Eliksir przygód - ebook
Eliksir przygód - ebook
Młodzi bohaterowie spotykają w ruinach zamku nową koleżankę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale dziewczynka ta urodziła się w... XVII wieku i dziwnym zrządzeniem losu przeniosła się w nasze czasy. Poznaje współczesny świat, poznaje nowych przyjaciół, przeżywa wiele fantastycznych przygód, a w ślad za nią przez wieki podąża tajemniczy człowiek z blizną...
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7672-743-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolejny złotoróżowy deszcz rozświetlił ciemne niebo. Po chwili zniknął. Następny, wspaniały w kolorach niczym owe bajeczne szkła wyrabiane w Wenecji i równie nietrwały jak bańka mydlana, ustąpił miejsca istnej feerii barw i światła wykwitającej nad kopułą bazyliki Świętego Marka.
– Nieprawdopodobnie to piękne – szepnął wysoki młodzieniec ubrany w czarną, spływającą aż do ziemi pelerynę. Górną część jego twarzy zakrywała granatowo-srebrna maseczka.
– Piękne? – zaśmiał się z pobłażaniem drugi, podobnie odziany, znacznie niższy i, sądząc z głosu, starszy. – To spojrzyj, co na drugiej stronie placu się wyczynia.
Młodzieniec odwrócił się i z niedowierzaniem wpatrzył w świetliste kręgi różnej wielkości, wirujące po aksamicie nieba.
– Ja już tam na sztuczne ognie się napatrzyłem – mruknął starszy. – I nie dziwią mnie one. Bardziej zdumiony jestem, widząc, co owi człecy wyczyniają z własnym ciałem. – Wskazał na liczną grupę kolorowych akrobatów i kuglarzy, którzy, rozłożywszy dywany na środku placu, demonstrowali na nich swe umiejętności.
– Gdzieś tu i arena przygotowana być miała do pokazania walki specjalnie ćwiczonych wołów z psami – powiedział młodszy i rozejrzał się dookoła.
– Jeno dla zaspokojenia twojej ciekawości tu się zatrzymalim. Czas na nas.
Ruszyli, z trudem przeciskając się przez falujący i głośny tłum. Plac wrzał od gwaru. Tłumy karnawałowiczów wyglądały niczym barwna, ruchoma mozaika. Czarne peleryny, będące strojami większości, przeplatały się z pstrymi sukniami arlekinów i śnieżnobiałymi pierrotów . Wśród kostiumów, przygotowywanych częstokroć wiele miesięcy wcześniej, można było podziwiać fałdziste suknie i wysokie, ozdobione błyszczącymi gwiazdami kapelusze astrologów, kapiące ozdobami strojne ubrania Turków, Hindusów, Tatarów. Były też postacie aniołów i diabłów, lekarzy, zwiewnych nimf i towarzyszących im pasterzy.
Minęli jarmarczne budy. W jednej z nich grubiutki sprzedawca namawiał piegowatą pannę do nabycia maści na piękność. W innej brodaty starzec, machając tyglem i potrząsając dziwnego kształtu buteleczkami, nawoływał podniesionym głosem, by podziwiać u niego sztukę przemieniania zwykłej rtęci w złoto.
– Jeszcze w Padwie ci rzekłem o tych szalbierstwach – mruknął zdegustowany mężczyzna do swego młodego towarzysza. – Żadna to alchemia , jeno zwykłe oszustwo... Tera tędy – polecił krótko.
Szli wąskimi uliczkami oświetlonymi przez niewielkie ogniska. Pod mostami, jakby od niechcenia przerzuconymi nad kanałami, dostojnie przepływały smukłe, ciemne gondole . Gwarni karnawałowicze blaskiem swych pochodni budzili do życia rzeźby, pomniki, ażurowe zdobienia smukłych okien czy drzwi, delikatne rysunki ornamentów na fasadach budynków. Wszystko tworzyło osobliwy i niepowtarzalny urok tych chwil, które młodzieniec chłonął całym sobą.
– Jeszcze dwie uliczki i już przy cmentarzu kościoła Najświętszego Zbawiciela jesteśmy – odezwał się półgłosem starszy. – Jeno chwilę stanę i oddech złapię.
Zaułek rozjaśniało palące się niedaleko ognisko. Wokół niego siedziało kilku żebraków. Przy cmentarnym murze stała ciemna postać. Młodzieniec wypatrzył ją pierwszy i chwycił za ramię swego towarzysza.
– Patrzcie, Mistrzu, tam chyba ktoś jest.
Starszy skinął głową i zbliżył się do postaci, która na ich widok postąpiła krok do przodu i odezwała się:
– Merkuriusza czerwonego... – usłyszeli.
– W kąpieli kwaśnej uwarz – odparł starszy mężczyzna.
– To dla was, panie – odrzekł z ulgą nieznajomy i wręczył Mistrzowi jakiś ciemny przedmiot. – Moje zadanie skończone, w wasze ręce przekazałem – skłonił się.
– Nie ma go. Już odszedł. Wzdłuż owego muru idzie, tak mi się zdawa – powiedział młodzieniec.
– Nas też tu zara nie będzie – zarządził starszy i przycisnął mocno do siebie przedmiot, który przed chwilą został mu przekazany.
Rozbawiona grupa przebierańców, wymachująca flaszkami i pochodniami, zatrzymała się niedaleko. Wtedy dopiero młodszy ujrzał w rękach Mistrza niewielką szkatułkę.
– To po to tu przyjechalim? – spytał głosem pełnym radości i niedowierzania.
– Po to – odparł starszy z dumą i dodał: – Tera do gospody wracamy. – Kurczowo trzymał szkatułę.
– Mistrzu, to nie z tej strony przyszlim – zauważył niepewnie młodszy, starając się dojrzeć coś w ciemnościach.
– No, Polacco, zuch prawdziwy z ciebie – zakpił starszy. – Mnie to prawisz, a ja w Wenecyi lat bez mała piętnaście spędziłem. Jak ci nudno kiedy będzie przy myciu alembików , to ci rzeknę, com tu tyle czasu robił – zaśmiał się. – Zdrożon już jestem, to gondolę najmiemy i nią wrócimy. Dla tej przyczyny inszą drogą idziemy. Do Canale Grande cię prowadzę.
Uliczki znów ożyły pstrymi strojami, gwarem przeplatanym śmiechem. Niespodziewanie weszli w roztańczoną grupę. Towarzyszyło jej kilku muzyków, skocznie przygrywających na instrumentach ozdobionych pękami wstęg.
– No, taka urocza kolombinka pasowałaby ci, co? Tyś młody, to i zabawa, i taniec tak potrzebne dla ciebie jak dla nas wszystkich powietrze – zaśmiał się starszy. – Tera, śliczna panienko, nam spieszno – uśmiechnął się do dziewczyny, obejmującej bez żenady jego towarzysza.
– Szkoda! – zaśmiała się. – Chociaż maska część twarzy przyjaciela twego skrywa, coś mi rzecze, że wielce przystojny z niego kawaler. Masz na pocieszenie. – Podała młodzieńcowi odpiętą od sukni purpurową różę z jedwabiu. – I na cóż to o pośpiechu mówić w czas karnawału?! – dodała z wyrzutem.
Do tłumu, zabawiającego się wylewaniem na siebie resztek wina, dołączyło dwóch mężczyzn o całkowicie zasłoniętych twarzach. Minęli mokre nimfy i przystanęli niedaleko rozbawionego Mistrza i jego speszonego towarzysza, którzy żegnani serdecznie przez kolombinę, wybierali się w dalszą drogę.
Naraz coś się wydarzyło. Wysoki i chudy mężczyzna nachylił się do swego towarzysza i coś mu szepnął. Zaraz potem stanął za plecami Mistrza. W tym samym czasie pijany pierrot, próbujący od dłuższego czasu zwrócić na siebie uwagę rozmawiającej kolombiny, zatoczył się i pobiegł w jej stronę, między starszym mężczyzną a stojącym zaraz za nim nowo przybyłym. Ten ostatni nie zauważył pijanego i wykonał gwałtowny ruch pchnięcia.
– Patrzcie! – krzyknęła wesoło kolombina, wskazując leżącego pierrota, który szeroko otwartymi, szklanymi oczami zdawał się wpatrywać w ciemne niebo, na którym co pewien czas pojawiały się błyski zakwitających na niebie ogni sztucznych. – Marcello już całkiem pijany tu leży. Ej, ty – jedną ręką potrząsnęła nim, a drugą pomachała odchodzącym na pożegnanie – wstawaj, pijaku...
– Nóg już nie czuję – odezwał się po dłuższej chwili Mistrz i z uwagą popatrzył na idącego obok. – Cóżeś tak zamilkł? Z rozpaczy po kolombinie? Znajdziemy zaraz inszą.
– Panie, schowajmy się gdzie... – odezwał się błagalnym tonem młodzieniec.
– A po co niby? Aaa. – Stary aż przystanął ze zdumienia. – Ty o to się niepokoisz... – Głową wskazał na kształt ledwo widoczny pod peleryną.
– Tak, Mistrzu.
– Coś ci, Polacco, rzeknę – powiedział naraz poważnym tonem. – To bezpieczne jest. I my z tym też. O tym, że to w Wenecyi jest, wie jeno ów doręczyciel, no i my.
– Nie zaszkodzi, panie, trochę ostrożności. Zbyt cenną rzecz przecie niesiecie – oparł młody, rozglądając się dokoła. – Wrażeniu oprzeć się nie mogę, że jakoweś szmery słyszę. I że dużo cieniów za nami idzie.
– Eee – skrzywił się pogardliwie jego towarzysz. – Szmery masz we łbie, a cienie pod oczami z niewyspania. Rzekłem ci, jeno my trzej wiemy...
Naraz na kamiennych płytach przed gotyckim pałacykiem z kamiennym portalem zastukały głucho czyjeś pośpieszne kroki. Dwóch mężczyzn z zamaskowanymi twarzami stanęło niedaleko rozmawiających. Wysoki i chudy wykonał ruch szybki jak myśl. Wąski nóż zatoczył łuk w powietrzu i Mistrz począł osuwać się na ziemię. Jego towarzysz krzyknął przerażony. Schylił się nad leżącym i usłyszał dziwnie mocny głos:
– Uciekaj, Polacco! – Poczuł, że trzyma w rękach szkatułkę.
Jedno spojrzenie na twarz leżącego wszystko mu powiedziało. Nie zwlekając ani chwili dłużej, zerwał się do ucieczki. Kątem oka zobaczył, że biegnie ku niemu morderca, którego peleryna powiewa niczym skrzydła czarnego, ogromnego ptaka. Młodzieniec, ściskając kurczowo szkatułkę, wbiegł po schodkach na wąski most. Po chwili był już na drugim brzegu kanału. Zabójca biegł za nim. Ostatnie spojrzenie na Mistrza, którego odzienie obszukiwał drugi z napastników, tylko dodało uciekającemu sił.
Zdarł maseczkę i skręcił w prawo. Znalazł się na niewielkim kamiennym placu, otoczonym fasadami trzech pałacyków. Gorączkowo rozejrzał się dookoła. Pobiegł opustoszałą uliczką, słysząc za sobą odgłosy pogoni. Znowu jakaś uliczka z odrapanymi domami, ozdobionymi różnokolorowymi drewnianymi okiennicami. Kolejny zaułek, dom z podcieniami, w których skrył się nocny chłód, parę schodów, a na nich pochrapujący żebrak. Następna uliczka, z całującą się parą, opartą o drzwi domu z czerwonej cegły, i ciągły, nieustający tupot nóg za nim.
Niecierpliwym ruchem rozwiązał pod szyją pelerynę, krępującą mu ruchy. W bordowym odzieniu, z białymi wyłogami, pobiegł prosto przed siebie. Skręcił gwałtownie w prawo i wpadł na uliczkę wiodącą wzdłuż kanału. Przed nim wyrósł wspaniały gmach kościoła. Tuż obok, parę metrów od niego, kolejny most łączył dwa brzegi kanału. Wbiegł na most i w cieniu bliższej podpory ujrzał przycumowaną gondolę. Rozejrzał się po placyku. Prześladowca jeszcze tu nie dotarł. Słychać było jednak coraz wyraźniej tupot jego nóg. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, wskoczył na niski murek oddzielający uliczkę od wody. Starając się robić jak najmniej hałasu, zsunął się do gondoli. Położył się w niej płasko i narzucił na siebie płótno, jakie tam znalazł. Wstrzymał oddech i począł nasłuchiwać. Usłyszał kroki mordercy, które niezdecydowanie to przybliżały się, to oddalały. Ucichło. Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy usiadł. Zaczął ponownie nasłuchiwać.
Mając jedną rękę zajętą, z trudem wspiął się na murek. Gdy zmęczony odpoczywał, usłyszał obok siebie zabójcę Mistrza. Jakby wiedziony tajemniczym instynktem, błyskawicznie wyciągnął sztylet z cholewy buta. Jeszcze siedząc na murku, odparował spadający na niego cios zadany sztyletem. Znów kolejny cios i kolejne pchnięcie, zadawane przez mordercę, który również pozbył się peleryny.
Na placyku rozgorzała walka. Dwóch wysokich mężczyzn walczyło na śmierć i życie, jeden, przyciskający kurczowo do lewego boku szkatułę, co znacznie ograniczało jego ruchy, i drugi, ubrany na czarno. Na jego piersi błyszczał zawieszony na grubym łańcuchu medalion, wyobrażający otwarty pysk wilka.
– Zabiję cię. – Młody człowiek usłyszał słowa wypowiadane beznamiętnie.
Poczuł w lewym ramieniu piekący ból. Syknął i ujrzał, że krwawi.
Na placyku pojawiło się naraz kilkanaście osób. Roześmiani mężczyźni w strojach pasterskich i dziewczęta przebrane za pasterki zaczęli tańczyć. Byli tak zajęci zabawą, że nie zwrócili uwagi na dwóch mężczyzn ze sztyletami w dłoniach, stojących na schodach prowadzących do migocącej wody.
W pewnej chwili dziewczyna w wianku z kwiatów na ciemnych włosach oderwała się od tańczących i podbiegła do murku. Wdzięcznie oparła się na nim i zawołała w stronę przebierańców:
– Giovanni, Giovanni...
Młodzieniec, jakby wszystko stawiając na jedną kartę, z furią zaatakował. Zabójca z wprawą odbijał jego ciosy. Nagle, słysząc dźwięczny głos dziewczyny, odwrócił w jej stronę głowę. Ta chwila nieuwagi wystarczyła. Sztylet młodzieńca rozciął prawy policzek zamaskowanego. Mężczyzna krzyknął. Dotknął lewą ręką zakrwawionej twarzy. Cofnął się. Skórzane buty straciły oparcie na wilgotnych stopniach i zabója runął do wody. Młodszy wytarł sztylet o rękaw i umieścił go w cholewie. Zaczął uciekać. Przyciskając szkatułkę zdrową ręką do boku, zniknął w jednej z trzech uliczek.
– Byle do placu Świętego Marka dobiec – szepnął spieczonymi wargami – potem już jakoś trafię.
Znów różnokształtne mosty zawieszone nad kanałami, których nazw nie znał. Domy przeglądające się w ołowianogranatowej wodzie, przebierańcy, rzucone gdzie popadnie niedogaszone pochodnie. Coraz mniej sił, coraz większy ból drętwiejącej ręki, ale nareszcie nie było tego ustawicznego tupotu za nim.
Biegł coraz bardziej wyczerpany. Minął pijanego pierrota, który chciał mu wręczyć smukłą butelkę. Osłabiony oparł się na chwilę o balustradę mostu. Naraz zaniepokojony czymś uniósł głowę. Na końcu uliczki ujrzał mężczyznę, przykładającego do twarzy zakrwawioną chustę. Podtrzymywany przez dwóch pasterzy, rozglądał się gorączkowo dookoła.
Młodzieniec pochylił się. Niezauważony przez mordercę, przebiegł na drugą stronę kanału. Zbiegł schodkami. Mocniej chwycił szkatułkę i wskoczył do wody. Wykonał parę chaotycznych ruchów i dotarł do przepływającej gondoli. Chwycił się jej lewą ręką, a drugą delikatnie umieścił w niej skrzynkę. Zdumiony gondolier w trójgraniastym kapeluszu pomógł mu wejść do łodzi. Młodzieniec, blady z bólu, słabym głosem wydał jakieś polecenie. Z ulgą położył się, opierając głowę na tajemniczej skrzynce.
Aksamit nieba wyblakł. Wenecja rozpoczynała kolejny dzień.Rozdział 2
– Niech no Helenka pójdzie do wirydarza ... Abo lepiej nie. Toż panienka ma chyba gorączkę – odezwała się łagodnym głosem pulchna kobieta, której policzki od pochylania się nad gorącym piecem nabrały koloru czerwieni.
– Nic mi nie jest – odparła jasnowłosa dziewczynka nazwana Helenką.
– To i chwała Bogu. To niech panienka najdzie mi tam selerów i troszkę pietruszki by mi się przydało. Tylko proszę iść wolniutko – poleciła.
– A co jeszcze, Marcysiu?
– No, co jeszcze? – Rumianolica kobieta odziana w ciemną suknię i śnieżnobiały fartuch potrząsnęła głową zdobną w popielaty czepiec. – Co jeszcze? Za to, że z panienki mam wielką pociechę i radość, że od samiutkiego raneczka mi zgrabnie pomaga, to proszę sobie gruszeczek skosztować.
Marcysia odpięła od paska pęk dźwięczących kluczy i podała je pokraśniałej z uciechy dziewczynce. Helenka porwała klucze oraz niewielki koszyczek wiszący na haku koło okna i wybiegła z kuchni, pełnej najprzeróżniejszych cudnych zapachów. Pachniało szafranem, którego Marcysia nie żałowała do sosu żółtego, czuć było bigos, który z wielkimi kawałkami mięsa, słoniny i kiełbas głośno bulgotał na piecu. W rogu kuchni, gdzie pachniało wanilią, na ławie stała ogromna dzieża wypełniona ciastem, przykrytym bielutkim kawałkiem płótna.
Aże kręci w nosie ode tych wonności – pomyślała dziewczynka, wybiegając z dworku. Znalazła się wśród zieleni drzew, krzewów i kwiatów. Zapiekły oczy przyzwyczajone do kuchennego półmroku. Ładny ci ten nasz wirydarz – rozejrzała się z dumą, wolniutko krocząc ścieżką wysypaną żółtym piaskiem. – Wielki i zadbany. I moc pięknych kwiatów w nim rośnie. I zioła rozmaite, a to rozmaryny, lawendy, jest też lilium convallium, a wszystkie je stryj mają w wielkim poważaniu.
Wirydarz, stanowiący połączenie parku, sadu i warzywnika, tonął w słońcu. Jabłonie i stare grusze, słynące w okolicy ze smakowitych i nad podziw dorodnych owoców, rzucały cień na grządki jarzyn. Dumę rumianolicej Marcysi stanowiły brunatne fiołki, z których przyrządzała olejki, soki, a nawet, wedle recepty, której nie chciała wyjawić, wyborną wódkę, używaną jako lek przeciw gorączce. Obok wiśni przycupnął drewniany chłodniczek , gęsto porosły dzikim winem i bluszczem, w którym Helenka lubiła przesiadywać, czy to rysując, czy czytając książki z biblioteki stryja. Niedaleko, za drzewami szumiał strumień, obmywając kamienie, korzenie kalin i kępy niezapominajek porastających obficie jego brzegi. Ścieżka za strumykiem prowadziła dziewczynkę do najładniejszej części ogrodu. Tu królowały różnorodne kwiaty, sadzone na przemian z bukszpanem strzyżonym w przemyślne wzory. Monotonne bzyczenie pszczół latających nad kwiatami przypominało o obecności pasieki, schowanej nieopodal za rozłożystymi lipami.
– A ty już więcej nie chorzej, dobrze? – szepnęła do małego drzewka o błyszczących liściach i delikatnym ruchem pogładziła jego pień.
Helenka pobiegła z powrotem w stronę jarzynowych grządek. Zabawiła tam dłuższą chwilę. W podskokach wróciła do dworku. W sieni, pachnącej teraz imbirem i cynamonem, stanęła przed niewielkimi drzwiczkami, znajdującymi się na prawo od wejścia. Z mozołem otworzyła je srebrzystym, wielkim kluczem i weszła do środka.
– Gruszki smaczne – uśmiechnęła się radośnie do Marcysi i podała jej koszyk wraz z kluczami, które kobieta czym prędzej przypięła sobie do paska.
– No, ja myślę, toż miodu i cukru poszło na nie niemało – odparła z dumą Marcysia i rogiem fartucha wytarła policzek Helenki, na którym pozostało trochę słodkości.
Ale myśli dziewczynki biegły już innym torem:
– Pewnikiem będzie już zdrowe...
– Co zaś?
– Owo cudzoziemskie drzewko, co je stryj przywieźli.
– Aaa, pomarańcza. – Marcysia kiwnęła z pobłażaniem głową. – Pan rzekli, co to będą z tego kiedyś pyszne owoce, ale ja tam myślę, że nasze grusze i jabłka i tak smaczniejsze. A co to w ogóle za drzewko, co się je dopiero w kwietniu spod dachu do wirydarza wynosi, bo mu zimno... – Marcysia prychnęła pogardliwie i zakrzątnęła się wokół miedzianych rondli i garnków stojących na piecu.
– A stryj to co? – spytała dziewczynka, siadając na ławie i dłonią przecierając czoło.
– No właśnie... Może panieneczka zaszłaby do stryja?
– Stryj nie lubią, jak tam chodzić do niego po próżnicy.
– To proszę przez okienko do pana krzyknąć. Może pan usłyszą.
– A i dobrze – odparła dziewczynka już z sieni.
Marcysia podeszła do dzieży i odchyliła płócienko. Będzie ciasto, że hej. Zawołam dziewki – pomyślała – niech poczynią z tego placki i ładują do pieca. Kasia to ma nad podziw szczęśliwą rękę do wypieków wszelakich, to niech ona tu tera rządzi...
– Marcysiu! Stryj prawią, że nie przyjdą na obiad, jeno chcą, coby mu jadło zanieść.
– Mój ty Boże! – załamała ręce kobieta. – Toż ja od samiutkiego ranka tu się krzątam, jeszcze ciemno przecie było, jakżem tu przyszła do kuchni, szykując mięsiwa, gąszcze rozmaite, wety , a pan mówią, że nie przyjdą – dokończyła z żalem.
– To już trzeci raz w tym roku kucharzysz, Marcysiu – odezwała się po chwili zastanowienia dziewczynka.
– Mnie się zdawa, że czwarty. Dziwna to rzecz. Niespodzianie mnie ochota ogromna ogarnia na gotowanie, pieczenie – odparła Marcysia – bez żadnej specyjalnej okazyi...
– Pewnikiem pan Kazimierz przyjadą – zachichotała dziewczynka. – Zawżdy przyjeżdżają, jak naszykujesz smakołyków, Marcysiu.
– A może, Helenko, poszłabyś do pana i rzekła o tym. – Marcysia wskazała na piec pełen dymiących naczyń.
– Pójdę. Przecie i tam by się stryjowi przeszkodziło, gdyby mu jadło zanieść, co o nie prosili.
Po chwili, na tyłach podwórza, Helenka stanęła przed niewysokim domkiem otoczonym wianuszkiem owocowych drzew. To tutaj jej stryj spędzał długie godziny, częstokroć zapominając o świecie istniejącym poza ścianami tego bielonego budynku. Tu miał swoją pracownię, w której przyrządzał lekarstwa, mikstury wedle recept poznanych z ksiąg i wedle swoich pomysłów. Przede wszystkim przesiadywał w drugiej izbie, gdzie nikomu wchodzić nie pozwalał, a z której czasami dziwne zapachy się wydobywały.
Dziewczynka z wysiłkiem pchnęła ciężkie drzwi i, stojąc w mrocznym korytarzu, zawołała niepewnie:
– Stryjku?!
Trza mi iść na pięterko – pomyślała. – Dwie izby tam są. Jedna, co stryj nad ziołami w niej pracują i mnie tam nauk o nich udzielają, i druga, co wżdy zamknięta stoi i nikt, poza stryjem, wstępu do niej nie ma. Jak tam stryj już wejdą i w pracy swojej się pogrążą, to wołać na niego można co sił, a i tak nie usłyszy.
Rozejrzała się ponownie dookoła i ostrożnie zaczęła wspinać się po stromych schodkach, czując pod ręką wygładzoną powierzchnię poręczy, której trzymała się kurczowo.
– Stryjku? – powtórzyła, stojąc już na pięterku. – Stryjku, to ja, Helenka.
Odpowiedzią była cisza. Dziewczynka westchnęła i starając się nie patrzeć na wypchanego niedźwiedzia, który zajmował prawie całą ścianę, uchyliła pierwsze drzwi po lewej stronie. Znalazła się w izbie pełnej półek, na których piętrzyły się rozmaitej wielkości, kształtu i barwy słoje oraz flasze, opatrzone etykietami. Pośrodku stał ogromny stół, a na nim różnej wielkości miseczki przeznaczone do ucierania ziół na proszek oraz moździerze. W równym rządku pyszniły się pękate słoje służące do przechowywania mieszanek ziołowych. Pod oknem stał fotel, a tuż obok szafa pełna ksiąg.
Z powały zwisały pęki ziół, warkocze czosnku, cebuli, wypełniając pomieszczenie specyficznym, nieco dusznym aromatem.
Różnokształtne szklane naczynia zawierały mieszanki ziołowe, eliksiry, mikstury, których działanie i przeznaczenie doskonale znał stryj. Tylko on wiedział, która z mieszanek obniży gorączkę, głowę pełną złych myśli uleczy, bolący żołądek czy serce poratuje, która sen nada, a jaka miłowanie zapewni. Wysokie flasze z ciemnego szkła na najwyższej półce zawierały tajemne mikstury, których kilka kropel potrafiło uśmierzyć każdy ból, a w większej ilości mogły nawet otruć. Stały tam też niewysokie, pękate gliniane pojemniki z różnokolorowymi maściami.
Helenka raz jeszcze ogarnęła spojrzeniem całą izbę i wyszła. Na korytarzu wpadła na wysokiego, smukłego mężczyznę.
– Helenka? – zdumiał się. – A stało się co?
– Nie, stryjku. – Potrząsnęła przecząco głową. – Chciałam jeno stryjkowi coś rzec.
– A dyć prosiłem, coby mi tu nie zachodzić po próżnicy – przypomniał srogim głosem, ale na przekór słowom czule pogładził dziewczynkę po policzku. – Nie masz ty aby gorączki? No? Czegoś chciała? – spytał, opierając się plecami o ścianę i patrząc uważnie na strapioną bratanicę.
– Dzisiaj jadło szykuje Marcysia... – odparła i uśmiechnęła się nieśmiało.
– Aaa. – Stryj kiwnął ze zrozumieniem głową. – Dziś to? – zapytał.
– Tak – przyświadczyła z zapałem i wesołe iskierki zaświeciły jej w oczach. – A wonieje w kuchni przepięknie, jakie tam zapachy rozmaite, a jaki rwetes i zamieszanie.
– To nie ma rady, trza mi kończyć tera robotę – powiedział szlachcic i roześmiał się wesoło, ale Helence zdawało się, że stryj myśli o czymś zupełnie innym. – Jak już Marcysia króluje w kuchni, to znać, że smakołyki będą nie lada. Znaczy się, że kucharz na dziś wymówienie dostał. Idź już, Helenko, ja jeszcze do pracowni wrócić muszę na czas pewien, ale zara we dworze będę. Idź, dziewuszko, idź...
Dudziński zamknął za sobą skrzypiące drzwi i przekręcił olbrzymi klucz zamku. Znalazł się w malutkiej izdebce, stanowiącej jakby miniaturę tej, w której przed chwilą była Helenka. Zwisające pęki ziół, piec stojący na wprost wejścia i wyglądający jakby od dawna nikt w nim nie palił, półka krzywo zawieszona na ścianie, a tuż obok rozlatująca się szafka sprawiały wrażenie, że pomieszczenie urządzono w pośpiechu i nie dbano o nie.
Mężczyzna z niecierpliwością odsunął wiązkę mięty, zbliżył się do ściany z półeczką, którą pchnął z wysiłkiem. Zgrzytnął uruchamiany mechanizm, skrzypnęła sprężyna, zaterkotały tryby. Obok szafki, na bielonej ścianie, pojawiły się niewielkie drzwiczki. Schylony przeszedł przez nie, zamknął je i wąskimi, stromymi schodkami zszedł do izby oświetlonej ogniem buzującym w piecu, a znajdującym się dokładnie pod tym, stojącym w pomieszczeniu powyżej. Obok pieca leżał przewrócony ogromny kocioł i miechy do podsycania ognia. Stały tu dwa stoły, pod oknem mniejszy z kilkoma księgami i większy na środku pracowni.
Całe pomieszczenie, a stoły w szczególności, sprawiało wrażenie okropnego, niczym nieposkromionego chaosu. Pełno tu było alembików wypełnionych najróżniejszej barwy płynami, słojów zawierających nie mniej kolorowe proszki, naczynek o różnym, często zaskakującym wyglądzie, tygli i tygielków, od małych niczym naparstek aż do tak wielkich, jak rondle używane w dworskiej kuchni. W nieładzie zalegały marmurowe moździerze. Drewniana misa wypełniona była kamiennymi i szklanymi mieszadełkami. Dalej stała klepsydra, a obok niej leżała nieco zniszczona niewielka księga w podartej oprawie. Nad stołem wisiała półka równo zastawiona jednakowej wielkości flaszami z ciemnego szkła.
Na hakach wbitych w ściany wisiały kartki zawierające tajemne formułki, zaklęcia i sekretne przepisy. Była też astrologiczna mapa nieba.
Mężczyzna szybko zbliżył się do pieca. Na jego kamiennym obramieniu stał tygiel, do którego wrzucił szczyptę proszku ze słoja, wziętego przed chwilą ze stołu, i tygiel postawił na ogniu.
– Ów proszek to jeno ołów – odezwał się głośno, jakby zwracając się do kogoś. – Zaklęcie trza mi odmówić, bo bez niego żadną mocą pokaz się nie uda – mówił nadal do siebie.
Po chwili szczypcami leżącymi nieopodal przeniósł osmalony i przyprószony popiołem tygiel na stół. Tam wlał do marmurowego naczynia jego zawartość. Na białym marmurze szybko zastygł szary ołów, a w nim połyskiwał złoty kruszec.
– I takie to moje pożegnanie – westchnął Dudziński, rzucając się na krzesło stojące obok stołu. – I mam ten najszlachetniejszy z kruszców w swoim tygielku. – Nie wiadomo dlaczego zaśmiał się nagle gorzko. – To już postanowione, zbyt długo myśl ta w mojej głowie się kołacze – szeptał – coby miast topić niepotrzebnie metale i czekać, aż w złoto będę je przemieniał, czas przestać darmować i pożyteczniejszym zajęciem się zająć. Wybacz mi, Mistrzu, że uczniem twym być przestaję. Widać moc we mnie słaba. Zdawa mi się, że więcej pożytku będzie ze mnie jako medykusa niźli alchemika.
Po jakimś czasie wziął wystygły tygiel i zapatrzył się w niego.
– W dnie podwójnym złoto umieściłem, com wcześniej dukata na tę sztuczkę stopił, to i tera mam je w ołowiu. Z takimi to sztuczkami kuglarskimi mógłbym na jarmarkach pewnikiem występować. Między wiły i niedźwiedników się wkręcić – mówił do siebie, spacerując nerwowo po pracowni. – Baczę, Mistrzu Bozatti, jakem cię pierwszy raz spotkał. W winiarni, co się zwała Pod głową Murzyna kazano cię szukać. Wiele wspaniałości o tajemnej ars alchemica słyszałem, a że w Padwie głośne było twe nazwisko, do ciebie na naukę przystać pragnąłem – mówił wyraźnie, wspominając dawne lata, które, jak sądził, już zasnuła mgła zapomnienia, lecz nie. Nadal świeżość zachowały i Dudziński zdziwiony był, że pamięta jeszcze tyle szczegółów. – Rozglądałem się po ciemnym wnętrzu, aż kogoś o ciebie spytałem i stół za piecem mi wskazano. Ujrzałem grubasa z siwą brodą jak łopata, w podartą suknię odzianego – uśmiechnął się pod nosem. – Chociażem student uniwersytetu tamtejszego był, to jak gamoń pomyślałem, że takowy obdartus i człek widać winem nie gardzący mistrzem nauki tajemnej być nie może. Zawiedziony już odejść chciałem... No, a potem, gdyś, panie, raczył mnie na ucznia swego przyjąć, choć do dziś nie wiem, czemu mnie akurat owo szczęście spotkało, sto razy możliwość przekonania się miałem, że w tym grubym cielsku, co winem chlupotało, rozum się znajdował niepospolity, taki, że tylko pozazdrościć...
Wspomnienia przywołały dawno zapomniane obrazy. Z początku Dudziński wymawiał słowa wyraźnie, później zaczął szeptać, by w końcu wspominać jedynie bezgłośnie. W pracowni zaległa cisza, przerywana jedynie skrzypieniem podłogi i nerwowymi krokami spacerującego.
– Dla studiów, co medykiem miały mię uczynić, zainteresowaniem stracił. Cały czas swój i siły poświęciłem na to, co w pracowni Mistrza się działo. Owa pracownia, kuchnią alchemiczną zwana, podobna była tej... – Rozejrzał się wokół, porównując z tą zapamiętaną... – W tamtej brudu było trochę mniej. Mistrz nie ustawał w poszukiwaniu kamienia filozoficznego, co uczynić go miał młodym, nieśmiertelnym i transmutację metali w złoto uskutecznić. Sekretów wiele alchemicznych poznałem, bo księgi o owej nauce traktujące do studiowania mi dawał i tak pospołu w pracowni Mistrza Bozattiego metale topiliśmy, szukając owego lapis philosophorum . Mistrz raczył chyba mnie polubić. „Polacco” do mnie mówił, bo ani imienia, ani nazwiska nie zdołał wymówić... Raz tośmy jeno cudem pożar w pracowni ugasili. A przecie wiadomo, że pożary, wybuchy rozmaite towarzyszą onemu zajęciu jak cień człekowi towarzyszy. I tak spokojnie sobie eksperymentowaliśmy, aż razu pewnego pachołek list przyniósł, co go Mistrz z wielkim pośpiechem przeczytał. Zaraz potem w piecu spalił, a mnie nakazał sakwy nasze spakować, bo z rana do Wenecyi jechać mieliśmy... – Westchnął ciężko i oparł o chłodną ścianę głowę rozpaloną wspomnieniami.
Akuratnie w Wenecyi karnawał trwał. Miasto za dnia aże pstrzyło się od kostiumów rozmaitych, co na ów sławetny karnawał przygotowane ostały, a nocą jaśniało od pochodni i sztucznych ogni. Mistrz małomówny się stał i jakiś taki szorstki w obejściu, więc o nic go nie pytałem, dziwując się miastu, co chyba najpiękniejsze ze wszystkich, com oglądał, i dumając, po cośmy tu zjechali, bo nie na zabawę przecie. Dwa dni i dwie noce już w Wenecyi byliśmy, gdy Mistrz Bozatti rzekł mi krótko, że wieczorem wracamy do Padwy, jeno jeszcze spotkać się z kimś musi. Ja towarzyszyć mu miałem. Ogromna ciekawość mnie paliła, na jakie to spotkanie Mistrz idzie, że aże do łaźni zawitał, brodę u cyrulika kazał zgolić, a mnie do kramu wysłał, coby mu nowe suknie kupić. Nie strzymałem i spytałem. Mistrz z pierwa huknął tak na mnie, że do mysiej dziury schować się chciałem, ale po chwili w jego oczach srogości już nie ujrzałem. Przybliżyć się kazał i szepnął, że za godzin parę stanie się właścicielem eliksiru, co uskutecznić może peregrynacyję w czasie... O owej cudownej miksturze Mistrz jeszcze w Padwie dużo mi prawił, że niby gdzieś ona w świecie jest...
Dudziński ponownie westchnął, a pot wystąpił mu na czoło.
– Dumałem, że dworuje sobie ze mnie, alem w jego oczach ujrzał, że nie. Eliksir ów przekazany mu będzie przez człeka, który go do Wenecyi przywiózł, wcześniej od kogoś inszego otrzymawszy. Mistrz rzekł, że nie wyjawi nikomu, skąd owa mikstura jest i z jakiego to powodu do niego dotrze. Pojąłem, że sprawy to jakieś tajemne, niejasne i korzenie w dawnych czasach mające. Cały czas szeptem prawił mi o owej miksturze. A potem? – Dudziński nieświadomie głośno zadał pytanie i drgnął przestraszony, słysząc swój zmieniony głos. Podszedł do stołu, drżącą ręką nalał wina i podniósł kubek do ust. – Potem od człeka w ciemnym dominie, Mistrzu, szkatułkę odebrałeś. Już do naszej gospody szliśmy, gdy naraz coś mnie zaniepokoiło. – Bolesne wspomnienia odżyły. – Rzekłem ci o tym, Mistrzu Bozatti, a ty po swojemu huknąłeś, że niedorzeczności gadam, bo o tej wymianie jeno my wiemy. I gdy zdawało się, że już wszystko jest w należytym porządku, że tamte cienie skradające się, com o nich prawił, jeno moim wymysłem są, kroki szybkie do nas się zbliżyły... – głos Dudzińskiego załamał się. – Podstępem nóż ci w plecy wbito, a ty, mój panie i Mistrzu, szkatułę mi oddałeś. Choć życie z ciebie ulatywało, nakazałeś mi uciekać. Mistrzu mój kochany, bez życia na błotnej ulicy leżałeś. Trudna to była ucieczka. I szkatułę ratowałem, i życie przecie. Z mordercą twoim ścigałem się po Wenecyi... Owa szkatuła, co tajny eliksir zawierała, aże do Polski przyjechała... Zadanie, które mi zleciłeś, umierając, wykonałem i zbieżałem z nią...
Chwiejnie podszedł do fotela i z ulgą w nim usiadł. Zwiesił głowę i ogromnie wyczerpany wspomnieniami zasnął na chwilę.
– Mój to świat – szepnął do siebie, ocknąwszy się, i znacznie już spokojniejszy zamyślił się głęboko.
Z wielkim zapałem przez wiele roków topiłem, gotowałem, prażyłem, poddawałem destylacji i przesączaniu substancyje rozmaite, i nic. Ani lapis philosophorum, ani nic, co pożytek by komu jaki przyniosło. Jan van Helmont przynajmniej gas silvestre odkrył, o czym insi alchemicy się zwiedzieli i sławę wśród nich mu to zjednało. Trza mi ową ars alchemica porzucić i do świata ludzi zwykłych wrócić. Jest jeno coś jeszcze – pomyślał nagle – co kusi mnie ogromnie. O owych naukach Paracelsusa rozmyśliwam, co to alchemię i wiedzę medyczną w sobie łączą.
Wstał i rozpoczął kolejną wędrówkę po pracowni.
– Sądził ów mąż sławny, że chorego człowieka uleczyć można, jeśli się w ciele jego uzyska właściwą proporcyję składników go tworzących. A toż one takie same jak te, co w alchemii za najważniejsze są uważane – siarka, rtęć i sól... Paracelsus prawił, że Stwórca na każdą chorobę lek przygotował, jeno odnaleźć go trza, a pomaga temu summa doctoris experientia i znaki przez Boga uczynione...
Szlachcic zatrzymał się przy mniejszym stole. Przed oczami stanęła mu scena, którą widział dziś przez okno pracowni na pięterku. Zobaczył wiewiórkę, a za nią biegnącą Helenkę. Dziewczynka przystanęła, oparła się o najbliższe drzewo i przez chwilę oddychała z widocznym wysiłkiem. Mężczyzna zasępił się na to wspomnienie, na jego czole pojawiły się bruzdy.
– Postanowione. Kończę z ową sztuką i czas poświęcę na znalezienie lekarstwa dla Helenki. Dziecko to przecie, a juże zdrowa nie jest. Wiecznie blada, słaba. Wiem, że głowa ją często boli, skarży się na słabości rozmaite, senna i tak jakby myśli zebrać nie mogła. Może mi te Paracelsusowe nauki w tym pomogą...
Jednym tchem wychylił kubek i do stołu podszedł. Klęknął blisko niego, w miejscu, gdzie podłoga straciła swoją jasną barwę, a teraz cała była w plamach, jakby jakaś żrąca substancja wylała się na nią. Podważył cztery gwoździe. Podniósł deski i ze schowka wyjął skrzyneczkę z ciemnego drewna, inkrustowaną złotem i macicą perłową. Wstał, delikatnie postawił ją na stole i usiadł w fotelu.
– To jest coś całkowicie niezwyczajnego. Niejedną zbrodnię by popełnili niektórzy, by tylko to dostać. Eliksir o mocy tajemnej i zaskakującej, co przez przypadek w posiadaniu mojem się znalazł. Eliksir, którego niewielka ilość, kropli zaledwie parę, peregrynacyję w insze wieki ponoć uskutecznić pozwoli... – Pogładził delikatnie szkatułę... – Mistrz Bozatti przez niego zginął – wspomniał z żalem. – U mnie, ucznia jego, w bezpiecznym miejscu szkatuła spoczywa i kurzem się pokrywa. Wyrzucić ją trza – przeleciało mu przez głowę. – Nic w tym dobrego, nie wiadomo, jakie zaklęcia i siły ową miksturę stworzyły. Do lasu ją wywiezę – planował gorączkowo. – Głęboko zakopię abo do stawu wrzucę – myślał wzburzony. Naraz przyszła inna refleksja, spokojniejsza... – Leżała roków tyle, to i leżeć nadal może. Nikomu ona krzywdy nie zrobi... A może jeszcze na rozstanie moje z ową sztuką tajemną – pomyślał zachłannie – com ponad roków dziesięć był jej adeptem, zbadać spróbuję, z jakich ingrediencyj ona uczyniona? Tak, to ostatnie moje zajęcie przy tym stole będzie – westchnął.
Włożył pustą szkatułkę z powrotem do schowka pod deskami. Pękatą flaszę delikatnie umieścił na półce wiszącej przy drzwiach.
– Tera do Helenki i Marcysi zajdę. Pewnikiem już czekają. Potem tu wrócę, zrobię, com zamierzał.
Zagasił ogień pod piecem i opuścił pracownię.
Helenka, nucąc, w podskokach wybiegła na ścieżkę.
– Magdusia, Magdusia! – krzyknęła w stronę niedużej wiewióreczki siedzącej nieopodal w trawie.
Zwierzątko przybiegło do dziewczynki. W paru szybkich skokach dostało się na jej ramię i tam, piszcząc, wczepiło się pazurkami w warkocz.
– A gdzieżeś ty, Magdusiu, bywała? A chodź do kuchni, dam ci trochę bułeczki.
– O nie, tak być nie może! Znów mi ta psotnica będzie kraść co lepsze smakołyki, znów dobierze się do fig i rodzynków. Niech idzie stąd precz – zagderała dobrodusznie Marcysia i wydała polecenia służebnym dziewczętom i kuchcikom.
A to w kuchni zamieszanie okropne – myślała Helenka, siadając z Magdusią na ławie pod oknem. Wiewiórka trzymała w łapkach kawałek placka. – A co to dzieje się w komnacie jadalnej! No, a tu tera Marcysia podparła się pod boki i srogim głosem polecenia daje. Duszno tu, aże głowa zaczyna boleć... Już chuda Rózia bieży do komory po faskę masła, Maciek po wino dla stryja, a Jasiek ściąga z rożna pięknie przyrumienione kuraki, co je tam obraca.
– Masz, Magdusiu, naści tu jeszcze placka kawałek. – A Marcysia krzyczy, że jajków mieli jej przynieść i zabaczyli o tym. O, jest już Rózia! Tera Rózia chleb zgrabnie kroi. Marcysia chodzi, dogląda wszytkiego, co chwila sięga łyżką do rondelków i kosztuje. Tu wsypie soli, a tu ziaren pieprzu i majeranku krzynkę... I cały czas służbę popędza...
– Idź mi stąd, Helenko, bo tera trza, byś przebrała się do obiadu – poleciła gospodyni. – Rzekłaś, że stryj naprawdę przyjdą?
– Tak – odparła dziewczynka już z progu. – Jeno za chwilę. Tera pójdę do komnatki, legnę chyba na chwilkę, bo się utrudziłam – powiedziała ciszej, ale Marcysia nie dosłyszała, krzycząc, że Jasiek to leń, gamoń i niezguła, i żeby spieszył się z tymi kurakami, a nie spozierał głupio na ogień jak na jakie cudo.Przypisy
- Arlekin – jedna z postaci w komedii włoskiej, sprytny, kochliwy sługa, ubrany w barwny strój z deseniem w trójkąty lub romby, noszący maskę na górnej części twarzy.
- Pierrot – postać w komedii włoskiej, występująca w białym kostiumie z ubieloną twarzą.
- Tygiel – naczynie używane do topienia metali, do spalania i prażenia różnych substancji.
- Szalbierstwo – oszustwo, zwłaszcza wyłudzenie czegoś.
- Alchemia – dociekania mające na celu przetworzenie zwykłych metali w złoto przy użyciu specjalnej substancji – kamienia filozoficznego (nieistniejącego w przyrodzie). Wysiłki alchemików miały na celu jego znalezienie.
- Gondola – łódź wiosłowa, używana w komunikacji po kanałach Wenecji.
- Alembik – szklane naczynie używane do destylacji.
- Kolombina – główna postać kobieca z komedii włoskiej, partnerka arlekina.
- Wirydarz – ogród.
- Dzieża – drewniane naczynie używane dawniej do wyrabiania ciasta.
- Chłodniczek – altana.
- Gąszcz – sos.
- Wety – desery.
- Powała – drewniany strop (sufit).
- Wiły – wędrowni akrobaci.
- Niedźwiednik – wędrowny muzyk, chodzący z tresowanym niedźwiedziem.
- Ars alchemica (łac.) – sztuka alchemii.
- Transmutacja – przekształcenie.
- Lapis philosophorum – kamień filozoficzny.
- Cyrulik – felczer, golibroda.
- Peregrynacja – wędrówka.
- Jan van Helmont (1577-1644) – flamandzki lekarz i alchemik.
- Gas silvestre (łac.) – dwutlenek węgla.
- Paracelsus (1493-1541) – niemiecki lekarz, chemik i filozof.
- Summa doctoris experientia (łac.) – całość wiedzy medycznej.
- Inkrustacja – technika zdobnicza polegająca na wykładaniu powierzchni przedmiotu innymi materiałami, np. kością słoniową lub masą perłową.
- Ingrediencje – składniki.
- Faska – rodzaj beczułki służącej do przechowywania produktów.