- W empik go
Emeryt: powieść - ebook
Emeryt: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 448 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na Lesznie przed kościołem Karmelitów, między jedenastą i dwunastą, z rana, siedziały dwie baby, które dla zaokrąglenia sumki dzisiejszego zarobku oczekiwały na pobożnych, mających wyjść z kościoła przed jego zamknięciem. Obie w łachmanach, nacechowane tą szpetnością, jaką starym kobietom daje nędza, żebractwo i ślady niegdyś złych obyczajów, poglądały i na siebie z zazdrością, i na pustą ulicę z pewnym rodzajem gniewu i zniechęcenia.
– Djabli cię tu przynieśli – rzekła jedna, poruszając plecami i poprawiając na głowie jakiś wypłowiały gałgan, z pod którego wyglądała pomięta szlarka starego czepka i wypadały kosmykami siwe włosy.
– Wolno mi tu siedzieć, jak i tobie – odpowiedziała druga, i zasadziwszy rękę za dziurawy kaftan, także widać w celu naturalnej obrony swojego ciała, nienawistnie na sąsiadkę spojrzała.
– Gdybyś poszła gdzieindziej, byłoby i tobie, i mnie; a tak obie pomrzemy z głodu.
– A jak siedziałam na Krakowskióm-Przedmieściu przed Karmelitami, toś i ty tam przyłaziła, i ja ci nic nie mówiłam.
– Bo wtenczas odpust był, chyba o tem zapomniałaś, stara czarownieo! – rzekła pierwsza. Nie dała długo czekać na odpowiedź druga, i pokazawszy kilka dolnych chwiejących się zębów, i przymrużywszy prawe oko zaszłe pleśnią, podniosła ku niej pięść i rzekła:
– Tyś sama czarownica i jeszcze coś – tfy! Porwała się pierwsza z miejsca i podniosła do góry krzywą laseczkę; ale w tem obie postrzegły idących trotoarem dwoje młodych ludzi, obie więc westchnęły, i pierwsza zaczęła mówić głośno: Zdrowaś Marya! – a druga zanuciła chrypliwym głosem: – Kyrye elejson – i dalej śpiewała litanią do Najświętszej Panny.
Przybywający oboje byli młodzi, a świeże ich twarze, piękne rysy, oczy pełne wyrazu i wzajem w sobie tonące, strój czysty i pełen gustu, stanowiły dziwny kontrast z pomarszczoną i zżółkła twarzą, z małemi oczkami, obwiedzionemi czerwoną obwódką, i z łachmanami pełnemi brudu i nędzy starych żebraczek.
Oboje szli bardzo zwolna, jak gdyby chcieli dać sobie więcej czasu, czy do zabrania znajomości, czy do pożegnania się. Nie patrzyli na ulicę, zdawali się nie widzieć, co przed nimi; jednakże panienka oglądała się kiedy niekiedy, jakby ją jaki ogarniał niepokój – i wówczas śliczne jej lice okrywał rumieniec, a oczy duże, błękitne, z czarnemi rzęsami, schylały się ku ziemi. Wówczas także poprawiała jedwabną chusteczkę na piersiach, których formy kształtne i dorodne były wyraźne pod szlafroczkiem, z ładnego płócienka zgrabnie i gustownie przykrejonym.
Z całego jej ułożenia, z jej ubioru, z jej kapelusza słomkowego, z parasolika, który miała w ręku, i z rękawiczek ciemnych, widać było wyższe ukształcenie, skromność obyczajów, lecz oraz mierny dostatek.
Kawaler zdawał się mieć więcej śmiałości, więcej lat, więcej doświadczenia i pieniędzy. Tużurek jego, chociaż podróżny, był bardzo elegancki, kamizelka axamitna, lakierowane buty, laseczka ze złotą gałką, kapelusz nowiuteńki i rękawiczki jasnożółte, tylko co wzięte ze sklepu. Ale dwie okoliczności pokazywały, że to nie był stały mieszkaniec Warszawy, piastujący tu jaki urząd, lub zajęty jakim zyskownym przemysłem. Wielkie wąsy, ładnie podstrzyżona czarna broda, tudzież koczyk podróżny, zaprzężony dzielną trójką w krakowskich chomątach, który szedł z wolna ulicą, dowodziły, że to był obywatel ze wsi, który na niejaki czas tylko do miasta przyjechał, oporządził się i do domu powracał. W rzeczy samej, ów młody człowiek, pan Roman Wyżopolski, mieszkał w Gostyńskiem, a owa panienka, znana na Żytniej ulicy pod nazwaniem pięknej profesorównej, była rzeczywiście córką zacnego emeryta, niegdyś nauczyciela łacińskiego języka, i wraz z ojcem na tejże ulicy mieszkała.
Ponieważ zaś postanowiliśmy rzecz tego opowiadania prowadzić po prostu, bez żadnych poetycznych ogródek, powiemy więc od razu, jak się ci młodzi ludzie poznali.
Pan Roman przed tygodniem przyjechał do Warszawy, i przywiózł z sobą maleńką siostrzenicę, Helunię, dla ulokowania jej na pensyi. Właśnie na drugi dzień po swojem przybyciu siedział na krześle w bawialnym pokoju pani S*, ochmistrzyni znanego zakładu naukowego, a ona, obok niego na paradnej kanapie ułożywszy się z dystynk – cyą i powagią, kończyła z nim układ, gdy drzwi się otwarły i weszła śliczna i wysmukła panienka, zupełnie tak poprostu i tak czysto ubrana, jakeśmy ją dziś widzieli. Ta tylko była różnica, że kapelusik swój słomkowy miała w ręku, w których także trzymała parasolik, i przez to odkryła czoło jasne i czyste jak kość słoniowa, i włosy kasztanowe, lśniące, bujne i dziwnie ładnie przyczesane.
Pan Roman, uderzony tym widokiem, przestał mówić, patrzał z uwagą na twarz nadobną, na figurkę zgrabną i giętką, na rączkę, która trzymała kapelusz, i na nóżkę małą i czystą, która lekko wysuwała się z pod sukienki i cicho spadała na gładką posadzkę. Poczuwszy się pod okiem nieznajomego mężczyzny, panna zaczerwieniła się, i ze spuszczonemi oczyma przeszedłszy zwolna przez cały salon, zbliżyła się do pani S* i pocałowała ją w rękę. Poważna matrona pogładziła ręką jej twarz i włosy, i rzekła:
– Siadaj, Kasiu! a ojciec zdrów?
– Zdrów, kazał ucałować rączki pani – odpowiedziała panna i pan Roman znalazł, że głos odpowiadał twarzy i postaci. Był miękki, wyrobiony, nie nadto cichy, nie nadto ostry: słowem, wpadł od razu mile w jego uszy, jakby jaka muzyka, jak echo czegoś już znanego, co się słodko wspomina. Gdy Kasia usiadła, pani S*, zwracając się do pana Romana, odchrząknęła i wzięła się do wytłómaczenia mu, jak kosztownem jest utrzymanie w Warszawie, jak wiele musi płacić za lokal, jakich porządków i expensy wymagają od niej rodzice i t… d., a to wszystko dla przekonania młodego obywatela, że jeżeli żąda stu dukatów na rok za edukacyą jego dziesięcioletniej siostrzenicy, to żąda wcale niewiele.
Pan Roman, który pierwej ostro się targował i dawał tylko siedmdziesiąt, ni ztąd ni zowąd zmiękł od razu, i chociaż nie słuchał wcale dowodzenia pani S*, patrząc gdzie indziej, niby ku oknu, niby ku drzwiom, którędy weszła panna Katarzyna, odpowiedział niedbale:
– Dobrze; niech będzie jak pani każesz; niniejsza o trzydzieści dukatów.
Zmiana ta była tak niespodziewaną, ustępstwo, które zrobił raptem tak wielkie, że sama pani S*, która spodziewała się, że może krakowskim targiem odtarguje tylko połowę zaprzeczanej sobie kwoty, zaczęła się dziwić mocy i gruntowności swojej wymowy. Wszakże pan oman wcale inne miał powody. Gdy pani S* mówiła, on, poglądając na cudne lice siedzącej naprzeciw niego panny, myślał sobie, że ta śliczna istota musi być albo krewną, lub przynajmniej poufałą w tym domu; że tu będzie ją mógł widywać, że może się jej podoba, i żeby się jej podobał, zacznie zaraz od tego, iż się okaże wspaniałym, nie dbającym o pieniądze, a zatem bogatym. Tak pomyślawszy, postanowił od razu, aby siostrzenica jego na pensji u pani S* została, i dla tego zgodził się na proponowaną płacę.
Pani S*, widząc, że obywatel tak nagle skruszał, postanowiła także korzystać z niespodziewanego rozmiękczenia jego serca, i ścierając chusteczką kurzawę na brzegu stołu, niby od niechcenia, a właściwie dla pokazania, że lubi porządek, dodała:
– Oprócz tego otrzymam od pana dobrodzieja łyżkę, widelec i nóż srebrny. Także obrus i sześć serwet.
– Dobrze – odpowiedział pan Roman, patrząc gdzie indziej.
– Zwykle rzeczy te – rzekła znowu pani S* – zostają w zakładzie naukowym, gdy panna w nim przebędzie dwa lata. Ale ponieważ panowie – dodała ze znaczącym uśmiechem – często bez przyczyny odbieracie nam uczennice, ja mam zwyczaj kłaść za warunek, aby od razu były własnością mojej pensyi.
– Dobrze – odpowiedział znowu pan Roman, zawsze patrząc gdzie indziej.
– Ale półrocznie zechcesz pan dobrodziej zapłacić mi przy spisaniu kontraktu – mówiła prędko pani S*, sądząc, że powinna pośpieszać i korzystać z dobrego usposobienia młodzieńca, na którego przekonanie tak mocno podziałała.
– Dobrze – odpowiedział jeszcze pan Roman i rzucił nieznacznie okiem na twarz panny, która, jakby uczuła to spojrzenie, nieznacznym zapłonęła rumieńcem.
Tu pani S* umilkła i zamyśliła się; pan Roman był także roztargnionym, a panienka siedziała, milcząc, ze spuszczonemi oczyma. Pani S* namyślała się, coby jeszcze zaproponować, żeby sobie nie mieć do wyrzucenia, iż nie korzystała z tak dobrej zręczności, i po chwili, odchrząknąwszy i poprawiwszy się na kanapie, rzekła:
– Zapewne pan dobrodziej będzie sobie życzył, żeby siostrzenica jego miała w porządku wszystkie książki, sexterna i karty geograficzne, tudzież żeby występowała w sukience mundurowej, jaką wszystkie panienki u mnie mają; na to zechcesz mi pan zostawić dwadzieścia dukatów, z których rachunek panu dobrodziejowi złożę.
– Dobrze – odpowiedział jeszcze pan Roman, a pani S* aż podniosła się na miejscu, na którem siedziała, tak ją zbudowała łatwość i zaufanie młodego obywatela.
Ale, chcąc rzecz doprowadzić do zupełnego skutku, zawsze w tym celu, żeby sobie nie mieć nic do zarzucenia, dodała jeszcze:
– Zapewne Pan Bóg nas zachowa od takiego zmartwienia, ale ponieważ ludźmi jesteśmy, a siostrzenica pana dobrodzieja także, więc, na przypadek choroby, zechcesz pan dobrodziej zostawić mi dziesięć dukatów na doktora i aptekę, z których także rachunek jak najskrupulatniej panu dobrodziejowi złożę.
– Dobrze – odpowiedział i tym razem pan Roman, i postrzegłszy że Kasia, nie wiedzieć dla czego, zapłoniła się znowu, spuścił oczy, i dla kontenansu podniósł kapelusz i zaczął ręką ogładzać. Pani S* zdało się, że już chce wyjść. Postanowiła więc dać pokój dalszym propozycyom, i przestawszy rozumnie na tylu koncessyach, jakie już zrobił, zamierzyła utkwić mu je bardziej w pamięci, co się jej tem potrzebniejszem wydało, że to dobrze, którem na wszystko się zgadzał, z widocznem wymawiał roztargnieniem. Powstawszy więc z miejsca, rzekła:
– Pozwoli pan dobrodziej, że ja te wszystkie warunki, na któreśmy się zgodzili, zapiszę. Notatka ta przyda się panu dobrodziejowi przy sprawdzeniu kontraktu, który tu spisać każę u siebie. – Potem obracając się do Kasi, mówiła: – Moja droga! zabaw tu w mojem miejscu pana dobrodzieja, ja za chwilkę służyć będę. Jest to moja krewna i uczennica – dodała rekomendując. Słowa te, po których wyszła, wymówione były po francuzku dobrze i czysto. Pani S* użyła tego języka, raz z przyzwyczajenia ochmistrzyni, a powtóre, dla pokazania panu Romanowi, jak sama mówi po francuzku, że zatem nie powinien żałować swojej powolności, gdyż i siostrzenica jego także tak mówić będzie, jeżeli do skończenia edukacyi na jej pensyi pozostanie.
Gdy pan Roman został sam na sam z panienką, której uroda i ułożenie tak mocno mu się podobały, zmieszał się i sam nie wiedział od czego zacząć. Wyprowadziła go z tego ambarasu panna Katarzyna, zapytując, jak dawno przybył do Warszawy?
– Przyjechałem wczoraj – odpowiedział. – A pani zapewne mieszka w tym domu?
– O nie – odpowiedziała wdzięcznym głosem – przebyłam tu lat kilka, gdym się znajdowała na pensyi, a teraz mieszkam przy ojcu.
Pan Roman czekał, czy nie doda, gdzie mieszka, na której ulicy; ale Kasia umilkła, a spytać jej o to nie śmiał. Żeby się więc rozmowa nie przerwała, i żeby pokazać, że umie ją prowadzić, chociaż mówi z osobą, nieznajomą, – że zna Warszawę, chociaż ją, tylko kiedy niekiedy odwiedza, – podniósł głowę, uśmiechnął się zawczasu, mając powiedzieć coś zręcznego i uderzającego; ale wtem postrzegł, że oczy panny Katarzyny na niego patrzały; że oczy te były błękitne z długiemi czarnemi rzęsami, że było w nich pełno wdzięku i wyrazu: zapomniał więc, co miał mówić, spuścił wzrok ku ziemi, i gładząc ręką kapelusz, rzekł z determinacyą:
– Jak dziś gorąco!
Uśmiechnęła się nieznacznie Kasia i odpowiedziała:
– Tak, w mieście między murami zwykle bywa goręcej, niż na otwartem powietrzu. Państwo zapewne na wsi nie doświadczacie takiego upału, jaki my tu czasem miewamy od rozpalonych kamieni.
– My mamy drzewa, mamy ożywiający ich cień –
rzekł pan Roman, przychodząc prędko do siebie i patrząc już śmielej na te oczy, które i teraz były błękitne, i teraz były piękne, ale już go nie tak mieszały cudnym promieniem. – A przytem – dodał – mieszkanie moje na wsi ma z jednej strony las, z drugiej rozległe łąki, przez które przechodzi rzeczka, która popod samym ogrodem przepływa i daje nam kąpiel wyborną. Ale – dodał, poprawiając się na krześle – nic tak w lecie nie zabezpiecza pokojów od gorąca, jak markizy. To też kazałem je tak urządzić, szczególniej w dwóch salonach, wychodzących prawie na południe, że mam w nich zawsze tyle chłodu, ile potrzeba.
To powiedziawszy, umilkł pan Roman, a chociaż czuł, że nie wszystko, co powiedział, było bardzo potrzebnem i zręcznem; kontent jednak był, że jej dał cokolwiek poznać swoję wieś i swój dom; bo pomyślał sobie w duchu: – dobrze, niech i to wie! – Gdy Kasia milczała, rzekł znowu:
– A pani lubi wieś?
– Nie znam wcale wsi – odpowiedziała z prześlicznym uśmiechem, który odkrył ząbki białe i równe, który ułożył jej usta w tak rozkoszne kształty, że się pan Roman znowu zmieszał; ale szczęściem, tym razem nie miał nic do odpowiedzenia. – Urodziłam się i wychowałam w mieście – mówiła dalej Kasia – jednak zdaje mi się, ile z usposobienia mego wnosić mogę, że wieś bardzo-bym polubiła.
Pan Roman ucieszył się widocznie, posłyszawszy te wyrazy, a Kasia znowu postrzegła się, że były niepotrzebne, że mógłby sobie Bóg wie co pomyślić, i zawstydziła się biedna, ale tak jej z tem było ładnie, że już teraz pan
Roman poczuł, jakby jakieś wzruszenie, jakąś nieodpartą, chęć zbliżenia się i dotknięcia tej białej rączki, która trzymała chusteczkę, i wyrzeczenia czegoś, coby nie było ani wyrażeniem uczucia, ani zimnym komplimentem, ale coby trzymało ów wygodny we wszystkiem środek, z którego i naprzód pomknąć się można, i nazad wycofać się łatwo. Wszakże nie przyszło do tego, gdyż pani S* weszła i przyniosła ową notatkę warunków, które na roztargnionym młodym człowieku wymogła. Wziął je pan Roman, nie czytając, i schował do kieszeni. Gdyby był je przejrzał, znalazłby, że pani S*, rozmyśliwszy się w ciszy swego gabinetu, i śmielsza z piórem w ręku, dodała jeszcze, że na rozmaite, mogące się zdarzyć na pensyi fety, jako to: na imieniny jej samej i guwernantek, tudzież na jałmużny dla ubogich, dla przychodzących kwestarek i t… d., potrzeba będzie na składki pięć dukatów rocznie, które z góry mają… być złożone.
Pan Roman pożegnał uprzejmą, gospodynią, skłonił się pannie, i wychodząc, rzekł:
– Jutro o tej porze będę pani służył z moją pupilka, którą, opiece pani oddam.
– Będę pana oczekiwać – odpowiedziała pani S* – a ja tymczasem każę spisać kontrakt.
– Dobrze – rzekł znowu pan Roman, patrząc gdzie indziej, i gdy oczy jego w tej wędrówce zbiegły się na mgnienie z błękitnemi oczyma Kasi, powtórzył z pewnym przyciskiem, jakby chciał być dobrze rozumianym: – Jutro więc o tej porze – i jeszcze raz skłoniwszy się, wyszedł.
Gdy się drzwi zamknęły, pani S* uśmiechnęła się, i pomyślawszy sobie w duchu: – co to jest jednak dar mówienia! – poszła na chwilę zobaczyć, co panny robią. Kasia została tymczasem w salonie, wzięła leżącą na stole robotę, ale wkrótce opuściwszy ją na kolana, oparła piękne swe czoło na dłoni, i tak siedziała zamyślona. A pan Roman?… Pan Roman szedł ulicą, dawał się potrącać przechodzącym, i tylko co nie wpadł pod dyszel dorożkarza, który, zwyczajem warszawskim, mocniej zaciął konie i ruszył z kopyta wtenczas, gdy niespodzianie z jednej ulicy zawracał na drugą.
Czy pan Roman zakochał się od razu w pięknej Kasi i to na dobre, tak jak to czynią wszyscy moi bohaterowie, z wielkiem zgorszeniem krytyki, która im tych raptusów darować nie może? czy tylko podobała mu się tak sobie, nawiasowo, i miał względem niej jaki obywatelski planik? – o tem jeszcze zdecydować mi tu nie wolno. Dosyć będzie powiedzieć, że do Marego (który jeszcze wówczas kwitnął) nie poszedł; że do hotelu, w którym stał, kazał sobie zwyczajny przynieść obiad, i milcząc, zjadł go razem z zapłakaną Helunią; że całe poobiedzie z krawcem się swoim nie widział, na balecie okropnie ziewał, i spał jak najgorzej. Biegli czytelnicy niech z tych symptomatów wniosą o stanie serca i umysłu pana Romana.
Nazajutrz ten sam koczyk, któryśmy już widzieli na Lesznie, wiózł pana Romana i strwożoną Helunię ku peneyi pani S*. Właśnie biła umówiona godzina jedenasta. Dom, w którym się mieścił zakład naukowy, był już niedaleki. Biedna dziewczynka, ofiara oświecenia i dobrej pronuncyacyi, patrzyła na wszystkie strony, i co moment zapytywała wujcia, czy jeszcze daleko? Ale wujcio nie odpowiadał, oglądał się na prawo i na lewo, jakby chciał kogoś obaczyć, jakby się spodziewał, że na tej ulicy, o tej godzinie, przed samym domem pani S*, lub gdzieś niedaleko, ujrzy płócienkową sukienkę i słomkowy kapelusz.
Zkąd i dla czego mógł mieć taką nadzieję? tego ani on sam nie wiedział, ani nawet ja nie wiem; a przecież coś mu szeptało, że to niepodobna, aby ich znajomość była tak krótką, tak przelotną, aby się skończyła na jednem wczorajszem widzeniu się, aby już nigdy nie zajrzał w te błękitne oczy, które tak wiele mówiły, i nie usłyszał tego głosu, który tak miło brzmiał w jego uszach. Jednakże napróżno patrzał. Wprawdzie widział wiele płócienkowych sukienek, ale te były jaskrawe i zmięte; wiele ócz poglądało na niego, ale wszystkie były czarne lub siwe; wiele głosów pięknych Warszawianek dochodziło do niego z trotoaru, ale te wszystkie były lub chrypliwe, jak rozbite dzwonki, lub ostre, jak szydła. Straciwszy więc nadzieję, tak bez żadnej zasady powziętą, stanął przed mieszkaniem pani S*, wysiadł, wysadził Helunię, i już miał wchodzić w bramę podjazdową, gdy raz jeszcze spojrzawszy wzdłuż ulicy, ujrzał na przeciwległym trotoarze idącą śpiesznie osobę, która mu dokładnie przypomniała tę postać, o jakiej całe poobiedzie myślał i całą noc marzył. Zatrzymał się więc przy drzwiach bramy, przytulił do siebie Helunię, i tak czekał, dokąd się uda. Rzeczywiście była to Kasia. Zrównawszy się z bramą domu, stanęła, przypatrywała się stojącemu przed nią koczykowi, i na jej licu był jakiś wyraz niepokoju i wahania się. Pan Roman stanął tak, żeby go nie widziała, i zdało mu się, że czyta wyraźnie w jej pięknej twarzy chęć wejścia do pani S*, gdzie była pewna, że go zastanie, i obawę spotkania się z nim znowu. Mocno go to ucieszyło i skłoniło do czekania cierpliwie, póki się nie zdecyduje. Nareszcie panienka potarła ręką czoło, potrzęsła głową, jakby chciała powiedzieć: nie, nie trzeba – i poszła dalej.
Wtenczas pan Roman mocno się zmieszał. Przez chwilę sam nie wiedział co zrobić, ale wkrótce rzucił się na krok stanowczy, zapomniał o pani S*, jej przekonywającej wymowie i ładnej francuzkiej pronuncyacyi, wsiadł na powrót do koczyka z Helunią, i kazał z wolna jechać w tym kierunku, w którym panna poszła szybko, jakby sama przed sobą, uciekała.
– Więc już nie pojedziemy na pensyą? – rzekła uradowana Helunia. – O! jakże to dobrze!
– Chciałem ci jeszcze jednę rzecz kupić – odpowiedział pan Roman – żebyś miała pamiątkę ode mnie.
– Mój dobry wujciu! jak ty o mnie tylko myślisz – powiedziała dziewczynka i rękę jego całować zaczęła. Ścisnął ją za rączkę pan Roman i zaczerwienił się, że skłamał przed dzieckiem. Bo on nie o niej myślał i gdzie indziej patrzył.
Byli na Krakowskiem-Przedmieściu. Przypadkiem panna Katarzyna obejrzała się, spostrzegła koczyk i w nim młodego człowieka, który ją ścigał wzrokiem. Przez chwilę zastanowiła się, jakby się namyślając, co zrobić; potem zwróciła się na lewo, i weszła do pierwszego magazynu, który był obok. Pan Roman, którego już determinacya nie opuszczała, wyskoczył z koczyka, wziął za rękę Helunię i wszedł także.
Nic nie może być piękniejszego, jak twarz piękna młodej dziewczyny, kiedy się na niej w cudnych farbach wymaluje razem radość i bojaźń; razem to przekonanie, że się podobała temu, któremu chciała się podobać, i ten kłopot dziewiczy, aby skłonności jej nie dostrzegł, aby nie usłyszał mocniejszego bicia jej serca. Pan Roman wyczytał te uczucia na jej licu, i przystąpiwszy do niej niezupełnie śmiało, rzekł drżącym głosem:
– Dobry dzień pani I Jak wdzięczny jestem temu przypadkowi… – chciał coś jeszcze powiedzieć, ale czując, że zaczął od nieprawdy i bojąc się, aby się większem kłamstwem nie skompromitował, dał pokój i umilkł.
– Tam zapewne pani S* pana czeka – odpowiedziała ze spuszczonemi oczyma panienka, jakby mu chciała przypomnieć, co powinien był zrobić.
– Tak – rzekł znowu – pamiętam o tem i już byłem przed jej bramą, ale przypomniawszy sobie, żem miał zostawić mojej siostrzenicy jaką ładną pamiątkę, wróciłem tu.
– To siostrzenica pana? – mówiła, ośmielając się, Kasia – jakie ładne dziecko! Będzie jej tam dobrze, możesz pan być spokojnym. Pani S* kocha uczennice swoje, jak matka.
Helunia, stojąc przy kantorze, na którym było tyle ładnych rzeczy, i trzymając na nim obie rączki w rękawiczkach obciętych po palce, przechyliła główkę i spojrzała na obcą… sobie twarz panny Katarzyny. Wówczas Kasia nachyliła się, i wziąwszy jej rączkę, pocałowała ją w czoło. Pocałowanie to było dość serdeczne. Zkąd się zaś wzięło i dokąd było adresowane, to Bóg raczy wiedzieć.
– Dziękuję pani – rzekł wówczas ośmielony i uradowany pan Roman – że się moją siostrzenicą interesujesz. Ona biedaczka bardzo się boi tej pensyi. Podziękuj i ty, Heluniu – dodał, biorąc drugą rękę dziewczynki, która tym sposobem służyła za przewodnika pomiędzy temi sercami, które się ku sobie pociągać zaczynały. Helunia, mając jednę rączkę w rękach panny Katarzyny, a drugą w ręku wujaszka, dygnęła, a pan Roman dodał: – Niech pani będzie łaskawa pomoże rai co ładnego dla niej wybrać.
Zaczęli więc wybierać to na sukienkę, to na mantylkę, to wstążeczki, to chusteczki; przypatrywali się wzajem różnym rzeczom, a w tem przypatrywaniu się, zbliżały się mimowolnie twarze, spotykały się oczy, lekko dotykały się ręce. Było o czem mówić, i nie można było tak prędko się zdecydować, bo i Helunię pociągali do rady, i jak tylko się jej co niebardzo podobało, szukali czego innego. Tak więc wybierali długo, a tymczasem minęła już dwunasta, a pani S* niecierpliwiąc się, czekając i obawiając się, czy ją nie ubiegła pani P*, jej najzaciętsza rywalka, myślała sobie: – Otóż to jak nasi panowie cenią, wymowę i pronuncyacyą! A zdawał się tak mocno przekonanym! Ale jeżeli do tamtej pójdzie, sparzy się nieźle. Niech wreszcie sobie i idzie – dodała, chodząc po pokoju. – Co mi to szkodzi, że siostrzenica jego będzie mówić po francuzku jak kucharka!
Już sprawunki były zapakowane i panna Katarzyna, spojrzawszy na zegar sklepowy, zaczerwieniła się, że bez żadnej potrzeby więcej niż godzinę tam przebyła, gdy pan Roman przystąpił do niej, i obcierając ręką kapelusz, rzekł nieśmiało:
– Miałbym panią o wielką łaskę prosić!…
– O cóż idzie? – odpowiedziała zmieszana temi słowy, w których przecież nic nie było, coby zmieszać mogło.
– Mam dosyć długi regestr sprawunków kobiecych, dla mojej siostry, dla mojej matki i innych pań z sąsiedztwa; nie mam tu żadnej mi znajomej damy, któraby mi pomogła. Czy nie raczyłabyś pani poratować mnie w tym kłopocie?
– Kiedyż ja tak mało znam się natem – odpowiedziała Kasia, mocno zaambarasowana.
– Przepraszam, pani tu wybrałaś rzeczy takie ładne. Nie odmawiaj mi pani tej łaski – dodał błagającym tonem, a oczy jego jeszcze wyraźniej prosiły. – Zaraz ztąd odwożę Helunię do pani S*, i jutro będę już zupełnie swobodnym. Gdybyś mi pani raczyła wskazać swoje mieszkanie, przysłałbym konie i czekałbym panią o dziesiątej tu lub u Szlenkera.
– Ponieważ pan koniecznie chcesz – odpowiedziała stłumionym głosem – przyjdę o dziesiątej do Szlenkera.
Domyślił się pan Roman, że mu nie chciała powiedzieć gdzie mieszka. Uradowany więc, że otrzymał więcej, niż się mógł spodziewać, nie nastawał, ale ukłoniwszy się uprzejmie i spojrzawszy tak, aby oczy powiedziały jej to, czego nie mówiły usta, wyszedł. Za nim wyszła i Kasia, a schyliwszy piękną główkę i trąc palcami czoło, weszła do Rezlera kamienicy. Tam w sieniach, oparłszy się o schody i cisnąc ręką bijące mocno serce, postała z kilka minut, i potem poszła Miodową ulicą, ztamtąd na Długą, potem na Leszno i wreszqr'e na Żytnią, gdzie mieszkał jej ojciec, który, czekając na córkę z obiadem, dla rozrywki wyszedł na dziedziniec, usiadł na ławeczce przed domkiem, i czytał rozprawę jednego Niemca: „De Particula Quum – ad obtinendum gradum Doctoris Philosophiae".
Źle spał tej nocy pan Roman, a Kasia jeszcze gorzej.
Czuła ona, że te sprawunki są pretextem widzenia się, zbliżenia się do siebie, pomówienia z sobą. Gorzkie sobie czyniła wyrzuty, że i dziś poszła; postanawiała jutro zostać w domu, i wśród tych wyrzutów, wśród tych zbawiennych postanowień, myślała oraz, jakiby sobie wymyślić interes, aby jutro znowu starego ojca opuścić i pobiedz daleko, w upał, gdzie ją ciągnęło serce, gdzie ją myśli porywać zaczynały. W takiem pasowaniu się ledwie nad ranem zasnęła, a gdy otwarła oczy, już słońce było daleko, i przy łóżeczku jej stał ojciec, w kwiecistym ale wysiedzianym szlafroczku, z czapeczką na głowie, z okularami na nosie, a w ręce drżącej, założywszy jeden palec w to miejsce gdzie czytał, trzymał ową rozprawę: de Particula Quum.
– Napiłbym się już kawy, moje dziecię – rzekł stary łagodnie.
– W ten moment, ojcze – odpowiedziała córka; zerwała się z łóżeczka, odpędziła krzyżem wszystkie mary, które ją trapiły, i odziawszy się prędziutko, zajęła się gospodarstwem. Ale już była ósma. Trzeba było i ojca nakarmić, i obiad zadysponować, i przyczesać włosy, żeby były gładkie i lśniące, i odziać się porządnie, żeby z sukienki widać było gust i prostotę, i przebiedz taki kawał z ulicy Żytniej na Senatorską, aby o dziesiątej być na umówionem miejscu, aby młody człowiek nie czekał i nie dręczył się czekając. Bo ona to czuła dobrze, że się będzie dręczyć, gdyby nie przyszła, i dlatego ten raz ostatni przezwycięży swoje skrupuły, swoje obawy, i pójdzie. Ale więcej już nigdy, to sobie święcie przyrzekła.
Kto się przypatrzył działaniom kobiet, kiedy czego mocno chcą, kiedy postanowiły sobie zrobić coś prędko, kto uważał tę zadziwiającą energią, jaka się w nich wówczas rozwija, tę trafność rozporządzeń, przez które skracają czas i zbliżają się prosto do celu, ten dziwić się nie będzie, iż chociaż panna Katarzyna późno wstała, że i ojciec miał dobre śniadanie, i interes był wymyślony, i obiad zadysponowany, i w pokoikach sprzątnięto, i włoski były ładniej zaczesane niż zwykle, i sukienka wyprasowana i opięta leżała na niej zgrabniej, i miała pozór daleko większej elegancyi i gustu, niż w każdem innem zdarzeniu. Przedział nawet między ulicą. Żytnią i Senatorską jakoś się skrócił, tak, że gdy stanęła przed ratuszem i podniosła oczy na zegar, jeszcze pięć minut brakowało do dziesiątej.
Nie będę nudził czytelników moich opisaniem drugiego ich spotkania. Dosyć powiedzieć, że już dwunasta wybiła, a jeszcze mało co wybrali, że nazwisko, kolor materyi i jej rozmaite gatunki podawały ciągle przedmioty do mówienia to o tem, to o owem, do długiego naradzania się, a zatem do patrzenia sobie w oczy, do dotykania ręką ręki, do przelotnego, mimowolnego ściśnienia paluszka, po którem całe ciało zadrżało i twarz oblewała się rumieńcem. Gdy się przyszło rozstać, pokazało się, że z długiego regestru sprawunków danych panu Romanowi, ledwie dwa czy trzy artykuły zostały zaspokojone; że zatem konieczność wymagała, aby nazajutrz o tejże porze, panna Katarzyna przyszła do Sztumera, gdzieby resztę dokupić można.
Takim-to sposobem, mimo świętości pierwszego postanowienia, mimo wyrzutów, które sobie czyniła po pierwszem widzeniu się, mimo łez, które tajemnie wylewała po drugiem, widywali się co dzień przez dni pięć, chodzili po rozmaitych magazynach, i kupiwszy tu i owdzie cokolwiek, po godzin dwie lub trzy przepędzali z sobą na rozmowie pełnej czarów, pełnej rozkoszy, pełnej słodkich nadziei. Widzieli oni oboje, jak im było dobrze razem, jak miło i prędko płynie czas, lecą godziny; a jednak pewien rodzaj nieśmiałości, zrodzony przez szacunek, jaki powziął dla dobrej, pięknej i rozumnej panienki, trzymał na wodzy język pana Romana. Sto razy miał już na ustach: – kocham cię szczerze, serdecznie – a przecież nie wymówił tego słowa. I ona go nie czekała, nie pragnęła nawet, przeczuwając, że tak jest niezawodnie; wiedząc, że gdyby to słowo wymówił, musiałaby także odpowiedzieć tak, lub nie, i wówczas, kto wie, czyby się nie rozbiło jej szczęście obecne o ten próg pewności, za który przestąpiwszy, idzie kobieta albo do ołtarza, albo do hańby. Dziś jej szczęście było pół prawdą, pół marzeniem; dziś ona jeszcze bujała w krainie poetycznej, gdzie jej wolno było wyobrażać się jego panią, jego żoną, jego królową; gdyby wyrzekła: tak, zstąpiłaby na ziemię i możeby została tylko jego niewolnicą.
W wigilią, wyjazdu, pan Roman, żegnając się z nią na Śto-Jerskiej ulicy, wziął jej rękę i rzekł drżącym głosem:
– Panno Katarzyno! ja jutro muszę już jechać. Czy przyjdziesz pani o dziesiątej do ogrodu Krasińskich?
– Jutro pan jedziesz? – odpowiedziała, nie cofając rączki, i po chwili dodała: –dobrze, przyjdę – i prześliczne jej oczy zabłysnęły jakby łzą, w której złamał się promień słońca i błękit ich podniósł. Pan Roman spostrzegł jej wzruszenie i byłby jej do nóg upadł, lecz nie mógł tego zrobić, gdyż dużo przechodziło żydów, którzy ich potrącali.
Właśnie po tej ostatniej przechadzce w ogrodzie, gdy się już na długo rozstawali, rzekł pan Roman:
– Czy nie otrzymam od pani nic, na pamiątkę tych kilku dni szczęśliwych? Może nieprędko tu będę, bo mam wielką podróż przed sobą.
– Pan jedziesz w wielką podróż? – odpowiedziała, patrząc nań z żalem i miłością – weź pan tę książeczkę. Od kilku lat ciągle się na niej modlę. Tam na każdej literze spoczywały tyle razy moje oczy, ona tyle westchnień moich słyszała, tam nie na jednej karcie znajdziesz pan ślady i łez moich. Może panu przyniesie spokój, bezpieczeństwo w drodze, i kiedy niekiedy wspomnienie o mnie.
Wziął pan Roman z rozrzewnieniem drogi ten podarunek, przycisnął jej rękę do ust, i poszli ku bramie, gdzie stał już jego powóz, gotowy do drogi.
– Pozwól mi pani – rzekł jeszcze pan Roman – odprowadzić się do domu.
– Odprowadź mnie pan tylko do kościoła na Lesznie. Tam już pójdę sama.
Chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić i poszli z wolna trotoarem, rozmawiając jeszcze, żegnając się, widząc to we wzajemnem spojrzeniu, słysząc w głosie, że się kochają, ale nie czyniąc fobie żadnych oświadczeń, żadnych przyrzeczeń.
Gdy się zbliżyli do owych dwóch żebraczek, od których się opowiadanie to zaczyna, jedna z nich, wyciągając rękę i przerywając litanią, rzekła:
– Łaskawi państwo! na kawałek chleba! Zlituj się panienko nad starą sierota… – i odebrawszy jałmużnę, dodała: – Jesteś młoda i piękna, będziesz szczęśliwa!
– Opatrz biedną żebraczkę, moja panienko! – rzekła druga, przestawszy mówić Zdrowaś Marya, i znowu po odebraniu jałmużny dodała: – Ale strzeż się! strzeż się! boś młoda i piękna.
– Czemu ją straszysz, stara? – odezwała się pierwsza – czy nie widzisz, że aż pobladła?
– Bo i ja byłam taka, jak ona – odpowiedziała druga. – I mnie ostrzegali, alem nie słuchała. A teraz widzisz, czem jestem.
Drżenie jakieś mimowolne ogarnęło pannę Katarzynę. Rzeczywiście mocno pobladła, kolana uginały się pod nią, i gdyby jej był pan Roman ręki nie podał, byłaby nie wstąpiła na schody. Gdy weszła do kościoła, upadła na twarz przed pierwszym ołtarzem, łzy puściły się z jej oczu, a słowa żebraczki brzmiały w jej uszach i okropny jej obraz snuł się przed myślą zatrwożoną.