Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Elfryda. Nowele i fantazje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Elfryda. Nowele i fantazje - ebook

Odkryj fascynujący świat twórczości Antoniego Langego, wybitnego polskiego poety, tłumacza, filozofa-mistyka i poligloty. Lange, ceniony również jako krytyk literacki, dramaturg oraz powieściopisarz, był ważnym głosem pierwszego pokolenia poetów Młodej Polski. Przez pewien okres pełnił funkcję redaktora warszawskiego czasopisma „Życie”, co podkreśla jego zaangażowanie w życie literackie i społeczne epoki. Niniejszy tom - „Elfryda. Nowele i fantazje” zawiera zbiór wyjątkowych opowiadań autorstwa Langego, wśród których znajdują się: "Widłak", "Testament", "Schadzka", "Elfryda", "Melodramat", "Pojednanie", "Rzeczywistość", "Zupa więzienna" oraz "Bogowie". Każda z tych historii odsłania unikalne spojrzenie autora na otaczający go świat, pełne głębokiej refleksji i literackiego mistrzostwa. Zanurz się w niezapomnianych opowieściach, które pozostaną w Twojej pamięci na długo.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-627-9
Rozmiar pliku: 205 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIDŁAK.

Pierwszy na tego człowieka zwrócił moją uwagę malarz Jan Latour-Latur, z którym przez jakiś czas prowadziliśmy w Warszawie bezładne, cygańsko-weneckie, nocne życie. Trzecim zatraceńcem był Kazimierz Iwonicz, który właściwie na tę drogę nas poprowadził. Zmuszony niedawno zerwać z narzeczoną, oddawał się głębokiej rozpaczy, którą zalewał winem burgundzkim i węgierskim; jako przyjaciele nie mogliśmy oczywiście Kazia pozostawiać w samotności i towarzyszyliśmy mu w jego nocnych wyprawach przeciw bogom melancholji i wspólnie piorunowaliśmy przeciw kobietom. Skutek był ten, żeśmy wracali do domu zawsze koło trzeciej lub czwartej rano, nieco podchmieleni; czasami ja odprowadzałem Iwonicza i Latour-Latura do domu, czasami znów oni mnie odprowadzali. Dodać trzeba, że Jan od czasów paryskich prowadził życie systematycznie bezładne, a ja wpadłem w okres próżniaczo-neurasteniczny i nie byłem w stanie (dla czego? to do historji nie należy) nad niczym pracować; całe ranki przesypiałem, całe popołudnia gardziłem sobą i czyniłem sobie gorzkie wyrzuty, a wieczorami znowu szedłem na pijaństwo; słowem, błędne koło.

Latour-Latur, patrzący na świat po malarsku — zwracał nam kilka razy uwagę na szczególną postać, która krążyła po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej, jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.

Postać owa był to stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się później, imieniem Ignacy Widłak.

Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z szeroką czarną siwiejącą brodą i dziwnie ognistym czarnym okiem — kroczył on po naszej ulicy od 11-ej wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw publicznych w nocy.

Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt trotuaru i powolne kroki, miarowe, ciężkie; najczęściej stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę, podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w pobliżu latarni i, położywszy książkę na ścianie jakiego domu — z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice. Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę, koloru marengo, z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał, tak iż tylko część twarzy była widoczną. W pasie przewiązywał się sznurem, a wychudła twarz przy szpakowatej brodzie i ognistym oku — nadawała mu minę niby średniowiecznego mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie. Okazało się, że Iwonicz go zna i nawet raz, gdyśmy zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną — mówił o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że temu człowiekowi ma dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę, choć była to prawda bardzo gorzka.

— A ty, — zapytałem Latour-Latura — czy masz mu co do zawdzięczenia?

— Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych, a może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie na drogę cnoty...

— A toż to misjonarz jakiś, w tak skromnej postaci ukryty...

— Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę bzik... Człowiek godny uwagi... Jak wiecie, nasza ulica jest nieco malfamée... Oczywiście nie dla tego, że ja tu mieszkałem, albo dla tego, że mieszka Władek (wskazał na mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż zanadto. Wracałem raz do domu późno w nocy i, natknąwszy się na stróża nocnego — z głupia frant, ot tak! dla farsy, pytam go: — Powiedzcie mi też, dobry ojcze, gdzie tu tego... rozumiecie?... — On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada: — Na miłość boską, panie — i pocóż to panu dzieweczki? Pan wygląda na uczonego człowieka — i pocóż to panu rozpusta?... Żali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym głosem gadał za to, iż się kochał w pieśniach wszetecznych, a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż się kochał w całowaniu onych drażniąt: takie pana kary wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty wszeteczne — to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione — i innych na potępienie wodzą! — Tak mi gadał o piekle i jego zgrozach ognistych — nocny stróż z ul. Poprzecznej. Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się koło niego, bo chcę go wziąć za modela i można zrobić pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić, nie pije, nie pali, nie przyjmuje pieniędzy...

* * *

Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadzaliśmy naprzód Kazia, a potym wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną. Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z mroku nocy. Okna — jak martwe źrenice — patrzały w nicość; tu i owdzie świeciły lampy — może to sypialnie dzieci, może kto umarł, może jaki poeta pisze coś bezsenny.

Kasztany — w liczbie kilku — rosnące wzdłuż chodnika — niewidoczne prawie we dnie — teraz po nocy, kiedy ludzi niemasz na ulicy, nabrały energicznych kształtów, jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.

Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św. Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.

Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony — i dziewczyny uciekały przed policją.

— Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te dziewuchy tak lecą?

— Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to, panowie, patrol szedł... Zawsze lepiej się pilnować! Nieszczęsne — wszeteczne sieroty — potępione są na wieki — biedne wysłannice djabła — całą nieskończoność godzin smażyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy... Tam — one będą goreć w piecu żelaznym bez końca — niechże więc tu przynajmniej kar ziemskich unikną... Choć i to mało im pomoże... Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów — a te żałości, co je gryzą we środku, w samym sercu... o Boże miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich grzeszną duszą...

— A wy znacie te kobiety?

— Jeszcze-by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na palcach. Dwa lata bez mała przyglądam się im — to i wiem, przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła. Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy kłaniają po pas. Ta Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze włosy — przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden podoficer kozacki — i co miała robić? Wstyd był jeno i uciekła do Warszawy. Rok temu — pamiętam — wyglądała jak wisienka, świeże, młode dziewczę... Ale dziś już ma taką twarz, co to odrazu widać: potępiona!

— Twarz grzechu!

— Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na grzechu. Ale kiedy już tak — to panu powiem, że tu jest jedna bardzo poczciwa. Taka czarniawa — chodzi w sukni kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swoim położeniem i dla tego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna — już zebrała 140 rubli... musi jeszcze trochę nagrzeszyć.

— 230 razy po dwa ruble — obliczyłem staremu.

— Może być — ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to już się zmieni na bardzo porządną osobę...

— Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie je wszystkie, jak dobry ojciec...

— Pewnie, że znam. Toć bez mała dwa lata włóczę się po tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem, co się tu w każdym domu we środku odbywa...

— Djabeł kulawy! — zawołałem.

— Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po świecie... Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już się wypełniają czasy...

— Jak to?

— Ano, koniec świata już blizki. Nie więcej zostało nam, jak 97 lat i 5 miesięcy żywota. Nieszczęśliwi, bądźcie gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi zasłonę... Sam tu, grzeszniku — mówi on — przystąp do tej kraty żelaznej, a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz; jeden tylko ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani... Siły ludzkie i anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg — dekretem wolnym, lecz nieodwołalnym — tę moc sobie odjął, aby mocy piekła nie nadwątlić...

— Co też wy, ojcze, mówicie?

— Są już znaki, że Antykryst niedaleczko... Sam tu niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia — a takie wozy to nieomylny znak, że już koniec świata blizki... Jest o tym książka pobożna, napisana przez jednego świętego człowieka...

— A cóż wy tam za książki czytacie?...

— Ot, same książki pobożne — o Antykryście, o piekle, o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i djabłach...

— Nadobna literatura! Ciekawe książki!

— Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy ostateczne — siódmy tydzień świata — że już Bóg chce odpocząć, bo się okrutnie zamęczył tym czuwaniem nad grzeszną ziemią — więc teraz już ta grzeszna ziemia pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom czas wielki myśleć o zbawieniu duszy...

* * *

— A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej dziewuchy?... Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć lepiej ją na pokutę, do Magdalenek...

— Nie, proszę pana... Do tych bogatych paniów, co to nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą — i zawsze jej w twarz rzucają gorzkie — brzydkie słowa — nie posyłam żadnej... Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była, Józia, co się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach uciekła i powiada: wolę skonać — wolę się utopić, niż się męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to wcale nie są delikatne... Poczciwa Józia płakała, do nóg im się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!... Aż Józia uciekła...

— No, a Bronka?

— Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli, to się weźmie do pracy.

— To się nazywa „per aspera ad astra”.

— Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.

— Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.

— I po japońsku nie rozumiem. Japończyki — to srogie pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak że pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon — to blizko piekła — tam jest jedna góra ognista — przez nią widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św. Franciszek Ksawery, przez owych pogan umęczony... Ale świętemu przejść przez piekło — to fraszka; bo go piekielny ogień wcale się nie ima! Zato biada — biada grzesznikowi...

— A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie...

— Bliżej panu do piekła niż do czyśćca nawet. Ja wiem, że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny ptak... Przyleci — załopocze skrzydłem — zakracze — w okno spojrzy — i ucieknie...

— Aż mnie ciarki przeszły... Bójcie się Boga, nic o tym nie wiedziałem...

* * *

— Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak — to wysłaniec szatana, na zwiady chodzi... A gdyby go dotknąć, to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy... Czy go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan niewierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć... Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania... Djabeł tu sobie hula naprawo i nalewo. A jeszcze panu powiem, że te dziewuchy — to prędzej bardzo nieszczęśliwe — i tym będzie przebaczone, ale zato inne — ho, ho! Smażyć się będą w ogniu po łopatki — po sam czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły rozkosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był zaręczony z jedną panną, z pod Nr. 37 na drugim piętrze. Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta trójka — to, proszę pana, była hultajska trójka, a nietylko, że nikt o tym nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte — a pan Iwonicz to nie inaczej — tylko klęczał przed swoją... Julja się nazywała... Codzień tam bywał o ósmej — jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi... Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły — wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: Macie, ojcze. — Dziękuję, niepalący... A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?... Na to ja: Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby że ja jestem warjat. Ale ja nie warjat... Tylko mówią pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak: Niech no pan tu chwilę postoi — to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwuch panów — zadzwonili — stróż bramę otworzył — weszli widać na górę — i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną, jeden z Julją, a drugi z Lucią — i mama też była z niemi — a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał, że piorun w niego trzasł... A jeden pan zawołał: — Do Bristolu! — i pojechali... Dopiero panu Stefanowi powiedam: Tak a tak! Że pan jest poczciwy człowiek, to niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie, jak pan myślał... Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale Opatrzność pana ochroniła...

W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście, mógł chłopiec wpaść w gorzką rozpacz — i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna i burgunda spijał.

* * *

Wkrótce jednak zmieniły się stosunki. Burgund i węgrzyn zasechł w beczkach, a Stefan wyjechał do Włoch, by tam na łonie Rzymianek i Florentynek zapomnieć o goryczach swego narzeczeństwa. Opuścił mię też Latour-Latur, gdyż zakochał się na serjo i poprzysiągł sobie noce przepędzać, jak przystoi dobremu obywatelowi. Znalazłem sobie inną kompanję, która jednak poprzestawała na piwie. W każdym razie wracałem co noc do domu bardzo późno.

Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego stróża domu. Stróż ten, Jakób, miał minę nożowca i ożenił się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę niższego rodzaju. Oczywiście, w stróżowskim stanie miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym domu miał dwa mieszkania; tak zwaną „dyżurkę" w bramie, oraz izbę w suterenie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej po północy Jakób kombinował sobie, że już wszyscy lokatorzy są w domu, że więc może opuścić dyżurkę — i szedł do swej Cytery.

Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej. Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę, kołatałem klamką, ale w rozkosznych objęciach swej ukochanej — Jakób nie słyszał nic. Gdym tak łomotał rozpaczliwie i mówił sobie: — Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! — usłyszałem za sobą głos:

— Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może — powiedział Widłak.

— Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie... Jakób świeżo po ślubie — to się z żoną gzi, a migdali...

— Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu boskich...

— No, a jakże mam mówić?...

— Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że nie inaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a znowu ten grzech — to Sakrament — i niemałą z tego człowiek ma uciechę.

— Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dla czegóż ja mam stać na ulicy tak długo?

— Pewnie sprośna to konieczność ku utrzymaniu pokolenia Adama, ale chłop powinienby mieć zastanowienie... i nie zapominać otwierania bramy. Obowiązek — to święta rzecz...

Co prawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym zastanowienie, ale w tej chwili kląłem tę bezmyślną dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.

— Nie mam że racji, ojcze Widłaku?

— Bo i pewnie. Im prędzejby się ludzie przestali rodzić, tym prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste zboże rajskie wybranych.

— Mój ojcze, zapominacie o jednym, że tylko sam Pan Bóg zna dobrze numerum electorum — liczbę wybranych — i dopóki ta liczba się nie wypełni — koniec świata nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko, to i nieprędki może być koniec świata.

Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju, ale niemasz klucza, coby tę bramę otworzył.

— Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad panem krąży, to jednak widzę, że się pan rozumie na rzeczach pobożnych.

— Cóż to za ptak? — mówiłem, cisnąc guzik elektryczny. — Nigdym go nie widział.

— Niech pan uważa na swoją duszę... Ja tego ptaka znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie, jak go zobaczę — pędzę za nim, a baczę, przy którym oknie się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską — ubić naszczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu — i od djabelstwa...

— Kiedyż to do was przychodził ten ptak?

— Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja — tyle jako pan — światowy człowiek. Niemało nagrzeszyłem — Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę pobożności... Nieczysty byłem, jako wieprz — i żądzom zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi całe piekło pokazał — i ten ogień straszny a niewygasły po wieki wieków — i te katownie grzeszników — nawróciłem się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz szatańskie pokusy!... Dawniej — to ja byłem — jako mówię — światowy człowiek — i służyłem za stangreta. Więc jak byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u Magdalenek, to tam stało się tak. Bo ta hrabinia to była bardzo elegancka pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał — Boże mi odpuść to wszetecznictwo! ale niedość tego, bo ta hrabina miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa i substelna, a czarne miała oko, jak ten djabelski ptak; więc ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę dziewuchę kochał. Z początku — to jedna o drugiej — nic nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co chciała, żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać: ty taka — ty owaka! — to mnie wygnały precz. Byłem potym za stangreta u jednego bankierza, chrzczonego żyda; a jego żona znów mi się kazała kochać, a za to mi dawała różne prezenty... Teraz dopiero widzę, z jakiego niebezpieczeństwa łaska boża mnie wyrwała; bo wiadomo, że Antykryst ma się narodzić z żydówki! Cóżby to było — o nieszczęsny Widłaku (tu bił się mocno w piersi) — gdyby się Antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem — jedna dziewczyna, co chciała, żebym się z nią kochał — zdradziła mnie przed onym bankierzem i ten mnie znowuż wygnał precz. Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do mnie — to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi gadały, a co mnie naściskały, nacałowały — o, wszeteczne wysłanki djabła. Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka, co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy porzuciłem furmaństwo — i przystałem za nocnego stróża.

— Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne — zauważyłem, choć.........................TESTAMENT.

Pan Seweryn siedział w swej jadalni starokawalerskiej — przy herbacie wieczornej i kończył zapiski na dzień jutrzejszy.

„W sobotę, o godz- 7-mej, być na Posiedzeniu Towarzystwa Spraw Bezużytecznych”.

Gdy już wskazania zajęć sobotnich były systematycznie zanotowane — p. Seweryn wziął do ręki „Kurjer Wieczorny”. Przerzucił swym zwyczajem bardzo szybko artykuł wstępny, przegląd polityczny, telegramy, feljeton, wiadomości bieżące — i odrazu dziennik otworzył na tej stronicy, na której mieszczą się zawiadomienia o ślubach i nekrologja, gdyż wogóle najwięcej go zajmowało — kto się ożenił i kto umarł w Warszawie.

I naraz oczy jego padły na następujące słowa: „Ś. p. Leokadja z Orczyków Dunoyer, wdowa po pułkowniku N. ułańskiego pułku gwardji, po krótkich, lecz ciężkich cierpieniach zmarła w wieku lat 51". Dalej była wzmianka o dniu i godzinie pogrzebu: nikt na ten obrzęd nie prosił. Zmarła widocznie krewnych nie miała: ktoś obcy pewnie zajmował się jej pogrzebem, choć nie była to osoba nieznana w mieście; owszem, imię jej często figurowało, zwłaszcza w rubryce dobroczynności.

P. Seweryn, przeczytawszy to nazwisko, aż się podniósł na krześle.

— Tam do licha! Leośka umarła? Nagle! Ktoby to myślał! Przyszedł na nią czas! Prędko! Szelma była, bo była, ale miała szyk, co się zowie! I gdyby nie to... Jak to lata płyną! 51! No-no! Ileż to czasu minęło od...

Zaczął rachować w myśli. Dwadzieścia trzy lata! Minęło — jak z bicza trząsł. Miała wtedy 28 lat, on był od niej o ośm lat młodszy. Zbliżał się do pełnolecia — i miał wkrótce być usamowolniony przez opiekę... Chwili tej wyczekiwał z niecierpliwością, gdyż miał otrzymać należną mu po rodzicach sumę 30.000 rubli, o której nieraz marzył cudownie. Co to możnaby zrobić za taką sumę! Czasami roił, aby wyjechać w podróż naokoło świata — i poznać całą kulę ziemską. Albo znów chciał założyć wielką gazetę, któraby miała sto tysięcy abonentów, albo właśnie rzucić się na drogę przemysłową: ufundować pierwszą w kraju fabrykę zegarków, o czym wówczas szeroko pisano. Albo wyjechać na naukę do Hejdelberga czy Paryża: studjowałby naprzykład ekonomję polityczną, albo wstąpiłby do szkoły rzeźbiarskiej. Albo znowu kupić majątek ziemski, albo jeszcze lepiej przedtym zrobić wyprawę do Monte-Carlo — rozbić bank, z miljonami wrócić do kraju i rozpocząć nową erę życia kulturalnego. Czasami jeszcze dalej unosiły go marzenia: wyjechać do Chin, zreorganizować armję, wyrobić sobie wpływy na dworze bogdychana, przy pomocy wojsk chińskich opanować Syberję, żyć tam samodzielne państwo i stamtąd zaszachować sąsiednie imperjum.

Marzył tak rozmaicie. Wreszcie fundusz spadkowy otrzymał — i po niezbyt długich rozmyślaniach złożył wizytę Leokadji Orczykównie, znanej swego czasu kokocie warszawskiej, jednej z najsławniejszych dam półświatka.

Nie był u niej po raz pierwszy; ona go wtajemniczyła w arkana miłości. Była to pierwsza kobieta, która na nim zrobiła potężne wrażenie, gdyż nie liczył kuzyneczki swojej Zosi, którą kochał jako gimnazista, a która już zamąż była wyszła i miała troje dzieci: stała się z niej tłusta baba.

Przy wszelkich rojeniach o podróżach, studjach, dziennikarstwie, przemyśle, o Monte-Carlo, Chinach i Syberji — zawsze wypływała mu, niewiadomo skąd, postać Leokadji — jako barwny cień, górujący nad wszystkim, pełen życia, śmiechu, pocałunków, rozkoszy, uroku...

Młodzieńcem był i krwi gorącej; ona zaś była tak foremna, tak kallipygos, jak mówią poeci; tak bogate miała popiersie, tak kasztanowate włosy, taki głos świergotliwy, takie żywe błękitno-ogniste, uśmiechnięte oczy, że nie miał siły opierać się jej wdziękom... Na czerwonych jej ustach krążył sardoniczno-dobrotliwy uśmiech, odkrywający śliczne, białe, zdrowe zęby...

Miała przytym niemały rozum życiowy — instynkt raczej, że choć w jej wykształceniu były nadzwyczajne luki — to jednak rozmowę umiała prowadzić interesująco i żywo... Natrafiła właśnie na Seweryna, kiedy ten naiwnym i pełnym zdumienia okiem stanął wobec życia i szukał drogi, którą miał iść... Nauka — przemysł — sztuka — Chiny — Leośka! Co za powikłanie! Ale żadna z tych bogiń nie miała tyle wdzięku i — i tyle potęgi, co ta Leokadja...

Zwyciężyła! Zwyciężyła tym, że gdy wszystko było zagadkowe i niepewne, w niej jednej znajdował młody człowiek bezpośrednie rozwiązanie (raczej odsunięcie) tych trosk, które w istocie najwięcej go poruszały. Zwyciężyła go równowagą każdego giestu i słowa — i spokojem niepoczytalnej pantery. Ona jedna była niewątpliwa. Ile razy zjawił się u niej, wszystko wydawało mu się jasne i proste — wszystkie niepokoje znikały — i stawało mu się oczywistym, że tu jest właśnie jego przeznaczenie...

Nie było mu tajnym, że on — Seweryn — wcale nie jest jedynym jej przyjacielem. Leośka wcale przed nim tego nie ukrywała — i on nie był o jej cnotę zazdrosny. Znalazł się na tak szczególnej linji życia, że i to wydawało mu się zupełnie naturalne, jasne i proste. Przyzwyczaili się do siebie. Ona z taką łatwością wyznawała mu miłość, a robiła to tak filuternie i po kociemu, że on — w jej obecności — wierzył w jej miłość.

Dopiero później ogarniało go zwątpienie. Miłość jego nic a nic nie przypominała mu sentymentu, jaki odczuwał przed pięciu laty do Zosi; również nie była nic a nic podobną do tych przygód, jakie wyczytał w powieściach; była zupełnie inna, bez tych ciągłych niepokojów, których oczekiwał, bez tego anielstwa i tych „godzin cudu”, o których mówią poeci.

W duszy jego panował, rzekłbyś, wielki spokój; cudów żadnych nie odczuwał, ale, mimo wszystko, Leokadja tak go oczarowała, że nawet na chwilę nie przypuszczał, aby mógł inną kobietę pokochać.

Prawie w tymsamym czasie, kiedy dochodził pełnolecia, jedna z jego ciotek zapoznała go z jakąś panienką i bardzo go zachęcała do małżeństwa. Panienka była to osiemnastoletnia, rumieniąca się ciągle, trwożliwa i małomówna dziewczyna, czysta jak lilja, ale — rzecz szczególna — jej urok niewinności znacznie słabiej oddziaływał na niego, niż urok zepsucia, jakie wiało od Leokadji.

I tu zwyciężyła Leokadja.

To też, kiedy uzyskał swoje 30 tysięcy, Seweryn zaproponował swojej kochance wyjazd do Paryża — pod warunkiem wierności na przeciąg pożycia wspólnego, którego czas był nieokreślony... Oboje nie mówili ani słowa o wiecznej miłości...

Wyjechali. Pobyt w Paryżu był rozkosznym snem, ale snem niedłuższym nad trzy miesiące.

Seweryn najął Leokadji piękny hôtel na Rond-Point pól Elizejskich, kupił jej powozik i konie, trzymał stałą lożę w Operze i Komedji, a luksusowe urządzenie domu, zbytkowne parties de plaisir poza miasto, kuchnia nadzwyczajna itd. — wszystko to razem sprawiło, że po trzech miesiącach takiej zabawy, gdy Seweryn raz zajrzał do pugilaresu, znalazł w nim ostatnie pięćset rubli...

Pierwszy raz w życiu zaczął się zastanawiać nad swoją przeszłością, a zwłaszcza nad temi trzema miesiącami, które minęły jak jeden dzień — i nad tą schedą po rodzicach, która się rozpłynęła i rozwiała w nicość.

Trzeba dodać, że na parę dni przedtym młody człowiek usłyszał, mimowoli, rozmowę Leosi z woźnicą, którego przyjął do służby. Był to człowiek bardzo uczynny, który obiecywał Leosi zapoznać ją z pewnym wicehrabią brazylijskim, bogatym, jak Brazylijczyk z operetki; ona nader przychylnie go słuchała, dodając, że „ten pan” (niby on, Seweryn) już jest au bout i niedługo nie będzie miał nic... Znajomość więc z wicehrabią była dla niej wysoce pożądaną i zupełnie na czasie...

To jawne złamanie warunku wierności i smętna próżnia pugilaresu — do żywego wzburzyły Seweryna.

Tegoż wieczora, bez pożegnania, opuścił Paryż — i, wypłukany niemal na czysto — wrócił do............................SCHADZKA.

Kiedy na człowieka czyha nieszczęście, to już ze wszystkich stron. Nigdy może ta prawda nie dała mi się tak we znaki, jak wczoraj. Zdawałoby się, że jakieś złowrogie bóstwo wytężyło wszystkie swoje siły, aby mnie zgnębić do szczętu.

A było to tak. Pewien bardzo tkliwy stosunek łączy mnie z panną Iloną Serblay, z pochodzenia Wiedenką, która obecnie zajmuje stanowisko nauczycielki u państwa Mirkowskich. Bywam czasami w tym domu, gdyż Mirkowski — to mój dawny kolega szkolny.

U nich też zapoznałem się z Ilką. Później spotkałem ją kilkakrotnie na ulicy; bywała już to z dziećmi, już bez dzieci. Ostatecznie takeśmy sobie przypadli do gustu, że zaczęliśmy sobie naznaczać pozaprogramowe godziny spotkań w Ogrodzie Botanicznym, na Powązkach, albo na dworcu kolei Wiedeńskiej.

Opisywać Ilki nie będę. Była to czarowna Wiedenka, pół-kotka, pół-dziecko, pieszczotliwa, dobra, naiwna i zuchwała zarazem. Lubiła muzykę, lody, czekoladę i czerwone wstążki. Mieszały się w niej różne rasy, składające ludność wiedeńską: oficjalnie była Niemką, ale miała w sobie więcej krwi węgierskiej, kroackiej, rumuńskiej i ormiańskiej, niż niemieckiej — i ta mieszanina tworzyła typ bardzo oryginalny, ognisty i pełny życia.

Bardzośmy się polubili — i tylko wyznaję, że niebardzo byłem pewny co do swoich zamiarów, gdyż chwiały się one wciąż — i bywały czasem wielce poważne, a czasem wielce niepoważne.

Dość powiedzieć, że dwa dni temu posłałem jej pocztą miejską list następujący (aby nas nie rozumiano, korespondowaliśmy po węgiersku):

— Legedesb lelkem! Ked. Hat órakor — Bécs paljaudvaron. Csokolom. Széretlek.

Poczym następował zygzak, oznaczający moje nazwisko.

W przekładzie list ten powiada:

— Najsłodsza duszo moja! Wtorek — o godzinie szóstej — na dworcu Wiedeńskim. Całuję ciebie. Kocham ciebie.

Była to już czwarta nasza schadzka. Trzy poprzednie trwały po dwie godziny — i w sercu mym pozostawiły rozkoszne wspomnienie.

Trzeba pamiętać, że Ilona musiała bardzo dyplomatycznie zachowywać się u państwa Mirkowskich, gdyż bardzo dbała o pozory i nie chciała narażać swej opinji. To też pierwiośnie naszego romansu rozwijało się powoli i wśród tysiąca niebezpieczeństw.

Pomimo przeszkód niesłychanych, pierwsze nasze spotkania cudownie się udały. Mniej więcej raz na tydzień. Za pierwszym razem przyniosła mi heljotrop, za drugim — tuberozę, za trzecim różę herbacianą. Ale czwarta — wczorajsza schadzka! Bogowie, jakież popełniłem grzechy, żeście mnie tak pokarali!

Siedziałem w domu i kończyłem artykuł do „Kokardy”. Była godzina kwadrans na szóstą. Miałem zamiar na dwadzieścia przed szóstą wyjść z domu. Robota moja była gotowa. Zacząłem więc powoli się kostjumować, aby być gotowym do walki o tę godzinę szczęścia. Miałem zamiar wyjść zaraz i wstąpić gdzie na koniak.

Naraz zadzwoniono. Otwieram: wchodzi pan Jerzy N. ze swą olbrzymią małżonką — oboje ludzie najmilsi, ale tak nie w porę...

— A bodajeście zapadli się w ziemię — pomyślałem w duchu, zarazem głośno mówiąc:

— Co za miła niespodzianka! Jakżem szczęśliwy! Czemuż mam przypisać ten zaszczyt?

Jako nieżonaty, bardzo rzadko bywałem rewizytowany, zwłaszcza przez panie. Sądziłem, że musiało zajść coś ważnego.

— Proszę, niech pani pozwoli! — Chciałem zdjąć burnus pani Jerzowej, ale ta, kołysząc małą główkę na wielkim korpusie, świegotliwym głosem rzecze:

— Dziękuję panu. My tylko na minutę...

Odetchnąłem. Spojrzałem potajemnie na zegarek: wpół do szóstej.

— Panie Walery — uroczyście zwróciła się do mnie pani Jerzowa — przychodzimy tu do pana, a właściwie ja przychodzę w pańskim interesie. Rzecz nieodwołalna: żenię pana z panną Klementyną. Jutro będzie u nas obiad — musi pan być koniecznie...

Omało com nie chwycił rewolweru do ręki.

— Klementyna — obiad — jutro — muszę być.

— Już — już nieprzytomny! Olśniony! Kocha się... Dawno już to przeczuwałam...

— Ja też się domyślałem — basem śmiać się począł pan Jerzy, który obok swej żony wyglądał jak przecinek. — I radzę, żeń się — żeń co prędzej... Klimcia — powiem panu do ucha — ma 15.000 rubli. Ale pan może kochać się bezinteresownie...

— Proszę cię, Jerzy, przestań! Nie rozumiesz zupełnie uczucia. Trywjalnie stawiasz całą kwestję. Cóż pan powie, panie Walery?

— Kiedy ja nie wiem. Ja wcale nie kocham tej panny — nie mam zamiaru się żenić.

— Cóż to znowu? Czemu pan ukrywa swoje uczucia? To nieładnie. Może to niedelikatnie wdzierać się w tajemnice pańskiego serca, ale my tacy panu życzliwi.

— Bardzo życzliwi — podchwycił Jerzy.

— Nie przeszkadzaj, Jerzy.

— My coś wiemy o panu... (Co oni wiedzą? Ilka?) Pan Klimci nieraz dawał do poznania...

— Nigdy w życiu — nie przypominam sobie — zaprzeczam temu (pięć minut po wpół do szóstej).

— Ależ jaki pan dziwnie rozstrojony! Boże, ci zakochani! Przecież my jesteśmy panu życzliwi. Taka żona — to skarb, prawdziwy skarb...

— Zapewne, skarb!

— A no, widzi pan! Pierwszy raz jestem u pana i odrazu widać — kawaler! (Niepodobna wyrazić, ile pogardy było w tym słowie). Kto panu robi porządki? Stróżka, czy przychodząca? Zresztą to wszystko jedno. Kurz na meblach, pokój źle zamieciony, pajęczyna na suficie, lampa zakopcona, łóżko nie usłane, jak należy... A tu na biurku — popiół, kruszyny, szmatki papieru, stearyna! Co za bezład! Nie, mój panie, pan powinien się ożenić...

— Może — może.

— Zresztą nie będę już nic o tym mówiła, bo widzę, jakby to pana żenowało... Ale (z przymileniem) we czwartek pan u nas będzie?

— Nie odmawiam — z przyjemnością. (Dziesięć po wpół do szóstej! A bodaj was pokręciło!)

— A co pan sądzi o ostatniej powieści Arbuza?

— Gienjalna! cudowna! nadzwyczajna!

— Pan chyba żartuje. Przecież to wprost upadek talentu, rzecz bardzo słaba.

— Istotnie. Dzieło kretyna — ramolli — idjota! (Zamorduję!). Zresztą nie czytałem.

— A to niechże pan tak mówi. Ja pozwalam sobie mieć o tej powieści takie zdanie (i tu zaczęła mi szeroko wykładać swą opinję o tej książce, potrącając przytym o teatr, wojnę japońską, wybory, Zakopane i inne stacje klimatyczne Europy, rozmaite gatunki miłości, literaturę modernistyczną i t. d.). Ale zdaje się, że pan dziś szczególnie rozdrażniony. Może pan zajęty, a my panu czas zabieramy... A chciałam jeszcze pomówić o ostatniej wystawie (za pięć szósta!...)...

Najsłodszym głosem, na jaki mogłem się zdobyć, odparłem:

— Prawdziwe szczęście to dla mnie, że mnie państwo zaszczycili swą wizytą, ale istotnie mam przed szóstą ważną konferencję — i muszę iść tam natychmiast (podkreślone).

Musiałem wyglądać bardzo zabawnie, bo państwo Jerzowie zaczęli się serdecznie śmiać i, przepraszając za zabrany czas, pożegnali się ze mną.

Skwapliwie im otworzyłem drzwi i odetchnąłem swobodnie. Natychmiast też dokończyłem tualety i pobiegłem w stronę dworca Wiedeńskiego.

Po drodze oczy moje zatrzymała wystawa składu cukierków i czekolady. Zacząłem się jej przyglądać. Kupię coś.........................ELFRYDA.

Przedmowa autora.

Czytelnicy „Stypy" przypominają sobie, jakie surowe wyrzuty czynili żałobni goście Karolowi, który na cmentarzu ognistą filipikę wygłosił przeciw kobietom, zbierał najzłośliwsze aforyzmy różnych pisarzy o płci nadobnej, a mimo to ożenił się w sposób zdradziecki i potajemny. Zażądano od niego spowiedzi. Jakoż Karol słowa dotrzymał: opowiedział nam historję swojej żony, niejakiej Janiny, zwanej Elfrydą, osoby w jego słowach nadzwyczaj zdumiewającej, do niemożliwości naiwnej i rzekłbyś nie realnej. Ale taki, zdaje się, los najzatwardzialszych sceptyków: zdaniem jego słuchaczy, a zwłaszcza Dantyszka, Okolicza i Fredzia — Karol był pod czarem jakiejś ułudy — i rzeczywista Elfryda była zupełnie niepodobna do tej, którą sobie wymarzył, stworzył i opisał nam Karol. Był on przytym, jak dotychczas, na tyle przezorny czy złośliwy, że nie zapoznał jej z nami.

I.

Młoda Elfryda wybiegła w ranek,

By ślubny wieniec uszczknąć na skroń.

Tak miłym i dźwięcznym głosem śpiewała panienka, siedząca na oknie w salonie cioci swojej pani Marskiej, przez pół odwrócona na pokój, a przed pół na ogród za oknem.

Okno wychodziło na słońcem oblany, niewielki ogródek, który jednakże w mieście mógł uchodzić za dość obszerny. Wprost okna szła w małem oddaleniu główna aleja ogrodu, wysadzona dwoma szeregami czerwonych, ciemno-fijoletowych i białych malw, które się kołysały od powiewów zefiru i wydawały się zdala, jak procesja dziewcząt w kolorowych sukniach. Nad tą barwistą linją stały wysmukłe głogi i akacje, kwiatem różowym i biało-złotym obsypane, a w dalszej części trawnika wiśnie i jabłonki, z których kwiat wiosenny już oblatywał; wreszcie, jakby na straży, na czterech krańcach ogrodu — stały dwa kasztany i dwie topole nadwiślańskie, połączone linją kunsztownie wyciętych grabów. Ogród huczał od wrzawy pszczół, bąków i chrabąszczy, i świergotu pliszek, pośmieciuch i wróbli.

Całe to życie ogrodu, pełnego dziewanny, słoneczników i maku, gdzie parę krzaków róż.........................MELODRAMAT.

— Wy, moi panowie-literaci — mówił Okolicz, kierownik instytucji pod nazwą „Biuro powszechne” — wy, moi panowie, grubo się łudzicie, jeżeli wam się zdaje, że naprawdę znacie to, co się zowie życiem. Wy znacie tylko niektóre linje życia i nic więcej... A kto chce naprawdę zgłębić życie, do mnie pójdź na naukę! Moje biuro — to mikrokosmos społeczności, esencja życia stolicy i całego kraju. Biuro moje dzieli się na 77 departamentów, obejmujących wszystkie dziedziny życia społecznego; otrzymuję dziennie po 500 listów z rozmaitych stron świata i widuję po 200 do 300 osób — ze wszystkich sfer ludności, od najwyższych do najniższych... Teraz pomyślcie, jak szerokie pole mam do studjowania tego zwierzęcia, które się zowie homo... Moje biuro to czatownia, z której widzę życie ze wszech stron, jak szerokie, szumiące morze... Niejedno bo też przesunęło się przed moim okiem. Widziałem dramaty, jakichby żaden pisarz nie wymyślił. Nie wierzycie? Opowiem wam historję, która właśnie — że tak powiem — przeszła przez moje biuro. Gdybym umiał pisać, tobym wam napisał taką powieść, czy dramat, że poprostu włosyby czytelnikom stawały dęba! Natri bromati musieliby zażywać na uspokojenie. Prawdziwa tragiedja. Uważajcie...

Pewnego dnia przychodzi do mnie młodzieniec bardzo przystojny i sympatyczny: szuka.......................POJEDNANIE.

Ostatnia scena, jaką miałem z Emilją, spowodowała zerwanie, jak mi się zdawało, ostateczne. W gruncie przyczyna była błaha.

Przeczytaliśmy w dzienniku wiadomość, że piękna p. Irena K. wyszła zamąż. Znaliśmy ją oboje — i zacząłem wychwalać jej osobę: jej piękność, inteligiencję, dobroć, szlachetność. W Emilji naraz zbudziła się nieokreślona zazdrość i zrobiła mi gwałtowną scenę, a że miałem właśnie rozmaite przykrości i byłem nieco rozdrażniony, zacząłem jej również czynić wyrzuty z powodu różnych momentów jej niewłaściwego zachowania. Mała ta burza tak jednak oddziałała na mnie, żem postanowił z Emilją zerwać na zawsze, przeczuwając, że przygoda dzisiejsza jest wróżbą.........................BOGOWIE.

Heniuś zaczął rok piąty — i jesteśmy oboje, to jest moja żona Marynia wraz ze mną, bardzo niespokojni o jego przyszłość i zbawienie. Chłopiec okazuje skłonności zgoła pogańskie i bluźniercze — i choć nie można go nazwać ateuszem (przeciwnie, stworzył sobie całą gromadę bogów i demonów), to jednak stanowczo się oparł nakazowi modlitwy i z boleścią stwierdzam, że jej potęgi ani świętości wcale nie rozumie.

Wynikło zaś to niewątpliwie z mimowolnej niezręczności Maryni. Chciała go nauczyć modlitewki......................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: