Elryk z Melniboné - ebook
Elryk z Melniboné - ebook
Mroczna opowieść fantasy, w której bohater o niezwykłych mocach próbuje ocalić przed zagładą
rozpadający się świat starego imperium
Oto niezwykłe przygody Elryka, ostatniego cesarza imperium Melniboné, oraz jego rozumnego
wampirycznego miecza, Zwiastuna Burz, który potrafi wysysać dusze i siłę pokonanych przeciwników. Potęga Melnibonian, starożytnej rasy władającej światem przez dziesięć tysięcy lat, chyli się ku upadkowi, atakowana przez sąsiadujące ze Smoczą Wyspą ludzkie królestwa. Zasiadający na Rubinowym Tronie Elryk to wyjątkowy bohater - choć o słabym ciele i uzależniony od narkotyków podtrzymujących jego siły witalne, to jednak dzięki odziedziczonym po przodkach mocom jest potężnym czarnoksiężnikiem potrafiącym przyzywać demony, władającym żywiołami i do tego korzysta z ciągłej pomocy Władców Chaosu.
Białowłosy i szkarłatnoooki Elryk z Melniboné samotnie kroczy wśród światów multiwersum, budząc strach wśród wrogów i przyjaciół, rywalizując ze swym podłym kuzynem Yrkoonem o panowanie nad baśniową krainą.
„Elryk z Melniboné jest jednym z tych gigantów fantasy, którzy wstrząsnęli gatunkiem. Może nie tak znany jak Conan czy Gandalf, ale mimo to jest w tym samym nielicznym klubie postaci wymienianych jako przełomowe dla opowieści spod znaku magii i miecza”.
Fantasyliterature.com
W TOMIE
ELRYK Z MELNIBONÉ
PERŁOWA FORTECA
ŻEGLARZ NA MORZACH PRZEZNACZENIA
KLĄTWA BIAŁEGO WILKA
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-126-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JEDNO ŻYCIE, UMEBLOWANE WCZESNYM MOORCOCKIEM
Neil Gaiman
Blady książę albinos wzniósł wysoko swój wielki czarny miecz.
— To jest Zwiastun Burz — oznajmił — który w jednej chwili wyssie z ciebie duszę.
Księżniczka westchnęła.
— No dobrze! — powiedziała. — Jeśli tego potrzebujesz, żeby zdobyć energię konieczną do pokonania Smoczych Wojowników, to musisz mnie zabić i nakarmić swój miecz moją duszą.
— Nie chcę tego zrobić — wyznał książę.
— Nie szkodzi — zapewniła księżniczka, po czym rozerwała zwiewną szatę i obnażyła przed nim pierś. — Tu jest moje serce — wskazała palcem — i tutaj musisz dźgnąć.
Nigdy nie posunął się dalej. Tamtego dnia dowiedział się, że przesunięto go o rok wyżej, i potem to już nie miało sensu. Nauczył się, że nie warto kontynuować opowieści z roku na rok. Teraz miał dwanaście lat.
Chociaż trochę szkoda.
Wypracowanie miało tytuł Poznaj moją ulubioną postać literacką, a on wybrał Elryka. Zastanawiał się nad Corumem albo Jerrym Corneliusem, albo nawet Conanem Barbarzyńcą, ale Elryk z Melniboné jak zwykle wygrał z największą łatwością.
Richard po raz pierwszy przeczytał Zwiastuna burz trzy lata wcześniej, jako dziewięciolatek. Oszczędzał, żeby kupić Śpiewającą cytadelę (trochę oszukaństwo, zdecydował po przeczytaniu; tylko jedno opowiadanie o Elryku), a potem pożyczył pieniądze od ojca na Śpiącą czarodziejkę, którą znalazł na stojaku, kiedy poprzedniego lata byli na wakacjach w Szkocji. W Śpiącej czarodziejce Elryk spotyka Erekosë i Coruma, dwa inne aspekty Wiecznego Wojownika, i wszyscy się zaprzyjaźniają.
A to znaczy, uświadomił sobie, kiedy skończył czytać, że książki o Corumie i o Erekosë, a nawet o Dorianie Hawkmoonie to w rzeczywistości też książki o Elryku, więc zaczął je kupować i podobały mu się.
Chociaż nie były tak dobre jak te o Elryku. Elryk był najlepszy.
Czasami siadał i rysował Elryka, próbował uchwycić podobieństwo. Żaden z wizerunków Elryka na okładkach książek nie wyglądał jak Elryk, który mieszkał w jego głowie. Rysował Elryka piórem wiecznym w pustych zeszytach szkolnych, które zdobył podstępem. Na okładkach napisał swoje nazwisko: Richard Grey. Nie kradnij.
Czasami myślał, że powinien wrócić do tamtego opowiadania o Elryku i napisać je do końca. Może nawet sprzedać je do jakiegoś czasopisma. Ale co by było, gdyby Moorcock się dowiedział? Gdyby narobił sobie kłopotów?
Klasa była duża, wypełniona drewnianymi ławkami. Każda ławka była pocięta, odrapana i poplamiona atramentem przez swojego użytkownika: to był ważny proces. Na ścianie wisiała tablica z rysunkiem kredą, całkiem udanym wizerunkiem penisa skierowanego w stronę litery Y, mającej przedstawiać kobiece genitalia.
Drzwi na dole trzasnęły i ktoś wbiegł po schodach.
— Grey, ty tumanie, co tu robisz? Mieliśmy być na dole, na boisku. Dzisiaj grasz w futbol.
— Ja? Dzisiaj?
— Ogłosili to rano na apelu. A lista jest wywieszona na tablicy ogłoszeniowej.
J.B.C. MacBride miał włosy barwy piasku, nosił okulary i był tylko nieco lepiej zorganizowany niż Richard Grey. W szkole było dwóch J. MacBride’ów, dlatego używał pełnego zestawu inicjałów.
— Och.
Grey zabrał książkę (Tarzan w jądrze Ziemi) i poszedł za nim. Ciemnoszare chmury zapowiadały deszcz albo śnieg.
Ludzie ciągle ogłaszali coś, czego nie zauważał. Przychodził do pustych klas, przegapiał zawody, zjawiał się w szkole w dniach, kiedy wszyscy inni poszli do domów. Czasami miał wrażenie, że żyje w całkiem innym świecie.
Poszedł grać w futbol, wepchnąwszy Tarzana w jądrze Ziemi z tyłu za pasek drapiących niebieskich spodenek sportowych.
*
Nie cierpiał pryszniców i wanien. Nie rozumiał, dlaczego muszą używać jednych i drugich, ale tak po prostu było.
Marznął i był kiepskim zawodnikiem. Stopniowo zaczynał odczuwać perwersyjną dumę, że jak dotąd przez wszystkie szkolne lata ani razu nie strzelił gola, nie zaliczył bazy, nie wyeliminował nikogo w krykiecie i właściwie nie zrobił niczego, tylko był ostatnią osobą wybieraną do drużyny.
Elryk, dumny blady książę Melnibonéan, nigdy nie musiałby stać na boisku futbolowym w środku zimy, marząc, żeby mecz wreszcie się skończył.
Para buchała spod pryszniców, uda od wewnątrz miał poobijane i zaczerwienione. Chłopcy stali nadzy i drżący w kolejce, czekali, żeby wejść pod prysznic, a potem do wanny.
Pan Murchison, o dzikich oczach i zniszczonej, pomarszczonej twarzy, stary i prawie łysy, stał w szatni, kierując nagich chłopców pod prysznic, a potem spod prysznica do wanny.
— Ty, chłopcze. Głupi mały chłopaku. Jamieson. Pod prysznic, Jamieson. Atkinson, ty bekso, wejdź tam jak należy. Smiggins, do wanny, Goring, zajmij jego miejsce pod prysznicem…
Prysznice były za gorące. Woda w wannach była lodowato zimna i mętna.
Kiedy pana Murchisona nie było w pobliżu, chłopcy uderzali się nawzajem ręcznikami, żartowali z penisów kolegów i pokazywali, kto już miał włosy łonowe, a kto nie miał.
— Nie bądź idiotą! — syknął ktoś obok Richarda. — A jeśli Murch wróci? Zabije cię!
Rozległy się nerwowe chichoty.
Richard się obejrzał. Starszy chłopiec miał erekcję, powoli przesuwał ręką tam i z powrotem pod prysznicem, demonstrując ją dumnie wszystkim.
Richard odwrócił wzrok.
*
Fałszerstwo było zbyt łatwe.
Na przykład Richard nieźle potrafił podrobić podpis Murcha oraz idealnie naśladował charakter pisma i podpis wychowawcy. Wychowawca był wysokim, łysym, oschłym facetem nazwiskiem Trellis. Nie lubili się wzajemnie od lat.
Richard wykorzystywał te podpisy, żeby dostać czyste zeszyty z kancelarii, która wydawała papier, pióra, ołówki i linijki na podstawie kartki podpisanej przez nauczyciela.
W zeszytach Richard pisał opowiadania i wiersze oraz rysował obrazki.
*
Po kąpieli Richard wytarł się i pospiesznie ubrał; musiał wrócić do książki, do swojego utraconego świata.
Powoli wyszedł z budynku, w przekrzywionym krawacie, z połą koszuli wyłażącą ze spodni, czytając o lordzie Greystoke, zastanawiając się, czy naprawdę istnieje świat wewnątrz świata, gdzie dinozaury latają i nigdy nie zapada noc.
Zaczynało się zmierzchać, ale wciąż sporo chłopców przed szkołą rzucało piłkami tenisowymi; kilku grało w kasztany obok ławki. Richard oparł się o mur z czerwonej cegły i czytał, oderwany od świata na zewnątrz, zapomniawszy o upokorzeniach w szatni.
— Wstydź się, Grey.
Ja?
— Popatrz na siebie. Krawat masz całkiem przekrzywiony. Przynosisz wstyd całej szkole. Ot co.
Chłopiec nazywał się Lindfield, uczył się dwie klasy wyżej, ale już był tak duży jak dorosły.
— Popatrz na swój krawat. Tylko popatrz. — Lindfield pociągnął za zielony krawat Richarda, zacisnął go mocniej, w twardy mały węzeł. — Żałosne.
Lindfield i jego koledzy sobie poszli.
Elryk z Melniboné stał pod czerwonym ceglanym murem szkolnego budynku i patrzył na niego. Richard pociągnął za węzeł krawata, próbował go rozluźnić. Krawat wrzynał mu się w gardło.
Niezdarnie gmerał rękami przy szyi.
Nie mógł oddychać; ale nie martwił się oddychaniem. Martwił się staniem. Richard nagle zapomniał, jak się stoi. Z ulgą odkrył, jaka miękka zrobiła się ceglana ścieżka, która powoli uniosła się, żeby go objąć.
Stali razem pod nocnym niebem usianym tysiącami jasnych gwiazd, obok ruin, które niegdyś mogły być starożytną świątynią.
Rubinowe oczy Elryka spoglądały na niego z góry. Wyglądały, pomyślał Richard, jak oczy wyjątkowo złośliwego białego królika, którego kiedyś miał, zanim zwierzak przegryzł druty klatki i zwiał na wieś do Sussex, żeby budzić postrach wśród niewinnych lisów. Skórę miał idealnie białą; jego zbroja, elegancka i ozdobna, pokryta misternymi wzorami, była idealnie czarna. Piękne białe włosy falowały jak rozwiewane wiatrem, chociaż powietrze było nieruchome.
— Więc chcesz być towarzyszem wojowników? — zapytał. Głos miał łagodniejszy, niż Richard sobie wyobrażał.
Richard przytaknął.
Elryk wsunął długi palec pod brodę Richarda i uniósł mu głowę. Krwawooki, pomyślał Richard. Krwawooki.
— Nie jesteś towarzyszem, chłopcze — powiedział w Wyższej Mowie Melniboné.
Richard zawsze wiedział, że będzie rozumiał Wyższą Mowę, kiedy ją usłyszy, chociaż przez całe życie kiepsko sobie radził z francuskim i łaciną.
— W takim razie czym jestem? — zapytał. — Proszę, powiedz mi. Proszę!
Elryk nie odpowiedział. Odwrócił się od Richarda i wszedł do zrujnowanej świątyni.
Richard pobiegł za nim.
W świątyni Richard znalazł czekające na niego życie, całkiem gotowe, żeby je wziąć i przeżyć, a wewnątrz tego życia następne. Każde życie wypróbował, wśliznął się w nie, a ono wciągnęło go głębiej, dalej od świata, z którego przybył; jedno za drugim, egzystencja po egzystencji, rzeki marzeń i pola gwiazd, jastrząb ze strzałą zaciśniętą w szponach leci nisko nad trawą, a tutaj maleńkie, misterne ludziki czekają, żeby napełnił im głowy życiem, i tysiące lat mijają, a on zajęty jest dziwną pracą o wielkim znaczeniu i dojmującym pięknie, i jest kochany, i jest szanowany, a potem coś ciągnie, ostre szarpnięcie i…
…i jakby wynurzał się z basenu na głębszym końcu. Gwiazdy pojawiły się nad nim, rozsypały się i rozpłynęły w błękity i zielenie, i niezwykle rozczarowany znowu stał się Richardem Greyem, wrócił do siebie, wypełniony nieznanym uczuciem. Było to specyficzne uczucie, tak wyjątkowe, że później ze zdziwieniem uświadomił sobie, że nie miało własnej nazwy: niesmak i żal, że musiał wrócić do czegoś, co uważał za dawno skończone, porzucone, zapomniane i martwe.
Richard leżał na ziemi, a Lindfield ciągnął za ciasny węzeł jego krawata. Wokół stali inni chłopcy, patrzyli na niego z góry, mieli zatroskane, zmartwione i przestraszone twarze.
Lindfield rozluźnił węzeł. Richard usiłował zaczerpnąć tchu, zachłysnął się powietrzem, wciągnął je do płuc.
— Myśleliśmy, że udajesz. Po prostu padłeś — powiedział ktoś.
— Zamknij się — warknął Lindfield. — Nic ci nie jest? Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Chryste. Przepraszam.
Przez chwilę Richard myślał, że Lindfield przeprasza za to, że wyciągnął go ze świata za świątynią.
Lindfield był przerażony, zmartwiony i głęboko wstrząśnięty. Widocznie jeszcze nigdy nikogo prawie nie zabił. Prowadząc Richarda po kamiennych stopniach do gabinetu pielęgniarki, wyjaśnił, że wrócił ze szkolnego sklepiku i znalazł Richarda nieprzytomnego na ścieżce, otoczonego przez zaciekawionych chłopców, i zrozumiał, co się stało. Richard odpoczął przez chwilę w gabinecie pielęgniarki, gdzie dostał gorzką aspirynę z wielkiego słoja, rozpuszczoną w plastikowym kubeczku z wodą, a potem odesłano go do gabinetu dyrektora.
— Boże! Jak ty niechlujnie wyglądasz, Grey — oświadczył dyrektor, pykając z irytacją z fajki. — Wcale się nie dziwię młodemu Lindfieldowi. W każdym razie uratował ci życie. Nie chcę o tym więcej słyszeć.
— Przepraszam — bąknął Richard.
— To wszystko — zakończył dyrektor w chmurze wonnego dymu.
*
— Wybrałeś już religię? — zapytał szkolny kapelan, pan Aliquid.
Richard pokręcił głową.
— Mam całkiem spory wybór — przyznał.
Szkolny kapelan był również nauczycielem biologii Richarda. Raz zabrał całą klasę w czasie lekcji biologii, piętnastu trzynastoletnich chłopców oraz Richarda, na drugą stronę ulicy do swojego małego domku naprzeciwko szkoły. W ogrodzie pan Aliquid zabił, oskórował i rozczłonkował królika małym, ostrym nożem. Potem wziął pompkę nożną i napompował pęcherz królika jak balon, aż w końcu pęcherz pękł i opryskał chłopców krwią. Richard zwymiotował, ale tylko on.
— Hm — mruknął kapelan.
Gabinet kapelana wypełniały książki. Był to jeden z niewielu szkolnych gabinetów chociaż trochę wygodny.
— A co z masturbacją? Czy masturbujesz się nadmiernie? — Oczy pana Aliquida zabłysły.
— Co to znaczy nadmiernie?
— Och. No, więcej niż trzy, cztery razy dziennie?
— Nie — powiedział Richard. — Nie nadmiernie.
Był o rok młodszy od wszystkich w swojej klasie; ludzie czasami o tym zapominali.
*
W każdy weekend jeździł do północnego Londynu i zatrzymywał się u kuzynów na lekcje bar micwy, które prowadził chudy, ascetyczny kantor, prawdziwy frum, kabalista i strażnik ukrytych tajemnic, na które dawał się naprowadzić celnym pytaniem. Richard był ekspertem od celnych pytań.
„Frum” oznaczał ortodoksyjnego, pobożnego Żyda. Żadnego mleka z mięsem i dwie zmywarki na dwa zestawy naczyń i sztućców.
Nie będziesz gotował dziecka w mleku jego matki.
Kuzyni Richarda z północnego Londynu byli „frum”, chociaż chłopcy w tajemnicy kupowali cheeseburgery po szkole i przechwalali się tym jedni przed drugimi.
Richard podejrzewał, że jego ciało było już beznadziejnie skażone. Jednak wyznaczył granicę na królikach. Jadał króliki i nie lubił ich przez lata, zanim odkrył, co to jest. Co czwartek w szkolnej stołówce podawano na lunch niezbyt smaczną potrawkę z kurczaka, jak sądził. Pewnego czwartku znalazł w swojej potrawce pływającą króliczą łapkę i wtedy to sobie uświadomił. Później w czwartki żywił się chlebem z masłem.
W metrze do północnego Londynu przyglądał się twarzom pasażerów i próbował zgadnąć, czy któryś z nich nie jest Michaelem Moorcockiem.
Gdyby spotkał Moorcocka, zapytałby go, jak wrócić do zrujnowanej świątyni.
Gdyby spotkał Moorcocka, byłby zbyt stremowany, żeby się odezwać.
*
W niektóre wieczory, kiedy rodziców nie było w domu, próbował zatelefonować do Michaela Moorcocka.
Dzwonił do informacji telefonicznej i pytał o numer Moorcocka.
— Nie mogę ci podać, skarbie. Jest zastrzeżony.
Przymilał się i płaszczył, zawsze daremnie, co przyjmował z ulgą. Nie wiedziałby, co powiedzieć Moorcockowi, gdyby mu się udało.
*
Odhaczał w swoich książkach Moorcocka na stronie „Tegoż autora” te książki, które przeczytał.
Tamtego roku wydawało się, że co tydzień ukazuje się nowa książka Moorcocka. Kupował je na stacji Victoria w drodze na lekcje bar micwy.
Kilku po prostu nie mógł znaleźć — Złodzieja dusz, Śniadania w ruinach — i w końcu, nerwowo, zamówił je z adresu podawanego na końcu książek. Ojciec musiał wypisać mu czek.
Kiedy książki nadeszły, dołączono do nich rachunek na 25 pensów; ceny były wyższe, niż pierwotnie podano. Jednak miał już teraz egzemplarz Złodzieja dusz i egzemplarz Śniadania w ruinach.
Na końcu Śniadania w ruinach znajdowała się biografia Moorcocka, w której napisano, że pisarz przed rokiem zmarł na raka płuc.
Richard zamartwiał się całymi tygodniami. To znaczyło, że już nigdy nie będzie następnych książek.
*
Ta cholerna biografia. Krótko po tym, jak się ukazała, byłem na koncercie Hawkwind, nawalony jak stodoła, i ludzie ciągle do mnie podchodzili, i myślałem, że nie żyję. Powtarzali w kółko: „Nie żyjesz, nie żyjesz”. Później się zorientowałem, że mówili: „Ale myśleliśmy, że nie żyjesz”.
Rozmowa z Michaelem Moorcockiem, Notting Hill, 1976
*
Był Wieczny Wojownik, no i był też Towarzysz Wojowników. Moonglum był towarzyszem Elryka, zawsze wesoły, idealne dopełnienie bladego księcia, który miał skłonność do ponurego nastroju i depresji.
Tam na zewnątrz istniało całe multiwersum, migotliwe i magiczne. Byli strażnicy równowagi, Bogowie Chaosu i Władcy Porządku. Były starsze rasy, wysokie, blade i elfie, były młode królestwa pełne ludzi takich jak on. Głupich, nudnych, normalnych ludzi.
Czasami miał nadzieję, że Elryk odnajdzie pokój, z dala od czarnego miecza. Ale to nie działało w ten sposób. Musieli być obaj — biały książę i czarny miecz.
A miecz dobyty z pochwy łaknął krwi, pragnął wbić się w drżące ciało. Wtedy wysysał duszę z ofiary, karmił jej energią słabe ciało Elryka.
Richard dostał obsesji na punkcie seksu; nawet miał sen, w którym uprawiał seks z dziewczyną. Tuż przed przebudzeniem śniło mu się, jak to jest mieć orgazm — to było intensywne i magiczne uczucie miłości, skupione w sercu; takie było w jego śnie.
Głęboka, transcendentna, duchowa rozkosz.
Nic, czego kiedykolwiek doświadczył, nie mogło się równać z tym snem.
Nawet trochę.
*
Richard zdecydował, że Karl Glogauer z I ujrzeli człowieka nie jest tym samym Karlem Glogauerem ze Śniadania w ruinach; jednak odczuwał dziwną, bluźnierczą dumę, czytając Śniadanie w ruinach w szkolnej kaplicy, w ławkach chóru. Dopóki był dyskretny, nikogo to nie obchodziło.
Był chłopcem z książką. Zawsze i na zawsze.
W głowie mu się kręciło od religii: weekendy poświęcał teraz na zawikłane wzorce i język judaizmu; wszystkie poranki w dni powszednie wypełniała zapachem drewna i witrażami powaga kościoła anglikańskiego; a noce należały do jego własnej religii, którą stworzył dla siebie, dziwaczny wielobarwny panteon, w którym Władcy Chaosu (Arioch, Xiombarg i reszta) ocierali się o Fantoma z komiksów DC i Sama oszusta-Buddę z Pana światła Zelaznego, i wampiry, i gadające koty, i ogry, i wszystkie stwory z kolorowych książeczek Langa; w którym wszystkie mitologie istniały jednocześnie, we wspaniałej anarchii wiary.
Jednak Richard przestał wreszcie (trzeba przyznać, że z pewnym żalem) wierzyć w Narnię. Odkąd skończył sześć lat — przez pół życia — wierzył żarliwie we wszystko narnijskie; aż w zeszłym roku, kiedy czytał chyba po raz setny Podróż „Wędrowca do świtu”, przyszło mu do głowy, że przemiana niesympatycznego Eustace Scruba w smoka, po której nawrócił się na wiarę w lwa Aslana, bardzo przypomina nawrócenie świętego Pawła na drodze do Damaszku; gdyby jego ślepota była smokiem…
Odkąd to mu zaświtało, Richard wszędzie znajdował odniesienia, zbyt liczne, żeby stanowiły zwykłe przypadki.
Richard ze smutkiem odłożył książki o Narnii, przekonany, że stanowiły alegorię; że autor (któremu zaufał) usiłował coś mu ukradkiem wcisnąć. Podobny niesmak budziły w nim opowiadania z profesorem Challengerem, gdzie ten profesor o byczym karku nawrócił się na spirytualizm; nie żeby Richard miał problem z uwierzeniem w duchy — Richard bez problemu i bez oporów wierzył we wszystko — ale Conan Doyle prawił morały, co dawało się zauważyć między słowami. Richard był młody i niewinny na swój sposób, i wierzył, że autorom należy ufać i nic nie powinno się kryć pod powierzchnią fabuły.
Przynajmniej opowieści o Elryku były uczciwe. Tam nic się nie kryło pod powierzchnią: Elryk był wątłym, chorowitym księciem z wymarłej rasy, użalającym się nad sobą, ściskającym Zwiastuna Burz, swój miecz o czarnym ostrzu — ostrzu, które śpiewało, łaknąc życia, które pożerało ludzkie dusze i oddawało ich siłę skazanemu na zagładę, osłabionemu albinosowi.
Richard czytał wciąż od nowa opowieści o Elryku i robiło mu się przyjemnie za każdym razem, kiedy Zwiastun Burz zanurzał się w piersi wroga, odczuwał jakąś wspólną satysfakcję, kiedy Elryk wyciągał siłę z miecza-duszy, niczym narkoman uzależniony od thrillerów w miękkich okładkach, który wziął właśnie nową działkę.
Richard był przekonany, że pewnego dnia ludzie z księgarni wysyłkowej Mayflower Books dopadną go, żeby odebrać swoje 25 pensów. Nigdy więcej nie odważył się zamówić książek pocztą.
*
J.B.C. MacBride miał sekret.
— Nie możesz nikomu powiedzieć.
— Okay.
Richard nie miał problemu z zachowaniem sekretów. W późniejszych latach uświadomił sobie, że jest chodzącą składnicą starych sekretów, o których zwierzający się pewnie dawno zapomnieli.
Poszli, obejmując się ramionami, do lasu za szkołą.
W tym lesie Richard został obdarzony następnym nieproszonym sekretem: to tutaj trzej szkolni koledzy Richarda spotykali się z dziewczynami z wioski i tutaj podobno pokazywali sobie nawzajem genitalia.
— Nie mogę ci powiedzieć, kto mi o tym mówił.
— Okay — powiedział Richard.
— No bo to prawda. I to śmiertelna tajemnica.
— W porządku.
Ostatnio MacBride spędzał dużo czasu z panem Aliquidem, szkolnym kapelanem.
— No więc każdy ma dwa anioły. Jednego daje Bóg, a drugiego szatan. Więc kiedy jesteś zahipnotyzowany, anioł szatana przejmuje kontrolę. I tak działa tabliczka ouija. To anioł szatana. I możesz błagać boskiego anioła, żeby przez ciebie przemówił. Ale prawdziwe oświecenie jest tylko wtedy, kiedy potrafisz rozmawiać ze swoim aniołem. On ci wyjawia sekrety.
Wtedy po raz pierwszy Grey uświadomił sobie, że Kościół anglikański może mieć własne ezoteryczne tajemnice, własną ukrytą kabałę.
Drugi chłopiec zamrugał jak sowa.
— Nie wolno ci nikomu o tym powiedzieć. Miałbym kłopoty, gdyby się dowiedzieli, że ci powiedziałem.
— W porządku.
Chwila milczenia.
— Brandzlowałeś kiedyś dorosłego?
— Nie.
Richard też miał sekret, a było nim to, że jeszcze nie zaczął się masturbować. Wszyscy jego koledzy się masturbowali, ciągle, pojedynczo, parami albo w grupach. Był od nich o rok młodszy i nie rozumiał, o co tyle krzyku; na samą myśl czuł się nieswojo.
— Laksa jest wszędzie. Jest gęsta i lepka. Próbują cię zmusić, żebyś wziął ich kutasa do ust, kiedy się spuszczają.
— Błe.
— Nie jest tak źle. — Pauza. — Wiesz, pan Aliquid uważa, że jesteś bardzo inteligentny. Gdybyś chciał dołączyć do jego prywatnej religijnej grupy dyskusyjnej, on by się zgodził.
Prywatna grupa dyskusyjna spotykała się w małym kawalerskim domku pana Aliquida naprzeciwko szkoły, wieczorami, dwa razy w tygodniu po odrobieniu lekcji.
— Nie jestem chrześcijaninem.
— I co z tego? I tak jesteś najlepszy z religii, żydziaku.
— Nie, dzięki. Hej, mam nowego Moorcocka. Którego jeszcze nie czytałeś. To książka o Elryku.
— Nieprawda. Nie ma nowej książki.
— Jest. Ma tytuł Oczy nefrytowego człowieka. Jest wydrukowana zielonym tuszem. Znalazłem ją w księgarni w Brighton.
— Mogę ją pożyczyć po tobie?
— Jasne.
Robiło się zimno i wrócili ramię w ramię. Niczym Elryk i Moonglum, pomyślał sobie Richard, co miało tyleż sensu, ile anioły MacBride’a.
*
Richard marzył, że porywa Michaela Moorcocka i zmusza go do wyjawienia Richardowi sekretu.
Zapytany, Richard nie potrafiłby wytłumaczyć, o jaki sekret mu chodzi. To miało coś wspólnego z pisaniem; coś wspólnego z bogami.
Richard zastanawiał się, skąd Moorcock bierze pomysły.
Pewnie ze zrujnowanej świątyni, zdecydował w końcu, chociaż nie pamiętał już, jak ta świątynia wyglądała. Pamiętał cień i gwiazdy, i ból, kiedy musiał wrócić do czegoś, co uważał za dawno zakończone.
Zastanawiał się, czy wszyscy autorzy czerpią stamtąd pomysły, czy tylko Michael Moorcock.
Gdyby mu powiedziano, że oni po prostu wszystko wymyślili, wzięli to z głowy, nigdy by nie uwierzył. Musiało istnieć jakieś miejsce, z którego brała się magia.
Prawda?
*
Ten gostek zadzwonił do mnie z Ameryki któregoś wieczoru, powiedział: „Słuchaj, człowieku, muszę z tobą porozmawiać o twojej religii”. Powiedziałem: „Nie wiem, o czym ty mówisz. Nie mam żadnej pieprzonej religii”.
Rozmowa z Michaelem Moorcockiem, Notting Hill 1976
*
Minęło sześć miesięcy. Richard odbył swoją bar micwę i wkrótce miał zmienić szkołę. On i J.B.C. MacBride siedzieli na trawie przed szkołą wczesnym wieczorem i czytali książki. Rodzice Richarda mieli po niego przyjechać, ale się spóźniali.
Richard czytał Angielskiego zabójcę. MacBride zatopił się w Narzeczonej diabła.
Richard zorientował się, że wytęża wzrok. Jeszcze się całkiem nie ściemniło, a on nie mógł już czytać. Wszystko poszarzało.
— Mac? Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?
Wieczór był ciepły, trawa sucha i wygodna.
— Nie wiem. Może pisarzem. Jak Michael Moorcock. Albo T.H. White. A ty?
Richard siedział i myślał. Niebo było fioletowoszare, duch księżyca wisiał wysoko niczym skrawek snu. Richard zerwał źdźbło trawy i powoli rozkruszył je w palcach, kawałek po kawałku. Teraz nie mógł też powiedzieć: „Pisarzem”. Wyszłoby na to, że małpuje. Bo właściwie nie chciał być pisarzem. Były inne możliwości.
— Kiedy dorosnę — powiedział wreszcie w zamyśleniu — chcę być wilkiem.
— To się nigdy nie stanie.
— Może nie — przyznał Richard. — Zobaczymy.
W oknach szkoły zapalały się światła, jedno po drugim, przez co fioletowe niebo wydawało się ciemniejsze. Letni wieczór był cichy i pogodny. O tej porze roku dni trwają bez końca i nigdy tak naprawdę nie zapada noc.
— Chciałbym być wilkiem. Nie przez cały czas. Tylko od czasu do czasu. W ciemności. Biegałbym po lesie jako wilk, w nocy — mówił Richard, głównie do siebie. — Nigdy bym nikogo nie skrzywdził. Nie takim wilkiem byłbym. Tylko biegałbym i biegał w blasku księżyca, wśród drzew, i nigdy bym się nie zmęczył ani nie zadyszał, i nigdy nie musiałbym się zatrzymać. Tym chcę być, kiedy dorosnę.
Zerwał następne długie źdźbło trawy, wprawnie obrał zewnętrzną warstwę i zaczął żuć miękisz.
Dwoje dzieci siedziało samotnie obok siebie w szarym zmierzchu i czekało, aż zacznie się przyszłość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiELRYK Z MELNIBONÉ
Dla nieżyjącego Poula Andersona za Złamany miecz oraz Trzy serca i trzy lwy. Dla nieżyjącego Fletchera Pratta za Studnię jednorożca. Dla nieżyjącego Bertolda Brechta za Operę za trzy grosze, którą z niejasnych powodów łączę z tymi pozostałymi książkami, głównym źródłem wpływów na pierwsze opowieści o Elryku.
Prolog
Oto jest opowieść o Elryku, zanim nazwano go Zabójcą Kobiet, przed ostatecznym upadkiem Melniboné. Oto jest opowieść o jego rywalizacji z kuzynem Yrkoonem i jego miłości do kuzynki Cymoril, zanim owa rywalizacja i miłość sprawiły, że Imrryr, Miasto Snów, stanęło w płomieniach, gwałtem zdobyte przez rozbójników z Młodych Królestw. Oto jest opowieść o dwóch czarnych mieczach, Zwiastunie Burz i Żałobniku, o tym, jak zostały odkryte i jaką rolę odegrały w kształtowaniu przeznaczenia Elryka i Melniboné — przeznaczenia, które miało wpłynąć na większe przeznaczenie: całego świata. Oto jest opowieść o czasach, kiedy Elryk był królem, władcą smoków, flot i całej półludzkiej rasy, która rządziła światem przez dziesięć tysięcy lat.
Oto jest opowieść o tragedii, opowieść o Melniboné, Smoczej Wyspie. Oto jest opowieść o występnych uczuciach i wybujałych ambicjach. Oto jest opowieść o czarach, zdradach i szlachetnych ideałach, o cierpieniach i przerażających rozkoszach, o gorzkiej miłości i słodkiej nienawiści. Oto jest opowieść o Elryku z Melniboné. Wiele z niej sam Elryk miał zapamiętać tylko w sennych koszmarach.
Kronika Czarnego Miecza
Część pierwsza
W wyspiarskim królestwie Melniboné nadal przestrzega się wszystkich dawnych rytuałów, chociaż potęga tego narodu osłabła przed pięcioma wiekami i teraz podtrzymuje go tylko handel z Młodymi Królestwami oraz fakt, że w mieście Imrryr spotykają się kupcy z całego świata. Czy te rytuały straciły rację bytu? Czy można odrzucić rytuały i uniknąć zagłady? Ten, który chciałby rządzić w zastępstwie cesarza Elryka, tak nie uważa. Twierdzi, że Elryk sprowadzi zagładę na Melniboné, odmawiając odprawiania wszystkich rytuałów (Elryk zachowuje wiele z nich). I tak zaczyna się tragedia, która zakończy się wiele lat później i przyspieszy zniszczenie tego świata.
1. Melancholijny król: Dwór próbuje go zabawiać
Kolor jego skóry przypomina czaszkę wyblakłą od słońca, a długie włosy spływające mu na ramiona są białe jak mleko. Z wąskiej, pięknej głowy spogląda dwoje skośnych oczu, szkarłatnych i posępnych, a z luźnych rękawów żółtej szaty wyłaniają się dwie smukłe dłonie, również barwy kości, spoczywające na poręczach tronu, który wyrzeźbiono z jednego ogromnego rubinu.
W szkarłatnych oczach gości troska, a jedna dłoń unosi się czasami, by dotknąć lekkiego hełmu spoczywającego na białych kędziorach; hełmu wykonanego z jakiegoś ciemnego, zielonkawego stopu i misternie uformowanego na podobieństwo smoka zrywającego się do lotu. Na dłoni z roztargnieniem gładzącej koronę błyszczy pierścień, w którym osadzono rzadki kamień Actorios; w jego wnętrzu coś od czasu do czasu przesuwa się ospale i zmienia kształt niczym żywy smok, równie niespokojny w swoim drogocennym więzieniu jak młody albinos na Rubinowym Tronie.
Król spogląda z wysokich kwarcowych schodów na swój dwór. W dole dworzanie tańczą z tak subtelnym wdziękiem, że wyglądają jak duchy. Albinos rozważa w myślach moralne kwestie i przynajmniej pod tym względem różni się od większości swoich poddanych, ponieważ oni nie są ludźmi.
To mieszkańcy Melniboné, Smoczej Wyspy, którzy rządzili światem przez dziesięć tysięcy lat i przestali rządzić niecałe pięć wieków wcześniej. Są mądrzy i okrutni, zaś moralność znaczy dla nich niewiele więcej niż zwykły szacunek dla odwiecznej tradycji.
Młody mężczyzna, czterysta dwudziesty ósmy potomek w prostej linii pierwszego cesarza-czarnoksiężnika Melniboné, uważa ich poglądy nie tylko za aroganckie, ale wręcz głupie; to jasne, że Smocza Wyspa utraciła niemal całą swoją potęgę i wkrótce, za sto lub dwieście lat, zagrozi jej bezpośredni konflikt z nowo powstałymi ludzkimi narodami, które nieco protekcjonalnie nazywa Młodymi Królestwami. Pirackie floty przypuszczały już daremne ataki na Piękne Imrryr, Miasto Snów, stolicę Smoczej Wyspy Melniboné.
Lecz nawet najbliżsi przyjaciele cesarza obawiają się dyskutować o perspektywie upadku Melniboné. Nie lubią, kiedy o tym wspomina, ponieważ ich zdaniem takie proroctwa są nie tylko nieprawdopodobne, ale stanowią także rażące pogwałcenie dobrych manier.
Tak więc cesarz samotnie pogrąża się w rozmyślaniach. Żałuje, że jego ojciec, Sadryk Osiemdziesiąty Szósty, nie spłodził więcej dzieci, bo wtedy bardziej odpowiedni monarcha mógłby zająć jego miejsce na Rubinowym Tronie. Sadryk nie żyje od roku; zdawało się, że chętnie powitał to, co przyszło zabrać jego duszę. Przez większość życia Sadryk nie poznał innej kobiety prócz swojej żony, chociaż cesarzowa zmarła, wydając na świat jego jedynego potomka o rozrzedzonej krwi. Ale Sadryk kochał swoją żonę melnibonéańską miłością (dziwnie odmienną od uczuć nowo przybyłych ludzi) i nie znajdował przyjemności w towarzystwie innych kobiet, nie cieszył go nawet widok własnego syna, z powodu którego umarła i który był wszystkim, co po niej zostało. Magiczne eliksiry, runiczne inkantacje i rzadkie zioła utrzymywały przy życiu następcę tronu, sztucznie wspomagano jego siły za pomocą wszelkich sztuk znanych w Czarnoksięskim Królestwie Melniboné. I przeżył — wciąż żyje — wyłącznie dzięki czarom, ponieważ z natury jest wiecznie zmęczony i bez środków pobudzających zwykle nie byłby w stanie nawet podnieść ręki.
W swojej słabości młody cesarz odnalazł jedną zaletę — z konieczności dużo czytał. Zanim skończył piętnaście lat, przeczytał wszystkie książki z ojcowskiej biblioteki, niektóre aż kilkakrotnie.Jego czarnoksięskie moce, które początkowo kształtował pod kierunkiem Sadryka, są teraz potężniejsze niż moce jego przodków od wielu pokoleń. Posiadł rozległą wiedzę o świecie poza wyspą Melniboné, chociaż jak dotąd w większości teoretyczną, niepopartą doświadczeniem. Gdyby zechciał, mógłby wskrzesić dawną potęgę Smoczej Wyspy i rządzić zarówno własnym cesarstwem, jak i Młodymi Królestwami jako niepokonany tyran. Jednak książki nauczyły go również wątpić w korzyści płynące z użycia siły, kazały mu kwestionować własne motywy, zmuszały do zastanowienia, czy w ogóle powinien używać swojej mocy, bez względu na okoliczności. Wiedza przywiodła go do tej „moralności”, którą nadal ledwie rozumiał. Zatem dla swoich poddanych jest zagadką, a dla niektórych zagrożeniem, ponieważ jego myśli i postępki nie pasują do ich wyobrażenia o tym, jak powinien myśleć i postępować prawdziwy Melnibonéanin (a w dodatku melnibonéański cesarz). Na przykład jego kuzyn, Yrkoon, nie raz i nie dwa wyrażał poważne wątpliwości, czy cesarz ma prawo rządzić ludem Melniboné. „Ten słabowity uczony sprowadzi zagładę na nas wszystkich”, powiedział pewnego wieczoru do Dyvima Tvara, Pana Smoczych Jaskiń.
Dyvim Tvar należy do nielicznych przyjaciół cesarza i lojalnie powtórzył mu tę rozmowę, ale młodzieniec zbagatelizował te słowa jako „drobną zdradę bez znaczenia”, chociaż każdy z jego przodków ukarałby takie uwagi bardzo długą i wyrafinowaną publiczną egzekucją.
Sytuację cesarza jeszcze bardziej komplikuje fakt, że Yrkoon, który już nawet nie ukrywa swojego przekonania, że powinien zostać cesarzem, jest bratem Cymoril, dziewczyny, którą albinos uważa za najbliższą przyjaciółkę i która pewnego dnia zostanie jego cesarzową.
Na mozaikowej posadzce pałacu książę Yrkoon, wystrojony w najwspanialsze jedwabie, brokaty i futra, obwieszony klejnotami, tańczy z setką kobiet. Plotki głoszą, że każda z nich była kiedyś jego kochanką. Ciemną twarz księcia, jednocześnie urodziwą i posępną, okalają długie czarne włosy, namaszczone oliwą i ufryzowane. Jak zwykle ma szyderczą minę i zachowuje się arogancko. Ciężki brokatowy płaszcz kołysze się i dość mocno uderza innych tancerzy. Książę nosi go niemal jak zbroję, a nawet broń. Wśród dworzan Yrkoon wzbudza trwożliwy szacunek. Tylko nieliczni czują się urażeni jego arogancją, ale milczą, ponieważ Yrkoon jest też potężnym czarownikiem. Zresztą właśnie takiego zachowania dwór oczekuje od melnibonéańskiego arystokraty; chętnie widziałby je u swojego cesarza.
Cesarz o tym wie. Żałuje, że nie potrafi zadowolić swoich poddanych, którzy na jego cześć tańczą i żartują. Nie potrafi jednak zmusić się do udziału w czymś, co prywatnie uważa za nużącą i irytującą serię rytualnych póz. Pod tym względem jest może nawet bardziej arogancki od Yrkoona, który ostatecznie jest zwykłym prostakiem.
Na galeriach muzyka rozbrzmiewa głośniej, tony stają się bogatsze. Niewolnicy, specjalnie wyszkoleni i chirurgicznie zoperowani, żeby każdy wyśpiewywał jeden doskonały dźwięk, zostają zmuszeni do wzmożonego wysiłku. Nawet młody cesarz jest wzruszony posępną harmonią ich pieśni, która prawie już nie przypomina głosów wydawanych przez ludzi. Dlaczego ich ból tworzy tak cudowne piękno? — zastanawia się. Czy może każde piękno powstaje w bólu? Czy na tym polega sekret wielkiej sztuki, zarówno ludzkiej, jak i melnibonéańskiej?
Cesarz Elryk zamyka oczy.
W sali poniżej zaczyna się poruszenie. Brama się otwiera i dworzanie przerywają taniec, cofają się i kłaniają nisko, kiedy do sali wkraczają żołnierze. Żołnierze noszą błękitne mundury i ozdobne hełmy o fantastycznych kształtach, ich długie włócznie o szerokich ostrzach oplatają wstęgi zdobione klejnotami. Otaczają młodą kobietę, której błękitna suknia pasuje odcieniem do ich mundurów. Nagie ramiona kobiety zdobi pięć czy sześć bransolet z diamentów, szafirów i złota, diamenty i szafiry ma też wplecione we włosy. W przeciwieństwie do większości kobiet na dworze, nie ozdobiła twarzy wzorami namalowanymi na powiekach i policzkach. Elryk się uśmiecha. To jest Cymoril. Żołnierze to jej osobista straż honorowa, która zgodnie z tradycją eskortuje ją na dwór. Wstępują na stopnie prowadzące do Rubinowego Tronu. Elryk powoli wstaje i wyciąga ręce.
— Cymoril. Myślałem, że postanowiłaś nie zaszczycić dziś dworu swoją obecnością.
Ona odwzajemnia jego uśmiech.
— Mój panie, doszłam do wniosku, że jednak mam ochotę na rozmowę.
Elryk jest wdzięczny. Cymoril wie, że on się nudzi, i wie również, że należy do nielicznych osób w Melniboné, z którymi on lubi rozmawiać. Gdyby etykieta na to pozwalała, ustąpiłby jej miejsca na tronie, jednak w tej sytuacji ona musi usiąść na najwyższym stopniu u jego stóp.
— Proszę, usiądź, słodka Cymoril.
Elryk wraca na tron i nachyla się do przodu. Cymoril zajmuje miejsce i spogląda mu w oczy z mieszaniną rozbawienia i czułości. Żołnierze wycofują się i dołączają do straży Elryka po obu stronach schodów. Cymoril odzywa się tak cicho, że tylko Elryk słyszy jej głos.
— Czy chciałbyś pojechać ze mną jutro w dzikie rejony wyspy, mój panie?
— Muszę poświęcić uwagę kilku sprawom…
Jednak pociąga go ten pomysł. Minęły tygodnie, odkąd wybrali się razem na przejażdżkę, z eskortą dyskretnie trzymającą się na dystans.
— Czy to pilne sprawy?
On wzrusza ramionami.
— Jakie sprawy są pilne w Melniboné? Po dziesięciu tysiącach lat większość problemów można postrzegać z pewnej perspektywy. — Uśmiecha się łobuzersko, niemal jak uczniak, który zamierza urwać się z lekcji. — Doskonale… wyjedziemy wczesnym rankiem, zanim inni się obudzą.
— Powietrze poza miastem będzie czyste i rześkie. Słońce będzie gorące o tej porze roku, a niebo błękitne i bezchmurne.
Elryk się śmieje.
— Musiałaś użyć jakichś czarów!
Cymoril spuszcza oczy i rysuje wzory na marmurowej posadzce.
— No, może trochę. Mam kilku przyjaciół wśród pomniejszych żywiołaków…
Elryk wyciąga rękę, żeby dotknąć jej pięknych ciemnych włosów.
— Czy Yrkoon wie?
— Nie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki