Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Elita - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Elita - ebook

Wielkie interesy, wielkie pieniądze, wielkie afery. Konstancin pod Warszawą.

Ogromne rezydencje, luksusowe samochody i piękne kobiety… Życie elit Konstancina zostaje niespodziewanie zaburzone tajemniczym morderstwem. Jego przypadkowym świadkiem jest Ewa, malarka i samotna matka. Skandale, romanse i szantaże wciągają też w szalony wir zdarzeń trzy żony multimilionerów, najlepsze przyjaciółki Ewy.

Porachunki przestępców mieszają się z ciemnymi interesami i polityką. Ewie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Na domiar złego traci głowę dla niemieckiego arystokraty, który jest podejrzany o udział w aferze.

Czarny kryminał z dużą dawką humoru. Ta intrygująca historia o świecie polskich elit to inspirowana życiem powieść z kluczem.

Zbieżność niektórych zdarzeń i postaci z rzeczywistością nie jest przypadkowa.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-272-7140-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

I

Ciemne, pod­bite czer­wie­nią zachodu chmury gęst­niały nad linią lasu. Zmie­ni­łam dosiad i przy­ło­ży­łam łydkę. Graf zro­zu­miał od razu, par­sk­nął i puścił się galo­pem. Pochy­li­łam się lekko w sio­dle i pozwo­li­łam mu na swo­bodny bieg. Pędzi­li­śmy piasz­czy­stą drogą wzdłuż pól.

Stru­mień powie­trza roz­wie­wał mi włosy, chło­dził twarz. Czu­łam pod sobą grę potęż­nych mię­śni, ryt­miczny oddech. Graf był wspa­nia­łym ruma­kiem, hano­wer­czy­kiem, dosta­łam go w pre­zen­cie od mojego tre­nera po zakoń­cze­niu kariery zawod­ni­czej.

Graf miesz­kał w klu­bie jeź­dziec­kim pod War­szawą. Opła­ca­łam jego utrzy­ma­nie lek­cjami jazdy i ukła­da­niem koni. Kryty maneż klubu był impo­nu­jącą budowlą z drewna, z ele­gancką restau­ra­cją. Spo­ty­kali się tu wszy­scy, któ­rzy chcieli coś zna­czyć w tak zwa­nej war­szawce. Po wyłą­cze­niu myśle­nia można było w tym towa­rzy­stwie nie­źle się bawić. Ale można też było wpaść w kło­poty – takie, które rodzą się z pychy i chci­wo­ści, matek chrzest­nych ludz­kich nie­szczęść. Jesz­cze tego dnia mia­łam to odczuć na wła­snej skó­rze.

Zmierzch zapa­dał szybko. Graf galo­pem poko­nał ostatni kawa­łek piasz­czy­stej drogi i zwol­nił przed skrę­tem do lasu. Pokryty potem i kurzem pry­chał i rzu­cał głową, ura­do­wany, że zbli­żamy się do stajni, gdzie cze­kała miarka owsa i pach­nące siano. Wydłu­ży­łam wodze i pozwo­li­łam mu na swo­bodny stęp. W takich chwi­lach, po wysiłku, myśli wyda­wały się jasne i kla­rowne.

Od rana towa­rzy­szyło mi prze­czu­cie nad­cho­dzą­cej zmiany, po raz pierw­szy od sied­miu lat. Dość samot­nego życia, dość poświę­ca­nia się wycho­wa­niu sie­dem­na­sto­let­niej córki, dla któ­rej w żad­nej dzie­dzi­nie nie byłam już auto­ry­te­tem – bez­radna trzy­dzie­sto­pa­ro­latka, nie potra­fiąca nawią­zać sta­łego związku z nikim, poza swoim koniem.

– Męż­czyzn się nie ujeż­dża, mamo – mówiła moja Mary­sia, z wes­tchnie­niem prze­wra­ca­jąc oczami, kiedy infor­mo­wa­łam ją, że pan A, B, czy C nie będzie nas wię­cej odwie­dzać; nie ten chód, nie ta krew, i za słaby na prze­szko­dach.

Koniec ze sta­rymi lękami, od dziś zaczy­nam nowe życie. Prze­stanę malo­wać por­trety na zamó­wie­nie, zacznę żyć jak wolna artystka. Znajdę praw­dzi­wego męż­czy­znę. Prze­niosę się do sta­rej cha­łupy na Mazury.

Z tymi posta­no­wie­niami ści­snę­łam znów boki konia. Kłu­sem poko­na­li­śmy ostat­nie metry drogi przez las.

W pół­mroku zama­ja­czyła uchy­lona brama drew­nia­nego ogro­dze­nia. Było pusto i cicho, latar­nie nad drzwiami trzech stajni słabo oświe­tlały dzie­dzi­niec, w głębi ciem­niał wielki dach maneżu. Na par­kingu stały dwa samo­chody, moja wysłu­żona toyota i tere­nowe bmw. Graf popchnął sze­roką pier­sią bramę, wycią­gnął mi wodze z dłoni, opu­ścił łeb i wolno stą­pa­jąc, skie­ro­wał się do stajni. Przez otwarte drzwi wydo­sta­wało się tro­chę świa­tła, poru­szały się w nim cie­nie kilku osób.

Zesko­czy­łam z sio­dła przed drzwiami stajni. Pod­kowy zastu­kały na beto­nie, cicho zgrzyt­nęły odsu­wane drzwi, Graf wszedł do boksu. Zdję­łam sio­dło i uprząż, we wnę­trzu dłoni poczu­łam grube wargi, deli­kat­nie wyja­da­jące kostki cukru, wyszep­ta­łam miło­sne dekla­ra­cje do wło­cha­tego ucha. Po kilku minu­tach u wyszczot­ko­wa­nego, błysz­czą­cego konia chrzę­ścił w zębach owies. Koń odwró­cił głowę i popa­trzył na mnie dużymi myślą­cymi oczami, które mówiły: zostań ze mną. Idąc z sio­dłem w stronę wyj­ścia, już za nim tęsk­ni­łam.

Kiedy odkła­da­łam sio­dło i uprząż w sio­dlarni przy drzwiach, dotarły do mnie głosy kilku męż­czyzn. Ich syl­wetki ryso­wały się w świe­tle sła­bej lampy, na końcu stajni. Głosy były gniew­nie unie­sione, potem tro­chę uci­chły, być może na mój widok. Kłócą się, pew­nie jak zwy­kle o pie­nią­dze – pomy­śla­łam.

Wyszłam ze stajni, wsia­dłam do toyoty i po czwar­tej pró­bie odpa­li­łam sil­nik. Co za głupi wyna­la­zek, samo­chód – nie lepiej nam było w towa­rzy­stwie wspa­nia­łych koni, przez tysiące lat? Naci­snę­łam pedał gazu i ruszy­łam w stronę lasu. Wypadki następ­nych kil­ku­na­stu minut wyma­zały z mojej pamięci szok i amne­zja. Kiedy przy­po­mnia­łam je sobie dużo póź­niej, na­dal wyda­wały się złym snem.

Prze­su­wa­jące się w świe­tle reflek­to­rów drzewa nie­chętne ustę­po­wały na boki, powolna jazda przez ciemny las i przy­jemne zmę­cze­nie powo­do­wały sen­ność. Ock­nę­łam się nagle z myślą, że o czymś zapo­mnia­łam. Nadep­nę­łam na pedał hamulca i się­gnę­łam dło­nią w bok. Oczy­wi­ście nie było torebki! Idiotka, zosta­wi­łam ją na gwoź­dziu, w bok­sie Grafa! Z doku­men­tami, kar­tami ban­ko­wymi i tele­fo­nem. Musia­łam być naprawdę roz­ko­ja­rzona.

Wrzu­ci­łam wsteczny i otrzeź­wiona zło­ścią na sie­bie ruszy­łam krętą drogą mię­dzy drze­wami. Zaha­mo­wa­łam przed zamkniętą bramą. Świa­tło w stajni na­dal paliło się, ale stró­żówka obok bramy była ciemna. Stróż o tej porze robił obchód terenu – mia­łam nadzieję, że nie z dwoma bry­ta­nami, które uwiel­biały mnie stra­szyć.

Prze­ci­snę­łam się mię­dzy żer­dziami bramy i ruszy­łam w stronę stajni. Parę koni zatu­pało nie­spo­koj­nie i par­sk­nęło na mój widok. Mruk­nę­łam do nich uspo­ka­ja­jąco i pode­szłam do boksu Grafa. Torebki nie było na gwoź­dziu. Koń odwró­cił się od żłobu i prze­żu­wa­jąc siano, pod­szedł do drzwi. Par­sk­nął cicho, zado­wo­lony, że wró­ci­łam. Przy­się­gła­bym, że z lekką kpiną.

– Jesteś obrzy­dliw­cem, wiesz? – szep­nę­łam, odsu­wa­jąc drzwi boksu. Mia­łam nadzieję, że nie pode­ptał torebki. – Posuń się, cie­laku, jeśli chcesz żyć! – Popchnę­łam Grafa i z ulgą stwier­dzi­łam, że torebka była cała. Leżała pod drew­nianą ścianą boksu, uma­zana w koń­skiej kupie. – Musia­łeś na nią naro­bić, zło­śliwy, wstrętny mule? – zapy­ta­łam, wycie­ra­jąc torebkę słomą i cału­jąc zacie­ka­wiony pysk.

Z końca stajni dobie­gły roz­draż­nione męskie głosy.

– Nie taka była umowa! – zawo­łał pierw­szy. – Płać albo zdech­nie!

– Powiedz mu, żeby się nie wpier­da­lał! – krzyk­nął drugi.

– Zejdź mi z drogi, debilu! – szczek­nął pierw­szy.

– Dobra­noc, książę, nie gnie­wam się. Do zoba­cze­nia poju­trze – szep­nę­łam do Grafa, wycho­dząc z boksu.

Chcia­łam odda­lić się nie­zau­wa­żona. Agre­sywne głosy kłó­cą­cych się męż­czyzn odbi­jały się od murów, mówili teraz wszy­scy naraz. Wyko­rzy­sta­łam hałas i powoli zasu­nę­łam zgrzy­ta­jące drzwi boksu. Graf na poże­gna­nie dotknął war­gami mojej dłoni.

Huk, który roz­legł się w następ­nej sekun­dzie, prze­rwał ciszę tak nagle i dono­śnie, że serce zatrzy­mało mi się na długą chwilę, wraz z odde­chem. Konie rzu­ciły się jak osza­lałe. Graf sta­nął dęba, z roz­dę­tymi chra­pami i wytrzesz­czo­nymi oczami.

Poczu­łam ude­rze­nie pulsu w skro­niach, nabra­łam powie­trza i odwró­ci­łam się w stronę syl­we­tek na końcu stajni. Jeden z męż­czyzn pędził w moją stronę. Biegł pochy­lony, zyg­za­kiem. Za nim w świa­tło lampy wszedł wysoki, bar­czy­sty osob­nik w czer­wo­nej kurtce i uniósł dłoń z jakimś przed­mio­tem. Przed­miot plu­nął ogniem, kolejny huk prze­to­czył się przez staj­nię, w słup obok głowy ude­rzyło coś z trza­skiem, odła­mana drza­zga tra­fiła mnie w skroń. Nie byłam w sta­nie się ruszyć, choć mózg krzy­czał: zwie­waj, idiotko, na co cze­kasz?!

Film zwol­nił, akcja trwała wiecz­ność. Bie­gnący był o kilka metrów, miał gęste blond włosy, zakle­jone taśmą usta i zwią­zane z tyłu ręce. Patrzył na mnie sze­roko otwar­tymi, nie­bie­skimi oczami, ze zdu­mie­niem i prze­ra­że­niem. Bar­czy­sty w czer­wo­nej kurtce pod­niósł znów dłoń, celo­wał spo­koj­nie, jak na strzel­nicy. Przy­mru­ży­łam oczy, żeby nie zoba­czyć tra­fia­ją­cej mnie kuli. W tym momen­cie na bar­czy­stego z pisto­le­tem wpadł z boku następny, w czar­nej kurtce. Zwa­lili się obaj na beto­nową pod­łogę zwarci we wście­kłych zapa­sach.

Ucie­ka­jący potknął się, upadł i zatrzy­mał przede mną. Nie­bie­skie oczy patrzyły bła­gal­nie, pró­bo­wał coś powie­dzieć przez taśmę na ustach. Na końcu stajni trzeci męż­czy­zna uniósł widły i z roz­ma­chem dźgnął w plecy czer­wo­nej kurtki. Dźgnięty zawył nie­ludz­kim gło­sem, puścił prze­ciw­nika, odwró­cił się i wyce­lo­wał pisto­let. Nie zdą­żył strze­lić, dźgnięty w brzuch, roz­cią­gnął się na beto­nie, chra­piąc kon­wul­syj­nie. Ogar­nęły mnie mdło­ści, sil­niej­sze od stra­chu. Odwró­ci­łam się i puści­łam pędem do wyj­ścia, z nadzieją, że mor­du­jące się zbiry nie zwrócą na mnie uwagi.

– Stój! Stój! – wypro­wa­dził mnie z błędu gło­śny wrzask.

W kilka sekund byłam przy drzwiach. Wybie­ga­jąc ze stajni, rzu­ci­łam za sie­bie wzro­kiem. Dwaj męż­czyźni pędzili kory­ta­rzem mię­dzy bok­sami.

– Stój! – ryk­nął znów jeden z nich.

Jego kom­pan pod­niósł rękę z pisto­le­tem i bły­snęło ogniem. Huk­nęło w chwili, kiedy skrę­ca­łam za drzwi. Usły­sza­łam ude­rze­nie kuli w drewno. Bli­sko, bar­dzo bli­sko.

Pogna­łam jak na skrzy­dłach wybru­ko­wa­nym dzie­dziń­cem do bramy. W gło­wie zabły­sło pyta­nie: ile razy będę odpa­lać sil­nik toyoty? Trzy, cztery, pięć? Może ani razu, prze­cież kule są szyb­sze. Umysł zare­je­stro­wał dwie kudłate syl­wetki, które wypa­dły z ciem­no­ści za mane­żem i zbli­żały się bły­ska­wicz­nie. Pięt­na­ście, dzie­sięć, pięć metrów do bramy. Bry­tany zaraz sko­czą i zwalą mnie z nóg.

Gdzie jest stróż, czemu ich nie przy­woła? Rzu­ci­łam się na brzuch, pod naj­niż­szą żer­dzią ogro­dze­nia. Kątem oka dostrze­głam wypa­da­ją­cych ze stajni męż­czyzn. Wyszcze­rzone kły się­gnęły do moich ramion i nóg.

– Won! – wrza­snę­łam ze wście­kło­ścią, kopiąc w stronę wiel­kich łbów.

O dziwo, poskut­ko­wało, bry­tany odsko­czyły na sekundę. Dość czasu, żeby wcią­gnąć brzuch i prze­su­nąć się pod żer­dzią. Męż­czyźni byli coraz bli­żej, wrzesz­czeli i prze­kli­nali. Bry­tany pod­ku­liły ogony i znik­nęły w ciem­no­ści. Dobre jeste­ście do ści­ga­nia bez­bron­nej kobiety, pomy­śla­łam z bez­silną zło­ścią.

Zerwa­łam się i dopa­dłam do samo­chodu. Wystrzał z pisto­letu zlał się z hukiem roz­pa­da­ją­cej się przed­niej szyby. Sku­li­łam się za kie­row­nicą i modląc się o cud, prze­krę­ci­łam klu­czyk. Sil­nik zawar­czał i zamilkł. Prze­krę­ci­łam drugi raz, trzeci. Nie oglą­da­łam się, sły­sza­łam krzyki, roz­legł się następny huk. Świ­snęło bli­sko ucha, roz­le­ciała się boczna szyba.

Z boku zama­ja­czyła roz­pę­dzona syl­wetka, zoba­czy­łam unie­sione widły. W tym samym momen­cie zasko­czył sil­nik i toyota ruszyła jak chart pusz­czony z uwięzi. Widły ude­rzyły, zaha­czyły o boczny słu­pek. Wdep­nę­łam gaz do końca, zakli­no­wane widły szarp­nęły napast­ni­kiem. Prze­wró­cił się, wywi­nął kozła, przez uła­mek sekundy zoba­czy­łam wykrzy­wioną wście­kło­ścią twarz. Włą­czy­łam reflek­tory i wje­cha­łam do lasu, za szybko jak na moje umie­jęt­no­ści. Z prze­ra­że­niem zoba­czy­łam w lusterku dwóch męż­czyzn bie­gną­cych do tere­no­wego bmw. Za bramą stał stróż, z sza­le­ją­cymi bry­ta­nami. Sukin­syn był z nimi w zmo­wie!

Toyota śli­zgała się w skrę­tach na pia­sku jak po lodzie, z tru­dem mie­ści­łam się mię­dzy miga­ją­cymi drze­wami. W skro­niach mi łomo­tało, powie­trze wpa­da­jące przez wybite okno dła­wiło, z tru­dem łapa­łam oddech. Lusterko zabły­sło dale­kim świa­tłem – wie­dzia­łam, że jestem bez szans z tere­no­wym wozem. Nie prze­bie­gło mi przed oczami całe życie, nic z tych rze­czy. Poczu­łam tylko żal i gniew.

– Nie­do­cze­ka­nie, bydlaki! – wark­nę­łam.

Skrę­ci­łam znów z pośli­zgiem i lusterko zga­sło na moment. Kilka sekund na decy­zję, od któ­rej zale­żało życie. Przed sobą zoba­czy­łam prze­smyk mię­dzy brzo­zami. Zga­si­łam świa­tła, wypro­sto­wa­łam kie­row­nicę i naci­snę­łam pedał gazu. Auto prze­sko­czyło przez kole­iny, wpa­dło mię­dzy białe pnie. Zgrzyt­nęła bla­cha, z trza­skiem odpa­dły oba lusterka. Zdą­ży­łam oprzeć się rękami na kie­row­nicy. Zoba­czy­łam zbli­ża­jący się cień potęż­nej sosny. Bły­snęło ośle­pia­jąco i zapa­dła ciem­ność. I cisza. Nie było mnie, ni­gdzie. Wspa­niałe uczu­cie.

Gdy­bym nie stra­ciła kon­taktu ze świa­tem, zoba­czy­ła­bym, że chwilę póź­niej roz­pę­dzone bmw minęło miej­sce, w któ­rym wje­cha­łam do lasu, i popę­dziło pro­sto przed sie­bie.

Kilka kilo­me­trów dalej bmw wyje­chało z pośli­zgiem z leśnej drogi na szosę i zaha­mo­wało. Z wozu wysko­czył krępy męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce, z pisto­le­tem w ręku. Rozej­rzał się w obie strony i zaklął pod nosem. Szosa była ide­al­nie ciemna, ani śladu po ucie­ka­ją­cej toy­ocie. Kie­rowcą był czło­wiek o wyglą­dzie bok­sera, który czę­ściej był nokau­to­wany niż nokau­to­wał. Przy­ci­skiem opu­ścił boczną szybę.

– Spo­koj­nie, sze­fie – rzu­cił przez spłasz­czony nos, zapa­la­jąc papie­rosa – Usta­limy kto ona i… – prze­su­nął dło­nią po gar­dle.

– Taki jesteś cwany? A jeśli popę­dzi na poli­cję? Wra­camy posprzą­tać! – wark­nął krępy. Wsiadł do samo­chodu i się­gnął po tele­fon. Wybrał numer, pocze­kał na połą­cze­nie. – Tu Krüger. Mam pro­blem, nie doga­da­li­śmy się, musia­łem wyczy­ścić Gru­bego. I jest wścib­ski nos do ucię­cia, kobieta. Zajmę się nią. A ty jedź, na co cze­kasz? – szczęk­nął do kie­rowcy. Ze zło­ścią wyrwał mu papie­rosa z ust i wyrzu­cił przez okno. – Znajdź listę wła­ści­cieli koni – powie­dział do tele­fonu i wyłą­czył go. Oparł się o sie­dze­nie i zamy­ślił z ponurą miną.

– Powiedz, Nokaut, dla­czego ludzie nie pozwolą wło­żyć sobie do głów pro­stych prawd? Trzeba je wbi­jać pię­ścią. Albo widłami.

Bok­ser poki­wał okrą­głą głową i odparł z filo­zo­ficz­nym spo­ko­jem:

– Wiem tyle, sze­fie, że nic nie wiem. Ludzie to ludzie, dopóki żyją. Potem to już nie ludzie. Widzia­łem to, nie­raz.

Auto zawró­ciło na szo­sie i wje­chało w leśną drogę. Zako­ły­sało się na wybo­jach, świa­tła reflek­to­rów bły­snęły na pniach brzóz i zanu­rzyły w ciem­ność lasu.

W kon­stan­ciń­skich ogro­dach i nad brze­gami Jeziorki miesz­kają tajem­ni­cze stwory. Nie są to ponure strzygi ani wie­siołki, mają pogodne cha­rak­tery i żyją w zgo­dzie z ludźmi, ale bywają psotne. Cza­sem wypę­dzą z zaro­śli stado dzi­ków, wprost na prze­chod­nia. Nocami pohu­kują jak pusz­czyki, mro­żąc dzie­ciom krew w żyłach. Albo rzu­cają się w środku rzeczki z takim hała­sem, jakby ktoś wpadł w jej nurt. Dzia­dek twier­dził, że przy­były z wędru­ją­cymi Cyga­nami, któ­rych tabory zatrzy­my­wały się pod lasem na obrze­żach Kon­stan­cina. Kiedy mój ojciec był mały, dzia­dek zabie­rał go wie­czo­rami do cygań­skich obo­zo­wisk. Sia­dali przy ogni­skach i słu­chali opo­wie­ści z egzo­tycz­nych kra­jów, a z ciem­no­ści na ojca patrzyły dziwne oczy i poru­szały się tajem­ni­cze cie­nie. Cyga­nie odje­chali i wię­cej nie wró­cili, ale stwory z ich opo­wie­ści upodo­bały sobie Kon­stan­cin. Chyba po ojcu odzie­dzi­czy­łam skłon­ność do patrze­nia ina­czej na świat, czę­sto bowiem zda­rzało mi się je widzieć oczami wyobraźni.

Dwa takie stwory wyło­niły się z mgły mojego nie­bytu. Machały rękami i zaglą­dały zie­lo­nymi śle­piami do oczu. Powoli przy­wra­cały mnie do życia. Kiedy zoba­czyły, że odzy­skuję przy­tom­ność, zado­wo­lone zakrę­ciły się w takt _Eine kle­ine Nacht­mu­sik_ Mozarta w moim tele­fo­nie komór­ko­wym, i znik­nęły.

Ludzi suk­cesu poznaje się po tym, że nie odbie­rają tele­fo­nów. U mnie dzia­łał odruch artystki, która nie­ustan­nie szuka zle­ceń i pędzi na każde wezwa­nie. Pod­nio­słam głowę i otwo­rzy­łam oczy. Las dokoła był ciemny, znie­kształ­cony Ama­de­usz wier­cił dziurę w obo­la­łym mózgu.

Nie pamię­ta­łam, co się wyda­rzyło. Prze­czu­wa­łam, że coś mi grozi, ale nie wie­dzia­łam co. Muszę zmie­nić dzwo­nek w tele­fo­nie, z sza­cunku dla Mozarta. Powoli dotarło do mnie, że sie­dzę w ciem­nym samo­cho­dzie, przed gru­bym pniem sosny. Aha… wpa­dłam do lasu i roz­bi­łam się. Pięk­nie.

Zoba­czy­łam, że mój tele­fon gra i świeci dwa metry w bok od samo­chodu. Nie­źle musia­łam wal­nąć w tę sosnę. Dotknę­łam czoła i poczu­łam wil­goć na dłoni. Mia­łam nadzieję, że to krew, a nie mózg. Roz­bie­gane myśli dowo­dziły, że mogłam się mylić. Drzwi były otwarte, zro­bi­łam ruch w stronę tele­fonu i wylą­do­wa­łam twa­rzą na mięk­kim mchu.

– Powoli, zostaw tele­fon. W tym sta­nie nie przyj­miesz zamó­wie­nia na por­tret – skar­ci­łam się pół­gło­sem.

Mozart posłu­chał mnie i zamilkł. Usia­dłam na mchu i rozej­rza­łam się. Przód toyoty był wbity w drzewo i krót­szy o pół metra. Jakim cudem wyje­cha­łam z leśnej drogi, którą jeź­dzi­łam setki razy? Z taką szyb­ko­ścią. Nie pędziło się po tych wybo­jach, jeśli kie­rowca był trzeź­wym czło­wie­kiem. Nie prze­sa­dza­łam z alko­ho­lem, a mari­hu­anę pali­łam ostatni raz pięt­na­ście lat temu. Poza tym, po kono­piach jeź­dzi się wolno, bo świat przy­śpie­sza.

Pod­nio­słam się z tru­dem na czwo­raka i w tej pozy­cji dotar­łam do tele­fonu. Natknę­łam się na torebkę, obok leżały poroz­rzu­cane doku­menty i kosme­tyki. Na ekra­nie wyświe­tlił się Rafał, mój brat. Nie nada­wa­łam się do roz­mowy. Pozbie­ra­łam do torebki wszystko, co z niej wyle­ciało, pod­nio­słam się i od razu usia­dłam. Krę­ciło mi się mocno w gło­wie.

Odcze­ka­łam kilka minut, potem znów spró­bo­wa­łam wstać. Ostroż­nie, krok po kroku ruszy­łam w stronę jaśnie­ją­cej w pół­mroku drogi. W obo­la­łej gło­wie poja­wił się lęk, czu­łam, że grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie mia­łam poję­cia, jakie.

Roz­su­nę­łam gałę­zie drzew i wyszłam na drogę. Znaj­do­wa­łam się w poło­wie trasy mię­dzy staj­nią a szosą. Jeź­dzi­łam dziś konno? Może spa­dłam z Grafa i pół­przy­tomna wsia­dłam za kie­row­nicę? To nie­moż­liwe, Graf ni­gdy by mnie nie zrzu­cił.

Zza chmury wyszedł księ­życ w pełni, srebrne świa­tło wypeł­niło las. Było cicho i pięk­nie. Pra­wie dosko­nale, gdyby nie pul­su­jąca głowa. I pod­świa­domy lęk. Oraz fakt, że musia­łam dotrzeć pie­szo do mia­sta, a nie byłam w sta­nie przejść stu metrów. Może wró­cić do stajni i popro­sić stróża, żeby zadzwo­nił po pomoc?

– Tylko nie staj­nia! – bły­snęło w gło­wie.

Cze­ka­łam chwilę na wyja­śnie­nie, ale nie nade­szło. No dobrze, nie pójdę do stajni, zadzwo­nię po Rafała. Wycią­gnę­łam z torebki tele­fon. Mię­dzy drze­wami mignęły świa­tła zbli­ża­ją­cego się samo­chodu. Intu­icja mówiła: ucie­kaj! Wyco­fa­łam się szybko, zacze­pi­łam piętą o ster­czący korzeń i upa­dłam na plecy. Zahu­czało, las, niebo i księ­życ zawi­ro­wały i zaczęły odpły­wać.ROZDZIAŁ II

II

Księ­życ powoli wró­cił, pod powie­kami zro­biło się jasno. Otwo­rzy­łam oczy. Nad głową paliła się zim­nym świa­tłem neo­nowa lampa. Na jej tle ryso­wała się zatro­skana twarz Rafała oraz zacie­ka­wione twa­rze moich przy­ja­ció­łek, Neny i San­dry. Obok sie­dział gruby męż­czy­zna w bia­łym kitlu i bole­śnie ści­skał mnie za ramię.

– Au… – jęk­nę­łam.

– Chwi­leczkę – mruk­nął gru­bas i z sykiem wypu­ścił powie­trze. Zdzi­wi­łam się, że potrafi mówić i syczeć jed­no­cze­śnie. Po chwili zro­zu­mia­łam, że to apa­rat do bada­nia ciśnie­nia. – Będzie pani żyła, długo i szczę­śli­wie – oświad­czył, odwi­ja­jąc z ramie­nia pas z mate­riału.

Nie pan pisze tę bajkę – pomy­śla­łam, prze­no­sząc wzrok z gru­bego leka­rza na brata i przy­ja­ciółki.

Nie­oce­niony Rafał szu­kał mnie pół nocy, zawia­do­mił poli­cję, obdzwo­nił wszyst­kich zna­jo­mych. W końcu wybrał się do klubu jeź­dziec­kiego i o mało nie wje­chał na moje wysta­jące z lasu nogi. Nena i San­dra zmu­siły go, żeby powie­dział, do jakiego szpi­tala mnie wie­zie. Współ­czu­cie? Na pewno. Ale przede wszyst­kim cie­ka­wość.

Brat był uro­dzo­nym wojow­ni­kiem i dobrym dzien­ni­ka­rzem śled­czym. Zbyt czę­sto pisał, co myślał, na sku­tek czego wciąż musiał zmie­niać pracę. Jego żona nie wytrzy­mała stresu, zażą­dała sepa­ra­cji i tak zamiesz­kał ze mną w Kon­stan­ci­nie, w domu odzie­dzi­czo­nym pod dziad­kach. Dzi­siej­szej nocy porząd­nie wystra­szy­łam Rafała; przy­jem­nie jest się prze­ko­nać, że bli­skim zależy na nas.

Nena pró­bo­wała pod łagod­nym uśmie­chem ukryć pod­nie­ce­nie całą sytu­acją. Kochała stany eks­cy­ta­cji. Pod warun­kiem, że zagro­że­nie nie doty­czyło jej samej ani nikogo z jej rodziny. Ludzie prze­ra­żali Nenę, dawno temu zre­zy­gno­wała ze zro­zu­mie­nia ich czy­nów i cha­rak­te­rów. W jej świe­cie wszy­scy byli cudowni i sym­pa­tyczni, bo tylko w ten spo­sób mogła pora­dzić sobie z lękiem.

Poważna twarz San­dry wyra­żała sku­pie­nie osoby, która wie wię­cej. Według San­dry dra­ma­tyczne wypadki były wyni­kiem zabu­rzeń ener­gii, oso­bi­stej lub kosmicz­nej. Albo karmy. San­dra obser­wo­wała mnie jak ento­mo­log okaz motyla. Domy­śli­łam się, że po powro­cie do domu skon­tak­tuje się ze swoim kore­ań­skim mistrzem Kim Sun­giem, żeby odna­leźć meta­fi­zyczne korze­nie mojego wypadku.

Powoli wra­ca­łam do rze­czy­wi­sto­ści i poczu­łam nie­po­kój. Rafał poło­żył dłoń na moim ramie­niu.

– Dobrze się czu­jesz?

Poki­wa­łam głową i przy­mknę­łam oczy. Lekarz szep­tem nale­gał, żeby dać mi spo­kój. Usły­sza­łam kroki. Rafał, Nena i San­dra ruszyli do wyj­ścia.

– Muszę zadzwo­nić do Patry­cji – szep­nęła Nena. – Dopy­ty­wała się o Ewę.

– Pozdrów ją ode mnie – powie­dzia­łam cicho.

Zatrzy­mali się w drzwiach i wró­cili do mnie.

– Powiedz, co się stało? – popro­sił Rafał.

Gruby lekarz wes­tchnął znie­cier­pli­wiony.

– Nale­gam, żeby odło­żyć to na póź­niej.

Jesz­cze bar­dziej potrze­bo­wa­łam wyja­śnie­nia.

– Zje­cha­łam z drogi i wpa­dłam na drzewo? – zapy­ta­łam.

– Poli­cjanci usta­lili, że pędzi­łaś osiem­dzie­siąt na godzinę, po polnej dro­dze w lesie – powie­dział Rafał. – Pla­nu­jesz starty w raj­dach?

– Nie wiem, bra­ciszku, nie pamię­tam. Niczego nie pamię­tam.

To była nie­stety prawda. Pamię­ta­łam tylko, że wró­ci­łam z Gra­fem do stajni. Nie mia­łam bla­dego poję­cia, dla­czego tak szybko jecha­łam.

– Pamięć reje­struje wszystko, Ewcia – oświad­czyła San­dra. – Trzeba pod­dać cię głę­bo­kiej hip­no­zie, żeby uru­cho­mić twoją ekto­pla­zmę. – Z zado­wo­le­niem się­gnęła do torebki. – Ścią­gnę tu Kim Sunga.

Lekarz z tru­dem pano­wał nad iry­ta­cją.

– Pani Ewa prze­szła wstrząs mózgu i każde zakłó­ce­nie rów­no­wagi sta­nowi zagro­że­nie. Doce­niam hip­nozę pana Kim Ir Sena, ale nie pozwolę na żadne ryzyko. Pro­szę ją zosta­wić w spo­koju.

Dłu­gimi ramio­nami zagar­nął całą trójkę i popchnął brzu­chem w stronę drzwi.

– Zadzwoń, gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała – rzu­cił brat.

– Co z Gra­fem? – zapy­ta­łam.

– Nie martw się, twój uko­chany stoi w stajni.

– A toyota?

Lekarz przy­mknął drzwi, z kory­ta­rza dobiegł głos Rafała:

– Mecha­nik powie­dział, że zrobi z niej cinqu­ecento. Będzie dobrze.

Kochany Rafał, wszyst­kim się zajął. Przy­mknę­łam oczy i usły­sza­łam odda­lone głosy San­dry i Neny.

– Ewka ma blo­kadę pamięci… jak ludzie, któ­rzy spo­tkali kosmi­tów – powie­działa San­dra.

– No co ty! Prze­stań, San­dra! Naprawdę? Nie­sa­mo­wite! – Nena na­dal była pod­nie­cona.

Moje przy­ja­ciółki będą miały o czym mówić przez kilka dni, a wraz z nimi cały Kon­stan­cin, myśla­łam, leni­wie zapa­da­jąc w głę­boki sen.

Zna­la­złam się znów w stajni, z Gra­fem. Musia­łam ucie­kać, strach dła­wił za gar­dło, uszy wypeł­niał huk wystrza­łów. Świa­tła migały w tyl­nym lusterku, roz­pa­dła się szyba toyoty. Reflek­tory wyło­wiły zbli­ża­jący się bły­ska­wicz­nie pień sosny. Niski męski głos oświad­czył:

– Trzeba uciąć wścib­ski nos!

I zapa­dła ciem­ność.ROZDZIAŁ III

III

Minęły dwa dni. Na wyraźne żąda­nie gruby lekarz wypu­ścił mnie ze szpi­tala. Oświad­czył, że powin­nam zostać dwa tygo­dnie, pod­dać się obser­wa­cji i wyko­nać tomo­gra­fię głowy. Mia­łam pozwo­lić na napro­mie­nio­wa­nie moich sza­rych komó­rek? Nie było mowy, na­dal ich potrze­bo­wa­łam. Obie­ca­łam, że będę uni­kać stre­sów i zadzwo­ni­łam po Rafała.

Łatwo powie­dzieć: uni­kać. Wie­dzia­łam, że zda­rzyło się coś złego. I że stres wyma­zał to z mojej pamięci. Czy byłam świad­kiem cze­goś, co mogło mi teraz zagra­żać? Może powin­nam jed­nak pod­dać się hip­no­zie?

Wró­ci­łam ze szpi­tala z Rafa­łem, jego sta­rym volvo. Nasz dom wyło­nił się spo­mię­dzy drzew jak bez­pieczna przy­stań. Poczu­łam wzru­sze­nie wędrowca, który powraca z nie­bez­piecz­nej podróży. Trzy aka­cje, dwa kasz­ta­nowce, stara lipa i wiel­kie sosny koły­sały się na przy­wi­ta­nie. Nie dostrze­gamy urody miejsc, w któ­rych miesz­kamy, zanim wyda­rze­nia nie zakłócą naszego spo­koju.

Poczu­łam, że oczy mi wil­got­nieją i ukrad­kiem wytar­łam je dło­nią. Rafał spoj­rzał na mnie z uśmie­chem zro­zu­mie­nia, zabar­wio­nym iro­nią. Od dziecka rozu­mie­li­śmy się bez słów. Z domu wyszła Mary­sia, otwo­rzyła drzwi samo­chodu. Uści­skała mnie i poca­ło­wała w poli­czek. Ocze­ki­wali ode mnie roli ofiary wypadku i nie mogłam ich zawieść. Z bla­dym uśmie­chem pozwo­li­łam zapro­wa­dzić się do salo­niku, posa­dzić na kana­pie i owi­nąć nogi kocem.

Zasłony na oknach były zacią­gnięte, pano­wał przy­jemny chłód. Na sto­liku paro­wał dzba­nek z imbi­rową her­batą, obok leżały książki, pilot do tele­wi­zora i tele­fon. Nic tylko leżeć leni­wie i pozwo­lić sobie nad­ska­ki­wać. Zaczy­na­łam doce­niać mój stan. Opar­łam głowę owi­niętą ela­styczną opa­ską na poduszce. Mary­sia i Rafał krzą­tali się mię­dzy kuch­nią i salo­ni­kiem. Cie­kawa byłam, co powie moja córka, sie­dem­na­sto­let­nie kobiety chęt­nie kry­ty­kują matki. Wyszła z kuchni, posta­wiła na sto­liku sala­terkę z pokro­jo­nymi owo­cami i spoj­rzała na mnie uważ­nie.

– Wystra­szy­łaś nas porząd­nie. I nie mów mi wię­cej, że mam uni­kać kło­po­tów… Nie po tej szarży przez las.

Rafał odwró­cił się od odtwa­rza­cza, do któ­rego wkła­dał płyty.

– Twoja mama od pięt­na­stu lat nie miała stłuczki.

Mary­sia potrzą­snęła głową, roz­sy­pu­jąc czarne włosy.

– _Nobody is per­fect_… w tej rodzi­nie lubimy o tym zapo­mi­nać. Pa, mamuś, wyle­guj się. Pędzę do szkoły.

– Odwiozę cię – zapro­po­no­wał Rafał.

Mary­sia pod­nio­sła obron­nym gestem ręce.

– Sorry wujek, jadę auto­bu­sem, jak nor­malni ludzie. Wrócę o zmroku, peł­nym zbo­czeń­ców i wam­pi­rów.

Wykrzy­wiła się do Rafała, puściła do mnie oko i koły­sząc pro­wo­ka­cyj­nie bio­drami, wyszła z salo­niku. Po chwili trza­snęły drzwi wyj­ściowe. Rafał pod­niósł pilota i uru­cho­mił odtwa­rzacz.

– Ty stwo­rzy­łaś tego potwora – powie­dział z wes­tchnie­niem.

Salo­nik wypeł­niły łagodne dźwięki sym­fo­nii Mozarta.

– Był jesz­cze facet. To jego geny.

– Mhm – zgo­dził się brat. – No dobra, jesteś urzą­dzona, pędzę do roboty. Zaraz tu będą twoje przy­ja­ciółki. W razie czego dzwoń, wrócę i prze­pę­dzę je.

Pochy­lił się i ostroż­nie pogła­skał mnie po gło­wie.

– Dzięki, bra­ciszku. Nie wiem, co mnie napa­dło.

– Noc, adre­na­lina i fan­ta­zja. Mamy to we krwi. À pro­pos, zba­dali ci krew… nie piłaś i nie ćpa­łaś. Chcieli wysłać cię na bada­nia psy­chia­tryczne, ale prze­ko­na­łem ich, że to bez­na­dziejny przy­pa­dek. Odpo­czy­waj, pa.

– Pa, kocham cię.

– Jasne – zgo­dził się Rafał. – Nie masz wyj­ścia.

Ruszył do drzwi, odwró­cił się w progu.

– Ja cie­bie też… naresz­cie zro­bi­łaś coś sza­lo­nego.

Nie mia­łam siły zapro­te­sto­wać. Po chwili usły­sza­łam odgłos kro­ków na żwi­rze. Zosta­łam sama z myślami. I z nie­po­ko­jem.

„Coś sza­lo­nego” odno­siło się do naszej mło­do­ści. Robi­li­śmy z Rafa­łem sza­lone rze­czy, mie­li­śmy wiel­kie ide­ały i pla­no­wa­li­śmy napra­wić świat. Z poczu­ciem wyż­szo­ści gar­dzi­li­śmy kłam­stwem i chci­wo­ścią. Rafa­łowi nie prze­szło, u mnie górę wziął roz­są­dek samot­nej matki. Dla­tego był zachwy­cony moim wybry­kiem za kół­kiem.

Z Neną byłam zaprzy­jaź­niona już w liceum. W cza­sach, kiedy nie było ważne, gdzie miesz­kasz i czym jeż­dżą rodzice. Nie trzeba było przy­no­sić do szkoły iPhona i iPada, ze zdję­ciami z waka­cji na tro­pi­kal­nych wyspach.

Były­śmy weso­łymi nasto­lat­kami, jak więk­szość rówie­śni­ków mia­ły­śmy pro­blemy z rodzi­cami i ze szkolną dys­cy­pliną. Uni­ka­ły­śmy ucze­nia się dla stopni i zako­chi­wa­nia w tych samych chło­pa­kach. Żeby nie popsuć przy­jaźni.

Potem obie spo­tka­ły­śmy męż­czyzn, bez któ­rych nie można było wyobra­zić sobie dal­szego życia. Mąż Neny stał się zna­nym adwo­ka­tem, jego kan­ce­la­ria obsłu­gi­wała wiel­kie inte­resy pry­wa­ty­za­cyjne. Nena weszła w świat dużych pie­nię­dzy, poznała i zaprzy­jaź­niła się z żonami boga­cą­cych się biz­nes­me­nów. Potem prze­ko­nała mnie, że warto poznać San­drę i Patry­cję. Im zagwa­ran­to­wała, że nie poluję na cudzych mężów. I że bogac­two nie wywo­łuje u mnie zawi­ści.

San­dra i Patry­cja spra­wiały wra­że­nie saren wypusz­czo­nych nagle na wielką prze­strzeń lasów i pre­rii. Z docze­pio­nymi skrzy­dłami, które pozwa­lały prze­ska­ki­wać oce­any. Wszystko je cie­ka­wiło i bawiło, czuły się bez­pieczne i wolne. Nie stra­ciły jesz­cze kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią, jak zda­rza się ludziom z wiel­kimi mająt­kami. Ten pro­ces już jed­nak się zaczął i może budził ich lekki nie­po­kój. Myślę, że byłam dla nich łącz­ni­kiem, realną kobietą z real­nego świata, o któ­rym powoli zapo­mi­nały.

Nena, San­dra i Patry­cja wje­chały trzema tere­no­wymi wozami do ogrodu i zatrzy­mały się przed autem Rafała. Znały nie­chęć mojego brata do ich świata i innym razem poma­cha­łyby mu tylko z daleka, ale teraz cie­ka­wość wzięła górę. Wycią­gnęły z wozów pakunki ze sło­dy­czami i szybko do niego pode­szły. Usły­sza­łam głosy przez uchy­lone okno, resztę potra­fi­łam sobie wyobra­zić.

Patry­cja czuła się naj­waż­niej­sza w każ­dej sytu­acji, sto­sow­nie do wiel­ko­ści majątku swo­jego męża, Witu­sia. Wie­działa też, jakie wra­że­nie robią na męż­czy­znach jej figura i duże, piękne oczy.

– Cześć, Rafałku. Nie będziemy prze­szka­dzać Ewci? – rzu­ciła, nachy­la­jąc się do otwar­tego okna.

– Ewa cierpi na czę­ściową amne­zję, lekarz zaka­zał roz­mów o wypadku – odparł Rafał, odwra­ca­jąc wzrok od głę­bo­kiego dekoltu Patry­cji.

– Mówi­łam! – zawo­łała San­dra.

– Pamięć wróci, ale zbyt szyb­kie przy­po­mnie­nie może wywo­łać szok – powie­dział Rafał i uru­cho­mił sil­nik.

– Abso­lut­nie! – zgo­dziła się Nena. – Moja bab­cia miała Alzhe­imera. I kiedy nie mogła sobie przy­po­mnieć swo­jego nazwi­ska…

Patry­cja ode­rwała się od samo­chodu i pokrę­ciła głową z wes­tchnie­niem.

– Co ty bre­dzisz?

Nena poczuła się dotknięta.

– No co? Alzhe­imer to też amne­zja, tylko na zawsze, prawda?

– Bar­dzo logiczna defi­ni­cja – zgo­dził się Rafał. – Cześć dziew­czyny, czas na mnie.

– Wszyst­kim się zaj­miemy, jedź spo­koj­nie – rzu­ciła Nena.

San­dra i Patry­cja wymie­niły zna­czące spoj­rze­nia. Nena była mistrzy­nią wpa­dek i ofiarą kpin. Miała za to budzący sza­cu­nek dar zno­sze­nia pora­żek.

Rafał cof­nął, omi­nął zaporę z tere­no­wych samo­cho­dów i odje­chał w stronę bramy. Patry­cja odpro­wa­dziła volvo wzro­kiem.

– Jak on może jeź­dzić tym gru­cho­tem?

– Podobno dokłada się do szkoły Marysi – powie­działa San­dra.

Patry­cja wykrzy­wiła lekko usta.

– Co ty wiesz. Rafał cią­gle zadziera z kimś waż­nym i nie śmier­dzi gro­szem. Jak myślisz, dla­czego żona go pogo­niła? Swoją drogą, cią­gle jest sam, przy­stoj­nia­czek – dodała niskim gło­sem i popra­wiła na udach obci­słą sukienkę. – Jakaś zaradna kobieta mogłaby się nim zająć.

– Prze­stań, Pati – rzu­ciła zanie­po­ko­jona Nena.

Patry­cja roze­śmiała się niskim gło­sem i ruszyła w stronę domu, koły­sząc się na wyso­kich szpil­kach, które grzę­zły w żwi­rze.

– Mogliby wyło­żyć kostką – rzu­ciła z iry­ta­cją.

– Po co ci te szpile? – nie zmar­no­wała oka­zji San­dra.

– No co ty? Wiesz, jakie jest polo­wa­nie na Witu­sia? Chcesz, żebym wypa­dła z kon­ku­ren­cji? – powie­działa Patry­cja, pusz­cza­jąc przy tym oko.

Wszyst­kie trzy roze­śmiały się zgod­nie i weszły do domu.

– Śpisz? – zapy­tała Patry­cja, pochy­la­jąc się nade mną.

Wie­dzia­łam, dla­czego nie przy­je­chała do szpi­tala. W jej świe­cie nie było miej­sca na wypadki ani cier­pie­nia. Wszystko było dosko­nałe: mło­dość, uroda i for­tuna Witu­sia. Patry­cja unie­waż­niała pro­blemy i trzy­mała się od nich z daleka, na wszelki wypa­dek.

– Nie budźmy jej, posie­dzimy na tara­sie, zacze­kamy sobie – popro­siła Nena. – Może spró­bu­jemy cia­ste­czek?

Ruszyły w stronę prze­szklo­nych drzwi do ogrodu.

– Jeste­śmy tu, żeby wes­przeć przy­ja­ciółkę, a nie obże­rać się – zauwa­żyła z naganą w gło­sie San­dra.

– Aha… no tak, masz rację. To ja zro­bię her­baty – zgo­dziła się Nena.

Dal­sze wyko­rzy­sty­wa­nie mojego stanu byłoby nie­sto­sowne. Otwo­rzy­łam oczy i prze­cią­gnę­łam się.

– Cie­szę się, że jeste­ście – powie­dzia­łam sła­bym gło­sem.

Wszyst­kie trzy natych­miast zna­la­zły się przy kana­pie.

– Nic nie mów, odpo­czy­waj! – zawo­łała Nena.

Kolejno wyca­ło­wały mnie w policzki, z taką rado­ścią, że zro­biło mi się cie­pło na sercu. Potem zaczęły wypa­ko­wy­wać ogromną ilość cia­stek i cze­ko­la­dek.

– Jeść chyba ci wolno – powie­działa Patry­cja.

– Od Buch­mana… świeże i pyszne, musisz spró­bo­wać! – zachę­cała Nena.

– Cukier wytwa­rza sero­to­ninę… przy twoim stre­sie to po pro­stu konieczne! – stwier­dziła San­dra.

– Wła­śnie, co cię tak prze­stra­szyło? – zapy­tała Nena.

Zapa­dła cisza. San­dra i Patry­cja prze­wró­ciły oczami, a Nena zła­pała się za usta. Przez uchy­lone drzwi tarasu zaj­rzał wyjąt­kowo kosmaty stwór. Dra­pał się w kudłatą głowę i gapił z zachwy­tem. Nimfy z muli­stej Jeziorki, która pły­nęła przez Kon­stan­cin, nie były tak piękne jak moje przy­ja­ciółki. Wzię­łam jedną cze­ko­ladkę.

– A wy? – zapy­ta­łam, uda­jąc, że nie usły­sza­łam pyta­nia Neny.

– To wszystko dla cie­bie – oświad­czyła San­dra.

Wło­ży­łam cze­ko­ladkę do ust. Przy­glą­dały się, cze­ka­jąc na mój zachwyt. Kobieta w stre­sie je za dużo, a zwłasz­cza sło­dy­cze. I tyje. San­dra, Nena i Patry­cja nie­ustan­nie wal­czyły z łakom­stwem, w imię dosko­na­łych syl­we­tek. Ja mia­łam zła­mać zakaz, w imię przy­jaźni. Pogry­złam cze­ko­ladkę i wes­tchnę­łam z peł­nymi ustami:

– Rewe­la­cja. Bel­gij­skie?

– Z Bruk­seli – przy­tak­nęła z zado­wo­le­niem Patry­cja. – Wituś zabrał mnie przy oka­zji biz­ne­sów.

– Jedz, jedz… idę zapa­rzyć her­batę. – Uśmiech­nięta Nena ruszyła do kuchni.

Patry­cja i San­dra usia­dły w fote­lach. Ich wzrok pałał hamo­waną cie­ka­wo­ścią.

– Roz­ma­wia­łam z Kimem… pamię­tasz, mój bio­ener­go­te­ra­peuta. Dobrze ci zrobi upo­rząd­ko­wa­nie aury. Ścią­gnąć go? – zapy­tała San­dra.

– Co jej ma upo­rząd­ko­wać? San­dra, bła­gam cię! – Racjo­nalna Patry­cja prze­wró­ciła oczami z ubo­le­wa­niem.

– Aura to nie­wi­doczna ener­gia, którą wydzie­lamy. Ulega zabu­rze­niom po wypadku albo w stre­sie – upie­rała się San­dra.

– Może zmie­nić kolor na ciemny – pod­rzu­ci­łam.

– Dokład­nie – przy­znała, zasko­czona moją kom­pe­ten­cją.

Patry­cja wytrzesz­czyła na mnie oczy.

– Myśla­łam, że tylko San­dra ma fioła.

Roze­śmia­ły­śmy się. San­dra patrzyła na nas z wyż­szo­ścią.

– Baw­cie się, pro­szę bar­dzo. Kim twier­dzi, że obie macie zabu­rzone aury.

– A skąd on to niby wie? – Patry­cja wbiła w nią wzrok, ze zmarsz­czo­nymi brwiami.

– Widzi… na wylot, wszystko – stwier­dziła spo­koj­nie San­dra.

– Twój żółty cudo­twórca pod­glą­dał mnie? Niby kiedy? – Głos Patry­cji się zaostrzył.

San­dra roz­ko­szo­wała się prze­wagą. Włą­czy­łam się do gry.

– Przy­pro­wa­dziła Kima do klubu teni­so­wego – rzu­ci­łam, zga­du­jąc.

– Skąd wiesz? – San­dra spoj­rzała na mnie zasko­czona.

– Czy­tam w two­ich myślach.

San­dra trak­to­wała takie sprawy poważ­nie.

– Zostaw to spe­cja­li­stom, pro­szę cię.

– Zaraz, zaraz! – zapro­te­sto­wała Patry­cja. – I ten twój bio-coś­tam Azjata pooglą­dał sobie nasze…

– Aury – pod­po­wie­dzia­łam.

– Bez mojej zgody? Scho­wa­łaś go może w szatni? Tak się nie robi, San­dra! – Obu­rze­nie Patry­cji było szczere.

Nena weszła z dzban­kiem her­baty i fili­żan­kami na tacy. Domy­śliła się, że doszło do star­cia.

– O czym mówi­cie? Co się dzieje?

San­dra nie zamie­rzała się pod­dać.

– Naj­rów­niej­szą aurę ma Nena. O sobie nie mówię, bo ja medy­tuję.

– Dla­czego wła­śnie Nena? – zapro­te­sto­wała Patry­cja.

– Naj­mniej­szy prze­rost ambi­cji – wyja­śniła San­dra. – Malut­kie ego.

Nena zanie­po­ko­iła się.

– Dla­czego malut­kie? To dobrze czy źle?

– San­dra twier­dzi, że nie masz marzeń – wyja­śniła Patry­cja.

– No co ty? Mam dużo marzeń – zdzi­wiła się Nena i zwró­ciła się do mnie: – Nie zna­la­złam cukru.

– Może miód? W kre­den­sie, na gór­nej półce.

Nena pogod­nie kiw­nęła głową i wyszła. Nie obra­żała się, ni­gdy i o nic. Patry­cja uznała, że temat został wyczer­pany.

Poczu­łam nagle falę gorąca, chwy­ci­łam się za czoło. Przed oczami zami­go­tało, z ciem­no­ści wyło­nił się spło­szony, sta­jący dęba Graf. Zoba­czy­łam błysk i ogłu­szył mnie huk wystrzału. Przede mną padał czło­wiek. Mignęły świa­tła reflek­to­rów mię­dzy drze­wami. Zasło­ni­łam twarz rękami.

– Co ci jest? Ewa! – Patry­cja i San­dra były prze­stra­szone.

Powoli wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści.

– Chwi­lami dopada mnie ból głowy.

– Zro­bię ci chiń­ski masaż – zde­cy­do­wała San­dra i usia­dła bli­żej.

– Lepiej jej nie ruszaj – udała zanie­po­ko­je­nie Patry­cja. – Jesz­cze coś zmaj­stru­jesz z tą aurą.

San­dra cof­nęła ręce z ura­żoną miną. Kolej­nemu star­ciu przy­ja­ció­łek zapo­bie­gło poja­wie­nie się Neny ze sło­ikiem miodu. Zaczęła nale­wać her­batę do fili­ża­nek. Widzia­łam, że pomimo pogod­nej miny cierpi z cie­ka­wo­ści, i posta­no­wi­łam jej ulżyć.

– O co chcesz zapy­tać?

Nena odwró­ciła się z bły­skiem w oczach.

– Przy­po­mnia­łaś sobie już wszystko?

– Nena, _ple­ase_! – par­sk­nęła Patry­cja.

Zapa­dła cisza, przy­ja­ciółki patrzyły na mnie z napię­ciem. Musiały coś usły­szeć o wypadku, ina­czej ich wizyta stra­ci­łaby sens.

– Nic, słowo daję, pustka w gło­wie. Tylko obrazy – wes­tchnę­łam z rezy­gna­cją.

– Obrazy? To dobrze – stwier­dziła San­dra – prze­ciętny czło­wiek pamięta przede wszyst­kim obrazy.

– Jestem prze­ciętna. I nie wiem, co te obrazy zna­czą.

– A co pamię­tasz? – Oczy Neny świe­ciły się jak latarki.

– Spło­szone konie w stajni, huk, ucieczkę. Potem jazda przez las, świa­tła z tyłu i… – prze­rwa­łam.

– I? – zapy­tały rów­no­cze­śnie.

– Koniec.

Spoj­rzały po sobie roz­cza­ro­wane. Patry­cja ude­rzyła się dło­nią w czoło i wykrzyk­nęła:

– Staj­nia! Cho­lera, coś się stało w stajni!

– Wła­śnie! To zna­czy, że nie w lesie! – zgo­dziła się Nena.

– Nie w lesie, Nena! Prze­cież sły­sza­łaś, że w stajni! Boże! – Patry­cja prze­wró­ciła oczami.

– No mówię, że w stajni, co się wście­kasz? – bro­niła się Nena.

– Musisz tam wró­cić – oświad­czyła uro­czy­stym tonem San­dra.

Zapa­dła pełna napię­cia cisza.

– Ewa ma odpo­czy­wać, po co mia­łaby jechać do stajni? – zanie­po­ko­iła się Nena.

– Trauma minie, kiedy odtwo­rzy się zda­rze­nia, które ją wywo­łały. Na przy­kład chwilę przyj­ścia na świat. Byłam na takiej tera­pii, odgry­wa­ły­śmy swój poród. Wiele się wów­czas o sobie dowie­dzia­łam – powie­działa San­dra.

– Co na przy­kład? – zain­te­re­so­wała się Patry­cja.

– O przy­czy­nach moich lęków. I o ukry­tych powo­dach kon­flik­tów z Karo­lem.

– Prze­sta­łaś się kłó­cić z Karo­lem? Od kiedy? – zapy­tała Nena.

– Tego nie powie­dzia­łam. Ale domy­ślam się, skąd biorą się jego pro­blemy.

– Bo przy­du­szono cię przy poro­dzie – stwier­dziła bez­li­to­śnie Patry­cja. – Karola też?

San­dra wie­działa, że nie wolno jej się dalej posu­nąć.

– Nic wam nie powiem, same spró­buj­cie.

Patrzy­łam na nie poważ­nie, powstrzy­mu­jąc weso­łość.

– Daj spo­kój, mama rodziła mnie trzy­dzie­ści sześć godzin – powie­działa Nena.

– To widać – rzu­ciła Patry­cja.

Roze­śmiały się, Nena też. Wymiany cio­sów były celne, ale nie zabój­cze. Choć chwi­lami rosło napię­cie, wie­działy, jak unik­nąć kłótni. Dobrze się znały i zbyt ceniły swoje towa­rzy­stwo, żeby wywo­łać praw­dziwą wojnę. Musia­łam przy­znać, że w świe­cie kobiet mogły być wzo­rem do naśla­do­wa­nia. San­dra uznała, że dobra atmos­fera pozwala poru­szyć temat tabu:

– Ewa musi poje­chać do stajni i prze­ko­nać się, czy nie wróci jej pamięć.

Wszyst­kie trzy spoj­rzały na mnie z nadzieją. Takie wyda­rze­nie na długo mogło wyrwać je z objęć jedy­nego wroga – nudy.

– Nie mam amne­zji, mogę opo­wie­dzieć całe życie – zaczę­łam po chwili. – Wyma­zało się tylko kilka minut, może nawet sekund. Nie wiem, czy chcę się dowie­dzieć, co kryją. Na pewno coś nie­przy­jem­nego.

– Dość tego. Kobieta o mało nie zgi­nęła, a wy ją drę­czy­cie! – oświad­czyła Patry­cja

– Mogła­bym tam poje­chać, ale na pewno nie sama – powie­dzia­łam ostroż­nie.

– No jasne, nie zosta­wimy cię! – zade­kla­ro­wała natych­miast San­dra.

– Poje­dziemy z tobą! – dołą­czyła Nena z entu­zja­zmem.

Patry­cja wes­tchnęła

– No dobrze. Wybie­rzemy się na pokaz ujeż­dża­nia koni Maxa von Thorna.

– Ten Max Thorn robi przy­ję­cie w klu­bie? Dla­czego ja nic nie wiem? – Nena była poru­szona wia­do­mo­ścią.

Mina Patry­cja świad­czyła, że dla niej wielki świat to codzien­ność.

– Wpro­wa­dzę was. Max poka­zuje konie, które kupił we Wło­szech i w Sta­nach. Ujeż­dżać będzie on sam i jego nowy tre­ner, z Hisz­pa­nii. Max z tru­dem go namó­wił na przy­jazd do Pol­ski.

– Domy­ślam się – zgo­dziła się San­dra. – Kto chciałby tu miesz­kać?

– Trzy­dzie­ści osiem milio­nów ludzi – zauwa­ży­łam. – I my.

– Nie zaczy­naj­cie – pogo­dziła nas Patry­cja. Była gorącą patriotką, ponie­waż tu zdo­był for­tunę jej Wituś. – Przyj­dzie­cie?

San­dra i Nena były pod­eks­cy­to­wane wizją spo­tka­nia z Maxem von Thor­nem.

– No pew­nie Pati, jesteś cudowna. Dzięki! – wykrzyk­nęła Nena. – Hubert poznał już Thorna. Ale wie­cie, jaki jest mój mąż… nie cierpi mie­szać życia pry­wat­nego z biz­ne­sami. Podobno Max przy­jaźni się z kró­lową duń­ską. Czy to moż­liwe?

– Moż­liwe – zgo­dziła się Patry­cja tonem osoby wpro­wa­dzo­nej w taj­niki duń­skiego dworu.

San­dra rzu­ciła na szalę ostat­nią kartę, zapro­sze­nie jej miało być nie­ła­twe.

– Nie wiem, czy Karol nie ma jakiś pla­nów.

– A co, już wró­cił? – zapy­tała Patry­cja podej­rza­nie spo­koj­nym tonem.

Na twa­rzy San­dry poja­wił się popłoch.

– Nie mów… Karol znów znik­nął? – zacie­ka­wiła się Nena.

Patry­cja i Nena patrzyły ze współ­czu­ciem na San­drę, któ­rej twarz wyra­żała cier­pie­nie i god­ność.

– Nie ma go od dwóch dni. Nie obcho­dzi mnie to, nic!

Nastała chwila cere­mo­nial­nej ciszy. Wie­dzia­łam, że San­dra nie mówiła prawdy, Karola nie było dłu­żej. Jesz­cze dzień i San­dra zamknie się w domu, położy do łóżka i będzie grać rolę cho­rej.

– Nie martw się, wróci. Będzie cię bła­gał o wyba­cze­nie! – pośpie­szyła na ratu­nek Nena.

– Jak zawsze – zgo­dziła się Patry­cja. – Ty jesteś święta. Za taki numer zabi­ła­bym Witu­sia. To jak, poje­dziesz do klubu, Ewcia?

Patrzyły na mnie w napię­ciu. Wes­tchnę­łam i rzu­ci­łam z rezy­gna­cją:

– Ale nie zosta­wi­cie mnie samej, ani sekundy. Nawet z Maxem Thor­nem.

– Możesz być spo­kojna – zade­kla­ro­wała San­dra.

– Ty jesteś sin­giel, kochana. – Patry­cja pogro­ziła mi pal­cem.

– Dla­czego nie? Może zna­la­złaby w końcu swoją miłość – zapro­te­sto­wała Nena.

Patry­cja prze­wró­ciła oczami z wes­tchnie­niem.

– Mogła­byś deli­kat­niej. Ewa wal­nęła się w głowę, a ty wyjeż­dżasz z roman­sami.

Dopiła her­batę, odsta­wiła fili­żankę i pod­nio­sła się.

– No, czas na mnie. Jeste­śmy umó­wione.

Nena też wstała.

– Hubert zaraz wraca, muszę mu podać obiad.

San­dra pode­szła do mnie.

– Pa, Ewa, do jutra!

Były poważ­nie prze­jęte cze­ka­jącą je przy­godą, kon­fron­ta­cją mojej pamięci z ponurą tajem­nicą stajni. Wymie­ni­ły­śmy poca­łunki i uśmie­chy. Patry­cja, Nena i San­dra ruszyły do wyj­ścia. W drzwiach poma­chały mi. Przez uchy­lone okno na­dal sły­sza­łam ich głosy.

W ogro­dzie sprzą­tali liście Siko­rek i Toma­szek, oby­wa­tele Kon­stan­cina od uro­dze­nia. Obaj po pięć­dzie­siątce, pocho­dzili z rodzin zakwa­te­ro­wa­nych po woj­nie w opusz­czo­nych wil­lach. Teraz ich egzy­sten­cja przy­po­mi­nała stan nie­waż­ko­ści, bez obo­wiąz­ków, pośpie­chu i celów. Wyko­ny­wali przy­pad­kowe prace, po czym zapa­dali się pod zie­mię, z zapa­sami taniego wina i papie­ro­sów. Byto­wa­nie poza nawia­sem kon­stan­ciń­skiej spo­łecz­no­ści czy­niło Sikorka i Tomaszka wol­nymi ludźmi i sprzy­jało filo­zo­ficz­nemu dystan­sowi.

San­dra, Nena i Patry­cja szły w stronę samo­cho­dów, nie zauwa­ża­jąc wpa­trzo­nych w nie męż­czyzn. W świe­cie moich przy­ja­ció­łek Siko­rek i Toma­szek byli nie­wi­dzialni.

– To wszystko przez to, że Ewcia jest sama – powie­działa San­dra.

– No co ty, dla­czego? – zain­te­re­so­wała się Nena.

– Nie wiesz, co się dzieje z kobietą pozba­wioną seksu? – San­dra nary­so­wała kółko na czole. – Estro­gen zabu­rza pracę kory mózgo­wej. Kło­poty z kon­cen­tra­cją. I z pamię­cią – zakoń­czyła ze zna­czącą miną.

– Daj spo­kój, to jakaś pokrę­cona teo­ria – skrzy­wiła się Patry­cja. – Seks to broń. Do uży­cia, kiedy trzeba zawal­czyć. Ewa widocz­nie nie ma o co.

Siko­rek i Toma­szek z wra­że­nia prze­stali gra­bić ogród. Gapili się na mija­jące kobiety z otwar­tymi ustami.

– Wiem, co mówię – uparła się San­dra. – Ile to już lat?

– Sie­dem – powie­działa Nena. – Dzień dobry panom – rzu­ciła do obu męż­czyzn. W ary­sto­kra­tycz­nym oto­cze­niu Neny pano­wała żela­zna zasada uprzej­mo­ści wobec każ­dego czło­wieka.

– Usza­no­wa­nie paniom. – Zasko­czony Siko­rek ukło­nił się z sze­ro­kim uśmie­chem. Toma­szek nie był w sta­nie wykrztu­sić słowa.

Patry­cja i San­dra zaci­snęły usta i rzu­ciły Nenie kar­cące spoj­rze­nia. Bra­ko­wało tylko, żeby ci dwaj zaczęli je publicz­nie pozdra­wiać. Pro­le­ta­riac­kie pocho­dze­nie Patry­cji, po osią­gnię­ciu mająt­ko­wego suk­cesu, dopro­wa­dziło do zerwa­nia z korze­niami. Miesz­czań­scy przod­ko­wie San­dry nie lubili, a nawet bali się ludzi z tak zwa­nych nizin spo­łecz­nych. Trzy przy­ja­ciółki zatrzy­mały się obok samo­cho­dów.

– Sie­dem lat bez faceta? – upew­niła się San­dra.

– Osza­la­ła­bym – oświad­czyła Patry­cja.

Roze­śmiały się.

– Mam coś dla Ewy – powie­dział San­dra. – Zna­jomy Karola, podróż­nik, obie­ży­świat. Wła­śnie wró­cił z wyprawy dookoła świata.

Nena i Patry­cja spoj­rzały na nią zacie­ka­wione. San­dra poło­żyła palec na ustach, na znak, że nic wię­cej od niej nie wydo­staną. Zado­wo­lona z prze­wagi wsia­dła do samo­chodu, uru­cho­miła sil­nik i wyje­chała z ogrodu.

Patry­cja i Nena ruszyły za nią. Porsche cay­enne, range rover i mer­ce­des zako­ły­sały się w bra­mie i przy­śpie­szyły na wykła­da­nej kostką ulicy. Siko­rek i Toma­szek patrzyli na odjeż­dża­jące samo­chody. Siko­rek splu­nął na zie­mię.

– Pan Bóg nas chro­nił przed takimi.

– Pew­nie – zgo­dził się Toma­szek, odpro­wa­dza­jąc roz­ma­rzo­nym wzro­kiem kobiety za kie­row­ni­cami.

Siko­rek trą­cił go ener­gicz­nie, przy­wra­ca­jąc do porządku.

– No co? – obu­rzył się Toma­szek.

Siko­rek bez słowa poka­zał na gra­bie i stos liści do uprząt­nię­cia. Obaj wró­cili do pracy. Ich mil­cze­nie zabar­wiała filo­zo­ficzna rezy­gna­cja.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: