- promocja
Elizabeth Finch - ebook
Elizabeth Finch - ebook
Książka, która odmieni twój sposób postrzegania świata.
Intelektualny balsam na współczesne zabiegane dusze. Bestseller „Sunday Timesa”, autorstwa światowej sławy brytyjskiego pisarza Juliana Barnesa, zdobywcy Nagrody Bookera.
Zniewalający. „Sunday Times”
Oryginalny. „The Times”
Prowokacyjny. „Sunday Telegraph”
Elizabeth Finch to nauczycielka, myślicielka i inspiracja – niezmiennie rygorystyczna, lecz zawsze życzliwa. Obdarzona pełną troski empatią, nakłaniała uczniów, by rozwijali konstruktywne idee i odkrywali źródła autentyczności. Nie jest to jednak tylko książka o wyjątkowej postaci ze świata nauki. Autor tak zestawia fakty, że poznając jej niezwykle wnikliwy umysł, pasję do logicznego myślenia i filozoficzne wywody – zadajemy sobie pytania o współczesne priorytety.
To coś więcej niż powieść. To pełen miłości hołd dla filozofii, uważna ocena historii, zaproszenie do samodzielnego myślenia. To chwila refleksji i zachęta do przyjrzenia się założeniom, które czynimy w życiu.
Liryczna, przemyślana i intrygująca eksploracja miłości, żalu i zbiorowych mitów historii. Barnes dodał kolejny niezwykły tytuł do swojego zdumiewająco niezwykłego dorobku. „Booklist”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-044-0 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STAŁA przed nami: żadnych notatek, żadnych książek, żadnych nerwów. Torebkę położyła na pulpicie. Rozejrzała się, uśmiechnęła, a potem zaczęła.
– Jak już zapewne wam wiadomo, nazwa tego przedmiotu brzmi: „Kultura i cywilizacja”. Bez obaw. Nie będę was zarzucać diagramami kołowymi. Nie zamierzam też wtłaczać wam faktów, tak jak tuczną gęś napycha się ziarnem, bo od tego tylko powiększyłyby się wam wątroby, co jest szkodliwe dla zdrowia. Za tydzień dam wam listę lektur, całkowicie nieobowiązkową, co oznacza, że ani nie stracicie punktów, gdy z niej nie skorzystacie, ani też ich nie zyskacie, wytrwale zgłębiając wszystkie figurujące na niej pozycje. Będę was traktować jak osoby dorosłe, którymi niewątpliwie jesteście. Jak już wiedzieli starożytni Grecy, najlepsza forma edukacji to ta oparta na współpracy. Lecz ja nie jestem Sokratesem, a wy nie jesteście Platonami, jeśli poprawnie użyłam tu liczby mnogiej. Niemniej będziemy prowadzić dialog. Jednocześnie, ponieważ nie jesteście już w szkole podstawowej, nie usłyszycie ode mnie płytkich zachęt ani też miałkich słów uznania. Być może dla niektórych z was nie okażę się idealnym nauczycielem, w sensie niedopasowania do charakteru czy też do umysłowości. Uprzedzam o tym zawczasu tych, których może to dotyczyć. Oczywiście mam nadzieję, że przedmiot okaże się dla was ciekawy, a nawet że będzie zabawą. To znaczy zdyscyplinowaną zabawą. Te dwa pojęcia dają się ze sobą pogodzić. Od was będę oczekiwać w zamian tej samej dyscypliny. Improwizacja to nie tutaj. A nazywam się Elizabeth Finch. To tyle, dziękuję.
I znów się uśmiechnęła.
Nikt z nas niczego nie notował. Wpatrywaliśmy się w nią intensywnie: niektórzy z głębokim podziwem, inni z zadziwieniem graniczącym z irytacją, jeszcze inni niemal z miłością.
Już nie pamiętam, jaki temat wtedy z nami omawiała. Czułem jednak niejasno, że po raz pierwszy w życiu znalazłem się we właściwym miejscu.
Jej odzież. Zacznijmy od poziomu zero. Chodziła w brogsach, zimą czarnych, latem i wiosną w takich z brązowego zamszu. Pończochy albo cienkie rajstopy – nikt nigdy nie widział Elizabeth Finch z gołymi nogami (a już na pewno trudno było ją sobie wyobrazić w stroju plażowym). Spódnica zawsze poniżej kolan – opierała się tyranii narzucającej co roku inną długość. Najwyraźniej o swoim wyglądzie zadecydowała już jakiś czas temu. Wciąż można było nazwać go stylowym, lecz jeszcze jedna dekada i pewnie stałby się anachroniczny albo też klasyczny. Latem spódnica z kontrafałdami, najczęściej granatowa; zimą tweed. Niekiedy stylizowała ją na szkocką spódnicę z tartanu czy nawet na kilt, używając do tego celu wielkiej srebrnej agrafki (coś takiego ma na pewno szkocką nazwę). Było oczywiste, że wydawała dużo na bluzki, jedwabne albo z najlepszego gatunku bawełny, często w paski i w żadnym wypadku prześwitujące. Czasem przypinała broszkę, zawsze niewielką i, jak to mówią, dyskretną, choć chyba nawet odrobinę połyskującą. Rzadko nosiła kolczyki (czy miała przekłute płatki uszu? – oto jest pytanie). Na małym palcu lewej dłoni pierścionek, który uznawaliśmy za odziedziczony, nie zaś za kupiony czy też darowany. Włosy miała jakieś takie piaskowoszare, zgrabnie ułożone i zawsze tej samej długości. Na moje oko regularnie co dwa tygodnie odwiedzała fryzjera. Cóż, uważała, że chytre sposoby są okej, jak nam nieraz powtarzała. I, jak również zauważyła, wcale nie muszą być narzędziem kłamstwa.
Choć my wszyscy – to znaczy jej słuchacze – byliśmy przed trzydziestką, a najstarsi tylko trochę po czterdziestce, początkowo odnosiliśmy się do niej niczym uczniaki z podstawówki. Zastanawialiśmy się, skąd pochodzi, jakie jest jej prywatne życie i czy kiedykolwiek była mężatką, a jeśli nie – to dlaczego. I jak spędza wieczory. Czy usmażyła sobie doskonały omlet posypany mieszanką fines herbes i jadła go, pijąc do niego kieliszek wina (Elizabeth Finch pijana? tylko gdyby świat stanął na głowie) podczas lektury najnowszego zbioru Badania nad Goethem? Sami widzicie, jak łatwo było zejść na manowce fantazji czy zgoła satyry.
Paliła przez wszystkie te lata, kiedy ją znałem. I znów: paliła zupełnie inaczej niż ktokolwiek. Bo są tacy, którzy dosłownie delektują się każdym haustem nikotyny; inni wciągają dym z uczuciem nienawiści do siebie; dla jeszcze innych palenie to część stylu życia; inni znów, co jest irytujące, zapewniają, że „tylko jeden albo dwa dziennie”, zupełnie jakby mieli swój nałóg pod kontrolą. A ten „jeden albo dwa” – jako że wszyscy palacze kłamią – okazują się w końcu trzema lub czterema, a nawet połową paczki. Natomiast E.F. nie traktowała swojego palenia w jakiś szczególny sposób. Dla niej było to coś, co nie wymagało żadnych dodatkowych wyjaśnień czy też upiększeń słownych. Używała papierośnicy z imitacji szylkretu, tak że pozostała nam tylko gra w „Zgadnij, jaka to marka”. Paliła tak, jakby palenie było jej zupełnie obojętne. Czy ma to sens? A gdyby ktoś z nas poważył się ją o to zagadnąć, nie doczekałby się żadnych usprawiedliwień. Tak, mogłaby powiedzieć, że jak najbardziej, że jest uzależniona; tak, doskonale wie, że to jej szkodzi, a poza tym jest aspołeczne. Lecz nic z tych rzeczy: ani nie rzuci palenia, ani też nie zamierza liczyć, ile papierosów codziennie wypala – takie sprawy zajmowały bardzo niską pozycję na jej liście priorytetów. A ponieważ – to była już moja własna hipoteza czy też może domysł – a ponieważ nie bała się śmierci i, jak to w dzisiejszych czasach, była zdania, że cokolwiek przeceniamy życie, podobne kwestie zupełnie jej nie zajmowały, tak jak nie powinny zajmować nas.
Ma się rozumieć, cierpiała na migreny.
Mam ją przed oczami – a chyba bardziej przed oczami pamięci, bo tylko tak dziś ją widzę: stoi przed nami nadnaturalnie spokojna. Nigdy nie stosowała wszystkich tych trików i sztuczek wykładowców pragnących oczarować słuchaczy, rozbawić ich albo wyeksponować swoją osobowość. Nigdy nie poruszała zamaszyście ramionami ani też nie ujmowała się pod brodę. Owszem, bywało, że pokazywała nam jakiś slajd, by lepiej przedstawić daną kwestię, najczęściej jednak okazywało się to niepotrzebne. Przykuwała uwagę swoim spokojem i głosem. Był to łagodny, dobrze słyszalny głos, wzbogacony przez całe lata palenia papierosów. Nie należała też do tych nauczycieli, którzy nawiązują kontakt ze studentami tylko wtedy, gdy podnoszą wzrok znad notatek, ponieważ, jak już wspomniałem, prowadziła wykłady bez notatek. Wszystko miała w głowie, dogłębnie przemyślane i przetworzone. To również nas absorbowało, zmniejszając dystans, jaki nas od niej dzielił.
Posługiwała się formalnym stylem, budowała zdania w pełnej zgodzie z regułami gramatyki – faktycznie, mówiła w taki sposób, że słyszało się wszystkie przecinki, średniki i kropki. Nigdy nie rozpoczynała zdania, nie wiedząc, w jaki sposób i kiedy się ono zakończy. Pomimo to człowiek nigdy nie miał wrażenia, że słucha książki mówionej. Jej słownictwo pochodziło z tego samego zasobu, z którego czerpała, pisząc i prowadząc ogólną rozmowę. Zaś efektem ogólnym nie była wcale jakaś archaizacja; wręcz przeciwnie, wszystko to było żywe aż do bólu. Ponadto lubowała się czasem, być może dla zabawy, a może po to, by nas zaskakiwać, we wplataniu do swoich wypowiedzi jednej czy drugiej frazy zgoła w innym stylu.
Na przykład któregoś tygodnia mówiła nam o Złotej legendzie, średniowiecznym zbiorze opowieści o cudach i męczeństwach. Wyrazistych, malowniczych cudach i pouczających męczeństwach. Jako temat przewodni obrała sobie świętą Urszulę.
– Przenieście się, proszę, myślą do roku czterechsetnego naszej ery, czyli do czasów, gdy na naszych wyspach nie rozpoczęła się jeszcze hegemonia chrześcijaństwa. Urszula była brytyjską księżniczką, córką chrześcijańskiego króla Donauta. Była mądra, posłuszna i cnotliwa – czyli miała wszystkie moralne przymioty właściwe takim księżniczkom. Była również piękna, co w tym wypadku mogło być cechą już nie tak odpowiednią. Zakochał się w niej i poprosił o jej rękę książę Eteriusz, syn króla Anglii. Postawiło to jej ojca przed nie lada dylematem, albowiem Anglowie nie tylko byli bardzo potężni, ale byli również poganami.
Urszula, jako narzeczona, miała więc stać się przedmiotem handlu wymiennego, nie ona zresztą pierwsza i nie ostatnia, a oprócz tego, że była mądra, cnotliwa i tak dalej, wykazywała również pomysłowość. Spełnij życzenie syna Potęgi, rzekła ojcu, zarazem jednak postaw takie warunki, które wymuszą opóźnienie. Zażądaj od niego trzech lat zwłoki po to, by ona, Urszula, mogła wyruszyć z pielgrzymką do Rzymu, a w tym czasie młody Eteriusz pozna zasady prawdziwej wiary, a potem zostanie ochrzczony. Znaleźliby się pewnie tacy, którzy uznaliby to za czynnik potencjalnie naruszający umowę, lecz zakochany po uszy Eteriusz do nich nie należał. Historia nie podaje nam, jak król Anglii zapatrywał się na tę kwestię.
Gdy rozeszły się wieści o planowanej przez Urszulę eskapadzie duchowej, wokół niej zaczęły się gromadzić inne dziewice o podobnych przymiotach. I tu mamy w tekście kwestię zasadniczą. Jak wielu z was wiadomo, Urszuli towarzyszyło jedenaście tysięcy dziewic; ci z was, którzy znają Wenecję, mogą przypomnieć sobie serię malowideł ściennych Carpaccia przedstawiających całą tę historię. No cóż, zorganizować taką wycieczkę, a przecież Thomas Cook miał dopiero przyjść na świat… Natomiast wspomniana przeze mnie kwestia zasadnicza dotyczy litery M oraz tego, co miała ona oznaczać, gdy skryba kładł ją na pergamin. Czy był to skrót od „Mille”, czyli „tysiąc”, czy też chodziło o „Męczennice”? Niektórzy z nas uznają zapewne tę drugą możliwość za bardziej prawdopodobną. Urszula i jedenaście dziewiczych męczennic to dwanaście, tylu też Chrystus miał apostołów.
Oto jednak i dalszy ciąg tej opowieści, i to w technikolorze oraz w systemie CinemaScope, w których popularyzacji Carpaccio miał wielki udział. Jedenaście tysięcy dziewic wyruszyło z Brytanii w rejs. Gdy dotarły do Kolonii, Urszuli objawił się anielski wysłannik Boga, przynosząc jej wiadomość, że po opuszczeniu Rzymu ma ona wraz z całym orszakiem powracać przez Kolonię, gdzie oczekuje je wszystkie korona męczeństwa. Wiadomości o tym ostatnim etapie rozeszły się wśród wszystkich jedenastu tysięcy, wywołując ich gorący zachwyt. Jednocześnie w Brytanii objawił się Eteriuszowi jeden ze wszechobecnych aniołów Boga z poleceniem spotkania się z przeznaczoną mu oblubienicą w Kolonii, gdzie także miała przypaść mu w udziale palma męczeństwa.
Gdzie tylko się pojawiła, otaczało ją coraz to więcej admiratorów, choć przekazy historyczne nie podają ogólnej ich liczby. W Rzymie dołączył do Urszuli nawet sam papież, ściągając na siebie za ów czyn kalumnie i anatemę. Tymczasem z rozkazów dwóch niegodziwych rzymskich wodzów, powodowanych obawą, że szalony i żywiołowy sukces tej wyprawy doprowadzi do rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa, wojska Hunów miały dokonać rzezi powracających pielgrzymów. Tak się złożyło, że Hunowie akurat oblegali Kolonię. No cóż, musimy, chcąc nie chcąc, akceptować takie narracyjne zbiegi okoliczności, jak również anielskie interwencje; ostatecznie nie mamy tu do czynienia z dziewiętnastowieczną powieścią angielską. Choć powiem wam, że i angielskie dziewiętnastowieczne powieści obfitują w zbiegi okoliczności.
Tak więc Urszula wraz z liczną świtą dotarła do Kolonii, a wtedy Hunowie odstąpili od swych machin oblężniczych i zabrali się do masakrowania Ponad Jedenastu Tysięcy, fraza ta stała się oklepanym zwrotem już w roku czterechsetnym naszej ery, „krwiożerczo, niczym wataha wilków atakująca stado owiec”.
Elizabeth Finch przerwała, powiodła wzrokiem po sali i zapytała:
– Jak byście coś takiego nazwali? – Nikt się nie odzywał. – Proponuję: „samobójstwo z ręki gliniarza”¹.
Elizabeth Finch żadną miarą nie była osobą publiczną. Szukanie jej w Google nie dałoby wiele. Gdybym miał określić ją pod względem zawodowym, powiedziałbym, że była niezależnym naukowcem. Może się to wydawać eufemizmem, nawet truizmem. Nim jednak oficjalnym siedliskiem wiedzy stał się świat akademicki, istnieli mężczyźni i kobiety nadzwyczaj inteligentni, którzy prywatnie zgłębiali przedmiot swoich zainteresowań. Przeważnie, rzecz oczywista, ludzie ci byli zamożni; niekiedy bywali też ekscentrykami, a niektórzy bezsprzecznie szaleńcami. Posiadanie środków materialnych pozwalało im jednak na nieograniczone podróżowanie oraz prowadzenie dowolnych badań, bez żadnej presji na publikowanie, osiąganie lepszych wyników niż koledzy czy też zadowalanie dziekanów wydziałów.
Nigdy nie poznałem sytuacji finansowej Elizabeth Finch. Wyobrażałem sobie, że jest bogata z domu albo odziedziczyła spadek. Miała mieszkanie w zachodnim Londynie, w którym nigdy nie byłem; poza tym najwyraźniej żyła oszczędnie; jak przypuszczam, zorganizowała sobie pracę w ten sposób, by dysponować czasem na swoje własne, niezależne studia. Opublikowała dwie książki: Eksplozywne kobiety o londyńskich anarchistkach działających w latach 1890–1910 oraz Nasze niezbędne mity – o nacjonalizmie, religii i rodzinie. Obie były niewielkiej objętości i nakład obu jest już wyczerpany. Niektórzy uznaliby zapewne niezależnego naukowca, którego prace są nieosiągalne, za komiczną postać. W przeciwieństwie do tabunu głupków i nudziarzy mających uczelniane etaty, którzy najlepiej by uczynili, gdyby zamilkli.
Kilkunastu jej studentów zyskało potem sławę. Jej nazwisko można znaleźć w niektórych książkach dotyczących dziejów średniowiecza oraz myśli kobiecej. Dla tych jednak, którzy nie znali jej osobiście, pozostawała zupełnie nieznana. Co może się wydawać oczywiste. Tyle tylko, że dzisiaj w cyfrowym świecie „przyjaciele” i „obserwujący” to już zgoła dwa różne pojęcia – nijakie i rozwodnione. Jest wielu takich, którzy znają się między sobą, nie znając się wcale. I świetnie się czują z tą powierzchownością.
Pomyślicie pewnie, że jestem niedzisiejszy (jednak nie o mnie tu mowa). Moglibyście uznać Elizabeth Finch za kobietę równie, jeśli nie bardziej, niedzisiejszą. Jeśli jednak istotnie taka była, to nie w zwykłym znaczeniu tego słowa: nie miało to bowiem żadnego związku z poprzednim pokoleniem, którego prawdy okazują się dziś wyblakłe i zwietrzałe. Jak mam to wyrazić? Jej domeną nie były prawdy poprzednich pokoleń, tylko poprzednich epok; prawdy, które ona sama utrzymywała przy życiu, lecz inni odrzucili. I nie chodzi mi tu na przykład o to, że była „staromodną toryską/liberałką/socjalistką”. Ona znajdowała się poza swoimi czasami – w wielu aspektach. „Nie dajcie się zwieść czasowi – rzekła kiedyś – wyobrażając sobie, że historia, zwłaszcza historia intelektualna, jest linearna”. Była najwyższej próby, niezależna, europejska. Pisząc te słowa, zatrzymuję się, ponieważ słyszę gdzieś w głowie to, co niegdyś nam powiedziała na zajęciach: „I pamiętajcie: gdy opis jakiejś postaci w powieści, nie wspominając już o biografii czy książce historycznej, jest uładzony i okrojony do trzech przymiotników, nigdy nie wierzcie autorowi”. Jest to sprawdzona zasada, którą zawsze staram się stosować.
Niebawem rozpadliśmy się na grupy i koterie, jak to zwykle bywa, trochę zrządzeniem losu, a trochę celowo. W niektórych wypadkach kryterium zależało od tego, co się piło po zajęciach: piwo, wino, piwo i/lub wino i/lub cokolwiek innego w butelce, soki owocowe, wreszcie nic. Skład mojej grupy, łatwo przestawiającej się z piwa na wino i odwrotnie, był następujący: Neil (czyli ja), Anna (Holenderka; niekiedy wkurzał ją potężnie angielski brak powagi), Geoff (prowokator), Linda (chwiejna emocjonalnie, zarówno gdy chodziło o studiowanie, jak i o życie jako takie) i Stevie (urbanista niemający w zwyczaju spoczywania na laurach). Jedną z rzeczy, jakie nas łączyły, było to, że paradoksalnie, rzadko zgadzaliśmy się ze sobą niemal w każdej kwestii, wyjąwszy jednak przekonanie, że nieważne, kto nami rządzi, bo jest to i tak beznadzieja; a dalej: że Bóg na pewno nie istnieje, że życie jest dla żywych, no i że nigdy nie ma za wiele przekąsek w szeleszczących torebkach. Działo się to wszystko przed pojawieniem się laptopów na zajęciach, a mediów społecznościowych poza nimi; w czasach, gdy źródłem informacji były gazety, a źródłem wiedzy – książki. Czy żyło się wtedy prościej, czy nudniej? Jedno i drugie, a może ani jedno, ani drugie?
– Monoteizm – powiedziała Elizabeth Finch. – Monomania. Monogamia. Monotonia. Taki początek nie wróży nic dobrego – przerwała na chwilę. – Monogram to oznaka próżności. Monokl, jak wyżej. Monokultura, zwiastun zagłady wiejskiej, rolniczej Europy. Jestem gotowa przyznać, że kolej monoszynowa jest rzeczą użyteczną. Istnieje wiele neutralnych terminów naukowych, co również przyznaję. Gdy jednak przedrostek odnosi się do ludzkiej działalności, wtedy… Monoglota, symbol zasklepionego i samooszukującego się kraju. Monokini, etymologia równie prześmieszna, jak i sam ów strój. Monopol, przy czym nie chodzi mi o grę planszową, tylko o źródłosłów tej nazwy, prowadzi zawsze do katastrofy, jeśli tylko pozwolimy mu się swobodnie rozwijać. Monorchizm: stan godny pożałowania, lecz nie tego, by do niego dążyć. Macie jakieś pytania?
Linda, która najwyraźniej często miewała, jak je uroczo nazywała „problemy sercowe”, niecierpliwie zapytała:
– Co pani ma przeciwko monogamii? Czy nie jest tak, że większość ludzi pragnie żyć w takim związku? Czy nie jest tak, że większość ludzi o tym marzy?
– Bądź ostrożna z tym marzeniami – odrzekła Elizabeth Finch. – I w ogóle to samo ci zalecam, gdy słyszysz, że ludzie do czegoś dążą – przerwała, popatrzyła na Lindę z półuśmiechem, po czym, zwracając się do niej, powiedziała do nas wszystkich: – Narzucona monogamia brzmi tak jak narzucone szczęście, a to ostatnie jak wiadomo nie jest możliwe. Nienarzucana monogamia może i wydaje się możliwa. Monogamia romantyczna może i jest pożądana. Jednak ta pierwsza zazwyczaj powraca gwałtownie do poprzedniej formy, stając się jakąś wersją narzuconej monogamii, podczas gdy ta druga łatwo staje się obsesyjna i histeryczna. I w ten sposób zbliża się do monomanii. Zawsze powinniśmy rozróżniać wzajemną namiętność i wspólną monogamię.
Przyswajaliśmy jej słowa w milczeniu. Większość z nas miała już za sobą przeciętne seksualne i miłosne doświadczenie właściwe naszemu pokoleniu, innymi słowy, aż nazbyt wiele jak na gust poprzedniej generacji, lecz żałośnie mało według oceny kolejnego pokolenia, którego oddech czuliśmy już na plecach. Byliśmy też ciekawi, w jakiej mierze źródłem tego, co nam powiedziała, było jej własne doświadczenie, nikt jednak nie śmiał zapytać.
Na szczęście Linda drążyła temat.
– A więc, według pani, wszystko to jest niewiele warte?
– Zaraz, jak to ujął nasz dowcipny pan Sondheim? – I Elizabeth Finch nieomal zaśpiewała: „W pojedynkę niemożliwe / Dwoje? – bez miłości / Lecz we troje jak najbardziej, raźnie i radośnie²”. Jest to, rzecz jasna, tylko jeden z punktów widzenia.
– Czy jednak pani się z tym zgadza, czy po prostu uchyla się od odpowiedzi na to pytanie?
– Nie, skąd, przedstawiam ci tylko alternatywy.
– A więc, według pani, Eteriusz postąpił niewłaściwie, udając się do Kolonii?
Linda, co było dla wszystkich widoczne, traktowała zajęcia bardzo osobiście, nawet te poświęcone średniowiecznej religii.
– Nie, tak nie było. Każdy z nas dąży do tego, co uważa za najlepsze dla siebie, nawet gdyby skutkiem było unicestwienie. Niekiedy nawet zwłaszcza gdyby było. W każdym razie z chwilą, gdy osiągnęliśmy nasz cel, albo też go nie osiągnęliśmy, jest już zwykle za późno.
– Niewiele mi pani pomogła – stwierdziła Linda z pewnego rodzaju zrzędliwą zaciętością.
– Nie zaangażowano mnie tu po to, bym świadczyła wam pomoc – odpowiedziała Elizabeth Finch stanowczo, nie miało to jednak charakteru reprymendy. – Jestem tu, by wspomagać was w myśleniu i dyskutowaniu, i w rozwijaniu umysłu. – Przerwała na chwilę. – Ponieważ jednak zapytałaś, Lindo, o Eteriusza, zastanówmy się nad jego przypadkiem. Zaręczony z Urszulą, przyjął jej warunki: podczas gdy ona wyruszy z pielgrzymką do Rzymu, on przyswoi sobie zasady chrześcijaństwa, uzna jego prawdy i zostanie ochrzczony w wierze swej oblubienicy. Jak bardzo rozwścieczyło to jego ojca, króla Anglii i znanego poganina, historia nam tego nie przekazuje. W każdym razie Eteriuszowi ukazał się zesłany przez Boga anioł, polecając mu spotkać się z Urszulą w Kolonii, gdzie razem doświadczą chwalebnego męczeństwa.
– Co powinniśmy o tym wszystkim sądzić? Możemy uznać to, na płaszczyźnie emocjonalnej, za krańcowy, rzec można nawet tchnący fanatyzmem przypadek romantycznej miłości. Ktoś inny może przydałby mu aspekt wagnerowski. Na płaszczyźnie teologicznej postępowanie Eteriusza mogłoby być przykładem rażącego i karygodnego wpychania się bez kolejki. Ponadto powinniśmy wziąć pod uwagę skutki narzucenia powściągliwości seksualnej młodemu mężczyźnie, tak samo zresztą jak młodej kobiecie. Czy Urszuli i Eteriuszowi, pozostającym w narzeczeństwie od trzech lat, pozwolono na spędzenie nocy poślubnej, zanim pochylili karki przed teutońskimi mieczami i wystawili piersi na lance i strzały? Raczej należałoby w to wątpić, bo w rzeczy samej, zaznawszy rozkoszy małżeńskich, mogliby zmienić zdanie.
Po wykładzie niektórzy z nas od razu zamówili w studenckim barze mocniejsze drinki.
Próbowałem sił jako aktor i właśnie w tych okolicznościach poznałem swoją pierwszą żonę Joannę. Naszą wspólną cechą był nieokreślony, lecz i niezmienny optymizm, przynajmniej przez pierwszych kilka lat. Dostawałem drobne rólki w telewizji, ponadto bywałem lektorem; oboje z żoną pisaliśmy scenariusze i wysyłaliśmy je potem w rozmaite miejsca, nigdy jednak nie dostaliśmy odpowiedzi. Mieliśmy w repertuarze również numery na dwoje aktorów na statkach wycieczkowych: scenki komediowe, kabaretowe monologi, trochę śpiewu i tańca. Najbardziej stałym źródłem moich dochodów była rola nieco ponurego barmana w długo emitowanej telenoweli (żadnej z tych słynnych). Potem, przez lata, czasem mnie zagadywano: „Wie pan, wygląda pan kubek w kubek jak barman Freddy w – jak to się nazywało – _NW12_?”. Nigdy jednak ich nie poprawiam: „Pomyłka, to było _SE15_”, uśmiecham się tylko i mówię: „No proszę, coś takiego, słyszałem to już od wielu osób”.
Gdy z angażami zrobiło się krucho, zacząłem pracować w restauracjach. To znaczy byłem kelnerem. Miałem prezencję, czy też potrafiłem ją przybrać, zostałem więc przeniesiony do bezpośredniej obsługi gości. Z czasem jednak zrezygnowałem z tych restauracji, a potem przestałem być aktorem. Znałem kilku dostawców żywności, więc postanowiliśmy wraz z Joanną zamieszkać na wsi. Hodowałem pieczarki, a potem prowadziłem hydroponiczną uprawę pomidorów. Nasza córka Hannah nie mawiała już tonem dziecięcej przechwałki: „A mój tatuś jest w telewizorze”, natomiast heroicznie usiłowała włożyć tyle samo werwy i zapału w zdanie: „Mój tatuś hoduje grzybki”. Joanna, której powiodło się w aktorstwie lepiej niż mnie, uznała, że będzie korzystniej dla jej kariery, gdy przeprowadzi się do Londynu. Beze mnie. No i to tyle, jeśli chodzi o nią. Owszem, nadal można ją zobaczyć w telewizji, często grywa w… no dobra, chrzanić to.
Gdy powiedziałem Elizabeth Finch, że byłem aktorem, uśmiechnęła się.
– Ach, aktorstwo – powiedziała – doskonały przykład na to, że sztuczność tworzy autentyczność. – Trochę mnie to ucieszyło, a bodaj i dowartościowało.
E.F., jak nazywaliśmy ją między sobą, stanęła naprzeciw nas i kładąc jak zwykle torebkę na pulpicie, oznajmiła:
– Cieszcie się, tak w przybliżeniu, tym, co jest bliskie szczęściu. Jedyną oczywistą i pewną rzeczą w życiu jest brak szczęścia. – Potem czekała. Piłka znalazła się po naszej stronie. Kto pierwszy się odważy i zabierze głos?
Zauważcie, że nie podała źródła tej maksymy. Uczyniła to świadomie, był to użyteczny sposób na to, by pobudzić nas do samodzielnego myślenia. Gdyby podała, zaczęlibyśmy przypominać sobie, co nam wiadomo o życiu i twórczości rzeczonej postaci, jak również o tym, jak jest ogólnie postrzegana. A wtedy albo pochylilibyśmy przed nią z szacunkiem głowy, albo wręcz przeciwnie.
Wywiązała się więc ożywiona dyskusja, w której jeszcze właściwe młodości nadzieja i optymizm ścierały się z właściwym dojrzałości sceptycyzmem – co trwało, jak nam się wydawało, przynajmniej aż do chwili, gdy podała nam to źródło.
– Goethe, a tylko nieliczni z was mogą liczyć na to, że będą mieli pełniejsze i ciekawsze życie niż on sam. Powiedział na łożu śmierci, miał wtedy osiemdziesiąt dwa lata, że był w życiu szczęśliwy może z kwadrans. – I nie podniosła na nas brwi fizycznie, takie gesty nie były w jej stylu, tylko w sensie metaforycznym czy bodaj nawet moralnym. Tak więc, jako gremium, przyjęliśmy do wiadomości jej słowa i zaczęliśmy dyskutować o tym, czy bycie wielkim, albo bodaj i pomniejszym, intelektualistą, oznacza, że nieuchronnie jest się nieszczęśliwym; jak również o tym, czy umierający ludzie wygłaszają tego rodzaju stwierdzenia (co wydawało się nam wierutną bujdą), ponieważ już im się wszystko zaciera w pamięci, czy też dlatego, że banalizowanie aż tak istotnego aspektu własnego życia mniej odstręcza ich od umierania. Wtedy Linda, która zawsze miała odwagę mówić rzeczy, jakie reszta z nas uznałaby za naiwne, by nie powiedzieć żenujące, rzuciła:
– Może Goethe nigdy nie spotkał odpowiedniej kobiety.
W obecności innego wykładowcy pewnie byśmy zachichotali. Jednak E.F., choć narzucała sobie rygor myślenia, nigdy nie lekceważyła naszych koncepcji ani argumentów, nieważne, czy były kiepskie, sentymentalne, czy też beznadziejnie autobiograficzne. Zamiast tego przeistaczała nasze nędzne myślątka w coś niebanalnego.
– Musicie bezwarunkowo uwzględniać, i to nie tylko tu, w tych ścianach, lecz również na zewnątrz, w naszym burzliwym i niespokojnym życiu, element przypadku. Liczba tych, których poznajemy dogłębnie, jest dziwnie niewielka. Uczucie może straszliwie wywieść nas na manowce. Identycznie rozum. A nasze genetyczne dziedzictwo może nas ograniczać. Tak samo minione wydarzenia w naszym życiu. To nie jest tak jak z żołnierzami frontowymi, którzy cierpią po walce na zespół stresu pourazowego. Często mamy bowiem do czynienia z nieuchronnym piętnem pozornie zwyczajnej doczesnej egzystencji.
W tym miejscu Linda nie mogła się powstrzymać, aby nie okazać, że jest z siebie zadowolona.
Jasne, nie dam sobie głowy uciąć, że E.F. dokładnie tak to powiedziała. Mam jednak dobre ucho i rekonstruując teraz to, jak mówiła, sądzę, że nie tworzę karykatury. Tak sobie myślę, że przez całe życie bardziej chyba obchodziło mnie to, co mówiła i jak mówiła ona, nie zaś ktokolwiek inny, wtedy i później. Może na początku moich dwóch małżeństw, ale ostatecznie, jak oświadczyła E.F., „Namiętność może straszliwie zwieść nas na manowce”.
Łatwość, z jaką opowiadała o rzeczach dziejących się w sercu, włączając wszystko to w sposób naturalny w przedmiot „Kultura i cywilizacja”, sprawiła, że w pierwszych tygodniach semestru stała się obiektem naszych żartów. Cóż, chłopcy – nawet trzydziestoletni – zawsze pozostaną chłopcami, były więc szepty i było rechotanie.
– Wiecie co? Otworzyła się jej torebka, a wewnątrz była powieść o Jamesie Bondzie.
– A ja widziałem w zeszłym tygodniu, jak podjechał po nią jaguar e-type. A za kierownicą siedziała kobieta!
– Zabrałem naszą staruszkę Liz wczoraj wieczorem do miasta, żeby się rozerwała. Wypiliśmy po kilka drinków, szybka przekąska, potem do klubu, tam się okazało, że seksownie tańczy, więc z powrotem do niej, wyciąga zapas zioła, skręca kilka jointów, no a potem – bywało, że na twarz chłopca-faceta wpełzał wtedy złośliwy uśmieszek – a potem, nie, sorry, dżentelmen nigdy nie mówi o takich rzeczach.
Jak się zapewne domyślacie, można było usłyszeć również inne, bardziej barokowe wersje tej opowieści, w których dżentelmen i owszem, mówił.
Tak zachowywali się ci z nas, którzy nie byli pewni, jak powinni przyjmować jej opanowanie i pewność siebie i których zbijał z tropu jej autorytet. Ich fantazje mogły być błędnie pojmowane, lecz jednocześnie Elizabeth Finch miała w sobie coś pikantnego. Jeśli nie faktycznie, to potencjalnie. I kiedy ja sam dawałem się ponieść wyobraźni, łatwo stawał mi przed oczami obraz E.F., powiedzmy, w wagonie sypialnym pierwszej klasy; za oknem przedziału przesuwa się pociemniały krajobraz, a ona stoi w tym oknie w jedwabnej piżamie, gasząc ostatniego papierosa, podczas gdy jakiś tajemniczy i teraz już niemożliwy do zidentyfikowania towarzysz podróży leżący na górnej kuszetce poświstuje cicho przez nos. Na zewnątrz, pod niepełną tarczą księżyca, E.F. dostrzega francuską winnicę na zboczu albo matową taflę włoskiego jeziora.
Rzecz jasna, takie fantazje więcej mówią o fantazjujących niż o tym kimś, kto jest ich przedmiotem. Ci, którzy je snuli, albo przyjmowali za pewnik, że E.F. ma za sobą ekscytującą przeszłość, albo też tworzyli jakąś wyimaginowaną teraźniejszość, w której ona sama poszukiwała rekompensaty za swoje realne życie; ponadto zakładali, że jest osobą pragnącą uwagi i miłości i z jakiegoś powodu zawiedzioną. Tak jednak nie było. Stojąca naprzeciw nas Elizabeth Finch była sama w sobie aktem dokonanym, sumą tego, w jaki sposób sama siebie uformowała, tego, co pomogli jej uformować inni, a wreszcie tego, co ofiarował jej świat. Nie tylko w ówczesnym ukazaniu siebie, lecz również poprzez swoją długą historię. Stopniowo to pojęliśmy i odrzuciliśmy nasze nietaktowne domniemywania jako przedwczesne, niepotrzebne reakcje na jej wyjątkowość. A ona, pozornie bez większego wysiłku, zdobyła sobie nas wszystkich. Nie, źle mówię, to szło znacznie głębiej. Ujmę to inaczej: skłoniła nas wszystkich – po prostu swym własnym przykładem – do poszukiwania i odnajdywania w swoim wnętrzu ośrodka powagi.
Linda przyszła do mnie po radę. Coś podobnego nieczęsto mi się przydarza, bo i nie wyglądam na takiego, kogo by się chętnie radzono. Jak się okazało, chciała usłyszeć ode mnie, czy warto szukać rady u E.F. Celowo powstrzymałem się od wypytywania, o co chodzi, ponieważ z Lindą zawsze wiązały się jakieś emocjonalne dramaty. Ponadto uważałem, że chodzenie do E.F. jest złym pomysłem. Chętnie dyskutowałaby z nami na zajęciach o życiu uczuciowym Goethego, lecz nie oznaczało to wcale, że potrafiłaby, że byłaby skłonna – a wreszcie, że pozwoliłyby jej na to władze uczelni – udzielać rad studentom poza obrębem sali wykładowej. Szybko jednak zrozumiałem, że Linda właściwie nie szukała mojej pomocy w podjęciu ostatecznej decyzji; to znaczy owszem, taka pomoc byłaby mile widziana, lecz pod warunkiem, że potwierdzałaby to, co ona sama już postanowiła. Niektórzy już tacy są, być może nawet większość. Toteż by poprawić jej samopoczucie, zmieniłem stanowisko i powiedziałem, że jestem za.
Kilka dni później, gdy siedziałem samotnie w studenckim barze, przyszła i usiadła naprzeciw mnie.
– E.F. jest cudowna – zaczęła Linda, a ja widziałem, że już wzbierają w niej emocje. – Opowiedziałam jej o moich kłopotach sercowych, a ona słuchała z pełnym zrozumieniem. Wyciągnęła rękę i położyła ją na stole, spójrz, o tak, blisko mojej. – Linda powtórzyła ów gest, kładąc rękę na stoliku wnętrzem dłoni w dół. – I powiedziała mi, że miłość jest wszystkim. Że liczy się tylko miłość. – A potem się rozpłakała, to znaczy Linda.
W podobnych sytuacjach nie czuję się najpewniej, więc powiedziałem:
– Przyniosę nam jeszcze po drinku.
Gdy wróciłem z baru, Lindy już nie było. Pozostał po niej tylko wilgotny ślad dłoni na środku stolika, tam gdzie położyła rękę, naśladując Elizabeth Finch. Siedziałem potem i rozmyślałem o Lindzie, być może po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy. To zaś, że E.F. nigdy nie traktowała protekcjonalnie nawet jej najbardziej pochopnych sądów, skłoniło mnie do jeszcze poważniejszych przemyśleń również na jej temat. Gdy Linda patrzyła na ciebie, to w jej spojrzeniu było coś naglącego. Czy odnosiło się to do czegoś konkretnego? A może po prostu w ogóle tak patrzyła? Jednak kiedy ślad jej dłoni zniknął, przestałem o niej myśleć.
– Sto siedem lat temu, dokładnie wiosną, pewien wielki malarz wyczekuje śmierci: ma ona przyjść nie natychmiast, lecz wkrótce. On sam o tym wie – wiedział już, że to będzie jego koniec, odkąd wystąpiło u niego ostatnie stadium choroby. Już nie wstaje z wózka inwalidzkiego. Dolegliwości związane z kiłą trzeciorzędową są wielorakie i dotkliwe, jemu jednak los oszczędził czegoś, co dla malarza byłoby najbardziej dotkliwe: ślepoty. Co rano przynoszą mu w kryształowym wazonie duży bukiet świeżych kwiatów. Sprawia mu przyjemność układanie ich na nowo. Niekiedy po prostu tylko na nie patrzy, wyobrażając sobie, jak wyglądałyby na obrazie. Gdy ma lepszy dzień, po ułożeniu od razu powstaje kompozycja. Pracuje szybko, z oczywistych powodów.
Stara się uchwycić to, co ulotne i przemijające; w tym wypadku najistotniejsze jest dla niego tych kilka chwil, kiedy kwiaty w wazonie zaczynają więdnąć. Ścinając je, przyspieszamy ich śmierć; przenosząc na płótno, zachowujemy na długo po tym, jak zostaną wyrzucone. I właśnie wtedy sztuka staje się realnością, a kwiaty, które posłużyły jako model, tylko zwykłą, krótkotrwałą atrapą.
Może rozważymy to, co on sam być może rozważał. Ot, na przykład starą jak świat kwestię, znaną jako dylemat Mozarta: czy życie jest piękne, lecz zarazem żałosne; czy też żałosne, lecz i piękne? Możliwe, że znalazł odpowiedź, by w ogóle ominąć ów dylemat. Taką oto: życie jest piękne, tout court³.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki