- nowość
- promocja
Eli & Matt - ebook
Eli & Matt - ebook
Nowa powieść Agaty Gładysz, autorki bestselerowej „Aurory”.
Eli zostały dokładnie trzydzieści trzy dni do osiemnastych urodzin. To niewiele czasu, żeby przeżyć wszystko, o czym do tej pory marzyła, a na co nie miała odwagi. Tak powstała specjalna lista wyzwań, których absolutnie musi się podjąć. Coś nieodpowiedzialnego, coś szalonego. Coś zupełnie niepasującego do dorosłości. Ale przecież najważniejsze nie jest to, co się robi, ale z kim!
Matt jest najlepszym przyjacielem jej brata. A Eli od wielu lat marzy, żeby był dla niej kimś więcej. Jak długo będzie w stanie utrzymać ten sekret? Czy odważy się zrobić pierwszy krok?
Sięgnij po uroczy i pełen humoru slow burn, który tej zimy rozpali twoje serce! Zanurz się w zapachu gorącej czekolady oraz rozbrzmiewającym wokół dźwięku kolęd i poczuj szczypiący w policzki mróz. Magia świątecznego miasteczka w Szwajcarii już na ciebie czeka.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-145-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy, osiągając osiemnasty rok życia, mają na swoim koncie już przynajmniej ze dwa przypadki złamania – nie tylko kości, ale i prawa, trzy imprezy, na których deski klozetowe w damskiej toalecie zamieniają się w gabinet terapeutyczny, i ogólnie kilka sytuacji, z których ledwie uszli z życiem.
Co ja przeżyłam przez minionych kilkanaście lat? Hm, zobaczmy… Napad zamachowca, wyjazd na staż do Paryża, a dodatkowo parę pościgów za zagrażającym światu demonem. I nawet się nie spociłam, taka jestem dobra. Parę ruchów nadgarstka i po wszystkim. W sytuacjach ekstremalnych – dynamiczny zamach… po paczkę chipsów leżącą trochę za daleko na stoliku.
_Szkoła dla elity_; _Emily w Paryżu_; _Dary Anioła: Miasto kości_.
Gdybym miała w trzech słowach opisać swoje nastoletnie doświadczenia, byłyby to: Netflix, kanapa i… nuda. Nic porywającego. Monotonia opanowała moje życie.
Akurat nad tym, że napad nożownika nie wydarzył się naprawdę, nie ubolewam. Ale reszta? Nawet polowanie na demona brzmi jak odjechana przygoda. Szczególnie z Jace’em Waylandem u boku. Ze względu na tych, którzy nie kojarzą gościa, wyjaśniam, że to pół człowiek, pół anioł (i nie, nie dlatego, że grający go aktor jest zniewalająco przystojny; jest nefilim).
Wiem, wiem… Życie to nie film, a odrobina nudy jeszcze nikogo nie zabiła. Ale jak do tej pory nawet przeżycia Misia Paddingtona są bardziej ekscytujące niż moje. Więc jeśli czegoś z tym nie zrobię, może się okazać, że ja, Eli Müller, będę pierwszą ofiarą śmiertelną monotonii życia. Albo przynajmniej ziści się scenariusz realizowany przez moich rodziców i któregoś pięknego dnia zrosnę się z kanapą. Staniemy się jednością, tak że zamiast ozdobnych poduszek będzie się o nią opierać moja głowa, a moja ręka zespolona z podłokietnikiem będzie robiła za podstawkę do pilota. Nie powiem, nie jest to moja wymarzona wizja.
Miesiąc.
A dokładniej trzydzieści trzy dni.
Tyle dzieli mnie od momentu, kiedy nabędę prawa do uczestnictwa w głupkowatych teleturniejach, zawarcia małżeństwa, podpisywania skomplikowanych dokumentów i zaciągania kredytów. (Ale spokojnie, na razie pożyczki, na które się decyduję, ograniczają się do podkradania ubrań Brigitcie, mojej starszej siostrze, a jedyne związane z tym ryzyko sprowadza się do zawleczenia mnie za uszy z powrotem do swojej garderoby, kiedy mnie w nich zobaczy).
Za trochę ponad miesiąc będę też mogła pełnoprawnie odpyskować Perowi – mojemu starszemu bratu – kiedy nazwie mnie smarkulą, małolatą albo przeklętym bachorem.
Tyle dzieli mnie od dnia, w którym oficjalnie stanę się osobą dorosłą. Od dnia, w którym będę musiała pożegnać się z dzieciństwem. Ale może jest jednak jeszcze coś, co mogę zrobić dla tej małej Eli drzemiącej w moim wnętrzu? Zastanawiam się, jak najlepiej wykorzystać krótki okres, który nam oficjalnie pozostał. Wyprawić godne pożegnanie. Zrealizować coś, co będę wspominać do końca życia, kręcąc głową z uśmiechem.
Póki jeszcze nie muszę się przejmować, że jeśli za szybko wstanę, coś tak spektakularnie strzeli mi w kręgosłupie, że nie będę mogła chodzić przez następny tydzień.
Żebym nigdy nie musiała się mierzyć z żalem z powodu zmarnowanych lat młodości.1
Eli
Zatrzasnęłam klapę laptopa – jedyne źródło światła, które swoim słabym blaskiem przez ostatnie godziny rozpraszało mrok mojej małej przytulnej jaskini na poddaszu – i wygramoliłam się z puchatego koca. W ciemności, po omacku ruszyłam w stronę drzwi, po drodze prawie wywijając orła na czymś twardym i kanciastym, co leżało na ziemi, a czego w ciemności i wiecznym bałaganie nie mogłam zauważyć.
– Au!
Zanikające refleks i umiejętność koordynacji kończyn to tylko kolejne z wielu skutków ubocznych zalegania na kanapie i odmierzania czasu za pomocą obejrzanych odcinków seriali. A kolejne godziny uciekają, tak jak woda przecieka przez palce. Nie czekają na mnie. I trochę mnie to przeraża. Jednego dnia oglądałam film, w którym dziewczyna odlicza dni do swojej osiemnastki, drugiego okazuje się, że to ja jestem tą dziewczyną.
Dokuśtykałam do schodów, z których szczytu wyraźnie można było usłyszeć grającą w kuchni muzykę. Mieszała się z głosami mamy i Brigitty, pochłoniętych przygotowaniami pyszności na dzisiejszy wieczór. Tłusta kotka Letta, nie bez powodu zwana Kotletem, pętała im się pod nogami, trącając je od czasu do czasu futrzastym łebkiem, jakby umierała z głodu, chociaż pełna po brzegi miska kociej karmy stała kilka kroków dalej.
Przewróciłam oczami.
– Będę robić zimową herbatę, chcecie też? – rzuciłam w przestrzeń, nie odrywając wzroku od napełniającego się wodą czajnika. Nie byłam jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która zimą herbatę z miodem mogła pić hektolitrami.
– Ja poproszę, ale zamiast miodu daj mi syrop malinowy. – Bri nawet się nie zawahała.
– Ja dziękuję. Napiję się później razem z gośćmi – stwierdziła mama.
Zamiłowanie do przesiadywania w kuchni – niekoniecznie, żeby gotować – było jedynym, co łączyło naszą trójkę.
Brigitta wyglądała jak kilka lat młodsza kopia mamy, ja natomiast byłam damską wersją taty. One miały jasne, proste jak drut włosy i przenikliwe niebieskie oczy, ja kręcone brązowe siano i oczy w kolorze ziemi.
Nie trzeba było się wysilać, by zauważyć, że obie kobiety są moim kompletnym przeciwieństwem.
Sięgnęłam po swój ulubiony kubek w krowie łaty (wielkością dorównujący mojej głowie) oraz jeden z tych eleganckich dla Bri i zabrałam się do przyrządzania mikstury, która swoimi witaminowo-goździkowo-imbirowymi mocami potrafiła zmobiliować układ odpornościowy lepiej niż magiczny wywar Panoramixa.
Mamy ostatni piątek listopada i dziś znowu odbywa się „kumplowanie”. Kiedyś było to comiesięczne spotkanie rodzin wchodzących w skład paczki, z którą moi rodzice trzymają się od czasu studiów. Teraz, z różnych powodów, widujemy się w komplecie znacznie rzadziej, chociaż nasi rodzice nieprzerwanie pielęgnują swój zwyczaj. Ale tak, tradycja jest tak długa, że nawet doczekała się swojej nazwy. Dość boomerskiej, wiem. Co zrobić.
Do wspomnianej paczki należą moi rodzice oraz dwie inne pary, które z czasem stały się rodzinami – Olssonowie i Kriegerowie. To ci wujkowie, którzy są w twoim życiu tak długo, że czasem zapominasz o tym, że wcale nie łączą was więzy krwi, a ich dzieci, z którymi kiedyś odbywałaś wspólne kąpiele – czego niezbitym, acz żenującym dowodem są zdjęcia w rodzinnym albumie – nie są twoimi kuzynami.
Jako mała dziewczynka bardzo lubiłam brać udział w tych wspólnych wieczorach. Wtedy, kiedy jeszcze chętnie pojawiały się na nich również wspomniane dzieci wujków, z którymi mogłam się bawić i szaleć, gdy dorośli byli zajęci nadrabianiem zaległości.
W skład naszej małej załogi – oprócz mnie (najmłodszego ogniwa), Bri i Pera – wchodzili Nick i Felicia (dzieci Olssonów) oraz Matthias (syn Kriegerów).
Na każde kolejne spotkanie czekałam z niecierpliwością nie tylko z powodu zabawy. Spojler: mogło to mieć związek również z pewnym starszym ode mnie chłopakiem, przyjacielem mojego brata. Inicjały tego przystojniaka (konkretnie mówiąc, pierwsza litera imienia: M), oprawione w krwistoczerwone serduszka, pokrywały wszystkie moje szkolne zeszyty od pierwszej do ostatniej klasy podstawówki.
Jednak w miarę upływu czasu, gdy zaczęliśmy dorastać, wieczory przepełnione dziecięcymi śmiechami i tupotem małych stóp goniących się po całym domu ustąpiły miejsca ciszy. Teraz w pełnym składzie spotykamy się tylko raz do roku, na „Igrzyskach Pucharu Dorodnej Pieczary”. Nazwa nie mogłaby być mniej zimowa i… dziwniejsza. Ale mam na to wytłumaczenie.
Zaczęło się tak:
Dawno, dawno temu… za siedmioma górami i siedmioma zaspami, w huczącej radością chatce Olssonów odbywało się ostatnie tego roku „kumplowanie”. Dzieci rozpierała energia, która nie pozwalała im położyć się spać, więc wujek Ivo – już nieźle podchmielony – wymyślił sposób, jak wymęczyć, poetycko przez niego nazwane, „te małe demony”. Zafundował nam dość wymagające zawody. Składały się na nie trzy zimowe aktywności i, jak się okazało, sprawiły nam wielką radość. Nie tylko dzieciom, ale także ich rodzicom. Lecz kiedy mała Eli zapytała: „Jaka będzie nagroda?”, wujek Ivo, niewiele myśląc, złapał za stojący na werandzie Olssonów wielki porcelanowy grzyb i oznajmił: „Za trudy tej zimowej przeprawy oferuję wygranej rodzinie Puchar Dorodnej Pieczary”.
Tak właśnie było. Mniej więcej.
A więc od tamtego czasu co roku ten rytuał powtarzamy. Zawsze podczas ostatniego, grudniowego „kumplowania”. I chciałabym powiedzieć, że co roku puchar wędruje między domami – taki był tego zamysł – ale od trzech lat grzeje miejsce w ogródku Kriegerów, bo pozostałe rodziny nie są w stanie z nimi wygrać. Jednak jak już szaleć, to po całości. Ten rok będzie przełomowy. Dość tego. Zrobię absolutnie wszystko – nie żartuję – żeby w końcu odbić im Dorodną Pieczarę!
Nie pamiętam, kiedy ostatnio – jeśli nie liczyć naszych igrzysk – widzieliśmy się w komplecie. Chłopcy nadal trzymają się razem, lecz w pewnym momencie damskie towarzystwo przestało być dla nich interesujące. Przynajmniej nasze, bo na szkolnych korytarzach zdążyłam niejedno zobaczyć. I nie mam nawet zamiaru przyznawać się do tego, jak wielką zazdrość czułam, mijając Matta obściskującego się z innymi dziewczynami.
Ale to nic, taka kolej rzeczy, a ja byłam dla niego tylko smarkatą córką znajomych jego rodziców.
A skoro już o chłopakach mowa…
– Nie jedz, to dla gości! – wydarła się Bri, kiedy Per wparował do kuchni i rzucił się na stosik schludnie ułożonych koreczków. Zabierając mu talerz sprzed nosa, przeniosła jedzenie do salonu, w którym chwilę wcześniej nakryła obrusem długi stolik kawowy.
Na niewiele się jednak zdała ta prewencja, bo kiedy tylko siostra znikła nam z oczu, Per zerknął na pozostałe przekąski i zaczaił się do deski serów. Popatrzyłam na niego z dezaprobatą znad słoika miodu, z którym właśnie się siłowałam. Mój brat wrzucił sobie do ust kawałek sera pleśniowego i przekornie spojrzał w moją stronę. Nadal piorunowałam go wzrokiem, bezskutecznie próbując zmusić zakrętkę, by ustąpiła. Prawdopodobnie zrobiłam się od tego cała czerwona, bo przeżuwając z otwartą buzią, Per wyrwał mi z rąk naczynie i już po chwili usłyszałam charakterystyczne kliknięcie.
– Dzięki – mruknęłam.
Zanim wróciłam do parzenia herbaty, Per przypieczętował swój pokaz siły, ostentacyjnie napinając bicepsy i całując się w jeden z zarysowanych wzgórków.
– Trochę sflaczałe… – skomentowałam złośliwie, chociaż nie było w tym krzty prawdy. Mój brat był barczysty i miał nienaganną sylwetkę.
Zabrałam się do wyskrobywania miodu. Per odwrócił się do mnie plecami, żeby podkraść jeszcze jeden plaster sera i wpakować go na raz do buzi, po czym jakby nigdy nic wyszedł z kuchni, pozdrawiając mnie wulgarnym gestem.
– Per! – zbeształa go mama, co spotkało się z niskim rechotem.
Tak że tak… To właśnie cały Per.
Środkowy z trójki naszego rodzeństwa.
Dokuczliwy brat. Dla mnie starszy, dla Bri młodszy, dla nas obu niesamowicie wkurzający.
Skończyłam robić herbatę dla siebie i Bri i ująwszy swój kubas w dłonie, rozsiadłam się na kanapie w pokoju obok. Zerknęłam na zegarek. Zostało jeszcze trochę czasu do przyjścia gości, więc chwyciłam pilot i włączyłam swój ulubiony świąteczny film. Tak na pożegnanie starych zwyczajów, skoro już niedługo miały pójść w odstawkę.
_Holiday_ leciało w tle, wypełniając dom zimową atmosferą, kiedy na wpół leżąc, popijałam rozgrzewającą herbatę, a mama razem z Bri znosiły do salonu resztę przygotowanego przez siebie jedzenia. Kotlet przywędrował za nimi, śladem smakowitych zapachów, i usadowił mi się w nogach, odpalając w ten sposób w moim ciele termoobieg. Herbata rozgrzewała mnie od środka. Bezmyślnie bawiąc się śnieżnobiałym futerkiem mojego zdziadziałego kota, wpatrywałam się w ekran telewizora, jakbym widziała ten film nie co najmniej dwudziesty, ale pierwszy raz. Zawsze zachwycał mnie tak samo.
W połowie seansu do salonu wkroczył tata, udając, że to, co oglądam, w ogóle go nie interesuje. Ale ja już dobrze go znałam. Miękki z niego felek. Był tak samo uczuciowy i płaczliwy jak ja, kiedy chodziło o filmy i wyznania miłosne. Przez chwilę stał w oknie, obserwując sąsiednie okolice i podjadając przy tym orzeszki. Cierpliwie czekałam, aż opadnie mu maska obojętności. W końcu się poddał i na rozstawionych nogach, z rękami założonymi na piersi, stanął obok kanapy i wgapiał się w telewizor wraz ze mną.
Właśnie miała się rozegrać najlepsza scena, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zgniatający moje nogi kot poderwał głowę w tym samym momencie, w którym mama zawołała z kuchni:
– Otworzycie? Mam ręce całe w cieście!
– No dobra. – Zatrzymałam obraz gdzieś pomiędzy paplaniną Amandy a spanikowanym wyrazem twarzy Grahama i zwlekłam się z kanapy, by wyręczyć tatę.
Już prawie łapałam za klamkę, kiedy Kotlet niespodziewanie zmaterializował się pod moimi nogami, o mało nie powalając mnie na ziemię. Miauknął cierpiętniczo. Rzuciłam mu niedowierzające spojrzenie.
No jasne, może jeszcze powiesz, że to moja wina?
Wzbijając się na wyżyny czujności, ominęłam go powoli i w tym samym momencie, w którym dzwonek zadzwonił po raz drugi, pociągnęłam za klamkę.
– Tak się was nie mogłam doczekać, że właśnie prawie wylądowałam z głową w drzw… – zaczęłam pogodnie, spodziewając się po drugiej stronie siwiejących czupryn. Zamarłam jednak w połowie słowa, kiedy moje oczy zarejestrowały osobę, którą od siwizny dzieliły jeszcze lata świetlne. Niespodziewana obecność niezapowiedzianego gościa wytrąciła mnie, i od lat wierne mu serce, z równowagi.
Ciemnoniebieskie oczy wwiercające się teraz wprost we mnie, niesforne blond włosy przykryte zieloną zimową czapką i zarozumiały wyraz twarzy, który śni mi się po nocach. Poczułam, jak na moje policzki zaczyna wpływać rumieniec, ale szybko przybrałam obojętny wyraz twarzy, który udoskonalałam przez te wszystkie lata.
W drzwiach stał Matthias.
Niezapowiedziana obecność chłopaka w naszym domu nie powinna mnie dziwić. Nić przyjaźni jego i Pera przez te wszystkie lata nie wystrzępiła się ani odrobinę – nadal byli prawie nierozłączni. Jednak kiedy przychodził sezon zimowy, widywali się znacznie rzadziej. Od października do marca Matt sporadycznie pozwalał sobie na wyjścia towarzyskie, bo większość czasu spędzał na niekończących się treningach. Właśnie, czy nie powinien teraz być na jednym z nich? A jeśli w jego wypchanym terminarzu zdarzały się wyjątki, to na pewno nie z powodu rodzinnych imprez. I wiedziałam to, bo… No czy takich rzeczy się nie wie, kiedy od dawna się w kimś buja?
A jednak tu był. Jedyny syn Kriegerów. Chłopak, w którym od lat po cichu się podkochiwałam.2
Eli
– No hej, Eli! – Matt wyszczerzył się w powitalnym uśmiechu, który widziałam już tak wiele razy, że nie umiałabym tego zliczyć. Zawsze uderzał we mnie z taką samą mocą.
Westchnęłam – w duchu z rozmarzeniem, na głos z udawanym rozdrażnieniem.
– Siema. Po co przylazłeś? Per ma dzisiaj bana na PlayStation. Robimy „kumplowanie”, zapomniałeś?
Matthias wyszczerzył się jeszcze bardziej. Zmrużyłam oczy, udając, że jego widok wcale mnie nie cieszy.
Kiedy tylko uświadomiłam sobie, że robienie maślanych oczu do przyjaciela starszego brata prawdopodobnie nie jest czymś, co mogłoby na owego przyjaciela podziałać, defensywna postawa w jego towarzystwie stała się moim ustawieniem domyślnym. Przykrywka w formie siostrzanej drażliwości wydawała się bezpieczna. Nie było opcji, by ktoś się domyślił, jak szaleję za Mattem. Ale czasami wczuwałam się chyba aż za bardzo. I tak od lat po prostu istnieliśmy na skrajach swoich świadomości. A raczej ja na skraju jego świadomości, bo on niezmiennie był w centrum mojej uwagi. Zdążyłam dojść do perfekcji w ukrywaniu tego, co działo się z moim sercem, gdy tylko Matt pojawiał się obok. Miałam brata, wiedziałam więc, jak się zachowywać, żeby udawać zwykłą kumpelę. Dzięki temu obcowanie z Mattem było łatwiejsze. Nie sprawiało dyskomfortu, nie stresowało, nie wprawiało w zakłopotanie. Ale teraz, kiedy różnica wieku między nami przestała być rażąca, łatka młodszej siostry zaczęła mnie coraz bardziej uwierać. Tak bardzo pragnęłam, żeby Matt zobaczył we mnie kogoś więcej. Utknęłam jednak w tym miejscu i nie wiedziałam, jak z niego wyjść.
Matt nie zdążył nic odpowiedzieć, a mnie nie było dane się na niego napatrzeć, bo konfrontację przerwało nam przyjście jego rodziców.
– Eli, słońce! Gotowa na wieczór ze staruszkami? – Wujek Ivo puścił oczko zza kolumny pojemników, które trzymał w rękach poustawiane jeden na drugim, jakby to dostawca cateringu właśnie zapukał do naszych drzwi.
Odsunęłam się, łypiąc na wujka z rozbawieniem, i wpuściłam całą trójkę do środka. Ciocia Audrey wparowała pierwsza, uścisnęła mnie w locie, gderając głośno już od progu. Wyraźnie nie mogła się doczekać, aż obwieści mojej mamie plotki, które zbierała przez ostatni miesiąc. W tym samym czasie wujek Ivo z wieżą ich popisowych potraw przemknął za plecami żony prosto do naszej kuchni.
Matt, który został w tyle, wkroczył do środka z taką swobodą, jakby wchodził do siebie. Już miałam go zignorować, a potem zamknąć za nim drzwi, ale on, zamiast pognać prosto na górę, przystanął tuż obok i wyciągnął w moją stronę torebkę prezentową:
– To dla ciebie.
Zatrzymałam się z ręką na klamce i z zaskoczeniem wbiłam wzrok w długie palce chłopaka, nadspodziewanie delikatnym gestem podtrzymujące pakunek.
– Dla mnie? – zdziwiłam się szczerze.
– To prezent urodzinowy z lekkim wyprzedzeniem – wytłumaczył.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba – dorzuciła przez ramię ciocia Audrey, która dreptała w ślad za swoim mężem.
Cała ekscytacja narastająca w moim żołądku zgasła. No tak, to prezent od nich. Nie od niego.
– Powinnam założyć kombinezon ochronny przed odpakowaniem?
Ciepłe światło ulicznej latarni wpadające przez uchylone drzwi obmywało twarz stojącego przede mną chłopaka. Młodzieńcze rysy już jakiś czas temu zaczęły się wyostrzać, dojrzewać, jednak oczy wciąż iskrzyły chłopięcym urokiem.
– Nie, ale radziłbym ostrzec pozostałych domowników, że warto mieć w zanadrzu gaśnicę. – Przekazał mi torebkę. A kiedy jego ręce były już wolne, po bratersku zmierzwił mi włosy. Jęknęłam udręczona, lecz zanim zdążyłam go odepchnąć, już szedł bardzo dobrze sobie znaną drogą do pokoju Pera.
Przez chwilę stałam w miejscu, skubiąc zębami dolną wargę i pozwalając, by rozmarzenie przejęło moje myśli. Długie palce przeczesujące moje włosy, nie szybko i niechlujnie, ale delikatnie i z uczuciem. Słowa, które kierował w moją stronę…
„Radziłbym ostrzec pozostałych domowników, że warto mieć w zanadrzu gaśnicę_”_ – tak by powiedział, jednak dodałby jeszcze: „…bo jesteś taka gorą… ”.
Skrzywiłam się, ucinając te wizje.
Eli, jesteś raczej żałosna, a nie gorąca.
Kręcąc głową z politowaniem dla samej siebie, zatrzasnęłam w końcu drzwi i wróciłam do salonu. Dopiero tam zajrzałam do trzymanej w dłoniach torebki. Mimowolnie się uśmiechnęłam, widząc, co się w niej znajdowało.
Kriegerowie od pokoleń prowadzili swój (na początku mały, teraz dość znany w okolicy) rodzinny biznes – wytwórnię świec sojowych. Od kiedy pamiętam, w naszym domu paliło się tylko je, szczególnie w okresie zimowym.
Odkręciłam złote wieczko i zaciągnęłam się słodką nutą. Do moich nozdrzy napłynęło intrygujące połączenie. Zerknęłam na etykietę.
Wiśnia i wanilia.
Tego zapachu jeszcze nie miałam.3
Eli
Siedziałam w fotelu, zajadając się szarlotką z lodami i udając, że słucham rozmowy toczącej się w naszym salonie, podczas gdy moje myśli raz po raz mimowolnie uciekały do gościa, który jak dotąd nawet na chwilę nie wyściubił nosa z pokoju znajdującego się mniej więcej nad moją głową.
Pera i Matthiasa łączyła odwieczna i dozgonna męska przyjaźń. Byli gorsi niż psiapsiółki. Swego czasu – gdy każdy z nich miał po jednym włosie na klacie – jeden bywał u drugiego codziennie. Jeśli nie zakłócali spokoju u nas, to robili to w domu Kriegerów. Z weekendami włącznie. Nie przyznałabym się do tego przed swoim starszym bratem, ale mimo wszystko lubiłam, kiedy robili raban właśnie u nas. Dzielą nas trzy lata, więc rozumiem, dlaczego nigdy nie byłam dla nich interesującym towarzystwem, jednak kiedy przebywali w naszym domu, mogłam przynajmniej dyskretnie szukać okazji do spędzenia choć chwili blisko nich. Zazwyczaj wyglądało to tak:
Kiedy ja miałam piętnaście, a oni po osiemnaście lat, często grali w naszym salonie na konsoli. Odrabiałam wtedy lekcje w kuchni, bo stamtąd mogłam obserwować przebieg ich rozgrywki i w duchu dopingować _jednemu_ z nich.
Kiedy ja miałam szesnaście, a oni po dziewiętnaście lat i spędzali czas na uczeniu się do egzaminów w pokoju Pera, mieszczącym się tuż obok mojego, specjalnie zostawiałam uchylone drzwi, aby słyszeć _ten_ głos.
Kiedy ja miałam (a w zasadzie jeszcze mam) siedemnaście, a oni po dwadzieścia lat, za każdym razem, gdy latem grali w piłkę na naszym podwórku, wychodziłam poczytać książkę na świeżym powietrzu, usadawiając się tak, aby kątem oka widzieć _jego_ wystawioną na słońce sylwetkę biegającą za piłką.
Oficjalną wymówką było to, że w ich towarzystwie najzwyczajniej w świecie czułam się bezpieczniej. Albo to, że po prostu chciałam zrobić na złość Perowi, jak na młodszą siostrę przystało. Zresztą była to prawda, ale tylko częściowa, bo ten najistotniejszy powód znałam wyłącznie ja. Jak by to powiedzieć… To raczej nie obecność mojego brata mnie tak przyciągała.
– Postanowiliśmy w tym roku wystawić się na Montreux Noël – obwieściła wszystkim ciocia Audrey.
Montreux Noël to popularny w Szwajcarii jarmark świąteczny. Co roku zwykły plac zamienia się w przepiękną świąteczną wioskę. Sto sześćdziesiąt wspaniale przystrojonych stanowisk. Ręcznie robione szydełkowe cuda, śpiewające aniołki, jabłka w karmelu, pieczone kasztany i tego typu rzeczy.
– Matt zabrał się z nami dzisiaj, żeby zapytać waszego Pera, czy nie miałby ochoty dorobić sobie kilka groszy i pomóc nam ze złożeniem woskowej wioski – dodała.
No i tak oto miałam odpowiedź na kotłujące się w mojej głowie pytanie, czemu Matt zaszczycił nas dzisiaj swoją obecnością. Oczywiście naiwnością byłoby myśleć, że przyszedł tutaj, bo może… on również tęsknił. Za „kumplowaniem” w pełnym składzie, no i… za mną. Ale tą osobą, która przyciągała go do naszego domu, niezmiennie był mój brat.
– Per musi zdać ostatnie egzaminy, ma poprawkę w poniedziałek – wtrącił się niezadowolony tata – więc kiedy tylko, czy może: o ile, ją zaliczy, jest wasz.
Wiedział o tym każdy, kto odważył się w ostatnim czasie zadać mojemu bratu pytanie:
– Czy ty przypadkiem nie powinieneś się uczyć, zamiast grać w gry?
– To taki mój rytuał – odpowiadał. – Sposób, dzięki któremu mój mózg lepiej przyswaja wiedzę. Uczę się z notatek głosowych, ale muszę jednocześnie grać, bo inaczej nic z tego nie będzie.
Jasne. Tu mi czołg jedzie.
– To lepiej już szukajcie kogoś innego – parsknęłam pod nosem, nabierając kolejną porcję ciasta na widelczyk. Nie dotarła jednak ona do moich ust, bo chwilę później uderzyła mnie w twarz puchata poduszka, wytrącając z ręki talerzyk. Z głuchym hukiem odbił się od podłogi i wywrócił tak, że cała jego zawartość wylądowała na dywanie.
Zapadła cisza. Zdezorientowana, poderwałam głowę. Mama gromiła wzrokiem tatę, który gromił wzrokiem Pera, który gromił wzrokiem mnie. Posłałam mu więc wściekłe spojrzenie, prawie warcząc. Właśnie pozbawił mnie ulubionego ciasta. Ledwo zdążyłam go skosztować.
– Zlizuj to. – Z morderczą miną wskazałam palcem na rozciapane jabłka z kruszonką na chmurce z bitej śmietany, z dodatkiem kocich kłaków.
Polecenie dotarło jednak nie do tych uszu, do których miało dotrzeć, bo w tym samym momencie do plamy na dywanie leniwie zakradł się Kotlet z zamiarem zlizania roztapiającej się śmietany swoim szorstkim różowym językiem.
Za to Per nawet się nie kłopotał odpyskowaniem. Jak gdyby nigdy nic podszedł do stołu, żeby wziąć czysty talerzyk i nałożył na niego ostatni kawałek szarlotki, po czym, wyzywająco wpatrując się w moje oczy, włożył sobie porcję do ust, mrucząc przy tym z zadowoleniem.
– Smacznego, życzy firma „udław się” – wyburczałam pod nosem.
Matthias przyglądał się temu wszystkiemu z czystym rozbawieniem wymalowanym na twarzy, a rodzice, jak gdyby nigdy nic, wznowili rozmowę o jarmarku.
Zirytowana i z deficytem szarlotki we krwi, zapadłam się głębiej w oparcie fotela, ciężko wzdychając.