- W empik go
Emancypowana: powieść - ebook
Emancypowana: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 327 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teod. Tom. Jeża.
Warszawa
Nakładem Adolfa Kowalskiego, Księgarza.
Nowy Świat, Nr 39.
1873.
(Odbitka z Niwy).
Дoзboлeno Цeнзуroю
Bapшaba, 9 Iюля 1873 гoдa.
Warszawa,
W DrukarnI Józefa Sikorskiego, ulica Niecała Nr 11 nowy
Występuję z zapowiedzią, że, zasiadając pisać, nie wiem jeszcze, czy powieść niniejsza będzie miała bohatera. Może nie. Bohaterka jednak już jest, bohaterka, którą czytelnikowi przedstawię, sprzed jej na świat przyjściu. Wyda się to komu może dziwnym, a przynajmniej oryginalnym. Jak rekomendować istotę, która jeszcze nie istnieje?… Gotów kto pomyśleć nawet, żem wyznawca metampsychozy i mam zamiar istotę ludzką przedstawiać najprzód pod postaciami innemi: że chcę tę, co niewiastą być ma, ubrać w pióra gołębicy, naprzykład, lub w łuskę flądry, albo w skórę jaszczurki, albo w szerść małpy, albo też w listki kwiatka polnego, lub cieplarnianego, i opowiadać o romansach jej ptasich, rybich, płazich, zwierzęcych i roślinnych. Pomimo, że wierzę, iż dusza ludzka pokrewną jest duszom, które nadają życie istotom, stanowiącym łańcuch stworzeń, nie czuję się jednak upoważnionym do wywlekania na jaw romansowych tajemnic, tkwiących w tajemnicach natury. Co się zaś metampsychozy tyczy, to, pomimo, że jeden z dobrych znajomych moich słowem honoru zaręcza, że, nim człowiekiem został, był krową pierwej, wszakże wydaje mi się to rzeczą nader wątpliwą. Może on zresztą i był krową. Ale – czym była bohaterka nasza? – na to nie podjąłbym się odpowiadać. Rekomendując zaś ją przed jej na świat przyjściem, mam na myśli właściwie nie ją sarnę, ale grunt, na którym zeszła zdziebełkiem, podrosła, w kwiat się rozwinęła i owoc wydała, mam na myśli jej rodzica i jej rodzicielkę, którzy na jej przyjęcie i wyhodowanie przygotowali gniazdo i pokarmy… moralne.
Rodzicem jej był hrabia Prosper Sławski, rodzicielką hrabina Zenobija de domo Zbilutyńska, która małżonkowi zamożnemu i szeroko z najpierwszemi domami skoligaconemu, wniosła posag duży, liczną i dostojną parentelę i tytuł hrabiowski. Hrabia przed ożenieniem się, nic był hrabią, ani hrabina nie była hrabiną. Jak do tego przyszło, o tym w swoim opowiem miejscu, poprzestając tymczasem na prostej o tej osobliwości wzmiance.
Zdarzają się ludzie, co, jakby się dla siebie umyślnie porodzili. Ludźmi takiemi byli właśnie p. Sławski i panna Zbilutyńska. Pan Sławski stateczny, trochę sęsat, zakrawał na dyplomatę tego kalibru, co ów, którego Offenbach wyprowadza na scenę dla skojarzenia małżeństwa, pomiędzy księciem Pawłem a wielką księżną Gerolstejn. Gdym kojarzyciel tego na deskach teatru rozmaitości w Paryżu ujrzał, natychmiast stanął mi nasz pan Prosper Sławski w myśli. Ten, sam chód od niechcenia! te same manijery, wysoką nacechowane dystynkcyją! ta sama postawa wyniosła a giętka!… tak dalece, że gdybym był napewno nie wiedział, iż utwór ów sceniczny pojawił się później, aniżeli wystąpienie pana Prospera na scenie świata, to myślałbym, że rodzic bohaterki naszej jest nie czym innym, jeno wierną i dokładną kopiją aktora. Aktor ów jednakże nie był modelem jedynym, przypominającym mi ojca bohaterki naszej. Znałem dwa jeszcze: jeden w osobie ambasadora prawdziwego, który nawet pewną rolę odegrał, drugi w osobie garsona, w hotelu pewnym w Monachijum. Słowem, pan Prosper Sławski był to gentleman skończony, któremu nie brakło niczego: ani prezencyi, ani majątku.
Pan Prosper młodość prawie całą spędził za granicą. Cóż tam robił? ach! kształcił się. Kształcił się najprzód pod dozorem księdza jakiegoś, następnie bez dozoru żadnego i przejeżdżał z Berlina do Wiednia, z Wiednia do Paryża, z Paryża znów do Berlina, z Berlina znów do Wiednia, nie licząc dłuższych i krótszych stacyj w innych stolicach, ale za to wliczając pobyt w Rzymie, gdzie szczególnie oddawał się sztuce. Sztuka była tym kierunkiem, w jakim skłonności jego poszły. Nic został wszakże ani muzykiem, ani śpiewakiem, ani aktorem, ani malarzem, ani rzeźbiarzem, pomimo, że był wszystkim; tym potrosze, ale w skłonnościach jedynie, w zajęciu osobliwym, jakie w nim obudzało piękno. Zajęcie to atoli zatrzymywało się w punkcie, poza którym rozpoczyna się ofiara. Sztuka go zajmowała, lecz nie tak dalece, ażeby miał dla niej pracować. Praca była progiem, którego on nie przestępował i przed którym zarówno zamiłowaniem ogarniał wszystko, co artyzmem jest: co znaczy, że byłby mecenasem sztuki na wzór starożytny, gdyby posiadał fortunę odpowiednią. Posiadając zaś fortunę tylko dostatnią, mógł jedynie zwidzać galeryje, bywać na koncertach, nic opuszczać oper i znać, jeżeli nie osobiście, to z nazwiska i sławy, wszystkie niemal znakomitości europejskie będące en vogue. Znał malarzy, muzyków, śpiewaków, aktorów, śpiewaczki i… aktorki. Niech nikt atoli nie domyśla się czego złego, z racyi znajomości z aktorkami. Stosunek jego z istotami temi, będącemi częstokroć nie małej, nietylko pod względem artystycznym, wartości, był czysto platoniczny. Znał je… ze scenicznych desek, z reputacji, z fotografij, myślał o nich, marzył; kochał się, nawet w tej i owej, i na tym koniec. Wstrzemięźliwość, może bojaźliwość, a może trochę i oszczędność nie pozwalały mu bliższych w tej sferze zabierać znajomości. Ale zato pozwalał sobie w innym względzie. Nie zabierał znajomości, lecz zbierał wiadomości i posiadał w podróźnej swojej biblijotece kolekcyją książek i książeczek, dzieł i broszur, dzienników i pamfletów, traktujących o femme galante wyczerpująco. Była to jego – rzec można – specyjalność, którą studyjował i którą się bawił, i tylko talentu pisarskiego… mu brakło, a byłby niezawodnie, na piśmienniczym polu wystąpił, jako poprzednik Dumasa syna.
Takim był pan Prosper.
Łatwo się domyślić, co za wrażenie sprawiał, ile razy z zagranicy do domu przyjeżdżał. Chluba rodziców, był chlubą okolicy całej, która tym wyższe miała o nim wyobrażenie, że mało mówił i miał wiecznie półdrwiący na ustach uśmiech. Uśmiech ten czynił go zagadkowym i wielce poważnym. Szlachcice i szlachcianki czuli się, w jego obecności, mniej więcej jak kuropatwy, gdy nad niemi jastrząb' szybuje.
– Cięty!…… – powiadano.
On się mało odzywał. Prowadził się porządnie. Szedł spać późno, wstawał późno, czytywał w łóżku książki francuskie, których nikomu nie udzielał i miał minę wielce poważną, którą wszystkim imponował.
Pan Prosper stracił najprzód matkę, a w kilka lat później ojca. Ojciec, na lat parę przed śmiercią ożenił go. Ożenił go, – powtarzam wyrażenie to naumyślnie, a to z tej przyczyny, że pan Prosper nie uczynił i może byłby nigdy nie uczynił ważnego kroku tego z natchnienia własnego.
– Żeń się…,– rzekł do niego stary Sławski razu pewnego.
– A dobrze, papo…
Stary zająknął się. Miał przygotowaną przemowę do syna długą i przekonywającą, nie spodziewał się bowiem, ażeby na zmianę stanu z taką przystał łatwością. Zająknął się, i nie chcąc snadź, ażeby przemowa przepaść miała, zaczął:
– Bo to… widzisz… wypada jakoś.., Obywatelskie stosunki… obywatelskie obowiązki… Fortuna zresztą…
Pan Prosper kiwnął głową potakująco.
– Trzeba, żebyś się zdecydował…
– Dobrze, papo…
– I podał się na marszałka…
– Na marszałka?… – zapytał pan Prosper tonem takim, jakby nie rozumiał znaczenia słów tych.
– To jest… to… obywatelski obowiązek… Fortuna zresztą…
– To mnie zwiąże…
– I!… co by tam wiązało!… Jedno tryjenijum… W twoim położeniu nie godzi się wyłamywać od pewnych obowiązków. Gadanoby, widzisz… Trzeba z góry gęby zamknąć…
– Hm… – mruknął pan Prosper potwierdzająco.
– Więc się najprzód ożeń…
– A dobrze…
– Ożeń się tedy…
– Z kim?…
Na zapytanie to, stary pan Sławski brwi zmarszczył i głowę spuścił.
– Z kim?… Hm… Z kimżeby, naprzykład?… Nastąpiła chwila milczenia. Ojciec i syn, zdawało się, myśleli zarówno nad odpowiedzią, która ojcu pierwszemu, w formie nowego zapytania, na myśl przyszła.
– Z Zenią Zbilutyńską?…
– Z panną Zenobiją?… – powtórzył syn.
– Ano?…
– Phi!… Z tą lub z inną..
– Panna nieźle wychowana, posażna, majątek graniczy, przytym wcale nie szpetna…
– Nie szpetna… – echowym sposobem podchwycił pan Prosper.
– Czegóż chcesz!… zdarzają się szpetniejsze…
– Zapewne…
– Wstrętu do niej, spodziewam się, nie masz…
– Najmniejszego…
– A więc, pojedź i rozpocznij konkury…
– Dobrze, papo… Wolałbym jednak, żeby się to bez konkurów obejść mogło..
– Widzisz… jakoś nie wypada….
– Ha… Wychylę więc ten kielich goryczy… – rzekł tonem żartobliwie patetycznym.
I rozpoczął konkury.
Panna Zenobija była to panna, co rozporządzała sama osobą własną, mieszkając przy bracie, który, głowa rodu, pełnił funkcyją opiekuna siostry młodszej. Posażna i wcale nie brzydka, starających się miała dużo. Przebierała jednak, a to, zdaje się, dla tego, że współubiegali się o jej rękę, albo ludzie z majątkiem, a bez imienia, albo też ludzie z imieniem a bez majątku; jedni i drudzy przedstawiali się jej pod postacią karykatur towarzyskich, co jest koniecznym a naturalnym następstwem nienaturalnego położenia, w jakim stawają młodzieńcy, zamierzający, zapomocą dobrego ożenienia, wartość swoję podnieść. Rozdawała więc młodzieńcom owym koszyki, nie dla tego, ażeby wstręt jakiś do małżeńskiego stanu czuć miała, lecz dla tego, że nie trafił się jej żaden, coby jej do gustu i przekonania przypadł.
Aż, trafił się pan Prosper.
Pan Prosper za pierwsza, zaraz bytnością, załatwił sprawy połowę. Wyjeżdżając, gdy go pan Maciej Zbilutyński, brat panny Zenobii, zwyczajem starym, na ganek wyprowadził i o pozostanie jeszcze choć na momencik upraszał, następujące zadał mu pytanie.
– Czy mogę bywać?…
– Czemużby nie, panie dobrodzieju!… była gospodarza domu odpowiedź.
– W zamiarach?…
– A!… – Pan Maciej się zaciął.
– Papa sobie tego życzy, a ja nic przeciwko temu nie mam… Jeżeli przeto i pan dobrodziej?….
– I ja przeciwko temu nie mam nic… Ale, pan dobrodziej rozumie, zależy to od Zeni…
– Rozumiem, i dla tego właśnie… upraszam pana dobrodzieja o wyrozumienie siostry…
– Panie dobrodzieju!… – odparł pan Maciej, ściskając z uniesieniem dłoń pana Prospera. Co się mnie tyczy, ja pragnę… pragnę… z całej duszy… Nie wątpię, że i Zenia… Ale się jej zapytam…
– I zechcesz pan łaskawie powiadomić mnie… Bilecik… tak, lub nie…
– Nie?… nigdy nie!… ale…
– Pośredniego, zdaje się, terminu w tym względzie niema… – rzekł pan Prosper półżartem. Panna Zenobija, albo mnie przyjmuje, więc tak, albo nie przyjmuje, więc nie!…
– Może Zenia zechce na później trochę odłożyć…
Pan Prosper tak się na to skrzywił, że pan Maciej natychmiast podchwycił.
– Ale tak… ale tak… Nie omieszkam powiadomić, jaknajśpieszniej…
– Bilecik…
– O tak, bilecik… hę… hę…
I uściskał dłoń, jakby powiedzieć chciał: "cokolwiekby siostra postanowiła, ja zawsze pozostaję życzliwym sąsiadem pańskim". Uściski te oznaczały jeszcze, że gdyby on był panną, Zenobiją, to ani chwilki nie zawahałby się z oddaniem ręki swojej panu Prosperowi. Pan Prosper przeto miał w nim adwokata, gotowego w razie potrzeby sprawy jego bronić do upadłego i popierać ją z sił całych. Odjechał więc do Żółtaniec – tak się nazywało gniazdo panów Sławskich – i zaręczyć nie można, czy bardzo troszczył się obrotem, jaki sprawa ta wziąć może. Jadąc drzemał, kiwając się w koczu, niosącym lekko, niby kołyska, a unoszonym czwórką dzielnych koni. Gdyby go żywiej nieco panna Zenobija, ożenienie, etc… obchodziły, toć nie spałby przecie! Podobne rzeczy zmuszają zazwyczaj ludzi do czuwania. Wszak tu chodziło o los całego życia! Pana Prospera jednak, tak dalece mało to interesowało, że nietylko, jadąc drzemał, ale, przyjechawszy, nie uważał za potrzebne zakomunikować ojcu dorywczego układu, zawartego z panem Maciejem.
– Cóż tam?
– A nic jeszcze…
Taka była cała pomiędzy ojcem a synem rozmowa w sprawie, zdaje się, dość ważnej.
Podobna nieco do tej toczyła się pomiędzy bratem a siostrą.
– Mam coś nadzwyczaj ciekawego powiedzieć… – rzekł pan Maciej, dmuchając w cybuch i stając z rozpromienionym obliczem przed małżonką swoją i siostrą, przebywającemi jeszcze w bawialnym salonie, w którym przed chwilą przyjmowały gościa z Żółtaniec.
– Że na jutro pogody spodziewać się można… – podchwyciła pani Maciej owa Zbilutyńska.
– Hum?… – uśmiechnął się pan Maciej.
– Coś jeszcze ciekawszego?…
– Bez porównania!…. Pan Sławski zapytał, czy może bywać… w zamiarach?…
Mówiąc to, spojrzał na siostrę, ale ta, jakby słowa wyrzeczone nie odnosiły się do niej wcale, nie zainteresowała się powiedzeniem brata, tak, że ten powtórzyć musiał:
– Czy może bywać?…
– Pan Prosper Sławski?…
Panna Zenobija pomyślała przez chwilkę, i znów powtórzyła:
– Pan Prosper Sławski?…
– Zdaje się, że nic nie przeszkadza… – podchwyciła pani Madejowa, jakby chcąc wyzwać odpowiedź panny.
Panna Zenobija wzruszyła lekko ramionami, wstrząsnęła lekko głową i wykrzywiła lekko usta.
– Młodemu Sławskiemu nic, zdaje się, do zarzucenia nie ma… – wsunął pan Maciej.
– Możeby się co tam i znalazło… – rzuciła panna od niechcenia.
– W kimżeby się co nie znalazło!… Ale… ale… chodzi nareszcie o to, ażeby się już raz zdecydować…
– Pan Prosper, powiedzieć można, jest to jeune homme accompli… – podchwyciła bratowa, wymawiając wyrazy ostatnie z przyciskiem. Możnaby go przyjąć… Należy się zdecydować…
– Trzeba się namyśleć nieco… – broniła się panna.
– Co tu się namyślać!… proponował pan Maciej. Człowiek bogaty, przyzwoity, z imieniem, nie marnotrawca… No?…
– Mam się decydować?…
– A cóż!…
– Więc dobrze… Jużem się zdecydowała?…
– Niech bywa?…
– Niech bywa…
Bratowa uściskała ją za tę odpowiedź pomyślną.
Nastąpiła potym gawędka dość długa, która się całkowicie zasnuła około zapytania: jak i w jakiej formie udzielić się ma panu Prosperowi pozwolenie na bywanie? Chodziło tu o pozory, rzecz tak niesłychanie ważną. Panna Zenobija chciała, ażeby to nie miało miny zbytecznego pragnienia wydania się za pana Sławskiego. Chcenie to podzielali wraz z nią brat i bratowa, lecz pragnęli wydać ją koniecznie, a zatym okazywali się, pod względem pozorów, łatwiejsi. Pan Maciej gotów był wnet zasiadać i pisać. Lecz panna Zenobija na to nie pozwoliła.
– Pisać?… y songe-tu, Maria?…
– Umówiliśmy się… przyrzekłem…
– Więc cóż z tego!… Umowa ustna; przyrzeczenia ustne nie są obowiązujące…
Wyrzeczenie to zanotować warto. Zdarza się nieraz, iż człowiekowi wyrwie się słówko jedno, i słówko to jest jakby piętnem, cechującym go pod względem moralnym. Najważniejsze przyrzeczenia i umowy są właśnie ustne. Przysięga – co to jest? Ślub, łączący ludzi dwoje węzłem dozgonnym,– co to jest? Umowy i przyrzeczenia pisane, na to się – rzec można – piszą, ażeby ich nie dotrzymywać: dowodem, najpoważniejsze pomiędzy niemi – traktaty międzynarodowe. Czy aby jeden dotrzymany został?
Panna Zenobija odmiennie się na kwestyją tę zapatrywała. Stanęło więc na tym, że pan Maciej pojedzie do Żółtaniec pod pozorem rewizyty, i ustnie zaprosi pana Prospera do jaknajczęstszego bywania.
Tak się też i stało. Pan Maciej pojechał i zaprosił, lecz spotkał się z zapytaniem następującym:
– Czy mogę mieć nadzieję?…
– Panie dobrodzieju, jak największą!…
– Pewność prawie?…
– Ja… to jest… ja… nie wiem…
– Jeżeli bowiem nie, to nie chciałbym czasu tracić… Time is money… Papa sobie życzy, ja nic przeciwko temu nie mam; jeżeli przeto panna Zenobija okazuje skłonność do połączenia się ślubem małżeńskim ze mną… to możnaby rzecz tę do skutku doprowadzić w sposób łatwy i prędki…
– Kobiety, panie dobrodzieju, kobiety!…– zawołał pan Maciej – sprawa z kobietami!…
– Znam je… – odparł na to pan Prosper z uśmiechem. Lubią ultimata…
– Gdy je stawiają same…
– Niekoniecznie i niezawsze… Zależy to od tego, z kim mają do czynienia… Studyjowałem tę kwestyją…
– Zdaje mi się – podchwycił pan Maciej – że pan dobrodziej liczyć możesz na pewne…
– I umie się zdaje… – odparł pan Prosper.
* * *
Formalnej stronie konkurów nic do zarzucenia nie było. Strony poprowadziły je z całą przyzwoitością, i okolica przez ciąg tygodni sześciu miała o czym do gadania, biorąc za temat rozhoworów następujące kolejno stadyja, które przebywa zazwyczaj sprawa konkurów: staranie, deklaracyja, zaręczyny, ślub.
– Prosper Sławski stara się o pannę Zenobiją Zbilutyńską… – gruchnęła wieść, i, z ust do ust podawana, rozbiegła się na przestrzeni, której rozległość dałaby się oznaczyć zapomocą, koła, zakreślonego promieniem dziesięciomilowym, wychodzącym z Żółtaniec, jako z centrum.
Wieść tg komentowano w nieskończoność. Towarzystwo podzieliło się na optymistów i pesymistów. Pierwsi wzięli sprawę z góry za załatwioną i przewidywali następstwa jaknajpomyślniejsze. Drudzy upatrywali szkopuły różne, dziwili się, wątpili, nie wierzyli.
– Prosper Sławski i panna Zbilutyńska są już po deklaracyi… – gruchnęła wieść następna.
Pesymiści jeszcze wątpili i nie wierzyli.
– Prosper Sławski i panna Zenobija są już po zaręczynach…
Pesymiści powiadali, że widziano wypadki, jak zaręczeni rozchodzili się sprzed ołtarza. Tomasze niewierni czekali na ślub.
Nastąpił i ślub, oprawny w ramy wesela prawdziwie staropolskiego. Ej, weseleż to było, wesele! Stary Sławski uwziął się wyprawić je w sposób taki, ażeby ściągnąć na syna uwagę współobywateli i pozyskać dla niego ich względy,– chciał bowiem, jak rzekliśmy powyżej, wykierować go na marszałka. Sprosił więc z powiatu całego wyborców, z małżonkami, z synami i córkami, wysłał zaproszenia i do powiatów sąsiednich, wybierając obywateli co najdostojniejszych i największy wpływ mających, sprowadził kucharzy, cukierników, bakalije, orkiestrę, otworzył piwnice z winami i miodami staremi i wystąpił jaknajwspanialej. Gości zjechało się tyle, że dwór żółtaniecki pomieścić ich nie mógł. Musiano zarządzić kwaterunek na wsi. Balowano przez tydzień cały. Zjedzono i wypito tyle, iż za połowę – co mówię! – za czwartą część kwoty, na wesele wydanej, możnaby szkołę założyć i wyposażyć, i nazawsze włościanom żółtanieckim pokarm moralny zapewnić. O tym wszakże nikt ani pomyślał, ale zato myślano dużo o hojności panów Sławskich i zgodzono się powszechnie, że kto taki z fortuny użytek zrobić umie, ten obowiązki obywatelskie rozumie i pełni należycie. Uderzyło szczególnie tych, co krzywo się patrzyli na pobyt prawie nieustanny pana Prospera za granicą, i posądzali go o scudzoziemczenie. Ci miłego doznali zawodu.
– No, proszę!… – powiadali. Krew przemówiła… Sęsat, to prawda, statysta i uczony, ale z tym wszystkim ciągnie jak pompa… Nie, mosanie, nic wyrodził się, nie wynarodowił.. Krew z krwi, kość z kości…
– Rzec cała w tym, że nie strwonił za granicą czasu… Wiele się nauczył i niczego nie zapomniał…
Taką była koukluzyja, zapomocą której wyraziła się opinij a spółobywatelska o przyszłym bohaterki naszej rodzicu. Nie widziano w nim do zganienia nic. Złośliwe języki ostrzyły się napróżno. Wesele żółtanieckie postępiało ostrza językowe i powyrywało z ust żądła złośliwcom. Powiadano:
– Królewskie przyjęcie!… książęca kuchnia!… salomonowy rozum!…
Kiedy przeto wybory nastąpiły, pan Prosper wybranym został przez aklamacyją, jednozgodnie, jednogłośnie, bez opozycyi najmniejszej, tak dalece, że nawet marszałek poprzedni, który niemałą miał ochotę przy urzędowaniu nadal pozostać, uznał go godniejszym od siebie, i, publicznie to oświadczywszy, publicznie na rzecz jego zrzekł się kandydatury, co obywatelstwo wielce zbudowało i nadzwyczajnie rozrzewniło.
Stary Sławski dogodził ambicyi własnej. Zrobił syna marszałkiem, widział go otoczonym szacunkiem spółobywateli, i zeszedł z tego świata w tym przekonaniu, że się doczekał pociechy wielkiej. Nie doczekał się jednak wnuka. To wszakże nie martwiło go zbytecznie, a to z tej przyczyny, iż był pewny, że co się przewlecze, to nie uciecze. Uważał to jako następstwo konieczne a nieodzowne małżeństwa, i bardziej obchodziło go i cieszyło marszałkostwo, o które, gdyby nie on, syn zapewne byłby się nie postarał.
Pan Prosper sprawił ojcu pogrzeb wspaniały. Sześć karych koni, w czarnych kapach i z czarnemi czubami na głowach, odwiozło zwłoki starego Sławskiego na miejsce wiecznego spoczywania. Tłumy sąsiadów i tłumy poddanych towarzyszyły konduktowi pogrzebowemu. Dzwony jęczały, kadzidła i hymny napełniały powietrze, a trzy mowy pogrzebowe, pełne pochwał dla zmarłego, konkludowały jednozgodnie, że nieboszczyk, wzór obywatelstwo, służył osobliwie za wzór dla syna, którego wychowanie stanowi jednę z największych jego zasług.
– Zeszedłeś ze świata tego – były to słowa ostatniego mówcy – lecz nie zupełnie, albowiem pozostawiłeś nam siebie w osobie jaśnie wielmożnego marszałka. W osobie jaśnie wielmożnego marszałka rośnie splendor rodu twego. Jaśnie wielmożny marszałek wyrównywa ci w cnotach i wspaniałomyślności, w rozumie i hojności, a jeżeliby cię przewyższył, wówczas radość twoja w niebiosach granic by nie miała, a sława jaśnie wielmożnego marszałka na ziemi obłoków górnychby dosięgła. Żegnamy cię, etc.
Ze słów tych pokazuje się, że życzeniem obywatelstwa było, ażeby marszałek przewyższył ojca. Tamten był doskonałym; chciano jednak, ażeby ten został jeszcze doskonalszym. Czy życzeniu temu stało się zadość? Opowiadanie dalsze da może na zapytanie to odpowiedź.
Po śmierci ojca, marszałek pozostał sam z żoną, objął majątek znaczny i rozpoczął żywot samoistny, poświęcony: obowiązkom urzędowania, obowiązkom sąsiedzkim, gospodarstwu i rozrywkom. Wszystko to szło mu, niby z płatka.
Urzędowanie pełnił sekretarz, który, pozostając na posadzie swojej stale, znał na palcach wszystkie tajemnice, do urzędu marszałkowskiego przywiązane. Funkcyja… przeto marszałka ograniczała się na podpisywaniu podawanych do podpisu papierów. Rodzic bohaterki naszej wywiązywał się z tego doskonale. Raz na tydzień zjeżdżał do powiatu, zasiadał w kancelaryi osobnej za stołem osobnym, podpisywał imię i nazwisko swoje tyle razy, ile było potrzeba, zjadał śniadanie, i na obiad do domu powracał, zapraszając ze sobą obywateli, których interesy do powiatowego miasta w dniu tym sprowadzały.
Gdzie się kończyły obowiązki urzędowe, tam zaczynały się sąsiedzkie. Jak w pierwszych wyręczał go sekretarz, tak w drugich kucharz. Obiadki żółtanieckie tak były smaczne, że dla niektórych stanowiły epokę w życiu. Odznaczały się zwłaszcza barszczykami z faszerowanemi jajami. Barszczyki te i te jaja faszerowane słynęły w obywatelstwie, robiąc reputacyją kucharzowi i potęgując wziętość marszałka.
Gospodarstwo prowadził rządca przy pomocy ekonomów, rządca przez nieboszczyka jeszcze Sławskiego przyjęty i tym się odznaczający, że gospodarstwu rolnemu oddawał się z zamiłowaniem prawdziwym. Był to człowiek, pod tym względem, nieoszacowany, istny skarb na drodze przez pana Prospera znaleziony. W rękach jego majątek prosperował. Znalazszy w Żółtańcach warsztat obszerny, wyciągał z niego korzyść możliwą z całą sumiennością człowieka, oddanego zajęciu swemu duszą i ciałem. Zaprowadził ulepszenia potrzebne i ład wzorowy, urządził służbę, trzymał w ryzach oficyalistów, którym dobrze płacił, i podnosił z roku na rok dochód z majątku, który, dzięki jemu, stal się jednym z najpiękniejszych i robił marszałkowi sławę gospodarza zawołanego.
Jak przeto widzimy, pan Prosper, wobec urzędowania, sąsiedztwa i gospodarstwa odegrywał rolę monarchy konstytucyjnego. Sam nie robił nic, sława jednak cała spływała na niego. Sekretarz za niego urzędował, kucharz sąsiadom dogadzał, – rządca gospodarował, a o nim powiadano:
– Co to za człowiek!….
Człowiek ten, powtarzam, nie robił nic, i dla tego podległ w końcu tej chorobie, którą jeden z poetów francuskich, Karol Baudelaire, uważa za najstraszliwszą z plag, rodzaj ludzki trapiących. Choroba ta nosi nazwę nudów. Medycyna nie posiada na nią lekarstwa żadnego. A jest ona dla tego szczególnie od wszelkich chorób straszniejszą, że nie sprowadza śmierci, ale za to świat w grób zmienia i człowieka na życie w tym grobie skazuje. Symptomaty jej są obrzydliwe. Pacyjentowi gęba się otwiera szeroko, oczy mgłą się powlekają, oblicze wykrzywia się w karykaturny sposób. Nazywa się to ziewaniem. Pan Prosper ziewał tak strasznie, że, kiedy gębę rozwarł, zęby pokazał, oczy przymrużył i czoło zmarszczył, zdawało się, jakby świat cały, w jednym ziewnięciu, połknąć chciał. Przypadłość ta zdarzała mu się bardzo często, nieustannie prawie. Na to ze snu się budził, żeby ziewać, na to spać szedł, żeby ziewaninę przerywać.
Szukał rozrywek. Gdzież i w czym mógł je na wsi znajdować? Zanadto był to mąż poważny i człowiek porządny, ażeby się za rozrywkami uganiać miał po jarmarkach i odpustach, zanadto był dobrze wychowany, ażeby mu takowych dostarczać mogły wizyty wiejskie, polowanie, karty, spacery i zajęcia jakie wieś nastręcza. Próbował tego wszystkiego, niestety! nadaremnie. Spróbował nawet nauki, do której usposabiał go poniekąd pobyt jego na uniwersytetach zagranicznych: wydało mu się jednak, że żadna z nauk niezasługuje na ten zaszczyt, ażeby się jej specyjalnie oddał. Czytywał wprawdzie, urządził sobie biblijotekę, czytywał, lecz w czytaniu jeden osobliwie przedmiot uwagę jego na siebie zwracał, przedmiot naukowy wprawdzie, wchodzący do zakresu etyki, ale zużytkowany na rodzaj literatury, której płody sprzedają, się sekretnie. Czytanie to bawiło go niekiedy, w końcu wszakże przebrało się. Na pamięć prawie umiał opisy, wzburzające imaginacyją, tak, że ustępy niektóre mógłby dosłownie, zamknąwszy książkę, powtórzyć. I tu przeto rozrywki nie znajdował. Nudził się i, co najgorzej, chorobą tą zarażał żonę.
Pani marszałkowi pozostała taką mężatką, jaką była panną, z tą jedynie różnicą, że, póki panną była, miała cel w życiu, gdy zaś za mąż wyszła, celu dopięła, i nie wiedziała dokładnie, co z figurą swoją robić dalej: czy służyć mężowi za pewien rodzaj podszewki, wyglądającej spod jego togi obywatelskiej? czyli też wybrać sobie jakąś drogę pochodu życiowego, iść nią samoistnie? Dwoiste to zapytanie zapadło jej w myśli na drugi niemal dzień po ślubie. Odeszła od ołtarza z ćwiekiem w głowie:
– A teraz, cóż?….
Zapytanie to nie sformułowało się w jej głowie tak, jak my je formułujemy. Stanęło ono mętnie jakoś i niewyraźnie i wprowadziło ją odrazu na labiryntową gmatwaninę ścieżek, rozbiegających się w rozmaitych kierunkach. Obdarzona od natury umysłem pojmować zdolnym i wyobraźnią żywą; wychowana w zasadach tej moralności łatwej a dogodnej, co to cnotę formułkuje i formułki podaje jako antidotum niezawodne na zło wszelakie i na grzechy wszystkie, oczytana w beletrystyce francuskiej, wyuczona grać na fortepianie, śpiewać, rysować, haftować, – pani Zenobija czuła w sobie pełno zalet, które, w mniemaniu jej, szkoda było na wsi zagrzebywać i, niby ewangieliczne perły, przed szlachcicami i szlachciankami rozsypywać. Ze ścieżek, jakie się przed nią rozrzucały i plątały, nie wy – brała żadnej, a tylko, natychmiast po ślubie, zapragnęła ze wsi się wyrwać na świat szeroki, zobaczyć stolice, pokazać się na salonach, wystąpić w tych turniejach wielkomiastowych, których opisy karmiły jej imaginacyją od najpierwszej młodości. Zapragnęła tego, lecz, niestety! okoliczności stanęły tamą nieprzełamaną przed pragnień jej potokiem. Marszałkostwo pana Prospera zmusiło ją odłożyć tę rzecz na później, a tymczasem marszałkować wraz z małżonkiem, bawić się w gospodynią, domu uprzejmą, przyjmować gości, słuchać nieskończonych opowiadań o urodzajach i cenach zboża i opowiadać przed sędziną X. o śmiesznościach sędziny Y., a przed sędziną Y. o koczkodanizmie sędziny X.
Nie potrzeba więc było nudów marszałka, ażeby się nudziła marszałkowa. Nudzili się oboje, i we wzajemnym do siebie stosunku to sprawiali, że marszałek zarażał panią Zenobiją, a marszałkowa zarażała pana Prospera. Działo się to wbrew ich wiedzy i pomimo ich woli. Wiedza i wola szły w kierunku wręcz przeciwnym. Szukali rozrywek i dla siebie każde i jedno dla drugiego, i była chwila, wydawało się im, że sztuka jest tym gruntem spólnym, na którym schodzić się i bawić mogą. Schodzili się więc na gruncie tym. Grywali, śpiewali, rysowali, odbywali we dwójkę posiedzenia i konferencyje artystyczne; wygrali się, wyśpiewali, wyrysowali i wygadali, i, po kilku ćwiczeń tego rodzaju miesiącach, do takiej w tym względzie doszli doskonałości, że sam widok pani Zenobii, zasiadającej do fortepianu lub biorącej ołówek do ręki, stawał się dla pana Prospera pewnym rodzajem klina, wbijanego mu pomiędzy szczęki górną a dolną. Męczył się, jak na torturach, usiłując w granicach przyzwoitości wobec żony powstawać. Toż samo działo się z panią Zenobiją, gdy marszałek wznawiał, po raz dziesiąty lub piętnasty, opowiadanie o koncertach i operach, słyszanych w Paryżu lub Wiedniu i o galeryjach, oglądanych w Dreźnie, w Monachijum, w Paryżu i t… d., gdy wykładał tajemnice uroków, otaczających utwory mistrzów pędzla, i zagłębiał się w estetyczne pobudki, służące twórczości ich za natchnienie. W tym wszystkim, co mówił marszałek, pani Zenobija nic nie znajdowała nowego. Pan Prosper powtarzał i powtarzał się. Pani Zenobija, zadając gwałt naturze, wstrzymywała się od ziewania, przez grzeczność dla męża jedynie.
Przez jakie biedna ta kobieta męczarnie przechodziła, tego opowiedzieć nie sposób.
A nie było w tym winy ani jej, ani marszałka. Czynili oni oboje wszystko w celu odwrócenia, a przynajmniej zneutralizowania choroby. Chwytali się nawet sposobów heroicznych. Pan Prosper, patrząc na artystyczne małżonki uzdolnienie przez szkło pobłażliwej życzliwości, dostrzegł w niej zdolność wiernego odtwarzania natury. Uradowało go odkrycie to niezmiernie.
– Salvator Rosa zdolność tę posiadał!…… – zawołał. Salvator Rosa malował pejzaże włoskie. Marszałkostwo mieszkali w Żółtańcach, w Żółtańcach, które, gdy mąż imię wielkiego włoskiego pejzażysty wymienił, wydały się pani Zenobii zapadnią jakąś, taką głęboką, taką smutną, taką ponurą, że się biednej kobiecie aż łzy w oczach zakręciły.
Wówczas przyszedł panu Prosperowi na myśl inny malarz:
– Murillo chłopięta malował!….
Chłopów w Żółtańcach było pełno. Pani Zenobija zamierzyła spróbować, wziąć jedno za model. Chodziło tylko o wybranie. Marszałkostwo oboje zwrócili uwagę na dziatwę wiejską, przesypującą kurzawę na drodze, i robili jej przegląd artystyczny, zapomocą lornet i lunet, ustawionych w oknach dworu, z których widok na wieś się rozlegał. Oglądali przez szkła chłopców i dziewczęta, biegających boso i podpasanych krajkami. Obserwacyje te ciągnęły się przez dni kilka. Dzieci, nie wiedzące, że są przedmiotem spostrzeżeń, przedstawiały się z całą niekrępowaną niczym swobodą, i z pewnością niejedno z nich prawdziwemu Murillowi za wzór posłużyćby mogło. Lecz pan marszałek i pani marszałkowa nie posiadali snadź murillowskiego rzutu oka. Obserwacyje kilkudniowe do tego doprowadziły ich rezultatu, że chłopięta żółtanieckie nie nadają się na modele artystyczne, a to dla tego, że nie chodzą w łachmanach. Rzeczywiście, dzięki gospodarowaniu rządcy, o którym wspominaliśmy powyżej, poddani pana Sławskiego mieli się dobrze. Łachmany w kluczu żółtanieckim były rzeczą nieznaną. Zdziwiło to pana Prospera:
– Ticus! – rzeki do żony. Nie spodziewałem się tego… Powszechnym jest mniemanie, że kraj nasz ubogi…
– Ubogi w artyzm… – odrzekła pani. Żadnych wzorów, któreby malarza natchnąć mogły: ani pejzażów, ani nawet żebraków!…. Desperacyja!….
– Czy nie możnaby zaradzić temu?… – zapytał pan po chwili milczenia.
– A toż jak!…… – odparła pani.
– Upatrzeć chłopię jakie, któreby najbliżej cło chłopiąt murillowskich zbliżało się, i… przebrać je w łachmany…
– Dobry pomysł!…… – zawołała marszałkowa. Pan mój miewa pomysły…
Ostatnie wyrazy, tonem żartobliwym wymówione, brzmiały tonem, w którym żartobliwość wyglądała na maskę ironii. Nie najlepszy to był znak, w pół roku po ślubie. Szczęściem marszałek nie dosłyszał akcentu ironii, wziął żart ze strony dobrej, i był szczerze uradowany pomysłem własnym, który mu się wydał oryginalnym.
– Nie pozostaje więc – rzekł wesoło – jak pomysł ten w rzeczywistość zmienić…
– Zapewne… – odrzekła pani od niechcenia.
W chwilę potym marszałkowa w szalu perskim i lornetką w ręku, marszałek w kapeluszu z włoskiej słomy i z pensnezem na nosie, podając żonie ramię, wyszli na ulicę, na której upatrzyli kupę zatrudnionej usypywaniem kopców dziatwy, i zeszli ją na gorącym, że tak rzekę, uczynku. Dziatwa, zajęta dziełem tak ważnym, nie widziała zbliżania się świadków takich niezwykłych. Chłopcy wyrównywały właśnie wał okrągły i zamierzały sypać mogiłę we środku, jeden zaś z nich powiadał, że na szczycie tej mogiły trzeba będzie zatknąć patyk i do patyka uwiązać kosnik czerwony, a z patyka i kosnika zrobi się chorągiew. Dziewczęta przypatrywały się i przysłuchiwały z uwagą wytężoną.
Marszałkostwo zeszli ich przy tym zajęciu, i nie mieli czasu przypatrzeć się im.
Marszałek chrząknął.
Chrząknięcie to stało się niby hasłem dla dziatwy wiejskiej. Niby piorun w nią trzasł. W jedno oka mgnienie, chłopcy i dziewczęta pierzchły na wszystkie strony, pędząc na oślep, sadząc przez, płoty i rowy. W chwili jednej pochowało się to wszystko po zapłotkach i burzanach, pozostawiając na drodze wał skończony, mogiłę zaczętą, patyk i kosnik i, niby na warcie przy tym wszystkim, chłopaka lat pięciu czy sześciu, siedzącego w kurzawie, opartego jedną rączką o ziemię i wpatrzonego, z wyrazem zdziwienia w modrych oczętach, w trzymające się ramię pod ramię marszałkostwo.
Marszałkostwo doznali także zdziwienia niejakiego. Wnet jednak znaleźli tłumaczenie na wyjaśnienie sobie powodu ucieczki dziatwy wiejskiej.
– Dzicz… – rzekł marszałek.
– Dzicz… – powtórzyła marszałkowa. A chłopak siedział i patrzał.
Ponieważ chłopak ten sam jeden pozostał, więc nie było możności wybierania modelu. Zabrakło miary porównania. Murillo wszakże, gdyby, znajdował się na miejscu marszałka i marszałkowej, bez porównania byłby go wziął na model niezawodnie – tak ten chłopak przedstawiał wiernie typ chłopięcia wiejskiego! Modrooki, jasnowłosy, osmalony na słońcu, bosy, bez czapki, krajka, podpasany, nie miał w sobie wprawdzie hiszpańskiego nic, lecz zato malowniczym był w stopniu najwyższym ponaszemu. Trzeba się tylko było na tej malowniczości jego umieć poznać. Jakoż marszałkostwo poznali się. Typowość bo w oczy się rzucała. Obejrzeli go okiem znawstwa i po chwili marszałek zadał mu pytanie:
– A czyj ty?….
– Czyj?… – była chłopaka odpowiedź. Tata to mamy… Marszałkowa uśmiechnęła się.
– Jak się nazywasz?… – szła indagacyja dalej.
– Jak?… Jaś…
– Co ty tu robisz?……..
– Bajdykuję… albo co!…
– Oryginalny wyraz… – odezwała się marszałkowa półgłosem, przypatrując się chłopięciu przez lornetkę.
– Oryginalny… potwierdził marszałek – nie akademicki wcale…
I prowadził indagacyją dalej:
– Masz ojca i matkę?…
– No, a jakże…
– Jakże się nazywają?…
– Mama czy tato?… – zagabnął chłopak. – I tato i mama?…
– Tato Tomasz, mama Marysia…
– Czymże twój tato jest?… co robi?… – zapytał marszałek z naciskiem, zdradzającym zły humor, czy też niecierpliwość.
– Mój tato… – odparł chłopczyna z akcentem dumy w głowie, – ekonom…
Duma, tak źle ulokowana, rozśmieszyła marszałkostwo, wprawiła ich w humor dobry i ujęła dla chłopięcia. Postanowili wziąć tego Jasia na model. Posłali po niego lokaja. Sprowadzili go do dworu. Lecz Jaś we dworze, na posadzce salonowej okazał się zupełnie innym, aniżeli Jaś przy kopcu z kurzawy. Nie mając przy sobie mamy, która ze względu na ekonomstwo swoje pozostać w oficynie musiała, wyglądał jak mruk, a gdy go w łachmany hiszpańskie przebrać chciano, rozmazał się, rozbeczał, i koniec końcem odesłać go z niczym trzeba