Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emancypowana: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emancypowana: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

Teod. Tom. Jeża.

War­sza­wa

Na­kła­dem Adol­fa Ko­wal­skie­go, Księ­ga­rza.

Nowy Świat, Nr 39.

1873.

(Od­bit­ka z Niwy).

Дo­зbo­лe­no Цe­нзуroю

Ba­pшa­ba, 9 Iюля 1873 гoдa.

War­sza­wa,

W Dru­kar­nI Jó­ze­fa Si­kor­skie­go, uli­ca Nie­ca­ła Nr 11 nowy

Wy­stę­pu­ję z za­po­wie­dzią, że, za­sia­da­jąc pi­sać, nie wiem jesz­cze, czy po­wieść ni­niej­sza bę­dzie mia­ła bo­ha­te­ra. Może nie. Bo­ha­ter­ka jed­nak już jest, bo­ha­ter­ka, któ­rą czy­tel­ni­ko­wi przed­sta­wię, sprzed jej na świat przyj­ściu. Wyda się to komu może dziw­nym, a przy­najm­niej ory­gi­nal­nym. Jak re­ko­men­do­wać isto­tę, któ­ra jesz­cze nie ist­nie­je?… Go­tów kto po­my­śleć na­wet, żem wy­znaw­ca me­tamp­sy­cho­zy i mam za­miar isto­tę ludz­ką przed­sta­wiać naj­przód pod po­sta­cia­mi in­ne­mi: że chcę tę, co nie­wia­stą być ma, ubrać w pió­ra go­łę­bi­cy, na­przy­kład, lub w łu­skę flą­dry, albo w skó­rę jasz­czur­ki, albo w szerść mał­py, albo też w list­ki kwiat­ka po­lne­go, lub cie­plar­nia­ne­go, i opo­wia­dać o ro­man­sach jej pta­sich, ry­bich, pła­zich, zwie­rzę­cych i ro­ślin­nych. Po­mi­mo, że wie­rzę, iż du­sza ludz­ka po­krew­ną jest du­szom, któ­re na­da­ją ży­cie isto­tom, sta­no­wią­cym łań­cuch stwo­rzeń, nie czu­ję się jed­nak upo­waż­nio­nym do wy­wle­ka­nia na jaw ro­man­so­wych ta­jem­nic, tkwią­cych w ta­jem­ni­cach na­tu­ry. Co się zaś me­tamp­sy­cho­zy ty­czy, to, po­mi­mo, że je­den z do­brych zna­jo­mych mo­ich sło­wem ho­no­ru za­rę­cza, że, nim czło­wie­kiem zo­stał, był kro­wą pier­wej, wszak­że wy­da­je mi się to rze­czą na­der wąt­pli­wą. Może on zresz­tą i był kro­wą. Ale – czym była bo­ha­ter­ka na­sza? – na to nie pod­jął­bym się od­po­wia­dać. Re­ko­men­du­jąc zaś ją przed jej na świat przyj­ściem, mam na my­śli wła­ści­wie nie ją sar­nę, ale grunt, na któ­rym ze­szła zdzie­beł­kiem, pod­ro­sła, w kwiat się roz­wi­nę­ła i owoc wy­da­ła, mam na my­śli jej ro­dzi­ca i jej ro­dzi­ciel­kę, któ­rzy na jej przy­ję­cie i wy­ho­do­wa­nie przy­go­to­wa­li gniaz­do i po­kar­my… mo­ral­ne.

Ro­dzi­cem jej był hra­bia Pro­sper Sław­ski, ro­dzi­ciel­ką hra­bi­na Ze­no­bi­ja de domo Zbi­lu­tyń­ska, któ­ra mał­żon­ko­wi za­moż­ne­mu i sze­ro­ko z naj­pierw­sze­mi do­ma­mi sko­li­ga­co­ne­mu, wnio­sła po­sag duży, licz­ną i do­stoj­ną pa­ren­te­lę i ty­tuł hra­biow­ski. Hra­bia przed oże­nie­niem się, nic był hra­bią, ani hra­bi­na nie była hra­bi­ną. Jak do tego przy­szło, o tym w swo­im opo­wiem miej­scu, po­prze­sta­jąc tym­cza­sem na pro­stej o tej oso­bli­wo­ści wzmian­ce.

Zda­rza­ją się lu­dzie, co, jak­by się dla sie­bie umyśl­nie po­ro­dzi­li. Ludź­mi ta­kie­mi byli wła­śnie p. Sław­ski i pan­na Zbi­lu­tyń­ska. Pan Sław­ski sta­tecz­ny, tro­chę sę­sat, za­kra­wał na dy­plo­ma­tę tego ka­li­bru, co ów, któ­re­go Of­fen­bach wy­pro­wa­dza na sce­nę dla sko­ja­rze­nia mał­żeń­stwa, po­mię­dzy księ­ciem Paw­łem a wiel­ką księż­ną Ge­rol­stejn. Gdym ko­ja­rzy­ciel tego na de­skach te­atru roz­ma­ito­ści w Pa­ry­żu uj­rzał, na­tych­miast sta­nął mi nasz pan Pro­sper Sław­ski w my­śli. Ten, sam chód od nie­chce­nia! te same ma­ni­je­ry, wy­so­ką na­ce­cho­wa­ne dys­tynk­cy­ją! ta sama po­sta­wa wy­nio­sła a gięt­ka!… tak da­le­ce, że gdy­bym był na­pew­no nie wie­dział, iż utwór ów sce­nicz­ny po­ja­wił się póź­niej, ani­że­li wy­stą­pie­nie pana Pro­spe­ra na sce­nie świa­ta, to my­ślał­bym, że ro­dzic bo­ha­ter­ki na­szej jest nie czym in­nym, jeno wier­ną i do­kład­ną ko­pi­ją ak­to­ra. Ak­tor ów jed­nak­że nie był mo­de­lem je­dy­nym, przy­po­mi­na­ją­cym mi ojca bo­ha­ter­ki na­szej. Zna­łem dwa jesz­cze: je­den w oso­bie am­ba­sa­do­ra praw­dzi­we­go, któ­ry na­wet pew­ną rolę ode­grał, dru­gi w oso­bie gar­so­na, w ho­te­lu pew­nym w Mo­na­chi­jum. Sło­wem, pan Pro­sper Sław­ski był to gen­tle­man skoń­czo­ny, któ­re­mu nie bra­kło ni­cze­go: ani pre­zen­cyi, ani ma­jąt­ku.

Pan Pro­sper mło­dość pra­wie całą spę­dził za gra­ni­cą. Cóż tam ro­bił? ach! kształ­cił się. Kształ­cił się naj­przód pod do­zo­rem księ­dza ja­kie­goś, na­stęp­nie bez do­zo­ru żad­ne­go i prze­jeż­dżał z Ber­li­na do Wied­nia, z Wied­nia do Pa­ry­ża, z Pa­ry­ża znów do Ber­li­na, z Ber­li­na znów do Wied­nia, nie li­cząc dłuż­szych i krót­szych sta­cyj w in­nych sto­li­cach, ale za to wli­cza­jąc po­byt w Rzy­mie, gdzie szcze­gól­nie od­da­wał się sztu­ce. Sztu­ka była tym kie­run­kiem, w ja­kim skłon­no­ści jego po­szły. Nic zo­stał wszak­że ani mu­zy­kiem, ani śpie­wa­kiem, ani ak­to­rem, ani ma­la­rzem, ani rzeź­bia­rzem, po­mi­mo, że był wszyst­kim; tym po­tro­sze, ale w skłon­no­ściach je­dy­nie, w za­ję­ciu oso­bli­wym, ja­kie w nim obu­dza­ło pięk­no. Za­ję­cie to ato­li za­trzy­my­wa­ło się w punk­cie, poza któ­rym roz­po­czy­na się ofia­ra. Sztu­ka go zaj­mo­wa­ła, lecz nie tak da­le­ce, aże­by miał dla niej pra­co­wać. Pra­ca była pro­giem, któ­re­go on nie prze­stę­po­wał i przed któ­rym za­rów­no za­mi­ło­wa­niem ogar­niał wszyst­ko, co ar­ty­zmem jest: co zna­czy, że był­by me­ce­na­sem sztu­ki na wzór sta­ro­żyt­ny, gdy­by po­sia­dał for­tu­nę od­po­wied­nią. Po­sia­da­jąc zaś for­tu­nę tyl­ko do­stat­nią, mógł je­dy­nie zwi­dzać ga­le­ry­je, by­wać na kon­cer­tach, nic opusz­czać oper i znać, je­że­li nie oso­bi­ście, to z na­zwi­ska i sła­wy, wszyst­kie nie­mal zna­ko­mi­to­ści eu­ro­pej­skie bę­dą­ce en vo­gue. Znał ma­la­rzy, mu­zy­ków, śpie­wa­ków, ak­to­rów, śpie­wacz­ki i… ak­tor­ki. Niech nikt ato­li nie do­my­śla się cze­go złe­go, z ra­cyi zna­jo­mo­ści z ak­tor­ka­mi. Sto­su­nek jego z isto­ta­mi temi, bę­dą­ce­mi czę­sto­kroć nie ma­łej, nie­tyl­ko pod wzglę­dem ar­ty­stycz­nym, war­to­ści, był czy­sto pla­to­nicz­ny. Znał je… ze sce­nicz­nych de­sek, z re­pu­ta­cji, z fo­to­gra­fij, my­ślał o nich, ma­rzył; ko­chał się, na­wet w tej i owej, i na tym ko­niec. Wstrze­mięź­li­wość, może bo­jaź­li­wość, a może tro­chę i oszczęd­ność nie po­zwa­la­ły mu bliż­szych w tej sfe­rze za­bie­rać zna­jo­mo­ści. Ale zato po­zwa­lał so­bie w in­nym wzglę­dzie. Nie za­bie­rał zna­jo­mo­ści, lecz zbie­rał wia­do­mo­ści i po­sia­dał w pod­róź­nej swo­jej bi­bli­jo­te­ce ko­lek­cy­ją ksią­żek i ksią­że­czek, dzieł i bro­szur, dzien­ni­ków i pam­fle­tów, trak­tu­ją­cych o fem­me ga­lan­te wy­czer­pu­ją­co. Była to jego – rzec moż­na – spe­cy­jal­ność, któ­rą stu­dy­jo­wał i któ­rą się ba­wił, i tyl­ko ta­len­tu pi­sar­skie­go… mu bra­kło, a był­by nie­za­wod­nie, na pi­śmien­ni­czym polu wy­stą­pił, jako po­przed­nik Du­ma­sa syna.

Ta­kim był pan Pro­sper.

Ła­two się do­my­ślić, co za wra­że­nie spra­wiał, ile razy z za­gra­ni­cy do domu przy­jeż­dżał. Chlu­ba ro­dzi­ców, był chlu­bą oko­li­cy ca­łej, któ­ra tym wyż­sze mia­ła o nim wy­obra­że­nie, że mało mó­wił i miał wiecz­nie pół­dr­wią­cy na ustach uśmiech. Uśmiech ten czy­nił go za­gad­ko­wym i wiel­ce po­waż­nym. Szlach­ci­ce i szlach­cian­ki czu­li się, w jego obec­no­ści, mniej wię­cej jak ku­ro­pa­twy, gdy nad nie­mi ja­strząb' szy­bu­je.

– Cię­ty!…… – po­wia­da­no.

On się mało od­zy­wał. Pro­wa­dził się po­rząd­nie. Szedł spać póź­no, wsta­wał póź­no, czy­ty­wał w łóż­ku książ­ki fran­cu­skie, któ­rych ni­ko­mu nie udzie­lał i miał minę wiel­ce po­waż­ną, któ­rą wszyst­kim im­po­no­wał.

Pan Pro­sper stra­cił naj­przód mat­kę, a w kil­ka lat póź­niej ojca. Oj­ciec, na lat parę przed śmier­cią oże­nił go. Oże­nił go, – po­wta­rzam wy­ra­że­nie to na­umyśl­nie, a to z tej przy­czy­ny, że pan Pro­sper nie uczy­nił i może był­by nig­dy nie uczy­nił waż­ne­go kro­ku tego z na­tchnie­nia wła­sne­go.

– Żeń się…,– rzekł do nie­go sta­ry Sław­ski razu pew­ne­go.

– A do­brze, papo…

Sta­ry za­jąk­nął się. Miał przy­go­to­wa­ną prze­mo­wę do syna dłu­gą i prze­ko­ny­wa­ją­cą, nie spo­dzie­wał się bo­wiem, aże­by na zmia­nę sta­nu z taką przy­stał ła­two­ścią. Za­jąk­nął się, i nie chcąc snadź, aże­by prze­mo­wa prze­paść mia­ła, za­czął:

– Bo to… wi­dzisz… wy­pa­da ja­koś.., Oby­wa­tel­skie sto­sun­ki… oby­wa­tel­skie obo­wiąz­ki… For­tu­na zresz­tą…

Pan Pro­sper kiw­nął gło­wą po­ta­ku­ją­co.

– Trze­ba, że­byś się zde­cy­do­wał…

– Do­brze, papo…

– I po­dał się na mar­szał­ka…

– Na mar­szał­ka?… – za­py­tał pan Pro­sper to­nem ta­kim, jak­by nie ro­zu­miał zna­cze­nia słów tych.

– To jest… to… oby­wa­tel­ski obo­wią­zek… For­tu­na zresz­tą…

– To mnie zwią­że…

– I!… co by tam wią­za­ło!… Jed­no try­je­ni­jum… W two­im po­ło­że­niu nie go­dzi się wy­ła­my­wać od pew­nych obo­wiąz­ków. Ga­da­no­by, wi­dzisz… Trze­ba z góry gęby za­mknąć…

– Hm… – mruk­nął pan Pro­sper po­twier­dza­ją­co.

– Więc się naj­przód ożeń…

– A do­brze…

– Ożeń się tedy…

– Z kim?…

Na za­py­ta­nie to, sta­ry pan Sław­ski brwi zmarsz­czył i gło­wę spu­ścił.

– Z kim?… Hm… Z kim­że­by, na­przy­kład?… Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia. Oj­ciec i syn, zda­wa­ło się, my­śle­li za­rów­no nad od­po­wie­dzią, któ­ra ojcu pierw­sze­mu, w for­mie no­we­go za­py­ta­nia, na myśl przy­szła.

– Z Ze­nią Zbi­lu­tyń­ską?…

– Z pan­ną Ze­no­bi­ją?… – po­wtó­rzył syn.

– Ano?…

– Phi!… Z tą lub z inną..

– Pan­na nie­źle wy­cho­wa­na, po­saż­na, ma­ją­tek gra­ni­czy, przy­tym wca­le nie szpet­na…

– Nie szpet­na… – echo­wym spo­so­bem pod­chwy­cił pan Pro­sper.

– Cze­góż chcesz!… zda­rza­ją się szpet­niej­sze…

– Za­pew­ne…

– Wstrę­tu do niej, spo­dzie­wam się, nie masz…

– Naj­mniej­sze­go…

– A więc, po­jedź i roz­pocz­nij kon­ku­ry…

– Do­brze, papo… Wo­lał­bym jed­nak, żeby się to bez kon­ku­rów obejść mo­gło..

– Wi­dzisz… ja­koś nie wy­pa­da….

– Ha… Wy­chy­lę więc ten kie­lich go­ry­czy… – rzekł to­nem żar­to­bli­wie pa­te­tycz­nym.

I roz­po­czął kon­ku­ry.

Pan­na Ze­no­bi­ja była to pan­na, co roz­po­rzą­dza­ła sama oso­bą wła­sną, miesz­ka­jąc przy bra­cie, któ­ry, gło­wa rodu, peł­nił funk­cy­ją opie­ku­na sio­stry młod­szej. Po­saż­na i wca­le nie brzyd­ka, sta­ra­ją­cych się mia­ła dużo. Prze­bie­ra­ła jed­nak, a to, zda­je się, dla tego, że współ­ubie­ga­li się o jej rękę, albo lu­dzie z ma­jąt­kiem, a bez imie­nia, albo też lu­dzie z imie­niem a bez ma­jąt­ku; jed­ni i dru­dzy przed­sta­wia­li się jej pod po­sta­cią ka­ry­ka­tur to­wa­rzy­skich, co jest ko­niecz­nym a na­tu­ral­nym na­stęp­stwem nie­na­tu­ral­ne­go po­ło­że­nia, w ja­kim sta­wa­ją mło­dzień­cy, za­mie­rza­ją­cy, za­po­mo­cą do­bre­go oże­nie­nia, war­tość swo­ję pod­nieść. Roz­da­wa­ła więc mło­dzień­com owym ko­szy­ki, nie dla tego, aże­by wstręt ja­kiś do mał­żeń­skie­go sta­nu czuć mia­ła, lecz dla tego, że nie tra­fił się jej ża­den, coby jej do gu­stu i prze­ko­na­nia przy­padł.

Aż, tra­fił się pan Pro­sper.

Pan Pro­sper za pierw­sza, za­raz byt­no­ścią, za­ła­twił spra­wy po­ło­wę. Wy­jeż­dża­jąc, gdy go pan Ma­ciej Zbi­lu­tyń­ski, brat pan­ny Ze­no­bii, zwy­cza­jem sta­rym, na ga­nek wy­pro­wa­dził i o po­zo­sta­nie jesz­cze choć na mo­men­cik upra­szał, na­stę­pu­ją­ce za­dał mu py­ta­nie.

– Czy mogę by­wać?…

– Cze­muż­by nie, pa­nie do­bro­dzie­ju!… była go­spo­da­rza domu od­po­wiedź.

– W za­mia­rach?…

– A!… – Pan Ma­ciej się za­ciął.

– Papa so­bie tego ży­czy, a ja nic prze­ciw­ko temu nie mam… Je­że­li prze­to i pan do­bro­dziej?….

– I ja prze­ciw­ko temu nie mam nic… Ale, pan do­bro­dziej ro­zu­mie, za­le­ży to od Zeni…

– Ro­zu­miem, i dla tego wła­śnie… upra­szam pana do­bro­dzie­ja o wy­ro­zu­mie­nie sio­stry…

– Pa­nie do­bro­dzie­ju!… – od­parł pan Ma­ciej, ści­ska­jąc z unie­sie­niem dłoń pana Pro­spe­ra. Co się mnie ty­czy, ja pra­gnę… pra­gnę… z ca­łej du­szy… Nie wąt­pię, że i Ze­nia… Ale się jej za­py­tam…

– I ze­chcesz pan ła­ska­wie po­wia­do­mić mnie… Bi­le­cik… tak, lub nie…

– Nie?… nig­dy nie!… ale…

– Po­śred­nie­go, zda­je się, ter­mi­nu w tym wzglę­dzie nie­ma… – rzekł pan Pro­sper pół­żar­tem. Pan­na Ze­no­bi­ja, albo mnie przyj­mu­je, więc tak, albo nie przyj­mu­je, więc nie!…

– Może Ze­nia ze­chce na póź­niej tro­chę odło­żyć…

Pan Pro­sper tak się na to skrzy­wił, że pan Ma­ciej na­tych­miast pod­chwy­cił.

– Ale tak… ale tak… Nie omiesz­kam po­wia­do­mić, jak­najś­piesz­niej…

– Bi­le­cik…

– O tak, bi­le­cik… hę… hę…

I uści­skał dłoń, jak­by po­wie­dzieć chciał: "co­kol­wiek­by sio­stra po­sta­no­wi­ła, ja za­wsze po­zo­sta­ję życz­li­wym są­sia­dem pań­skim". Uści­ski te ozna­cza­ły jesz­cze, że gdy­by on był pan­ną, Ze­no­bi­ją, to ani chwil­ki nie za­wa­hał­by się z od­da­niem ręki swo­jej panu Pro­spe­ro­wi. Pan Pro­sper prze­to miał w nim ad­wo­ka­ta, go­to­we­go w ra­zie po­trze­by spra­wy jego bro­nić do upa­dłe­go i po­pie­rać ją z sił ca­łych. Od­je­chał więc do Żół­ta­niec – tak się na­zy­wa­ło gniaz­do pa­nów Sław­skich – i za­rę­czyć nie moż­na, czy bar­dzo trosz­czył się ob­ro­tem, jaki spra­wa ta wziąć może. Ja­dąc drze­mał, ki­wa­jąc się w ko­czu, nio­są­cym lek­ko, niby ko­ły­ska, a uno­szo­nym czwór­ką dziel­nych koni. Gdy­by go ży­wiej nie­co pan­na Ze­no­bi­ja, oże­nie­nie, etc… ob­cho­dzi­ły, toć nie spał­by prze­cie! Po­dob­ne rze­czy zmu­sza­ją za­zwy­czaj lu­dzi do czu­wa­nia. Wszak tu cho­dzi­ło o los ca­łe­go ży­cia! Pana Pro­spe­ra jed­nak, tak da­le­ce mało to in­te­re­so­wa­ło, że nie­tyl­ko, ja­dąc drze­mał, ale, przy­je­chaw­szy, nie uwa­żał za po­trzeb­ne za­ko­mu­ni­ko­wać ojcu do­ryw­cze­go ukła­du, za­war­te­go z pa­nem Ma­cie­jem.

– Cóż tam?

– A nic jesz­cze…

Taka była cała po­mię­dzy oj­cem a sy­nem roz­mo­wa w spra­wie, zda­je się, dość waż­nej.

Po­dob­na nie­co do tej to­czy­ła się po­mię­dzy bra­tem a sio­strą.

– Mam coś nad­zwy­czaj cie­ka­we­go po­wie­dzieć… – rzekł pan Ma­ciej, dmu­cha­jąc w cy­buch i sta­jąc z roz­pro­mie­nio­nym ob­li­czem przed mał­żon­ką swo­ją i sio­strą, prze­by­wa­ją­ce­mi jesz­cze w ba­wial­nym sa­lo­nie, w któ­rym przed chwi­lą przyj­mo­wa­ły go­ścia z Żół­ta­niec.

– Że na ju­tro po­go­dy spo­dzie­wać się moż­na… – pod­chwy­ci­ła pani Ma­ciej owa Zbi­lu­tyń­ska.

– Hum?… – uśmiech­nął się pan Ma­ciej.

– Coś jesz­cze cie­kaw­sze­go?…

– Bez po­rów­na­nia!…. Pan Sław­ski za­py­tał, czy może by­wać… w za­mia­rach?…

Mó­wiąc to, spoj­rzał na sio­strę, ale ta, jak­by sło­wa wy­rze­czo­ne nie od­no­si­ły się do niej wca­le, nie za­in­te­re­so­wa­ła się po­wie­dze­niem bra­ta, tak, że ten po­wtó­rzyć mu­siał:

– Czy może by­wać?…

– Pan Pro­sper Sław­ski?…

Pan­na Ze­no­bi­ja po­my­śla­ła przez chwil­kę, i znów po­wtó­rzy­ła:

– Pan Pro­sper Sław­ski?…

– Zda­je się, że nic nie prze­szka­dza… – pod­chwy­ci­ła pani Ma­de­jo­wa, jak­by chcąc wy­zwać od­po­wiedź pan­ny.

Pan­na Ze­no­bi­ja wzru­szy­ła lek­ko ra­mio­na­mi, wstrzą­snę­ła lek­ko gło­wą i wy­krzy­wi­ła lek­ko usta.

– Mło­de­mu Sław­skie­mu nic, zda­je się, do za­rzu­ce­nia nie ma… – wsu­nął pan Ma­ciej.

– Mo­że­by się co tam i zna­la­zło… – rzu­ci­ła pan­na od nie­chce­nia.

– W kim­że­by się co nie zna­la­zło!… Ale… ale… cho­dzi na­resz­cie o to, aże­by się już raz zde­cy­do­wać…

– Pan Pro­sper, po­wie­dzieć moż­na, jest to jeu­ne hom­me ac­com­pli… – pod­chwy­ci­ła bra­to­wa, wy­ma­wia­jąc wy­ra­zy ostat­nie z przy­ci­skiem. Moż­na­by go przy­jąć… Na­le­ży się zde­cy­do­wać…

– Trze­ba się na­my­śleć nie­co… – bro­ni­ła się pan­na.

– Co tu się na­my­ślać!… pro­po­no­wał pan Ma­ciej. Czło­wiek bo­ga­ty, przy­zwo­ity, z imie­niem, nie mar­no­traw­ca… No?…

– Mam się de­cy­do­wać?…

– A cóż!…

– Więc do­brze… Ju­żem się zde­cy­do­wa­ła?…

– Niech bywa?…

– Niech bywa…

Bra­to­wa uści­ska­ła ją za tę od­po­wiedź po­myśl­ną.

Na­stą­pi­ła po­tym ga­węd­ka dość dłu­ga, któ­ra się cał­ko­wi­cie za­snu­ła oko­ło za­py­ta­nia: jak i w ja­kiej for­mie udzie­lić się ma panu Pro­spe­ro­wi po­zwo­le­nie na by­wa­nie? Cho­dzi­ło tu o po­zo­ry, rzecz tak nie­sły­cha­nie waż­ną. Pan­na Ze­no­bi­ja chcia­ła, aże­by to nie mia­ło miny zby­tecz­ne­go pra­gnie­nia wy­da­nia się za pana Sław­skie­go. Chce­nie to po­dzie­la­li wraz z nią brat i bra­to­wa, lecz pra­gnę­li wy­dać ją ko­niecz­nie, a za­tym oka­zy­wa­li się, pod wzglę­dem po­zo­rów, ła­twiej­si. Pan Ma­ciej go­tów był wnet za­sia­dać i pi­sać. Lecz pan­na Ze­no­bi­ja na to nie po­zwo­li­ła.

– Pi­sać?… y son­ge-tu, Ma­ria?…

– Umó­wi­li­śmy się… przy­rze­kłem…

– Więc cóż z tego!… Umo­wa ust­na; przy­rze­cze­nia ust­ne nie są obo­wią­zu­ją­ce…

Wy­rze­cze­nie to za­no­to­wać war­to. Zda­rza się nie­raz, iż czło­wie­ko­wi wy­rwie się słów­ko jed­no, i słów­ko to jest jak­by pięt­nem, ce­chu­ją­cym go pod wzglę­dem mo­ral­nym. Naj­waż­niej­sze przy­rze­cze­nia i umo­wy są wła­śnie ust­ne. Przy­się­ga – co to jest? Ślub, łą­czą­cy lu­dzi dwo­je wę­złem do­zgon­nym,– co to jest? Umo­wy i przy­rze­cze­nia pi­sa­ne, na to się – rzec moż­na – pi­szą, aże­by ich nie do­trzy­my­wać: do­wo­dem, naj­po­waż­niej­sze po­mię­dzy nie­mi – trak­ta­ty mię­dzy­na­ro­do­we. Czy aby je­den do­trzy­ma­ny zo­stał?

Pan­na Ze­no­bi­ja od­mien­nie się na kwe­sty­ją tę za­pa­try­wa­ła. Sta­nę­ło więc na tym, że pan Ma­ciej po­je­dzie do Żół­ta­niec pod po­zo­rem re­wi­zy­ty, i ust­nie za­pro­si pana Pro­spe­ra do jak­naj­częst­sze­go by­wa­nia.

Tak się też i sta­ło. Pan Ma­ciej po­je­chał i za­pro­sił, lecz spo­tkał się z za­py­ta­niem na­stę­pu­ją­cym:

– Czy mogę mieć na­dzie­ję?…

– Pa­nie do­bro­dzie­ju, jak naj­więk­szą!…

– Pew­ność pra­wie?…

– Ja… to jest… ja… nie wiem…

– Je­że­li bo­wiem nie, to nie chciał­bym cza­su tra­cić… Time is mo­ney… Papa so­bie ży­czy, ja nic prze­ciw­ko temu nie mam; je­że­li prze­to pan­na Ze­no­bi­ja oka­zu­je skłon­ność do po­łą­cze­nia się ślu­bem mał­żeń­skim ze mną… to moż­na­by rzecz tę do skut­ku do­pro­wa­dzić w spo­sób ła­twy i pręd­ki…

– Ko­bie­ty, pa­nie do­bro­dzie­ju, ko­bie­ty!…– za­wo­łał pan Ma­ciej – spra­wa z ko­bie­ta­mi!…

– Znam je… – od­parł na to pan Pro­sper z uśmie­chem. Lu­bią ul­ti­ma­ta…

– Gdy je sta­wia­ją same…

– Nie­ko­niecz­nie i nie­zaw­sze… Za­le­ży to od tego, z kim mają do czy­nie­nia… Stu­dy­jo­wa­łem tę kwe­sty­ją…

– Zda­je mi się – pod­chwy­cił pan Ma­ciej – że pan do­bro­dziej li­czyć mo­żesz na pew­ne…

– I umie się zda­je… – od­parł pan Pro­sper.

* * *

For­mal­nej stro­nie kon­ku­rów nic do za­rzu­ce­nia nie było. Stro­ny po­pro­wa­dzi­ły je z całą przy­zwo­ito­ścią, i oko­li­ca przez ciąg ty­go­dni sze­ściu mia­ła o czym do ga­da­nia, bio­rąc za te­mat roz­ho­wo­rów na­stę­pu­ją­ce ko­lej­no sta­dy­ja, któ­re prze­by­wa za­zwy­czaj spra­wa kon­ku­rów: sta­ra­nie, de­kla­ra­cy­ja, za­rę­czy­ny, ślub.

– Pro­sper Sław­ski sta­ra się o pan­nę Ze­no­bi­ją Zbi­lu­tyń­ską… – gruch­nę­ła wieść, i, z ust do ust po­da­wa­na, roz­bie­gła się na prze­strze­ni, któ­rej roz­le­głość da­ła­by się ozna­czyć za­po­mo­cą, koła, za­kre­ślo­ne­go pro­mie­niem dzie­się­cio­mi­lo­wym, wy­cho­dzą­cym z Żół­ta­niec, jako z cen­trum.

Wieść tg ko­men­to­wa­no w nie­skoń­czo­ność. To­wa­rzy­stwo po­dzie­li­ło się na opty­mi­stów i pe­sy­mi­stów. Pierw­si wzię­li spra­wę z góry za za­ła­twio­ną i prze­wi­dy­wa­li na­stęp­stwa jak­naj­po­myśl­niej­sze. Dru­dzy upa­try­wa­li szko­pu­ły róż­ne, dzi­wi­li się, wąt­pi­li, nie wie­rzy­li.

– Pro­sper Sław­ski i pan­na Zbi­lu­tyń­ska są już po de­kla­ra­cyi… – gruch­nę­ła wieść na­stęp­na.

Pe­sy­mi­ści jesz­cze wąt­pi­li i nie wie­rzy­li.

– Pro­sper Sław­ski i pan­na Ze­no­bi­ja są już po za­rę­czy­nach…

Pe­sy­mi­ści po­wia­da­li, że wi­dzia­no wy­pad­ki, jak za­rę­cze­ni roz­cho­dzi­li się sprzed oł­ta­rza. To­ma­sze nie­wier­ni cze­ka­li na ślub.

Na­stą­pił i ślub, opraw­ny w ramy we­se­la praw­dzi­wie sta­ro­pol­skie­go. Ej, we­se­leż to było, we­se­le! Sta­ry Sław­ski uwziął się wy­pra­wić je w spo­sób taki, aże­by ścią­gnąć na syna uwa­gę współ­o­by­wa­te­li i po­zy­skać dla nie­go ich wzglę­dy,– chciał bo­wiem, jak rze­kli­śmy po­wy­żej, wy­kie­ro­wać go na mar­szał­ka. Spro­sił więc z po­wia­tu ca­łe­go wy­bor­ców, z mał­żon­ka­mi, z sy­na­mi i cór­ka­mi, wy­słał za­pro­sze­nia i do po­wia­tów są­sied­nich, wy­bie­ra­jąc oby­wa­te­li co naj­do­stoj­niej­szych i naj­więk­szy wpływ ma­ją­cych, spro­wa­dził ku­cha­rzy, cu­kier­ni­ków, ba­ka­li­je, or­kie­strę, otwo­rzył piw­ni­ce z wi­na­mi i mio­da­mi sta­re­mi i wy­stą­pił jak­najw­spa­nia­lej. Go­ści zje­cha­ło się tyle, że dwór żół­ta­niec­ki po­mie­ścić ich nie mógł. Mu­sia­no za­rzą­dzić kwa­te­ru­nek na wsi. Ba­lo­wa­no przez ty­dzień cały. Zje­dzo­no i wy­pi­to tyle, iż za po­ło­wę – co mó­wię! – za czwar­tą część kwo­ty, na we­se­le wy­da­nej, moż­na­by szko­łę za­ło­żyć i wy­po­sa­żyć, i na­zaw­sze wło­ścia­nom żół­ta­niec­kim po­karm mo­ral­ny za­pew­nić. O tym wszak­że nikt ani po­my­ślał, ale zato my­śla­no dużo o hoj­no­ści pa­nów Sław­skich i zgo­dzo­no się po­wszech­nie, że kto taki z for­tu­ny uży­tek zro­bić umie, ten obo­wiąz­ki oby­wa­tel­skie ro­zu­mie i peł­ni na­le­ży­cie. Ude­rzy­ło szcze­gól­nie tych, co krzy­wo się pa­trzy­li na po­byt pra­wie nie­ustan­ny pana Pro­spe­ra za gra­ni­cą, i po­są­dza­li go o scu­dzo­ziem­cze­nie. Ci mi­łe­go do­zna­li za­wo­du.

– No, pro­szę!… – po­wia­da­li. Krew prze­mó­wi­ła… Sę­sat, to praw­da, sta­ty­sta i uczo­ny, ale z tym wszyst­kim cią­gnie jak pom­pa… Nie, mo­sa­nie, nic wy­ro­dził się, nie wy­na­ro­do­wił.. Krew z krwi, kość z ko­ści…

– Rzec cała w tym, że nie str­wo­nił za gra­ni­cą cza­su… Wie­le się na­uczył i ni­cze­go nie za­po­mniał…

Taką była ko­uklu­zy­ja, za­po­mo­cą któ­rej wy­ra­zi­ła się opi­nij a spół­o­by­wa­tel­ska o przy­szłym bo­ha­ter­ki na­szej ro­dzi­cu. Nie wi­dzia­no w nim do zga­nie­nia nic. Zło­śli­we ję­zy­ki ostrzy­ły się na­próż­no. We­se­le żół­ta­niec­kie po­stę­pia­ło ostrza ję­zy­ko­we i po­wy­ry­wa­ło z ust żą­dła zło­śliw­com. Po­wia­da­no:

– Kró­lew­skie przy­ję­cie!… ksią­żę­ca kuch­nia!… sa­lo­mo­no­wy ro­zum!…

Kie­dy prze­to wy­bo­ry na­stą­pi­ły, pan Pro­sper wy­bra­nym zo­stał przez akla­ma­cy­ją, jed­no­zgod­nie, jed­no­gło­śnie, bez opo­zy­cyi naj­mniej­szej, tak da­le­ce, że na­wet mar­sza­łek po­przed­ni, któ­ry nie­ma­łą miał ocho­tę przy urzę­do­wa­niu nadal po­zo­stać, uznał go god­niej­szym od sie­bie, i, pu­blicz­nie to oświad­czyw­szy, pu­blicz­nie na rzecz jego zrzekł się kan­dy­da­tu­ry, co oby­wa­tel­stwo wiel­ce zbu­do­wa­ło i nad­zwy­czaj­nie roz­rzew­ni­ło.

Sta­ry Sław­ski do­go­dził am­bi­cyi wła­snej. Zro­bił syna mar­szał­kiem, wi­dział go oto­czo­nym sza­cun­kiem spół­o­by­wa­te­li, i ze­szedł z tego świa­ta w tym prze­ko­na­niu, że się do­cze­kał po­cie­chy wiel­kiej. Nie do­cze­kał się jed­nak wnu­ka. To wszak­że nie mar­twi­ło go zby­tecz­nie, a to z tej przy­czy­ny, iż był pew­ny, że co się prze­wle­cze, to nie ucie­cze. Uwa­żał to jako na­stęp­stwo ko­niecz­ne a nie­odzow­ne mał­żeń­stwa, i bar­dziej ob­cho­dzi­ło go i cie­szy­ło mar­szał­ko­stwo, o któ­re, gdy­by nie on, syn za­pew­ne był­by się nie po­sta­rał.

Pan Pro­sper spra­wił ojcu po­grzeb wspa­nia­ły. Sześć ka­rych koni, w czar­nych ka­pach i z czar­ne­mi czu­ba­mi na gło­wach, od­wio­zło zwło­ki sta­re­go Sław­skie­go na miej­sce wiecz­ne­go spo­czy­wa­nia. Tłu­my są­sia­dów i tłu­my pod­da­nych to­wa­rzy­szy­ły kon­duk­to­wi po­grze­bo­we­mu. Dzwo­ny ję­cza­ły, ka­dzi­dła i hym­ny na­peł­nia­ły po­wie­trze, a trzy mowy po­grze­bo­we, peł­ne po­chwał dla zmar­łe­go, kon­klu­do­wa­ły jed­no­zgod­nie, że nie­bosz­czyk, wzór oby­wa­tel­stwo, słu­żył oso­bli­wie za wzór dla syna, któ­re­go wy­cho­wa­nie sta­no­wi jed­nę z naj­więk­szych jego za­sług.

– Ze­sze­dłeś ze świa­ta tego – były to sło­wa ostat­nie­go mów­cy – lecz nie zu­peł­nie, al­bo­wiem po­zo­sta­wi­łeś nam sie­bie w oso­bie ja­śnie wiel­moż­ne­go mar­szał­ka. W oso­bie ja­śnie wiel­moż­ne­go mar­szał­ka ro­śnie splen­dor rodu twe­go. Ja­śnie wiel­moż­ny mar­sza­łek wy­rów­ny­wa ci w cno­tach i wspa­nia­ło­myśl­no­ści, w ro­zu­mie i hoj­no­ści, a je­że­li­by cię prze­wyż­szył, wów­czas ra­dość two­ja w nie­bio­sach gra­nic by nie mia­ła, a sła­wa ja­śnie wiel­moż­ne­go mar­szał­ka na zie­mi ob­ło­ków gór­nych­by do­się­gła. Że­gna­my cię, etc.

Ze słów tych po­ka­zu­je się, że ży­cze­niem oby­wa­tel­stwa było, aże­by mar­sza­łek prze­wyż­szył ojca. Tam­ten był do­sko­na­łym; chcia­no jed­nak, aże­by ten zo­stał jesz­cze do­sko­nal­szym. Czy ży­cze­niu temu sta­ło się za­dość? Opo­wia­da­nie dal­sze da może na za­py­ta­nie to od­po­wiedź.

Po śmier­ci ojca, mar­sza­łek po­zo­stał sam z żoną, ob­jął ma­ją­tek znacz­ny i roz­po­czął ży­wot sa­mo­ist­ny, po­świę­co­ny: obo­wiąz­kom urzę­do­wa­nia, obo­wiąz­kom są­siedz­kim, go­spo­dar­stwu i roz­ryw­kom. Wszyst­ko to szło mu, niby z płat­ka.

Urzę­do­wa­nie peł­nił se­kre­tarz, któ­ry, po­zo­sta­jąc na po­sa­dzie swo­jej sta­le, znał na pal­cach wszyst­kie ta­jem­ni­ce, do urzę­du mar­szał­kow­skie­go przy­wią­za­ne. Funk­cy­ja… prze­to mar­szał­ka ogra­ni­cza­ła się na pod­pi­sy­wa­niu po­da­wa­nych do pod­pi­su pa­pie­rów. Ro­dzic bo­ha­ter­ki na­szej wy­wią­zy­wał się z tego do­sko­na­le. Raz na ty­dzień zjeż­dżał do po­wia­tu, za­sia­dał w kan­ce­la­ryi osob­nej za sto­łem osob­nym, pod­pi­sy­wał imię i na­zwi­sko swo­je tyle razy, ile było po­trze­ba, zja­dał śnia­da­nie, i na obiad do domu po­wra­cał, za­pra­sza­jąc ze sobą oby­wa­te­li, któ­rych in­te­re­sy do po­wia­to­we­go mia­sta w dniu tym spro­wa­dza­ły.

Gdzie się koń­czy­ły obo­wiąz­ki urzę­do­we, tam za­czy­na­ły się są­siedz­kie. Jak w pierw­szych wy­rę­czał go se­kre­tarz, tak w dru­gich ku­charz. Obiad­ki żół­ta­niec­kie tak były smacz­ne, że dla nie­któ­rych sta­no­wi­ły epo­kę w ży­ciu. Od­zna­cza­ły się zwłasz­cza barsz­czy­ka­mi z fa­sze­ro­wa­ne­mi ja­ja­mi. Barsz­czy­ki te i te jaja fa­sze­ro­wa­ne sły­nę­ły w oby­wa­tel­stwie, ro­biąc re­pu­ta­cy­ją ku­cha­rzo­wi i po­tę­gu­jąc wzię­tość mar­szał­ka.

Go­spo­dar­stwo pro­wa­dził rząd­ca przy po­mo­cy eko­no­mów, rząd­ca przez nie­bosz­czy­ka jesz­cze Sław­skie­go przy­ję­ty i tym się od­zna­cza­ją­cy, że go­spo­dar­stwu rol­ne­mu od­da­wał się z za­mi­ło­wa­niem praw­dzi­wym. Był to czło­wiek, pod tym wzglę­dem, nie­osza­co­wa­ny, ist­ny skarb na dro­dze przez pana Pro­spe­ra zna­le­zio­ny. W rę­kach jego ma­ją­tek pro­spe­ro­wał. Zna­laz­szy w Żół­tań­cach warsz­tat ob­szer­ny, wy­cią­gał z nie­go ko­rzyść moż­li­wą z całą su­mien­no­ścią czło­wie­ka, od­da­ne­go za­ję­ciu swe­mu du­szą i cia­łem. Za­pro­wa­dził ulep­sze­nia po­trzeb­ne i ład wzo­ro­wy, urzą­dził służ­bę, trzy­mał w ry­zach ofi­cy­ali­stów, któ­rym do­brze pła­cił, i pod­no­sił z roku na rok do­chód z ma­jąt­ku, któ­ry, dzię­ki jemu, stal się jed­nym z naj­pięk­niej­szych i ro­bił mar­szał­ko­wi sła­wę go­spo­da­rza za­wo­ła­ne­go.

Jak prze­to wi­dzi­my, pan Pro­sper, wo­bec urzę­do­wa­nia, są­siedz­twa i go­spo­dar­stwa ode­gry­wał rolę mo­nar­chy kon­sty­tu­cyj­ne­go. Sam nie ro­bił nic, sła­wa jed­nak cała spły­wa­ła na nie­go. Se­kre­tarz za nie­go urzę­do­wał, ku­charz są­sia­dom do­ga­dzał, – rząd­ca go­spo­da­ro­wał, a o nim po­wia­da­no:

– Co to za czło­wiek!….

Czło­wiek ten, po­wta­rzam, nie ro­bił nic, i dla tego pod­legł w koń­cu tej cho­ro­bie, któ­rą je­den z po­etów fran­cu­skich, Ka­rol Bau­de­la­ire, uwa­ża za naj­strasz­liw­szą z plag, ro­dzaj ludz­ki tra­pią­cych. Cho­ro­ba ta nosi na­zwę nu­dów. Me­dy­cy­na nie po­sia­da na nią le­kar­stwa żad­ne­go. A jest ona dla tego szcze­gól­nie od wszel­kich cho­rób strasz­niej­szą, że nie spro­wa­dza śmier­ci, ale za to świat w grób zmie­nia i czło­wie­ka na ży­cie w tym gro­bie ska­zu­je. Symp­to­ma­ty jej są obrzy­dli­we. Pa­cy­jen­to­wi gęba się otwie­ra sze­ro­ko, oczy mgłą się po­wle­ka­ją, ob­li­cze wy­krzy­wia się w ka­ry­ka­tur­ny spo­sób. Na­zy­wa się to zie­wa­niem. Pan Pro­sper zie­wał tak strasz­nie, że, kie­dy gębę roz­warł, zęby po­ka­zał, oczy przy­mru­żył i czo­ło zmarsz­czył, zda­wa­ło się, jak­by świat cały, w jed­nym ziew­nię­ciu, po­łknąć chciał. Przy­pa­dłość ta zda­rza­ła mu się bar­dzo czę­sto, nie­ustan­nie pra­wie. Na to ze snu się bu­dził, żeby zie­wać, na to spać szedł, żeby zie­wa­ni­nę prze­ry­wać.

Szu­kał roz­ry­wek. Gdzież i w czym mógł je na wsi znaj­do­wać? Za­nad­to był to mąż po­waż­ny i czło­wiek po­rząd­ny, aże­by się za roz­ryw­ka­mi uga­niać miał po jar­mar­kach i od­pu­stach, za­nad­to był do­brze wy­cho­wa­ny, aże­by mu ta­ko­wych do­star­czać mo­gły wi­zy­ty wiej­skie, po­lo­wa­nie, kar­ty, spa­ce­ry i za­ję­cia ja­kie wieś na­strę­cza. Pró­bo­wał tego wszyst­kie­go, nie­ste­ty! nada­rem­nie. Spró­bo­wał na­wet na­uki, do któ­rej uspo­sa­biał go po­nie­kąd po­byt jego na uni­wer­sy­te­tach za­gra­nicz­nych: wy­da­ło mu się jed­nak, że żad­na z nauk nie­za­słu­gu­je na ten za­szczyt, aże­by się jej spe­cy­jal­nie od­dał. Czy­ty­wał wpraw­dzie, urzą­dził so­bie bi­bli­jo­te­kę, czy­ty­wał, lecz w czy­ta­niu je­den oso­bli­wie przed­miot uwa­gę jego na sie­bie zwra­cał, przed­miot na­uko­wy wpraw­dzie, wcho­dzą­cy do za­kre­su ety­ki, ale zu­żyt­ko­wa­ny na ro­dzaj li­te­ra­tu­ry, któ­rej pło­dy sprze­da­ją, się se­kret­nie. Czy­ta­nie to ba­wi­ło go nie­kie­dy, w koń­cu wszak­że prze­bra­ło się. Na pa­mięć pra­wie umiał opi­sy, wzbu­rza­ją­ce ima­gi­na­cy­ją, tak, że ustę­py nie­któ­re mógł­by do­słow­nie, za­mknąw­szy książ­kę, po­wtó­rzyć. I tu prze­to roz­ryw­ki nie znaj­do­wał. Nu­dził się i, co naj­go­rzej, cho­ro­bą tą za­ra­żał żonę.

Pani mar­szał­ko­wi po­zo­sta­ła taką mę­żat­ką, jaką była pan­ną, z tą je­dy­nie róż­ni­cą, że, póki pan­ną była, mia­ła cel w ży­ciu, gdy zaś za mąż wy­szła, celu do­pię­ła, i nie wie­dzia­ła do­kład­nie, co z fi­gu­rą swo­ją ro­bić da­lej: czy słu­żyć mę­żo­wi za pe­wien ro­dzaj pod­szew­ki, wy­glą­da­ją­cej spod jego togi oby­wa­tel­skiej? czy­li też wy­brać so­bie ja­kąś dro­gę po­cho­du ży­cio­we­go, iść nią sa­mo­ist­nie? Dwo­iste to za­py­ta­nie za­pa­dło jej w my­śli na dru­gi nie­mal dzień po ślu­bie. Ode­szła od oł­ta­rza z ćwie­kiem w gło­wie:

– A te­raz, cóż?….

Za­py­ta­nie to nie sfor­mu­ło­wa­ło się w jej gło­wie tak, jak my je for­mu­łu­je­my. Sta­nę­ło ono męt­nie ja­koś i nie­wy­raź­nie i wpro­wa­dzi­ło ją od­ra­zu na la­bi­ryn­to­wą gma­twa­ni­nę ście­żek, roz­bie­ga­ją­cych się w roz­ma­itych kie­run­kach. Ob­da­rzo­na od na­tu­ry umy­słem poj­mo­wać zdol­nym i wy­obraź­nią żywą; wy­cho­wa­na w za­sa­dach tej mo­ral­no­ści ła­twej a do­god­nej, co to cno­tę for­muł­ku­je i for­muł­ki po­da­je jako an­ti­do­tum nie­za­wod­ne na zło wsze­la­kie i na grze­chy wszyst­kie, oczy­ta­na w be­le­try­sty­ce fran­cu­skiej, wy­uczo­na grać na for­te­pia­nie, śpie­wać, ry­so­wać, ha­fto­wać, – pani Ze­no­bi­ja czu­ła w so­bie peł­no za­let, któ­re, w mnie­ma­niu jej, szko­da było na wsi za­grze­by­wać i, niby ewan­gie­licz­ne per­ły, przed szlach­ci­ca­mi i szlach­cian­ka­mi roz­sy­py­wać. Ze ście­żek, ja­kie się przed nią roz­rzu­ca­ły i plą­ta­ły, nie wy – bra­ła żad­nej, a tyl­ko, na­tych­miast po ślu­bie, za­pra­gnę­ła ze wsi się wy­rwać na świat sze­ro­ki, zo­ba­czyć sto­li­ce, po­ka­zać się na sa­lo­nach, wy­stą­pić w tych tur­nie­jach wiel­ko­mia­sto­wych, któ­rych opi­sy kar­mi­ły jej ima­gi­na­cy­ją od naj­pierw­szej mło­do­ści. Za­pra­gnę­ła tego, lecz, nie­ste­ty! oko­licz­no­ści sta­nę­ły tamą nie­prze­ła­ma­ną przed pra­gnień jej po­to­kiem. Mar­szał­ko­stwo pana Pro­spe­ra zmu­si­ło ją odło­żyć tę rzecz na póź­niej, a tym­cza­sem mar­szał­ko­wać wraz z mał­żon­kiem, ba­wić się w go­spo­dy­nią, domu uprzej­mą, przyj­mo­wać go­ści, słu­chać nie­skoń­czo­nych opo­wia­dań o uro­dza­jach i ce­nach zbo­ża i opo­wia­dać przed sę­dzi­ną X. o śmiesz­no­ściach sę­dzi­ny Y., a przed sę­dzi­ną Y. o kocz­ko­da­ni­zmie sę­dzi­ny X.

Nie po­trze­ba więc było nu­dów mar­szał­ka, aże­by się nu­dzi­ła mar­szał­ko­wa. Nu­dzi­li się obo­je, i we wza­jem­nym do sie­bie sto­sun­ku to spra­wia­li, że mar­sza­łek za­ra­żał pa­nią Ze­no­bi­ją, a mar­szał­ko­wa za­ra­ża­ła pana Pro­spe­ra. Dzia­ło się to wbrew ich wie­dzy i po­mi­mo ich woli. Wie­dza i wola szły w kie­run­ku wręcz prze­ciw­nym. Szu­ka­li roz­ry­wek i dla sie­bie każ­de i jed­no dla dru­gie­go, i była chwi­la, wy­da­wa­ło się im, że sztu­ka jest tym grun­tem spól­nym, na któ­rym scho­dzić się i ba­wić mogą. Scho­dzi­li się więc na grun­cie tym. Gry­wa­li, śpie­wa­li, ry­so­wa­li, od­by­wa­li we dwój­kę po­sie­dze­nia i kon­fe­ren­cy­je ar­ty­stycz­ne; wy­gra­li się, wy­śpie­wa­li, wy­ry­so­wa­li i wy­ga­da­li, i, po kil­ku ćwi­czeń tego ro­dza­ju mie­sią­cach, do ta­kiej w tym wzglę­dzie do­szli do­sko­na­ło­ści, że sam wi­dok pani Ze­no­bii, za­sia­da­ją­cej do for­te­pia­nu lub bio­rą­cej ołó­wek do ręki, sta­wał się dla pana Pro­spe­ra pew­nym ro­dza­jem kli­na, wbi­ja­ne­go mu po­mię­dzy szczę­ki gór­ną a dol­ną. Mę­czył się, jak na tor­tu­rach, usi­łu­jąc w gra­ni­cach przy­zwo­ito­ści wo­bec żony po­wsta­wać. Toż samo dzia­ło się z pa­nią Ze­no­bi­ją, gdy mar­sza­łek wzna­wiał, po raz dzie­sią­ty lub pięt­na­sty, opo­wia­da­nie o kon­cer­tach i ope­rach, sły­sza­nych w Pa­ry­żu lub Wied­niu i o ga­le­ry­jach, oglą­da­nych w Dreź­nie, w Mo­na­chi­jum, w Pa­ry­żu i t… d., gdy wy­kła­dał ta­jem­ni­ce uro­ków, ota­cza­ją­cych utwo­ry mi­strzów pędz­la, i za­głę­biał się w es­te­tycz­ne po­bud­ki, słu­żą­ce twór­czo­ści ich za na­tchnie­nie. W tym wszyst­kim, co mó­wił mar­sza­łek, pani Ze­no­bi­ja nic nie znaj­do­wa­ła no­we­go. Pan Pro­sper po­wta­rzał i po­wta­rzał się. Pani Ze­no­bi­ja, za­da­jąc gwałt na­tu­rze, wstrzy­my­wa­ła się od zie­wa­nia, przez grzecz­ność dla męża je­dy­nie.

Przez ja­kie bied­na ta ko­bie­ta mę­czar­nie prze­cho­dzi­ła, tego opo­wie­dzieć nie spo­sób.

A nie było w tym winy ani jej, ani mar­szał­ka. Czy­ni­li oni obo­je wszyst­ko w celu od­wró­ce­nia, a przy­najm­niej zneu­tra­li­zo­wa­nia cho­ro­by. Chwy­ta­li się na­wet spo­so­bów he­ro­icz­nych. Pan Pro­sper, pa­trząc na ar­ty­stycz­ne mał­żon­ki uzdol­nie­nie przez szkło po­błaż­li­wej życz­li­wo­ści, do­strzegł w niej zdol­ność wier­ne­go od­twa­rza­nia na­tu­ry. Ura­do­wa­ło go od­kry­cie to nie­zmier­nie.

– Sa­lva­tor Rosa zdol­ność tę po­sia­dał!…… – za­wo­łał. Sa­lva­tor Rosa ma­lo­wał pej­za­że wło­skie. Mar­szał­ko­stwo miesz­ka­li w Żół­tań­cach, w Żół­tań­cach, któ­re, gdy mąż imię wiel­kie­go wło­skie­go pej­za­ży­sty wy­mie­nił, wy­da­ły się pani Ze­no­bii za­pad­nią ja­kąś, taką głę­bo­ką, taką smut­ną, taką po­nu­rą, że się bied­nej ko­bie­cie aż łzy w oczach za­krę­ci­ły.

Wów­czas przy­szedł panu Pro­spe­ro­wi na myśl inny ma­larz:

– Mu­ril­lo chło­pię­ta ma­lo­wał!….

Chło­pów w Żół­tań­cach było peł­no. Pani Ze­no­bi­ja za­mie­rzy­ła spró­bo­wać, wziąć jed­no za mo­del. Cho­dzi­ło tyl­ko o wy­bra­nie. Mar­szał­ko­stwo obo­je zwró­ci­li uwa­gę na dzia­twę wiej­ską, prze­sy­pu­ją­cą ku­rza­wę na dro­dze, i ro­bi­li jej prze­gląd ar­ty­stycz­ny, za­po­mo­cą lor­net i lu­net, usta­wio­nych w oknach dwo­ru, z któ­rych wi­dok na wieś się roz­le­gał. Oglą­da­li przez szkła chłop­ców i dziew­czę­ta, bie­ga­ją­cych boso i pod­pa­sa­nych kraj­ka­mi. Ob­ser­wa­cy­je te cią­gnę­ły się przez dni kil­ka. Dzie­ci, nie wie­dzą­ce, że są przed­mio­tem spo­strze­żeń, przed­sta­wia­ły się z całą nie­krę­po­wa­ną ni­czym swo­bo­dą, i z pew­no­ścią nie­jed­no z nich praw­dzi­we­mu Mu­ril­lo­wi za wzór po­słu­żyć­by mo­gło. Lecz pan mar­sza­łek i pani mar­szał­ko­wa nie po­sia­da­li snadź mu­ril­low­skie­go rzu­tu oka. Ob­ser­wa­cy­je kil­ku­dnio­we do tego do­pro­wa­dzi­ły ich re­zul­ta­tu, że chło­pię­ta żół­ta­niec­kie nie na­da­ją się na mo­de­le ar­ty­stycz­ne, a to dla tego, że nie cho­dzą w łach­ma­nach. Rze­czy­wi­ście, dzię­ki go­spo­da­ro­wa­niu rząd­cy, o któ­rym wspo­mi­na­li­śmy po­wy­żej, pod­da­ni pana Sław­skie­go mie­li się do­brze. Łach­ma­ny w klu­czu żół­ta­niec­kim były rze­czą nie­zna­ną. Zdzi­wi­ło to pana Pro­spe­ra:

– Ti­cus! – rze­ki do żony. Nie spo­dzie­wa­łem się tego… Po­wszech­nym jest mnie­ma­nie, że kraj nasz ubo­gi…

– Ubo­gi w ar­tyzm… – od­rze­kła pani. Żad­nych wzo­rów, któ­re­by ma­la­rza na­tchnąć mo­gły: ani pej­za­żów, ani na­wet że­bra­ków!…. De­spe­ra­cy­ja!….

– Czy nie moż­na­by za­ra­dzić temu?… – za­py­tał pan po chwi­li mil­cze­nia.

– A toż jak!…… – od­par­ła pani.

– Upa­trzeć chło­pię ja­kie, któ­re­by naj­bli­żej cło chło­piąt mu­ril­low­skich zbli­ża­ło się, i… prze­brać je w łach­ma­ny…

– Do­bry po­mysł!…… – za­wo­ła­ła mar­szał­ko­wa. Pan mój mie­wa po­my­sły…

Ostat­nie wy­ra­zy, to­nem żar­to­bli­wym wy­mó­wio­ne, brzmia­ły to­nem, w któ­rym żar­to­bli­wość wy­glą­da­ła na ma­skę iro­nii. Nie naj­lep­szy to był znak, w pół roku po ślu­bie. Szczę­ściem mar­sza­łek nie do­sły­szał ak­cen­tu iro­nii, wziął żart ze stro­ny do­brej, i był szcze­rze ura­do­wa­ny po­my­słem wła­snym, któ­ry mu się wy­dał ory­gi­nal­nym.

– Nie po­zo­sta­je więc – rzekł we­so­ło – jak po­mysł ten w rze­czy­wi­stość zmie­nić…

– Za­pew­ne… – od­rze­kła pani od nie­chce­nia.

W chwi­lę po­tym mar­szał­ko­wa w sza­lu per­skim i lor­net­ką w ręku, mar­sza­łek w ka­pe­lu­szu z wło­skiej sło­my i z pen­sne­zem na no­sie, po­da­jąc żo­nie ra­mię, wy­szli na uli­cę, na któ­rej upa­trzy­li kupę za­trud­nio­nej usy­py­wa­niem kop­ców dzia­twy, i ze­szli ją na go­rą­cym, że tak rze­kę, uczyn­ku. Dzia­twa, za­ję­ta dzie­łem tak waż­nym, nie wi­dzia­ła zbli­ża­nia się świad­ków ta­kich nie­zwy­kłych. Chłop­cy wy­rów­ny­wa­ły wła­śnie wał okrą­gły i za­mie­rza­ły sy­pać mo­gi­łę we środ­ku, je­den zaś z nich po­wia­dał, że na szczy­cie tej mo­gi­ły trze­ba bę­dzie za­tknąć pa­tyk i do pa­ty­ka uwią­zać ko­snik czer­wo­ny, a z pa­ty­ka i ko­sni­ka zro­bi się cho­rą­giew. Dziew­czę­ta przy­pa­try­wa­ły się i przy­słu­chi­wa­ły z uwa­gą wy­tę­żo­ną.

Mar­szał­ko­stwo ze­szli ich przy tym za­ję­ciu, i nie mie­li cza­su przy­pa­trzeć się im.

Mar­sza­łek chrząk­nął.

Chrząk­nię­cie to sta­ło się niby ha­słem dla dzia­twy wiej­skiej. Niby pio­run w nią trzasł. W jed­no oka mgnie­nie, chłop­cy i dziew­czę­ta pierz­chły na wszyst­kie stro­ny, pę­dząc na oślep, sa­dząc przez, pło­ty i rowy. W chwi­li jed­nej po­cho­wa­ło się to wszyst­ko po za­płot­kach i bu­rza­nach, po­zo­sta­wia­jąc na dro­dze wał skoń­czo­ny, mo­gi­łę za­czę­tą, pa­tyk i ko­snik i, niby na war­cie przy tym wszyst­kim, chło­pa­ka lat pię­ciu czy sze­ściu, sie­dzą­ce­go w ku­rza­wie, opar­te­go jed­ną rącz­ką o zie­mię i wpa­trzo­ne­go, z wy­ra­zem zdzi­wie­nia w mo­drych oczę­tach, w trzy­ma­ją­ce się ra­mię pod ra­mię mar­szał­ko­stwo.

Mar­szał­ko­stwo do­zna­li tak­że zdzi­wie­nia nie­ja­kie­go. Wnet jed­nak zna­leź­li tłu­ma­cze­nie na wy­ja­śnie­nie so­bie po­wo­du uciecz­ki dzia­twy wiej­skiej.

– Dzicz… – rzekł mar­sza­łek.

– Dzicz… – po­wtó­rzy­ła mar­szał­ko­wa. A chło­pak sie­dział i pa­trzał.

Po­nie­waż chło­pak ten sam je­den po­zo­stał, więc nie było moż­no­ści wy­bie­ra­nia mo­de­lu. Za­bra­kło mia­ry po­rów­na­nia. Mu­ril­lo wszak­że, gdy­by, znaj­do­wał się na miej­scu mar­szał­ka i mar­szał­ko­wej, bez po­rów­na­nia był­by go wziął na mo­del nie­za­wod­nie – tak ten chło­pak przed­sta­wiał wier­nie typ chło­pię­cia wiej­skie­go! Mo­dro­oki, ja­sno­wło­sy, osma­lo­ny na słoń­cu, bosy, bez czap­ki, kraj­ka, pod­pa­sa­ny, nie miał w so­bie wpraw­dzie hisz­pań­skie­go nic, lecz zato ma­low­ni­czym był w stop­niu naj­wyż­szym po­na­sze­mu. Trze­ba się tyl­ko było na tej ma­low­ni­czo­ści jego umieć po­znać. Ja­koż mar­szał­ko­stwo po­zna­li się. Ty­po­wość bo w oczy się rzu­ca­ła. Obej­rze­li go okiem znaw­stwa i po chwi­li mar­sza­łek za­dał mu py­ta­nie:

– A czyj ty?….

– Czyj?… – była chło­pa­ka od­po­wiedź. Tata to mamy… Mar­szał­ko­wa uśmiech­nę­ła się.

– Jak się na­zy­wasz?… – szła in­da­ga­cy­ja da­lej.

– Jak?… Jaś…

– Co ty tu ro­bisz?……..

– Baj­dy­ku­ję… albo co!…

– Ory­gi­nal­ny wy­raz… – ode­zwa­ła się mar­szał­ko­wa pół­gło­sem, przy­pa­tru­jąc się chło­pię­ciu przez lor­net­kę.

– Ory­gi­nal­ny… po­twier­dził mar­sza­łek – nie aka­de­mic­ki wca­le…

I pro­wa­dził in­da­ga­cy­ją da­lej:

– Masz ojca i mat­kę?…

– No, a jak­że…

– Jak­że się na­zy­wa­ją?…

– Mama czy tato?… – za­gab­nął chło­pak. – I tato i mama?…

– Tato To­masz, mama Ma­ry­sia…

– Czym­że twój tato jest?… co robi?… – za­py­tał mar­sza­łek z na­ci­skiem, zdra­dza­ją­cym zły hu­mor, czy też nie­cier­pli­wość.

– Mój tato… – od­parł chłop­czy­na z ak­cen­tem dumy w gło­wie, – eko­nom…

Duma, tak źle ulo­ko­wa­na, roz­śmie­szy­ła mar­szał­ko­stwo, wpra­wi­ła ich w hu­mor do­bry i uję­ła dla chło­pię­cia. Po­sta­no­wi­li wziąć tego Ja­sia na mo­del. Po­sła­li po nie­go lo­ka­ja. Spro­wa­dzi­li go do dwo­ru. Lecz Jaś we dwo­rze, na po­sadz­ce sa­lo­no­wej oka­zał się zu­peł­nie in­nym, ani­że­li Jaś przy kop­cu z ku­rza­wy. Nie ma­jąc przy so­bie mamy, któ­ra ze wzglę­du na eko­nom­stwo swo­je po­zo­stać w ofi­cy­nie mu­sia­ła, wy­glą­dał jak mruk, a gdy go w łach­ma­ny hisz­pań­skie prze­brać chcia­no, roz­ma­zał się, roz­be­czał, i ko­niec koń­cem ode­słać go z ni­czym trze­ba
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: