­omyl­ny znak, że już ko­niec świa­ta bliz­ki… Jest o tym książ­ka po­boż­na, na­pi­sa­na przez jed­ne­go świę­te­go czło­wie­ka…

– A cóż wy tam za książ­ki czy­ta­cie?…

– Ot, same książ­ki po­boż­ne – o An­ty­kry­ście, o pie­kle, o koń­cu świa­ta, o są­dzie osta­tecz­nym, o anio­łach i dja­błach…

– Na­dob­na li­te­ra­tu­ra! Cie­ka­we książ­ki!

– Nie przez cie­ka­wość je czy­tam, ale że już idą cza­sy osta­tecz­ne – siód­my ty­dzień świa­ta – że już Bóg chce od­po­cząć, bo się okrut­nie za­mę­czył tym czu­wa­niem nad grzesz­ną zie­mią – więc te­raz już ta grzesz­na zie­mia pój­dzie w ot­chła­nie bez­den­ne, a nam bied­nym ro­ba­kom czas wiel­ki my­śleć o zba­wie­niu du­szy…

* * *

– A cze­muż to nie my­śli­cie o zba­wie­niu du­szy tej dzie­wu­chy?… Ka­że­cie jej jesz­cze grze­szyć trzy­sta razy, toć le­piej ją na po­ku­tę, do Mag­da­le­nek…

– Nie, pro­szę pana… Do tych bo­ga­tych pa­niów, co to nie mają mi­ło­sier­dzia nad żad­ną nie­szczę­śli­wą – i za­wsze jej w twarz rzu­ca­ją gorz­kie – brzyd­kie sło­wa – nie po­sy­łam żad­nej… Daw­niej, to do­ra­dza­łem. Jed­na tu była, Jó­zia, co się chcia­ła wy­rwać z tej ciem­no­ści i po­szła do tych do­brych pa­niów, a te jej tak na­do­ku­cza­ły, że po trzech dniach ucie­kła i po­wia­da: wolę sko­nać – wolę się uto­pić, niż się mę­czyć u tych szel­mów. Grzesz­nik, pro­szę pana, to sub­stel­na isto­ta, nie moż­na nim po­nie­wie­rać, a te pa­nie to wca­le nie są de­li­kat­ne… Po­czci­wa Jó­zia pła­ka­ła, do nóg im się rzu­ca­ła, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz ko­me­dje! Nie tak to ła­two zo­stać znów po­czci­wą!… Aż Jó­zia ucie­kła…

– No, a Bron­ka?

– Ona so­bie po­ra­dzi. Jak tyl­ko na­grze­szy za 600 ru­bli, to się weź­mie do pra­cy.

– To się na­zy­wa "per aspe­ra ad astra".

– Już tam jak pan chce. Nie ro­zu­miem po ła­ci­nie.

– Dzie­wu­cha zbie­ra ka­pi­tał po ja­poń­sku.

– I po ja­poń­sku nie ro­zu­miem. Ja­poń­czy­ki –

to sro­gie po­ga­ny i mają od dja­bła so­bie da­ro­wa­ną wiel­ką moc, tak że po­bi­ją wszyst­kich kró­lów za ich grze­chy. A sam Ja­pon – to bliz­ko pie­kła – tam jest jed­na góra ogni­sta – przez nią wi­dać wszyst­kie pie­ce czar­tow­skie, jak to mówi św. Fran­ci­szek Ksa­we­ry, przez owych po­gan umą­czo­ny… Ale świę­te­mu przejść przez pie­kło – to frasz­ka; bo go pie­kiel­ny ogień wca­le się nie ima! Zato bia­da – bia­da grzesz­ni­ko­wi…

– A jak­że o nas my­śli­cie? O panu Ja­nie, o mnie…

– Bli­żej panu do pie­kła niż do czyść­ca na­wet. Ja wiem, że pan jest uczo­ny i że pan po ca­łych no­cach sie­dzi i coś pi­sze, ale nie­raz koło okna pań­skie­go krą­ży duży, czar­ny ptak… Przy­le­ci – za­ło­po­cze skrzy­dłem – za­kra­cze – w okno spoj­rzy – i uciek­nie…

– Aż mnie ciar­ki prze­szły… Bój­cie się Boga, nic o tym nie wie­dzia­łem…

* * *

– Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten za­się ptak – to wy­sła­niec sza­ta­na, na zwia­dy cho­dzi… A gdy­by go do­tknąć, to cał­kiem nie­cie­le­sny ptak, jeno zu­peł­nie du­cho­wy… Czy go czę­sto wi­du­ję? Na na­szej uli­cy pra­wie co noc, bo to wsze­tecz­nie dja­bel­ska uli­ca. Pan go nie zo­ba­czy, bo pan nie­wie­rzą­cy; trze­ba mieć ła­skę u Boga, aby go wi­dzieć… Tak się człek, śród grze­chu bro­dząc, od grze­chu ochra­nia… Dja­beł tu so­bie hula na­pra­wo i na­le­wo. A jesz­cze panu po­wiem, że te dzie­wu­chy – to prę­dzej bar­dzo nie­szczę­śli­we – i tym bę­dzie prze­ba­czo­ne, ale zato inne – ho, ho! Sma­żyć się będą w ogniu po ło­pat­ki – po sam czu­bek gło­wy, ożo­giem będą im pa­lić sro­my, któ­re­mi piły roz­ko­sze! Czy pan wie, co to było z pa­nem Iwo­ni­czem? To bar­dzo do­bry pan, bo choć nie z na­szej uli­cy, ale że tu by­wał co wie­czór, więc na nie­go uwa­ża­łem. On był za­rę­czo­ny z jed­ną pan­ną, z pod Nr. 37 na dru­gim pię­trze. Ta pan­na miesz­ka­ła z dru­gą sio­strą i z mat­ką, a cała ta trój­ka – to, pro­szę pana, była hul­taj­ska trój­ka, a nie­tyl­ko, że nikt o tym nie wie­dział, ale ba! każ­dy je miał za świę­te – a pan Iwo­nicz to nie in­a­czej – tyl­ko klę­czał przed swo­ją… Jul­ja się na­zy­wa­ła… Co­dzień tam by­wał o ósmej – jak tyl­ko z biu­ra wy­cho­dził – bo to bar­dzo po­rząd­ny i pra­co­wi­ty pan; zno­sił bu­kie­ty, cu­kier­ki, bi­le­ty do te­atru – i nie­ma­ło się na te baby szko­do­wał. A one – niby to, że ta­kie po­czci­we – jak tyl­ko dwu­na­sta – mó­wi­ły: pa­nie Ste­fa­nie – czas iść do domu… On też że­gnał się z nie­mi… Raz deszcz był krwa­wy, ale że go te pa­nie wy­pro­si­ły – wy­szedł na uli­cę – i tym­cza­sem sta­nął we fra­mu­dze. Wła­śnie i ja tam sta­łem, a on wy­cią­ga pa­pie­ro­sa i po­wia­da: Ma­cie, oj­cze. – Dzię­ku­ję, nie­pa­lą­cy… A on: Jak­że wam tu stać na taką zle­wę po nocy – nie przy­kro to?… Na to ja: Lep­sza taka zle­wa, niż ogni­ste cze­lu­ście pie­kiel­ne, gdzie go­reć będą du­sze grzesz­ne, i ci, co z nie­świa­do­mo­ści są wspól­ni­ka­mi ich grze­chu… Aż pan Iwo­nicz pa­trzy na mnie i w czo­ło się stu­ka, niby że ja je­stem war­jat.

Ale ja nie war­jat… Tyl­ko mó­wię po­boż­nie, a lu­dzie świa­to­wi od­zwy­cza­ili się od mowy po­boż­nej, ka­zno­dziej­skiej. Mó­wię zaś panu Ste­fa­no­wi tak: Niech no pan tu chwi­lę po­stoi – to zo­ba­czy pan to, co ja wi­dzę koło tej bra­my każ­de­go wie­czo­ra, a na­przód niech pan idzie na dru­gą stro­nę uli­cy, to zo­ba­czy­my, jak to się tam od­by­wa u tych pa­niów. I oto co było. Pan Ste­fan my­ślał, że już tam bę­dzie pra­wie ciem­no, a tym­cza­sem nie; ja­sność ogrom­na we wszyst­kich po­ko­jach. Trud­no było doj­rzeć, co się tam ro­bi­ło, ale pa­nie prze­cho­dzi­ły cią­gle z po­ko­ju do po­ko­ju; ruch, jak na bal! Do­pie­ro w małe pół go­dzi­ny za­je­cha­ła przed bra­mę Nr. 37 ka­re­ta, a w ka­re­cie dwuch pa­nów – za­dzwo­ni­li – stróż bra­mę otwo­rzył – we­szli wi­dać na górę – i nie­dłu­go wró­ci­li, nie sami, ale każ­dy z jed­ną pan­ną, je­den z Ju­iją, a dru­gi z Lu­cią – i mama też była z nie­mi – a obie tak po­stro­jo­ne, że to na­wet dziw na taki deszcz! A śmia­ły się, a chi­cho­ta­ły, a świer­go­ta­ły! Pan Ste­fan my­ślał, że pio­run w nie­go trzasł… A je­den pan za­wo­łał: – Do Bri­sto­lu! – i po­je­cha­li… Do­pie­ro panu Ste­fa­no­wi po­wie­dam: Tak a tak! Ze pan jest po­czci­wy czło­wiek, to niech pan wie, że te pa­nie, to wca­le nie ta­kie, jak pan my­ślał… Ja wiem, że się pan chciał z jed­ną że­nić, ale Opatrz­ność pana ochro­ni­ła… W ten spo­sób do­wie­dzie­li­śmy się o po­wo­dach ze­rwa­nia Iwo­ni­cza z na­rze­czo­ną. Rze­czy­wi­ście, mógł chło­piec wpaść w gorz­ką roz­pacz – i nie dzi­wi­łem się te­raz, że tyle wę­grzy­na i bur­gun­da spi­jał.

* * *

Wkrót­ce jed­nak zmie­ni­ły się sto­sun­ki. Bur­gund i wę­grzyn za­sechł w becz­kach, a Ste­fan wy­je­chał do Włoch, by tam na ło­nie Rzy­mia­nek i Flo­ren­ty­nek za­po­mnieć o go­ry­czach swe­go na­rze­czeń­stwa. Opu­ścił mię też La­to­ur – La­tur, gdyż za­ko­chał się na ser­jo i po­przy­siągł so­bie noce prze­pę­dzać, jak przy­stoi do­bre­mu oby­wa­te­lo­wi. Zna­la­złem so­bie inną kom­pan­ję, któ­ra jed­nak po­prze­sta­wa­ła na pi­wie. W każ­dym ra­zie wra­ca­łem co noc do domu bar­dzo póź­no.

Mu­szę tu za­zna­czyć, że od ty­go­dnia mie­li­śmy no­we­go stró­ża domu. Stróż ten, Ja­kób, miał minę no­żow­ca i oże­nił się nie­daw­no z dziew­czy­ną, któ­ra wy­glą­da­ła na ko­ko­tę niż­sze­go ro­dza­ju. Oczy­wi­ście, w stró­żow­skim sta­nie mio­do­we mie­sią­ce są nie­zbyt spo­koj­ne. Stróż w na­szym domu miał dwa miesz­ka­nia; tak zwa­ną "dy­żur­kę" w bra­mie, oraz izbę w su­te­re­nie, gdzie po­mie­ścił żonę. Koło dru­giej po pół­no­cy Ja­kób kom­bi­no­wał so­bie, że już wszy­scy lo­ka­to­rzy są w domu, że więc może opu­ścić dy­żur­kę – i szedł do swej Cy­te­ry.

Tym­cza­sem zda­rzy­ło się, że przy­sze­dłem o czwar­tej. Dzwo­ni­łem bez koń­ca, ude­rza­łem ki­jem w bra­mę, ko­ła­ta­łem klam­ką, ale w roz­kosz­nych ob­ję­ciach swej uko­cha­nej – Ja­kób nie sły­szał nic. Gdym tak ło­mo­tał roz­pacz­li­wie i mó­wił so­bie: – Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! – usły­sza­łem za sobą głos:

– Wi­dzę oto, że pan się do bra­my do­stać nie może – po­wie­dział Wi­dłak.

– Złość mnie ogar­nia, ale cóż chce­cie… Ja­kób świe­żo po ślu­bie – to się z żoną gzi, a mig­da­li…

– Ach, jak też pan mówi nie­skrom­nie, aż ob­ra­za uszu bo­skich…

– No, a jak­że mam mó­wić?…

– Grzech po­peł­nia ko­niecz­ny, grzech na­ka­za­ny. Bo to już Pan Bóg mi­ło­sier­ny w ła­sce swo­jej tak uczy­nił, że nie in­a­czej się czło­wiek ro­dzi, jeno z grze­chu, a zno­wu ten grzech – to Sa­kra­ment – i nie­ma­łą z tego czło­wiek ma ucie­chę.

– Zga­dzam się na tę pięk­ną pe­ry­fra­zę, ale dla cze­góż ja mam stać na uli­cy tak dłu­go?

– Pew­nie spro­śna to ko­niecz­ność ku utrzy­ma­niu po­ko­le­nia Ada­ma, ale chłop po­wi­nien­by mieć za­sta­no­wie­nie… i nie za­po­mi­nać otwie­ra­nia bra­my. Obo­wią­zek – to świę­ta rzecz…

Co praw­da nie wiem, czy w po­ło­że­niu Ja­kó­ba miał­bym za­sta­no­wie­nie, ale w tej chwi­li klą­łem tę bez­myśl­ną dąż­ność ludz­kie­go by­dlę­cia do pło­dze­nia po­tom­stwa.

– Nie mam że ra­cji, oj­cze Wi­dła­ku?

– Bo i pew­nie. Im prę­dzej­by się lu­dzie prze­sta­li ro­dzić, tym prę­dzej­by był sąd osta­tecz­ny, a ci, co so­bie za­słu­ży­li na tę wiecz­ną szczę­śli­wość, zdo­bę­dą ono słod­kie a prze­czy­ste zbo­że raj­skie wy­bra­nych.

– Mój oj­cze, za­po­mi­na­cie o jed­nym, że tyl­ko sam Pan Bóg zna do­brze nu­me­rum elec­to­rum – licz­bę wy­bra­nych – i do­pó­ki ta licz­ba się nie wy­peł­ni – ko­niec świa­ta na­dejść nie może, a że wy­bra­nych jest ma­lucz­ko, to i nie­pręd­ki może być ko­niec świa­ta.

Sło­wa te po­wie­dzia­łem bar­dzo uro­czy­ście i zu­peł­nie w sty­lu Wi­dła­ka. To też tra­fi­ły mu bar­dzo do prze­ko­na­nia i za­czął gor­li­wie wa­lić ki­jem w bra­mę, gdyż by­łem w po­ło­że­niu grzesz­ni­ka, któ­ry chce z pie­kła wró­cić do raju, ale nie­masz klu­cza, coby te… bra­mę otwo­rzył.

– Ślicz­nie to pan po­wie­dział. Bo cho­ciaż zły ptak nad pa­nem krą­ży, to jed­nak wi­dzę, że się pan ro­zu­mie na rze­czach po­boż­nych.

– Cóż to za ptak? – mó­wi­łem, ci­snąc gu­zik elek­trycz­ny. – Nig­dym go nie wi­dział.

– Niech pan uwa­ża na swo­ją du­szę… Ja tego pta­ka znam, bo on daw­niej do mnie przy­cho­dził, a te­raz to, pa­nie, jak go zo­ba­czę – pę­dzę za nim, a ba­czę, przy któ­rym oknie się za­trzy­ma, i taką mam chęć, żeby go ja­kąś mocą aniel­ską – ubić na­szczęt; tak­bym ja zba­wił świat od grze­chu – i od dja­bel­stwa…

– Kie­dyż to do was przy­cho­dził ten ptak?

– Przy­cho­dził do mnie nie­raz, a ja go nie wi­dzia­łem, aż do­pie­ro póź­niej, kie­dy się na­wró­ci­łem. By­łem ci ja – tyle jako pan – świa­to­wy czło­wiek. Nie­ma­ło na­grze­szy­łem – Boże, bądź mi­ło­ściw! aż się na­wró­ci­łem na dro­gę po­boż­no­ści… Nie­czy­sty by­łem, jako wieprz – i żą­dzom zmy­sło­wym cały od­da­ny; do­pie­ro, ja­kem raz na wła­sne oczy tego dja­bło­we­go pta­ka zo­ba­czył; do­pie­ro, jak on mi całe pie­kło po­ka­zał – i ten ogień strasz­ny a nie­wy­ga­sły po wie­ki wie­ków – i te ka­tow­nie grzesz­ni­ków – na­wró­ci­łem się, dzię­ki Ci, o mi­ło­sier­ny Pa­nie i kró­lu nie­bie­ski! Precz sza­tań­skie po­ku­sy!… Daw­niej – to ja by­łem – jako mó­wię –

świa­to­wy czło­wiek – i słu­ży­łem za stan­gre­ta. Więc jak by­łem u jed­nej hra­bi­ni, co te­raz za­rzą­dza u Mag­da­le­nek, to tam sta­ło się tak. Bo ta hra­bi­nia to była bar­dzo ele­ganc­ka pani, ale sro­dze grze­cho­wi od­da­na. Więc ona mnie na­mó­wi­ła, że­bym ją ko­chał; tak ja, pa­nie, ją ko­chał – Boże mi od­puść to wsze­tecz­nic­two! ale nie­dość tego, bo ta hra­bi­na mia­ła cór­kę; może 18 lat pa­nien­ka, taka chu­der­la­wa i sub­stel­na, a czar­ne mia­ła oko, jak ten dja­bel­ski ptak; więc ta pa­nien­ka też mi się ka­za­ła ko­chać, to też, pa­nie, ja i tę dzie­wu­chę ko­chał. Z po­cząt­ku – to jed­na o dru­giej – nic nie wie­dzia­ła; ale mnie zdra­dzi­ła jed­na po­ko­jo­wa, co chcia­ła, że­bym się z nią że­nił. Do­pie­ro, pa­nie, jak się ta mat­ka z cór­ką po­kłó­ci­ły, a za­czę­ły się wy­zy­wać: ty taka – ty owa­ka! – to mnie wy­gna­ły precz. By­łem po­tym za stan­gre­ta u jed­ne­go ban­kie­rza, chrzczo­ne­go żyda; a jego żona znów mi się ka­za­ła ko­chać, a za to mi da­wa­ła róż­ne pre­zen­ty… Te­raz do­pie­ro wi­dzę, z ja­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa ła­ska boża mnie wy­rwa­ła; bo wia­do­mo, że An­ty­kryst ma się na­ro­dzić z ży­dów­ki! Cóż­by to było –

o nie­szczę­sny Wi­dła­ku (tu bił się moc­no w pier­si) – gdy­by się An­ty­kryst na­ro­dził z cie­bie i z tej ban­kie­rzo­wej! Ale nie do­pu­ścił Pan mi­ło­sier­ny do tego. Owszem – jed­na dziew­czy­na, co chcia­ła, że­bym się z nią ko­chał – zdra­dzi­ła mnie przed onym ban­kie­rzem i ten mnie zno­wuż wy­gnał precz. Po­sze­dłem na inną służ­bę, a za­wsze z grze­chu w grzech i z pie­kła w pie­kło. Co te baby upa­trzy­ły so­bie do mnie – to nie wiem. Igna­siu! Igna­siu! za­wsze tak mi ga­da­ły, a co mnie na­ści­ska­ły, na­ca­ło­wa­ły – o, wsze­tecz­ne wy­słan­ki dja­bła. Aż raz zo­ba­czy­łem tego czar­ne­go pta­ka, co mi za­czął kra­kać nad uchem okrop­ne kary pie­kiel­ne! I od­tąd by­łem ura­to­wa­ny! Zmie­ni­łem ży­cie i od­da­łem się po­boż­nym roz­my­śla­niom. Już to pią­ty rok mija, od kie­dy po­rzu­ci­łem fur­mań­stwo – i przy­sta­łem za noc­ne­go stró­ża.

– Bar­dzo to do­brze, że­ście po­rzu­ci­li dro­gi wsze­tecz­ne – za­uwa­ży­łem, choć moja myśl dzie­li­ła się mię­dzy losy Wi­dła­ka, a moje fa­tal­ne po­ło­że­nie.

Pra­wie go­dzi­na mi­nę­ła od chwi­li, gdym za­czął dzwo­nić. Wi­docz­nie, że już tej nocy nie będę spał u sie­bie; chy­ba pój­dę gdzie do zna­jo­mych albo do ho­te­lu. Zwie­rzy­łem się z tą my­ślą Wi­dła­ko­wi, pro­sząc go za­ra­zem, aby rano o siód­mej, sko­ro tyl­ko zo­ba­czy Ja­kó­ba, po­wie­dział mu o tym zda­rze­niu i gorz­kie mu pal­nął ka­za­nie. Sama myśl wy­gło­sze­nia ora­cji po­boż­nej wiel­ce się spodo­ba­ła Wi­dła­ko­wi; obie­cał mi, że na­pew­no to zro­bi; po­czym ru­szy­łem w stro­nę Mar­szał­kow­skiej dla wy­szu­ka­nia noc­le­gu. Szli­śmy ja­kiś czas ra­zem, a Wi­dłak, po­chy­la­jąc ku mnie gło­wę, za­czął mi na­raz mó­wić pół­szep­tem.

– Chcia­łem się pana o jed­ną rzecz za­py­tać! Bo to pan ma pew­nie zna­jo­mość z dja­błem, pan jest uczo­ny czło­wiek, to mi pan wy­tłu­ma­czy. Mam ja, pro­szę pana, ta­kie gorz­kie my­śli, że ich księ­dzu boję się po­wie­dzieć. Bo dla cze­go dja­beł jest taki moc­ny, że na­wet od Boga moc­niej­szy? Dja­beł łowi dusz wię­cej, a Bóg mniej; pie­kło jest aż prze­peł­nio­ne, a w raju pu­sto. Więc je­że­li Pan Bóg o tym wie, dla cze­go na ludz­kie du­sze tyle zsy­ła obłą­kań? Bo je­że­li Pan Bóg wie, że ja będę grze­szył, to już jak­bym grze­szył z woli sa­me­go Boga. Bo wszyst­ko jest w ręku Boga – i dja­beł jest w ręku Boga – i wszyst­ko, co dja­beł robi, to robi za po­zwo­leń­stwem Boga. Grzech jest też z woli Boga – i sa­me­go dja­bła stwo­rzył Bóg.

– Ale prze­cież to były zbun­to­wa­ne anio­ły.

– Albo to o tym Bóg nie wie­dział? Tak samo wie­dział. I te anio­ły – to były bun­towsz­czy­ki, bo taka była Jego świę­ta wola. Wi­dać, że Pan Bóg uwa­żał grzech za po­trzeb­ny. To i dja­beł jest po­trzeb­ny, a taką ma służ­bę ka­tow­ską, tyle co straż­nik ziem­ski, albo do­zor­ca w ha­resz­cie… Toć je­że­li bez grze­chu świat być nie może, bo Pan Bóg sam wy­zna­czył osob­ne go­spo­dar­stwo do tego – to jak­że Pan Bóg bę­dzie ka­rał za grze­chy?… To mi się zda­je dziw­ne u Boga…

Słu­cha­łem cie­ka­wie, bo mię in­te­re­so­wał wiel­ce sam fe­no­men tych roz­my­ślań scep­tycz­nych.

– Za­pew­ne – mruk­ną­łem – to by­ło­by dziw­ne.

– A wi­dzi pan… Więc o co mi idzie? Kto jest moc­niej­szy, dja­beł czy Bóg, bo mi się cza­sem wy­da­je, że na zie­mi wię­cej wi­dać dja­bła, niż Boga. Ile to tego grze­chu, a bie­dy, a ciem­no­ty, a cho­rób! Ile nie­szczęść i la­men­tu! Choć­by na tej jed­nej uli­cy! Ja tu, pa­nie, wiem, co się za każ­dym oknem dzie­je; kto pła­cze, a kto się śmie­je, kto się ro­dzi, a kto umie­ra… Ja wszyst­ko wiem – i my­ślę, że na świe­cie to jest wię­cej ża­ło­ści i bie­dy, niż grze­chu… Czy to war­to się ro­dzić, czy to war­to żyć, czy to war­to umie­rać, żeby na wiecz­ne cza­sy sie­dzieć w pie­kle? Ale to wszyst­ko wola Boża. Jed­nak prze­cież tu, jak po­li­cja zła­pie grzesz­ni­ka, to go sąd ska­że na 10 lat – na 20 lat – na po­sie­le­nie – ale nie na wiecz­ne cza­sy. Tak mi się to cza­sem wi­dzi, że choć­by czło­wiek nie wiem jak na­grze­szył – to cóż są grze­chy wo­bec Boga? Czy On nig­dy nie prze­ba­czy? Otóż ja tego nie mogą zro­zu­mieć! Kto moc­niej­szy? Bo ja to so­bie tak my­ślę: albo dja­beł jest mniej­szy od Boga – to wszyst­ko się mie­ści w Bogu, więc i dja­beł jest w Bogu; albo dja­beł jest więk­szy od Boga, ale na to ro­zum nie po­zwa­la, albo jest rów­ny Bogu, a wte­dy co? Bóg i dja­beł – to jed­ność… Tak mi się zda­je – a nie mogę so­bie wy­prze­świa­do­wać, jak to jest na­praw­dę… I jesz­cze się lę­kam, czy nie je­stem he­re­tyk – i czy nie będę po­tę­pio­ny, bo to czu­ję, że mi sam dja­beł te my­śli pod­su­wa…

Py­ta­nie Wi­dła­ka wpra­wi­ło mnie w kło­pot. Nie chcia­łem w tej spra­wie z nim roz­ma­wiać; by­łem wię­cej scep­ty­kiem, niż on.

– Nie je­stem księ­dzem. Po­pro­stu ra­dził­bym wam iść do spo­wie­dzi. Idź­cie do księ­dza N. (da­łem mu ad­res zna­jo­me­go, któ­ry był wy­traw­nym dja­lek­ty­kiem), ten was uspo­koi. To bar­dzo ludz­ki czło­wiek. Ale po­wiedz­cie mi, oj­cze, czy wy nie ży­je­cie zbyt sa­mot­nie? Ma­cie żonę – dzie­ci?

– Nie, pro­szę pana, je­stem sam jak pa­lec. Jeno (tu zno­wu za­czął szep­tać) po­wiem panu, że wła­śnie już nie­raz my­śla­łem, jako źle jest sa­mot­ne­mu czło­wie­ko­wi, a wła­śnie ta Bron­ka, co to so­bie zbie­ra na ma­ga­zyn – to jest po­czci­wo­ści dziew­czy­na – i już na­wet kil­ka razy mó­wi­łem z nią o tym… Ona mówi, że po­tę­pio­na, a że ja dla niej za świę­ty, ale dla cze­góż­bym nie miał prze­ba­czyć zbłą­ka­nej wsze­tecz­nej sie­ro­cie, com ją so­bie dycht do­pa­so­wał do ser­ca?…

Chcia­łem go bło­go­sła­wić na te gody, alem się po­wstrzy­mał i po­wie­dzia­łem:

– Nie­zła myśl! Ale czas chy­ba iść spać, a jesz­cze nie wiem, gdzie będę spał. Bądź­cie zdro­wi.

Była go­dzi­na bliz­ko pią­ta. Sły­szeć się dały dłu­gie świ­sty fa­brycz­ne. Na świe­cie było zu­peł­nie bia­ło. Fury zie­le­ni­ny, mle­ka i drze­wa pły­nę­ły z za ro­ga­tek ul. Mar­szał­kow­ską. Co­raz czę­st­si prze­chod­nie śpiesz­nym kro­kiem su­nę­li uli­cą. Mia­sto bu­dzi­ło się do ży­cia. Czas mi na­resz­cie udać się na spo­czy­nek.

Za­dzwo­ni­łem u drzwi naj­bliż­sze­go ho­te­lu.TE­STA­MENT.

Pan Se­we­ryn sie­dział w swej ja­dal­ni sta­ro­ka­wa­ler­skiej – przy her­ba­cie wie­czor­nej i koń­czył za­pi­ski na dzień ju­trzej­szy.

"W so­bo­tę, o godz. 7-mej, być na Po­sie­dze­niu To­wa­rzy­stwa Spraw Bez­u­ży­tecz­nych".

Gdy już wska­za­nia za­jęć so­bot­nich były sys­te­ma­tycz­nie za­no­to­wa­ne – p. Se­we­ryn wziął do ręki "Kur­jer Wie­czor­ny". Prze­rzu­cił swym zwy­cza­jem bar­dzo szyb­ko ar­ty­kuł wstęp­ny, prze­gląd po­li­tycz­ny, te­le­gra­my, fel­je­ton, wia­do­mo­ści bie­żą­ce – i od­ra­zu dzien­nik otwo­rzył na tej stro­ni­cy, na któ­rej miesz­czą się za­wia­do­mie­nia o ślu­bach i ne­kro­lo­gja, gdyż wo­gó­le naj­wię­cej go zaj­mo­wa­ło – kto się oże­nił i kto umarł w War­sza­wie.

I na­raz oczy jego pa­dły na na­stę­pu­ją­ce sło­wa: ". Ś.p. Le­oka­dja z Or­czy­ków Du­noy­er, wdo­wa po puł­kow­ni­ku N. ułań­skie­go puł­ku gwar­dji, po krót­kich, lecz cięż­kich cier­pie­niach zmar­ła w wie­ku lat 51". Da­lej była wzmian­ka o dniu i go­dzi­nie po­grze­bu: nikt na ten ob­rzęd nie pro­sił. Zmar­ła wi­docz­nie krew­nych nie mia­ła: ktoś obcy pew­nie zaj­mo­wał się jej po­grze­bem, choć nie była to oso­ba nie­zna­na w mie­ście; owszem, imię jej czę­sto fi­gu­ro­wa­ło, zwłasz­cza w ru­bry­ce do­bro­czyn­no­ści.

P. Se­we­ryn, prze­czy­taw­szy to na­zwi­sko, aż się pod­niósł na krze­śle.

– Tam do li­cha! Le­oś­ka umar­ła? Na­gle! Kto­by to my­ślał! Przy­szedł na nią czas! Pręd­ko! Szel­ma była, bo była, ale mia­ła szyk, co się zo­wie! i gdy­by nie to… Jak to lata pły­ną! 51! Nono! Ileż to cza­su mi­nę­ło od…

Za­czął ra­cho­wać w my­śli. Dwa­dzie­ścia trzy lata! Mi­nę­ło – jak z bi­cza trząsł. Mia­ła wte­dy 28, lat, on był od niej o ośm lat młod­szy. Zbli­żał się do peł­no­le­cia – i miał wkrót­ce być usa­mo­wol­nio­ny przez opie­kę… Chwi­li tej wy­cze­ki­wał z nie­cier­pli­wo­ścią, gdyż miał otrzy­mać na­leż­ną mu po ro­dzi­cach sumę 30. 000 ru­bli, o któ­rej nie­raz ma­rzył cu­dow­nie. Co to moż­na­by zro­bić za taką sumę! Cza­sa­mi roił, aby wy­je­chać w po­dróż na­oko­ło świa­ta – i po­znać całą kulę ziem­ską. Albo znów chciał za­ło­żyć wiel­ką ga­ze­tę, któ­ra­by mia­ła sto ty­się­cy abo­nen­tów, albo wła­śnie rzu­cić się na dro­gę prze­my­sło­wą: ufun­do­wać pierw­szą w kra­ju fa­bry­kę ze­gar­ków, o czym wów­czas sze­ro­ko pi­sa­no. Albo wy­je­chać na na­ukę do Hej­del­ber­ga czy Pa­ry­ża: stu­djo­wał­by na­przy­kład eko­nom­ję po­li­tycz­ną, albo wstą­pił­by do szko­ły rzeź­biar­skiej. Albo zno­wu ku­pić ma­ją­tek ziem­ski, albo jesz­cze le­piej przed­tym zro­bić wy­pra­wę do Mon­te-Car­lo – roz­bić bank, z mil­jo­na­mi wró­cić do kra­ju i roz­po­cząć nową erę ży­cia kul­tu­ral­ne­go. Cza­sa­mi jesz­cze da­lej uno­si­ły go ma­rze­nia: wy­je­chać do Chin, zre­or­ga­ni­zo­wać arm­ję, wy­ro­bić so­bie wpły­wy na dwo­rze bog­dy­cha­na, przy po­mo­cy wojsk chiń­skich opa­no­wać Sy­ber­ję, za­ło­żyć tam sa­mo­dziel­ne pań­stwo i stam­tąd za­sza­cho­wać są­sied­nie im­per­jum.

Ma­rzył tak roz­ma­icie. Wresz­cie fun­dusz spad­ko­wy otrzy­mał – i po nie­zbyt dłu­gich roz­my­śla­niach zło­żył wi­zy­tą Le­oka­dji Or­czy­ków­nie, zna­nej swe­go cza­su ko­ko­cie war­szaw­skiej, jed­nej z naj­sław­niej­szych dam pół­świat­ka.

Nie był u niej po raz pierw­szy; ona go wta­jem­ni­czy­ła w ar­ka­na mi­ło­ści. Była to pierw­sza ko­bie­ta, któ­ra na nim zro­bi­ła po­tęż­ne wra­że­nie, gdyż nie li­czył ku­zy­necz­ki swo­jej Zosi, któ­rą ko­chał jako gim­na­zi­sta, a któ­ra już za­mąż była wy­szła i mia­ła tro­je dzie­ci: sta­ła się z niej tłu­sta baba.

Przy wszel­kich ro­je­niach o po­dró­żach, stu­djach, dzien­ni­kar­stwie, prze­my­śle, o Mon­te-Car­lo, Chi­nach i Sy­ber­ji – za­wsze wy­pły­wa­ła mu, nie­wia­do­mo skąd, po­stać Le­oka­dji – jako barw­ny cień, gó­ru­ją­cy nad wszyst­kim, pe­łen ży­cia, śmie­chu, po­ca­łun­ków, roz­ko­szy, uro­ku…

Mło­dzień­cem był i krwi go­rą­cej; ona zaś była tak fo­rem­na, tak kal­li­py­gos, jak mó­wią po­eci; tak bo­ga­te mia­ła po­pier­sie, tak kasz­ta­no­wa­te wło­sy, taki głos świer­go­tli­wy, ta­kie żywe błę­kit­no-ogni­ste, uśmiech­nię­te oczy, że nie miał siły opie­rać się jej wdzię­kom… Na czer­wo­nych jej ustach krą­żył sar­do­nicz­no-do­bro­tli­wy uśmiech, od­kry­wa­ją­cy ślicz­ne, bia­łe, zdro­we zęby…

Mia­ła przy­tym nie­ma­ły ro­zum ży­cio­wy – in­stynkt ra­czej, że choć w jej wy­kształ­ce­niu były nad­zwy­czaj­ne luki – to jed­nak roz­mo­wę umia­ła pro­wa­dzić in­te­re­su­ją­co i żywo… Na­tra­fi­ła wła­śnie na Se­we­ry­na, kie­dy ten na­iw­nym i peł­nym zdu­mie­nia okiem sta­nął wo­bec ży­cia i szu­kał dro­gi, któ­rą miał iść… Na­uka – prze­mysł – sztu­ka – Chi­ny – Le­oś­ka! Co za po­wi­kła­nie! Ale żad­na z tych bo­giń nie mia­ła tyle wdzię­ku i – i tyle po­tę­gi, co ta Le­oka­dja…

Zwy­cię­ży­ła! Zwy­cię­ży­ła tym, że gdy wszyst­ko było za­gad­ko­we i nie­pew­ne, w niej jed­nej znaj­do­wał mło­dy czło­wiek bez­po­śred­nie roz­wią­za­nie (ra­czej od­su­nię­cie) tych trosk, któ­re w isto­cie naj­wię­cej go po­ru­sza­ły. Zwy­cię­ży­ła go rów­no­wa­gą każ­de­go gie­stu i sło­wa – i spo­ko­jem nie­po­czy­tal­nej pan­te­ry. Ona jed­na była nie­wąt­pli­wa. Ile razy zja­wił się u niej, wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się ja­sne i pro­ste – wszyst­kie nie­po­ko­je zni­ka­ły – i sta­wa­ło mu się oczy­wi­stym, że tu jest wła­śnie jego prze­zna­cze­nie…

Nie było mu taj­nym, że on – Se­we­ryn – wca­le nie jest je­dy­nym jej przy­ja­cie­lem. Le­oś­ka wca­le przed nim tego nie ukry­wa­ła – i on nie był o jej cno­tę za­zdro­sny. Zna­lazł się na tak szcze­gól­nej lin­ji ży­cia, że i to wy­da­wa­ło mu się zu­peł­nie na­tu­ral­ne, ja­sne i pro­ste. Przy­zwy­cza­ili się do sie­bie. Ona z taką ła­two­ścią wy­zna­wa­ła mu mi­łość, a ro­bi­ła to tak fi­lu­ter­nie i po ko­cie­mu, że on – w jej obec­no­ści – wie­rzył w jej mi­łość.

Do­pie­ro póź­niej ogar­nia­ło go zwąt­pie­nie. Mi­łość jego nic a nic nie przy­po­mi­na­ła mu sen­ty­men­tu, jaki od­czu­wał przed pię­ciu laty do Zosi; rów­nież nie była nic a nic po­dob­ną do tych przy­gód, ja­kie wy­czy­tał w po­wie­ściach; była zu­peł­nie inna, bez tych cią­głych nie­po­ko­jów, któ­rych ocze­ki­wał, bez tego aniel­stwa i tych "go­dzin cudu", o któ­rych mó­wią po­eci.

W du­szy jego pa­no­wał, rzekł­byś, wiel­ki spo­kój; cu­dów żad­nych nie od­czu­wał, ale, mimo wszyst­ko, Le­oka­dja tak go ocza­ro­wa­ła, że na­wet na chwi­lę nie przy­pusz­czał, aby mógł inną ko­bie­tę po­ko­chać..

Pra­wie w tym­sa­mym cza­sie, kie­dy do­cho­dził peł­no­le­cia, jed­na z jego cio­tek za­po­zna­ła go z ja­kąś pa­nien­ką i bar­dzo go za­chę­ca­ła do mał­żeń­stwa. Pa­nien­ka była to osiem­na­sto­let­nia, ru­mie­nią­ca się cią­gle, trwoż­li­wa i ma­ło­mów­na dziew­czy­na, czy­sta jak lil­ja, ale – rzecz szcze­gól­na – jej urok nie­win­no­ści znacz­nie sła­biej od­dzia­ły­wał na nie­go, niż urok ze­psu­cia, ja­kie wia­ło od Le­oka­dji.

I tu zwy­cię­ży­ła Le­oka­dja.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: