Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emeryt: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emeryt: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 448 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na Lesz­nie przed ko­ścio­łem Kar­me­li­tów, mię­dzy je­de­na­stą i dwu­na­stą, z rana, sie­dzia­ły dwie baby, któ­re dla za­okrą­gle­nia sum­ki dzi­siej­sze­go za­rob­ku ocze­ki­wa­ły na po­boż­nych, ma­ją­cych wyjść z ko­ścio­ła przed jego za­mknię­ciem. Obie w łach­ma­nach, na­ce­cho­wa­ne tą szpet­no­ścią, jaką sta­rym ko­bie­tom daje nę­dza, że­brac­two i śla­dy nie­gdyś złych oby­cza­jów, po­glą­da­ły i na sie­bie z za­zdro­ścią, i na pu­stą uli­cę z pew­nym ro­dza­jem gnie­wu i znie­chę­ce­nia.

– Dja­bli cię tu przy­nie­śli – rze­kła jed­na, po­ru­sza­jąc ple­ca­mi i po­pra­wia­jąc na gło­wie ja­kiś wy­pło­wia­ły gał­gan, z pod któ­re­go wy­glą­da­ła po­mię­ta szlar­ka sta­re­go czep­ka i wy­pa­da­ły ko­smy­ka­mi siwe wło­sy.

– Wol­no mi tu sie­dzieć, jak i to­bie – od­po­wie­dzia­ła dru­ga, i za­sa­dziw­szy rękę za dziu­ra­wy ka­ftan, tak­że wi­dać w celu na­tu­ral­nej obro­ny swo­je­go cia­ła, nie­na­wist­nie na są­siad­kę spoj­rza­ła.

– Gdy­byś po­szła gdzie­in­dziej, by­ło­by i to­bie, i mnie; a tak obie po­mrze­my z gło­du.

– A jak sie­dzia­łam na Kra­kow­skióm-Przed­mie­ściu przed Kar­me­li­ta­mi, toś i ty tam przy­ła­zi­ła, i ja ci nic nie mó­wi­łam.

– Bo wten­czas od­pust był, chy­ba o tem za­po­mnia­łaś, sta­ra cza­row­nieo! – rze­kła pierw­sza. Nie dała dłu­go cze­kać na od­po­wiedź dru­ga, i po­ka­zaw­szy kil­ka dol­nych chwie­ją­cych się zę­bów, i przy­mru­żyw­szy pra­we oko za­szłe ple­śnią, pod­nio­sła ku niej pięść i rze­kła:

– Tyś sama cza­row­ni­ca i jesz­cze coś – tfy! Po­rwa­ła się pierw­sza z miej­sca i pod­nio­sła do góry krzy­wą la­secz­kę; ale w tem obie po­strze­gły idą­cych tro­to­arem dwo­je mło­dych lu­dzi, obie więc wes­tchnę­ły, i pierw­sza za­czę­ła mó­wić gło­śno: Zdro­waś Ma­rya! – a dru­ga za­nu­ci­ła chry­pli­wym gło­sem: – Ky­rye elej­son – i da­lej śpie­wa­ła li­ta­nią do Naj­święt­szej Pan­ny.

Przy­by­wa­ją­cy obo­je byli mło­dzi, a świe­że ich twa­rze, pięk­ne rysy, oczy peł­ne wy­ra­zu i wza­jem w so­bie to­ną­ce, strój czy­sty i pe­łen gu­stu, sta­no­wi­ły dziw­ny kon­trast z po­marsz­czo­ną i zżół­kła twa­rzą, z ma­łe­mi oczka­mi, ob­wie­dzio­ne­mi czer­wo­ną ob­wód­ką, i z łach­ma­na­mi peł­ne­mi bru­du i nę­dzy sta­rych że­bra­czek.

Obo­je szli bar­dzo zwol­na, jak gdy­by chcie­li dać so­bie wię­cej cza­su, czy do za­bra­nia zna­jo­mo­ści, czy do po­że­gna­nia się. Nie pa­trzy­li na uli­cę, zda­wa­li się nie wi­dzieć, co przed nimi; jed­nak­że pa­nien­ka oglą­da­ła się kie­dy nie­kie­dy, jak­by ją jaki ogar­niał nie­po­kój – i wów­czas ślicz­ne jej lice okry­wał ru­mie­niec, a oczy duże, błę­kit­ne, z czar­ne­mi rzę­sa­mi, schy­la­ły się ku zie­mi. Wów­czas tak­że po­pra­wia­ła je­dwab­ną chu­s­tecz­kę na pier­siach, któ­rych for­my kształt­ne i do­rod­ne były wy­raź­ne pod szla­frocz­kiem, z ład­ne­go płó­cien­ka zgrab­nie i gu­stow­nie przy­kre­jo­nym.

Z ca­łe­go jej uło­że­nia, z jej ubio­ru, z jej ka­pe­lu­sza słom­ko­we­go, z pa­ra­so­li­ka, któ­ry mia­ła w ręku, i z rę­ka­wi­czek ciem­nych, wi­dać było wyż­sze ukształ­ce­nie, skrom­ność oby­cza­jów, lecz oraz mier­ny do­sta­tek.

Ka­wa­ler zda­wał się mieć wię­cej śmia­ło­ści, wię­cej lat, wię­cej do­świad­cze­nia i pie­nię­dzy. Tu­żu­rek jego, cho­ciaż po­dróż­ny, był bar­dzo ele­ganc­ki, ka­mi­zel­ka axa­mit­na, la­kie­ro­wa­ne buty, la­secz­ka ze zło­tą gał­ką, ka­pe­lusz no­wiu­teń­ki i rę­ka­wicz­ki ja­sno­żół­te, tyl­ko co wzię­te ze skle­pu. Ale dwie oko­licz­no­ści po­ka­zy­wa­ły, że to nie był sta­ły miesz­ka­niec War­sza­wy, pia­stu­ją­cy tu jaki urząd, lub za­ję­ty ja­kim zy­skow­nym prze­my­słem. Wiel­kie wąsy, ład­nie pod­strzy­żo­na czar­na bro­da, tu­dzież ko­czyk po­dróż­ny, za­przę­żo­ny dziel­ną trój­ką w kra­kow­skich cho­mą­tach, któ­ry szedł z wol­na uli­cą, do­wo­dzi­ły, że to był oby­wa­tel ze wsi, któ­ry na nie­ja­ki czas tyl­ko do mia­sta przy­je­chał, opo­rzą­dził się i do domu po­wra­cał. W rze­czy sa­mej, ów mło­dy czło­wiek, pan Ro­man Wy­żo­pol­ski, miesz­kał w Go­styń­skiem, a owa pa­nien­ka, zna­na na Żyt­niej uli­cy pod na­zwa­niem pięk­nej pro­fe­so­rów­nej, była rze­czy­wi­ście cór­ką za­cne­go eme­ry­ta, nie­gdyś na­uczy­cie­la ła­ciń­skie­go ję­zy­ka, i wraz z oj­cem na tej­że uli­cy miesz­ka­ła.

Po­nie­waż zaś po­sta­no­wi­li­śmy rzecz tego opo­wia­da­nia pro­wa­dzić po pro­stu, bez żad­nych po­etycz­nych ogró­dek, po­wie­my więc od razu, jak się ci mło­dzi lu­dzie po­zna­li.

Pan Ro­man przed ty­go­dniem przy­je­chał do War­sza­wy, i przy­wiózł z sobą ma­leń­ką sio­strze­ni­cę, He­lu­nię, dla ulo­ko­wa­nia jej na pen­syi. Wła­śnie na dru­gi dzień po swo­jem przy­by­ciu sie­dział na krze­śle w ba­wial­nym po­ko­ju pani S*, och­mi­strzy­ni zna­ne­go za­kła­du na­uko­we­go, a ona, obok nie­go na pa­rad­nej ka­na­pie uło­żyw­szy się z dys­tynk – cyą i po­wa­gią, koń­czy­ła z nim układ, gdy drzwi się otwar­ły i we­szła ślicz­na i wy­smu­kła pa­nien­ka, zu­peł­nie tak po­pro­stu i tak czy­sto ubra­na, ja­ke­śmy ją dziś wi­dzie­li. Ta tyl­ko była róż­ni­ca, że ka­pe­lu­sik swój słom­ko­wy mia­ła w ręku, w któ­rych tak­że trzy­ma­ła pa­ra­so­lik, i przez to od­kry­ła czo­ło ja­sne i czy­ste jak kość sło­nio­wa, i wło­sy kasz­ta­no­we, lśnią­ce, buj­ne i dziw­nie ład­nie przy­cze­sa­ne.

Pan Ro­man, ude­rzo­ny tym wi­do­kiem, prze­stał mó­wić, pa­trzał z uwa­gą na twarz na­dob­ną, na fi­gur­kę zgrab­ną i gięt­ką, na rącz­kę, któ­ra trzy­ma­ła ka­pe­lusz, i na nóż­kę małą i czy­stą, któ­ra lek­ko wy­su­wa­ła się z pod su­kien­ki i ci­cho spa­da­ła na gład­ką po­sadz­kę. Po­czuw­szy się pod okiem nie­zna­jo­me­go męż­czy­zny, pan­na za­czer­wie­ni­ła się, i ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma prze­szedł­szy zwol­na przez cały sa­lon, zbli­ży­ła się do pani S* i po­ca­ło­wa­ła ją w rękę. Po­waż­na ma­tro­na po­gła­dzi­ła ręką jej twarz i wło­sy, i rze­kła:

– Sia­daj, Ka­siu! a oj­ciec zdrów?

– Zdrów, ka­zał uca­ło­wać rącz­ki pani – od­po­wie­dzia­ła pan­na i pan Ro­man zna­lazł, że głos od­po­wia­dał twa­rzy i po­sta­ci. Był mięk­ki, wy­ro­bio­ny, nie nad­to ci­chy, nie nad­to ostry: sło­wem, wpadł od razu mile w jego uszy, jak­by jaka mu­zy­ka, jak echo cze­goś już zna­ne­go, co się słod­ko wspo­mi­na. Gdy Ka­sia usia­dła, pani S*, zwra­ca­jąc się do pana Ro­ma­na, od­chrząk­nę­ła i wzię­ła się do wy­tłó­ma­cze­nia mu, jak kosz­tow­nem jest utrzy­ma­nie w War­sza­wie, jak wie­le musi pła­cić za lo­kal, ja­kich po­rząd­ków i expen­sy wy­ma­ga­ją od niej ro­dzi­ce i t… d., a to wszyst­ko dla prze­ko­na­nia mło­de­go oby­wa­te­la, że je­że­li żąda stu du­ka­tów na rok za edu­ka­cyą jego dzie­się­cio­let­niej sio­strze­ni­cy, to żąda wca­le nie­wie­le.

Pan Ro­man, któ­ry pier­wej ostro się tar­go­wał i da­wał tyl­ko siedm­dzie­siąt, ni ztąd ni zo­wąd zmiękł od razu, i cho­ciaż nie słu­chał wca­le do­wo­dze­nia pani S*, pa­trząc gdzie in­dziej, niby ku oknu, niby ku drzwiom, któ­rę­dy we­szła pan­na Ka­ta­rzy­na, od­po­wie­dział nie­dba­le:

– Do­brze; niech bę­dzie jak pani ka­żesz; ni­niej­sza o trzy­dzie­ści du­ka­tów.

Zmia­na ta była tak nie­spo­dzie­wa­ną, ustęp­stwo, któ­re zro­bił rap­tem tak wiel­kie, że sama pani S*, któ­ra spo­dzie­wa­ła się, że może kra­kow­skim tar­giem od­tar­gu­je tyl­ko po­ło­wę za­prze­cza­nej so­bie kwo­ty, za­czę­ła się dzi­wić mocy i grun­tow­no­ści swo­jej wy­mo­wy. Wszak­że pan oman wca­le inne miał po­wo­dy. Gdy pani S* mó­wi­ła, on, po­glą­da­jąc na cud­ne lice sie­dzą­cej na­prze­ciw nie­go pan­ny, my­ślał so­bie, że ta ślicz­na isto­ta musi być albo krew­ną, lub przy­najm­niej po­ufa­łą w tym domu; że tu bę­dzie ją mógł wi­dy­wać, że może się jej po­do­ba, i żeby się jej po­do­bał, za­cznie za­raz od tego, iż się oka­że wspa­nia­łym, nie dba­ją­cym o pie­nią­dze, a za­tem bo­ga­tym. Tak po­my­ślaw­szy, po­sta­no­wił od razu, aby sio­strze­ni­ca jego na pen­sji u pani S* zo­sta­ła, i dla tego zgo­dził się na pro­po­no­wa­ną pła­cę.

Pani S*, wi­dząc, że oby­wa­tel tak na­gle skru­szał, po­sta­no­wi­ła tak­że ko­rzy­stać z nie­spo­dzie­wa­ne­go roz­mięk­cze­nia jego ser­ca, i ście­ra­jąc chu­s­tecz­ką ku­rza­wę na brze­gu sto­łu, niby od nie­chce­nia, a wła­ści­wie dla po­ka­za­nia, że lubi po­rzą­dek, do­da­ła:

– Oprócz tego otrzy­mam od pana do­bro­dzie­ja łyż­kę, wi­de­lec i nóż srebr­ny. Tak­że ob­rus i sześć ser­wet.

– Do­brze – od­po­wie­dział pan Ro­man, pa­trząc gdzie in­dziej.

– Zwy­kle rze­czy te – rze­kła zno­wu pani S* – zo­sta­ją w za­kła­dzie na­uko­wym, gdy pan­na w nim prze­bę­dzie dwa lata. Ale po­nie­waż pa­no­wie – do­da­ła ze zna­czą­cym uśmie­chem – czę­sto bez przy­czy­ny od­bie­ra­cie nam uczen­ni­ce, ja mam zwy­czaj kłaść za wa­ru­nek, aby od razu były wła­sno­ścią mo­jej pen­syi.

– Do­brze – od­po­wie­dział zno­wu pan Ro­man, za­wsze pa­trząc gdzie in­dziej.

– Ale pół­rocz­nie ze­chcesz pan do­bro­dziej za­pła­cić mi przy spi­sa­niu kon­trak­tu – mó­wi­ła pręd­ko pani S*, są­dząc, że po­win­na po­śpie­szać i ko­rzy­stać z do­bre­go uspo­so­bie­nia mło­dzień­ca, na któ­re­go prze­ko­na­nie tak moc­no po­dzia­ła­ła.

– Do­brze – od­po­wie­dział jesz­cze pan Ro­man i rzu­cił nie­znacz­nie okiem na twarz pan­ny, któ­ra, jak­by uczu­ła to spoj­rze­nie, nie­znacz­nym za­pło­nę­ła ru­mień­cem.

Tu pani S* umil­kła i za­my­śli­ła się; pan Ro­man był tak­że roz­tar­gnio­nym, a pa­nien­ka sie­dzia­ła, mil­cząc, ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma. Pani S* na­my­śla­ła się, coby jesz­cze za­pro­po­no­wać, żeby so­bie nie mieć do wy­rzu­ce­nia, iż nie ko­rzy­sta­ła z tak do­brej zręcz­no­ści, i po chwi­li, od­chrząk­nąw­szy i po­pra­wiw­szy się na ka­na­pie, rze­kła:

– Za­pew­ne pan do­bro­dziej bę­dzie so­bie ży­czył, żeby sio­strze­ni­ca jego mia­ła w po­rząd­ku wszyst­kie książ­ki, se­xter­na i kar­ty geo­gra­ficz­ne, tu­dzież żeby wy­stę­po­wa­ła w su­kien­ce mun­du­ro­wej, jaką wszyst­kie pa­nien­ki u mnie mają; na to ze­chcesz mi pan zo­sta­wić dwa­dzie­ścia du­ka­tów, z któ­rych ra­chu­nek panu do­bro­dzie­jo­wi zło­żę.

– Do­brze – od­po­wie­dział jesz­cze pan Ro­man, a pani S* aż pod­nio­sła się na miej­scu, na któ­rem sie­dzia­ła, tak ją zbu­do­wa­ła ła­twość i za­ufa­nie mło­de­go oby­wa­te­la.

Ale, chcąc rzecz do­pro­wa­dzić do zu­peł­ne­go skut­ku, za­wsze w tym celu, żeby so­bie nie mieć nic do za­rzu­ce­nia, do­da­ła jesz­cze:

– Za­pew­ne Pan Bóg nas za­cho­wa od ta­kie­go zmar­twie­nia, ale po­nie­waż ludź­mi je­ste­śmy, a sio­strze­ni­ca pana do­bro­dzie­ja tak­że, więc, na przy­pa­dek cho­ro­by, ze­chcesz pan do­bro­dziej zo­sta­wić mi dzie­sięć du­ka­tów na dok­to­ra i ap­te­kę, z któ­rych tak­że ra­chu­nek jak naj­skru­pu­lat­niej panu do­bro­dzie­jo­wi zło­żę.

– Do­brze – od­po­wie­dział i tym ra­zem pan Ro­man, i po­strze­gł­szy że Ka­sia, nie wie­dzieć dla cze­go, za­pło­ni­ła się zno­wu, spu­ścił oczy, i dla kon­te­nan­su pod­niósł ka­pe­lusz i za­czął ręką ogła­dzać. Pani S* zda­ło się, że już chce wyjść. Po­sta­no­wi­ła więc dać po­kój dal­szym pro­po­zy­cy­om, i prze­staw­szy ro­zum­nie na tylu kon­ces­sy­ach, ja­kie już zro­bił, za­mie­rzy­ła utkwić mu je bar­dziej w pa­mię­ci, co się jej tem po­trzeb­niej­szem wy­da­ło, że to do­brze, któ­rem na wszyst­ko się zga­dzał, z wi­docz­nem wy­ma­wiał roz­tar­gnie­niem. Po­wstaw­szy więc z miej­sca, rze­kła:

– Po­zwo­li pan do­bro­dziej, że ja te wszyst­kie wa­run­ki, na któ­re­śmy się zgo­dzi­li, za­pi­szę. No­tat­ka ta przy­da się panu do­bro­dzie­jo­wi przy spraw­dze­niu kon­trak­tu, któ­ry tu spi­sać każę u sie­bie. – Po­tem ob­ra­ca­jąc się do Kasi, mó­wi­ła: – Moja dro­ga! za­baw tu w mo­jem miej­scu pana do­bro­dzie­ja, ja za chwil­kę słu­żyć będę. Jest to moja krew­na i uczen­ni­ca – do­da­ła re­ko­men­du­jąc. Sło­wa te, po któ­rych wy­szła, wy­mó­wio­ne były po fran­cuz­ku do­brze i czy­sto. Pani S* uży­ła tego ję­zy­ka, raz z przy­zwy­cza­je­nia och­mi­strzy­ni, a po­wtó­re, dla po­ka­za­nia panu Ro­ma­no­wi, jak sama mówi po fran­cuz­ku, że za­tem nie po­wi­nien ża­ło­wać swo­jej po­wol­no­ści, gdyż i sio­strze­ni­ca jego tak­że tak mó­wić bę­dzie, je­że­li do skoń­cze­nia edu­ka­cyi na jej pen­syi po­zo­sta­nie.

Gdy pan Ro­man zo­stał sam na sam z pa­nien­ką, któ­rej uro­da i uło­że­nie tak moc­no mu się po­do­ba­ły, zmie­szał się i sam nie wie­dział od cze­go za­cząć. Wy­pro­wa­dzi­ła go z tego am­ba­ra­su pan­na Ka­ta­rzy­na, za­py­tu­jąc, jak daw­no przy­był do War­sza­wy?

– Przy­je­cha­łem wczo­raj – od­po­wie­dział. – A pani za­pew­ne miesz­ka w tym domu?

– O nie – od­po­wie­dzia­ła wdzięcz­nym gło­sem – prze­by­łam tu lat kil­ka, gdym się znaj­do­wa­ła na pen­syi, a te­raz miesz­kam przy ojcu.

Pan Ro­man cze­kał, czy nie doda, gdzie miesz­ka, na któ­rej uli­cy; ale Ka­sia umil­kła, a spy­tać jej o to nie śmiał. Żeby się więc roz­mo­wa nie prze­rwa­ła, i żeby po­ka­zać, że umie ją pro­wa­dzić, cho­ciaż mówi z oso­bą, nie­zna­jo­mą, – że zna War­sza­wę, cho­ciaż ją, tyl­ko kie­dy nie­kie­dy od­wie­dza, – pod­niósł gło­wę, uśmiech­nął się za­wcza­su, ma­jąc po­wie­dzieć coś zręcz­ne­go i ude­rza­ją­ce­go; ale wtem po­strzegł, że oczy pan­ny Ka­ta­rzy­ny na nie­go pa­trza­ły; że oczy te były błę­kit­ne z dłu­gie­mi czar­ne­mi rzę­sa­mi, że było w nich peł­no wdzię­ku i wy­ra­zu: za­po­mniał więc, co miał mó­wić, spu­ścił wzrok ku zie­mi, i gła­dząc ręką ka­pe­lusz, rzekł z de­ter­mi­na­cyą:

– Jak dziś go­rą­co!

Uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie Ka­sia i od­po­wie­dzia­ła:

– Tak, w mie­ście mię­dzy mu­ra­mi zwy­kle bywa go­rę­cej, niż na otwar­tem po­wie­trzu. Pań­stwo za­pew­ne na wsi nie do­świad­cza­cie ta­kie­go upa­łu, jaki my tu cza­sem mie­wa­my od roz­pa­lo­nych ka­mie­ni.

– My mamy drze­wa, mamy oży­wia­ją­cy ich cień –

rzekł pan Ro­man, przy­cho­dząc pręd­ko do sie­bie i pa­trząc już śmie­lej na te oczy, któ­re i te­raz były błę­kit­ne, i te­raz były pięk­ne, ale już go nie tak mie­sza­ły cud­nym pro­mie­niem. – A przy­tem – do­dał – miesz­ka­nie moje na wsi ma z jed­nej stro­ny las, z dru­giej roz­le­głe łąki, przez któ­re prze­cho­dzi rzecz­ka, któ­ra po­pod sa­mym ogro­dem prze­pły­wa i daje nam ką­piel wy­bor­ną. Ale – do­dał, po­pra­wia­jąc się na krze­śle – nic tak w le­cie nie za­bez­pie­cza po­ko­jów od go­rą­ca, jak mar­ki­zy. To też ka­za­łem je tak urzą­dzić, szcze­gól­niej w dwóch sa­lo­nach, wy­cho­dzą­cych pra­wie na po­łu­dnie, że mam w nich za­wsze tyle chło­du, ile po­trze­ba.

To po­wie­dziaw­szy, umilkł pan Ro­man, a cho­ciaż czuł, że nie wszyst­ko, co po­wie­dział, było bar­dzo po­trzeb­nem i zręcz­nem; kon­tent jed­nak był, że jej dał co­kol­wiek po­znać swo­ję wieś i swój dom; bo po­my­ślał so­bie w du­chu: – do­brze, niech i to wie! – Gdy Ka­sia mil­cza­ła, rzekł zno­wu:

– A pani lubi wieś?

– Nie znam wca­le wsi – od­po­wie­dzia­ła z prze­ślicz­nym uśmie­chem, któ­ry od­krył ząb­ki bia­łe i rów­ne, któ­ry uło­żył jej usta w tak roz­kosz­ne kształ­ty, że się pan Ro­man zno­wu zmie­szał; ale szczę­ściem, tym ra­zem nie miał nic do od­po­wie­dze­nia. – Uro­dzi­łam się i wy­cho­wa­łam w mie­ście – mó­wi­ła da­lej Ka­sia – jed­nak zda­je mi się, ile z uspo­so­bie­nia mego wno­sić mogę, że wieś bar­dzo-bym po­lu­bi­ła.

Pan Ro­man ucie­szył się wi­docz­nie, po­sły­szaw­szy te wy­ra­zy, a Ka­sia zno­wu po­strze­gła się, że były nie­po­trzeb­ne, że mógł­by so­bie Bóg wie co po­my­ślić, i za­wsty­dzi­ła się bied­na, ale tak jej z tem było ład­nie, że już te­raz pan

Ro­man po­czuł, jak­by ja­kieś wzru­sze­nie, ja­kąś nie­od­par­tą, chęć zbli­że­nia się i do­tknię­cia tej bia­łej rącz­ki, któ­ra trzy­ma­ła chu­s­tecz­kę, i wy­rze­cze­nia cze­goś, coby nie było ani wy­ra­że­niem uczu­cia, ani zim­nym kom­pli­men­tem, ale coby trzy­ma­ło ów wy­god­ny we wszyst­kiem śro­dek, z któ­re­go i na­przód po­mknąć się moż­na, i na­zad wy­co­fać się ła­two. Wszak­że nie przy­szło do tego, gdyż pani S* we­szła i przy­nio­sła ową no­tat­kę wa­run­ków, któ­re na roz­tar­gnio­nym mło­dym czło­wie­ku wy­mo­gła. Wziął je pan Ro­man, nie czy­ta­jąc, i scho­wał do kie­sze­ni. Gdy­by był je przej­rzał, zna­la­zł­by, że pani S*, roz­my­śliw­szy się w ci­szy swe­go ga­bi­ne­tu, i śmiel­sza z pió­rem w ręku, do­da­ła jesz­cze, że na roz­ma­ite, mo­gą­ce się zda­rzyć na pen­syi fety, jako to: na imie­ni­ny jej sa­mej i gu­wer­nan­tek, tu­dzież na jał­muż­ny dla ubo­gich, dla przy­cho­dzą­cych kwe­sta­rek i t… d., po­trze­ba bę­dzie na skład­ki pięć du­ka­tów rocz­nie, któ­re z góry mają… być zło­żo­ne.

Pan Ro­man po­że­gnał uprzej­mą, go­spo­dy­nią, skło­nił się pan­nie, i wy­cho­dząc, rzekł:

– Ju­tro o tej po­rze będę pani słu­żył z moją pu­pil­ka, któ­rą, opie­ce pani od­dam.

– Będę pana ocze­ki­wać – od­po­wie­dzia­ła pani S* – a ja tym­cza­sem każę spi­sać kon­trakt.

– Do­brze – rzekł zno­wu pan Ro­man, pa­trząc gdzie in­dziej, i gdy oczy jego w tej wę­drów­ce zbie­gły się na mgnie­nie z błę­kit­ne­mi oczy­ma Kasi, po­wtó­rzył z pew­nym przy­ci­skiem, jak­by chciał być do­brze ro­zu­mia­nym: – Ju­tro więc o tej po­rze – i jesz­cze raz skło­niw­szy się, wy­szedł.

Gdy się drzwi za­mknę­ły, pani S* uśmiech­nę­ła się, i po­my­ślaw­szy so­bie w du­chu: – co to jest jed­nak dar mó­wie­nia! – po­szła na chwi­lę zo­ba­czyć, co pan­ny ro­bią. Ka­sia zo­sta­ła tym­cza­sem w sa­lo­nie, wzię­ła le­żą­cą na sto­le ro­bo­tę, ale wkrót­ce opu­ściw­szy ją na ko­la­na, opar­ła pięk­ne swe czo­ło na dło­ni, i tak sie­dzia­ła za­my­ślo­na. A pan Ro­man?… Pan Ro­man szedł uli­cą, da­wał się po­trą­cać prze­cho­dzą­cym, i tyl­ko co nie wpadł pod dy­szel do­roż­ka­rza, któ­ry, zwy­cza­jem war­szaw­skim, moc­niej za­ciął ko­nie i ru­szył z ko­py­ta wten­czas, gdy nie­spo­dzia­nie z jed­nej uli­cy za­wra­cał na dru­gą.

Czy pan Ro­man za­ko­chał się od razu w pięk­nej Kasi i to na do­bre, tak jak to czy­nią wszy­scy moi bo­ha­te­ro­wie, z wiel­kiem zgor­sze­niem kry­ty­ki, któ­ra im tych rap­tu­sów da­ro­wać nie może? czy tyl­ko po­do­ba­ła mu się tak so­bie, na­wia­so­wo, i miał wzglę­dem niej jaki oby­wa­tel­ski pla­nik? – o tem jesz­cze zde­cy­do­wać mi tu nie wol­no. Do­syć bę­dzie po­wie­dzieć, że do Ma­re­go (któ­ry jesz­cze wów­czas kwit­nął) nie po­szedł; że do ho­te­lu, w któ­rym stał, ka­zał so­bie zwy­czaj­ny przy­nieść obiad, i mil­cząc, zjadł go ra­zem z za­pła­ka­ną He­lu­nią; że całe po­obie­dzie z kraw­cem się swo­im nie wi­dział, na ba­le­cie okrop­nie zie­wał, i spał jak naj­go­rzej. Bie­gli czy­tel­ni­cy niech z tych symp­to­ma­tów wnio­są o sta­nie ser­ca i umy­słu pana Ro­ma­na.

Na­za­jutrz ten sam ko­czyk, któ­ry­śmy już wi­dzie­li na Lesz­nie, wiózł pana Ro­ma­na i str­wo­żo­ną He­lu­nię ku pe­neyi pani S*. Wła­śnie biła umó­wio­na go­dzi­na je­de­na­sta. Dom, w któ­rym się mie­ścił za­kład na­uko­wy, był już nie­da­le­ki. Bied­na dziew­czyn­ka, ofia­ra oświe­ce­nia i do­brej pro­nun­cy­acyi, pa­trzy­ła na wszyst­kie stro­ny, i co mo­ment za­py­ty­wa­ła wuj­cia, czy jesz­cze da­le­ko? Ale wuj­cio nie od­po­wia­dał, oglą­dał się na pra­wo i na lewo, jak­by chciał ko­goś oba­czyć, jak­by się spo­dzie­wał, że na tej uli­cy, o tej go­dzi­nie, przed sa­mym do­mem pani S*, lub gdzieś nie­da­le­ko, uj­rzy płó­cien­ko­wą su­kien­kę i słom­ko­wy ka­pe­lusz.

Zkąd i dla cze­go mógł mieć taką na­dzie­ję? tego ani on sam nie wie­dział, ani na­wet ja nie wiem; a prze­cież coś mu szep­ta­ło, że to nie­po­dob­na, aby ich zna­jo­mość była tak krót­ką, tak prze­lot­ną, aby się skoń­czy­ła na jed­nem wczo­raj­szem wi­dze­niu się, aby już nig­dy nie zaj­rzał w te błę­kit­ne oczy, któ­re tak wie­le mó­wi­ły, i nie usły­szał tego gło­su, któ­ry tak miło brzmiał w jego uszach. Jed­nak­że na­próż­no pa­trzał. Wpraw­dzie wi­dział wie­le płó­cien­ko­wych su­kie­nek, ale te były ja­skra­we i zmię­te; wie­le ócz po­glą­da­ło na nie­go, ale wszyst­kie były czar­ne lub siwe; wie­le gło­sów pięk­nych War­sza­wia­nek do­cho­dzi­ło do nie­go z tro­to­aru, ale te wszyst­kie były lub chry­pli­we, jak roz­bi­te dzwon­ki, lub ostre, jak szy­dła. Stra­ciw­szy więc na­dzie­ję, tak bez żad­nej za­sa­dy po­wzię­tą, sta­nął przed miesz­ka­niem pani S*, wy­siadł, wy­sa­dził He­lu­nię, i już miał wcho­dzić w bra­mę pod­jaz­do­wą, gdy raz jesz­cze spoj­rzaw­szy wzdłuż uli­cy, uj­rzał na prze­ciw­le­głym tro­to­arze idą­cą śpiesz­nie oso­bę, któ­ra mu do­kład­nie przy­po­mnia­ła tę po­stać, o ja­kiej całe po­obie­dzie my­ślał i całą noc ma­rzył. Za­trzy­mał się więc przy drzwiach bra­my, przy­tu­lił do sie­bie He­lu­nię, i tak cze­kał, do­kąd się uda. Rze­czy­wi­ście była to Ka­sia. Zrów­naw­szy się z bra­mą domu, sta­nę­ła, przy­pa­try­wa­ła się sto­ją­ce­mu przed nią ko­czy­ko­wi, i na jej licu był ja­kiś wy­raz nie­po­ko­ju i wa­ha­nia się. Pan Ro­man sta­nął tak, żeby go nie wi­dzia­ła, i zda­ło mu się, że czy­ta wy­raź­nie w jej pięk­nej twa­rzy chęć wej­ścia do pani S*, gdzie była pew­na, że go za­sta­nie, i oba­wę spo­tka­nia się z nim zno­wu. Moc­no go to ucie­szy­ło i skło­ni­ło do cze­ka­nia cier­pli­wie, póki się nie zde­cy­du­je. Na­resz­cie pa­nien­ka po­tar­ła ręką czo­ło, po­trzę­sła gło­wą, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć: nie, nie trze­ba – i po­szła da­lej.

Wten­czas pan Ro­man moc­no się zmie­szał. Przez chwi­lę sam nie wie­dział co zro­bić, ale wkrót­ce rzu­cił się na krok sta­now­czy, za­po­mniał o pani S*, jej prze­ko­ny­wa­ją­cej wy­mo­wie i ład­nej fran­cuz­kiej pro­nun­cy­acyi, wsiadł na po­wrót do ko­czy­ka z He­lu­nią, i ka­zał z wol­na je­chać w tym kie­run­ku, w któ­rym pan­na po­szła szyb­ko, jak­by sama przed sobą, ucie­ka­ła.

– Więc już nie po­je­dzie­my na pen­syą? – rze­kła ura­do­wa­na He­lu­nia. – O! jak­że to do­brze!

– Chcia­łem ci jesz­cze jed­nę rzecz ku­pić – od­po­wie­dział pan Ro­man – że­byś mia­ła pa­miąt­kę ode mnie.

– Mój do­bry wuj­ciu! jak ty o mnie tyl­ko my­ślisz – po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka i rękę jego ca­ło­wać za­czę­ła. Ści­snął ją za rącz­kę pan Ro­man i za­czer­wie­nił się, że skła­mał przed dziec­kiem. Bo on nie o niej my­ślał i gdzie in­dziej pa­trzył.

Byli na Kra­kow­skiem-Przed­mie­ściu. Przy­pad­kiem pan­na Ka­ta­rzy­na obej­rza­ła się, spo­strze­gła ko­czyk i w nim mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry ją ści­gał wzro­kiem. Przez chwi­lę za­sta­no­wi­ła się, jak­by się na­my­śla­jąc, co zro­bić; po­tem zwró­ci­ła się na lewo, i we­szła do pierw­sze­go ma­ga­zy­nu, któ­ry był obok. Pan Ro­man, któ­re­go już de­ter­mi­na­cya nie opusz­cza­ła, wy­sko­czył z ko­czy­ka, wziął za rękę He­lu­nię i wszedł tak­że.

Nic nie może być pięk­niej­sze­go, jak twarz pięk­na mło­dej dziew­czy­ny, kie­dy się na niej w cud­nych far­bach wy­ma­lu­je ra­zem ra­dość i bo­jaźń; ra­zem to prze­ko­na­nie, że się po­do­ba­ła temu, któ­re­mu chcia­ła się po­do­bać, i ten kło­pot dzie­wi­czy, aby skłon­no­ści jej nie do­strzegł, aby nie usły­szał moc­niej­sze­go bi­cia jej ser­ca. Pan Ro­man wy­czy­tał te uczu­cia na jej licu, i przy­stą­piw­szy do niej nie­zu­peł­nie śmia­ło, rzekł drżą­cym gło­sem:

– Do­bry dzień pani I Jak wdzięcz­ny je­stem temu przy­pad­ko­wi… – chciał coś jesz­cze po­wie­dzieć, ale czu­jąc, że za­czął od nie­praw­dy i bo­jąc się, aby się więk­szem kłam­stwem nie skom­pro­mi­to­wał, dał po­kój i umilkł.

– Tam za­pew­ne pani S* pana cze­ka – od­po­wie­dzia­ła ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma pa­nien­ka, jak­by mu chcia­ła przy­po­mnieć, co po­wi­nien był zro­bić.

– Tak – rzekł zno­wu – pa­mię­tam o tem i już by­łem przed jej bra­mą, ale przy­po­mniaw­szy so­bie, żem miał zo­sta­wić mo­jej sio­strze­ni­cy jaką ład­ną pa­miąt­kę, wró­ci­łem tu.

– To sio­strze­ni­ca pana? – mó­wi­ła, ośmie­la­jąc się, Ka­sia – ja­kie ład­ne dziec­ko! Bę­dzie jej tam do­brze, mo­żesz pan być spo­koj­nym. Pani S* ko­cha uczen­ni­ce swo­je, jak mat­ka.

He­lu­nia, sto­jąc przy kan­to­rze, na któ­rym było tyle ład­nych rze­czy, i trzy­ma­jąc na nim obie rącz­ki w rę­ka­wicz­kach ob­cię­tych po pal­ce, prze­chy­li­ła głów­kę i spoj­rza­ła na obcą… so­bie twarz pan­ny Ka­ta­rzy­ny. Wów­czas Ka­sia na­chy­li­ła się, i wziąw­szy jej rącz­kę, po­ca­ło­wa­ła ją w czo­ło. Po­ca­ło­wa­nie to było dość ser­decz­ne. Zkąd się zaś wzię­ło i do­kąd było ad­re­so­wa­ne, to Bóg ra­czy wie­dzieć.

– Dzię­ku­ję pani – rzekł wów­czas ośmie­lo­ny i ura­do­wa­ny pan Ro­man – że się moją sio­strze­ni­cą in­te­re­su­jesz. Ona bie­dacz­ka bar­dzo się boi tej pen­syi. Po­dzię­kuj i ty, He­lu­niu – do­dał, bio­rąc dru­gą rękę dziew­czyn­ki, któ­ra tym spo­so­bem słu­ży­ła za prze­wod­ni­ka po­mię­dzy temi ser­ca­mi, któ­re się ku so­bie po­cią­gać za­czy­na­ły. He­lu­nia, ma­jąc jed­nę rącz­kę w rę­kach pan­ny Ka­ta­rzy­ny, a dru­gą w ręku wu­jasz­ka, dy­gnę­ła, a pan Ro­man do­dał: – Niech pani bę­dzie ła­ska­wa po­mo­że rai co ład­ne­go dla niej wy­brać.

Za­czę­li więc wy­bie­rać to na su­kien­kę, to na man­tyl­kę, to wstą­żecz­ki, to chu­s­tecz­ki; przy­pa­try­wa­li się wza­jem róż­nym rze­czom, a w tem przy­pa­try­wa­niu się, zbli­ża­ły się mi­mo­wol­nie twa­rze, spo­ty­ka­ły się oczy, lek­ko do­ty­ka­ły się ręce. Było o czem mó­wić, i nie moż­na było tak pręd­ko się zde­cy­do­wać, bo i He­lu­nię po­cią­ga­li do rady, i jak tyl­ko się jej co nie­bar­dzo po­do­ba­ło, szu­ka­li cze­go in­ne­go. Tak więc wy­bie­ra­li dłu­go, a tym­cza­sem mi­nę­ła już dwu­na­sta, a pani S* nie­cier­pli­wiąc się, cze­ka­jąc i oba­wia­jąc się, czy ją nie ubie­gła pani P*, jej naj­za­cięt­sza ry­wal­ka, my­śla­ła so­bie: – Otóż to jak nasi pa­no­wie ce­nią, wy­mo­wę i pro­nun­cy­acyą! A zda­wał się tak moc­no prze­ko­na­nym! Ale je­że­li do tam­tej pój­dzie, spa­rzy się nie­źle. Niech wresz­cie so­bie i idzie – do­da­ła, cho­dząc po po­ko­ju. – Co mi to szko­dzi, że sio­strze­ni­ca jego bę­dzie mó­wić po fran­cuz­ku jak ku­char­ka!

Już spra­wun­ki były za­pa­ko­wa­ne i pan­na Ka­ta­rzy­na, spoj­rzaw­szy na ze­gar skle­po­wy, za­czer­wie­ni­ła się, że bez żad­nej po­trze­by wię­cej niż go­dzi­nę tam prze­by­ła, gdy pan Ro­man przy­stą­pił do niej, i ob­cie­ra­jąc ręką ka­pe­lusz, rzekł nie­śmia­ło:

– Miał­bym pa­nią o wiel­ką ła­skę pro­sić!…

– O cóż idzie? – od­po­wie­dzia­ła zmie­sza­na temi sło­wy, w któ­rych prze­cież nic nie było, coby zmie­szać mo­gło.

– Mam do­syć dłu­gi re­gestr spra­wun­ków ko­bie­cych, dla mo­jej sio­stry, dla mo­jej mat­ki i in­nych pań z są­siedz­twa; nie mam tu żad­nej mi zna­jo­mej damy, któ­ra­by mi po­mo­gła. Czy nie ra­czy­ła­byś pani po­ra­to­wać mnie w tym kło­po­cie?

– Kie­dyż ja tak mało znam się na­tem – od­po­wie­dzia­ła Ka­sia, moc­no za­am­ba­ra­so­wa­na.

– Prze­pra­szam, pani tu wy­bra­łaś rze­czy ta­kie ład­ne. Nie od­ma­wiaj mi pani tej ła­ski – do­dał bła­ga­ją­cym to­nem, a oczy jego jesz­cze wy­raź­niej pro­si­ły. – Za­raz ztąd od­wo­żę He­lu­nię do pani S*, i ju­tro będę już zu­peł­nie swo­bod­nym. Gdy­byś mi pani ra­czy­ła wska­zać swo­je miesz­ka­nie, przy­słał­bym ko­nie i cze­kał­bym pa­nią o dzie­sią­tej tu lub u Szlen­ke­ra.

– Po­nie­waż pan ko­niecz­nie chcesz – od­po­wie­dzia­ła stłu­mio­nym gło­sem – przyj­dę o dzie­sią­tej do Szlen­ke­ra.

Do­my­ślił się pan Ro­man, że mu nie chcia­ła po­wie­dzieć gdzie miesz­ka. Ura­do­wa­ny więc, że otrzy­mał wię­cej, niż się mógł spo­dzie­wać, nie na­sta­wał, ale ukło­niw­szy się uprzej­mie i spoj­rzaw­szy tak, aby oczy po­wie­dzia­ły jej to, cze­go nie mó­wi­ły usta, wy­szedł. Za nim wy­szła i Ka­sia, a schy­liw­szy pięk­ną głów­kę i trąc pal­ca­mi czo­ło, we­szła do Re­zle­ra ka­mie­ni­cy. Tam w sie­niach, oparł­szy się o scho­dy i ci­snąc ręką bi­ją­ce moc­no ser­ce, po­sta­ła z kil­ka mi­nut, i po­tem po­szła Mio­do­wą uli­cą, ztam­tąd na Dłu­gą, po­tem na Lesz­no i wre­szqr'e na Żyt­nią, gdzie miesz­kał jej oj­ciec, któ­ry, cze­ka­jąc na cór­kę z obia­dem, dla roz­ryw­ki wy­szedł na dzie­dzi­niec, usiadł na ła­wecz­ce przed dom­kiem, i czy­tał roz­pra­wę jed­ne­go Niem­ca: „De Par­ti­cu­la Quum – ad ob­ti­nen­dum gra­dum Do­cto­ris Phi­lo­so­phiae".

Źle spał tej nocy pan Ro­man, a Ka­sia jesz­cze go­rzej.

Czu­ła ona, że te spra­wun­ki są pre­te­xtem wi­dze­nia się, zbli­że­nia się do sie­bie, po­mó­wie­nia z sobą. Gorz­kie so­bie czy­ni­ła wy­rzu­ty, że i dziś po­szła; po­sta­na­wia­ła ju­tro zo­stać w domu, i wśród tych wy­rzu­tów, wśród tych zba­wien­nych po­sta­no­wień, my­śla­ła oraz, ja­ki­by so­bie wy­my­ślić in­te­res, aby ju­tro zno­wu sta­re­go ojca opu­ścić i po­biedz da­le­ko, w upał, gdzie ją cią­gnę­ło ser­ce, gdzie ją my­śli po­ry­wać za­czy­na­ły. W ta­kiem pa­so­wa­niu się le­d­wie nad ra­nem za­snę­ła, a gdy otwar­ła oczy, już słoń­ce było da­le­ko, i przy łó­żecz­ku jej stał oj­ciec, w kwie­ci­stym ale wy­sie­dzia­nym szla­frocz­ku, z cza­pecz­ką na gło­wie, z oku­la­ra­mi na no­sie, a w ręce drżą­cej, za­ło­żyw­szy je­den pa­lec w to miej­sce gdzie czy­tał, trzy­mał ową roz­pra­wę: de Par­ti­cu­la Quum.

– Na­pił­bym się już kawy, moje dzie­cię – rzekł sta­ry ła­god­nie.

– W ten mo­ment, oj­cze – od­po­wie­dzia­ła cór­ka; ze­rwa­ła się z łó­żecz­ka, od­pę­dzi­ła krzy­żem wszyst­kie mary, któ­re ją tra­pi­ły, i odziaw­szy się prę­dziut­ko, za­ję­ła się go­spo­dar­stwem. Ale już była ósma. Trze­ba było i ojca na­kar­mić, i obiad za­dys­po­no­wać, i przy­cze­sać wło­sy, żeby były gład­kie i lśnią­ce, i odziać się po­rząd­nie, żeby z su­kien­ki wi­dać było gust i pro­sto­tę, i prze­biedz taki ka­wał z uli­cy Żyt­niej na Se­na­tor­ską, aby o dzie­sią­tej być na umó­wio­nem miej­scu, aby mło­dy czło­wiek nie cze­kał i nie drę­czył się cze­ka­jąc. Bo ona to czu­ła do­brze, że się bę­dzie drę­czyć, gdy­by nie przy­szła, i dla­te­go ten raz ostat­ni prze­zwy­cię­ży swo­je skru­pu­ły, swo­je oba­wy, i pój­dzie. Ale wię­cej już nig­dy, to so­bie świę­cie przy­rze­kła.

Kto się przy­pa­trzył dzia­ła­niom ko­biet, kie­dy cze­go moc­no chcą, kie­dy po­sta­no­wi­ły so­bie zro­bić coś pręd­ko, kto uwa­żał tę za­dzi­wia­ją­cą ener­gią, jaka się w nich wów­czas roz­wi­ja, tę traf­ność roz­po­rzą­dzeń, przez któ­re skra­ca­ją czas i zbli­ża­ją się pro­sto do celu, ten dzi­wić się nie bę­dzie, iż cho­ciaż pan­na Ka­ta­rzy­na póź­no wsta­ła, że i oj­ciec miał do­bre śnia­da­nie, i in­te­res był wy­my­ślo­ny, i obiad za­dys­po­no­wa­ny, i w po­ko­ikach sprząt­nię­to, i wło­ski były ład­niej za­cze­sa­ne niż zwy­kle, i su­kien­ka wy­pra­so­wa­na i opię­ta le­ża­ła na niej zgrab­niej, i mia­ła po­zór da­le­ko więk­szej ele­gan­cyi i gu­stu, niż w każ­dem in­nem zda­rze­niu. Prze­dział na­wet mię­dzy uli­cą. Żyt­nią i Se­na­tor­ską ja­koś się skró­cił, tak, że gdy sta­nę­ła przed ra­tu­szem i pod­nio­sła oczy na ze­gar, jesz­cze pięć mi­nut bra­ko­wa­ło do dzie­sią­tej.

Nie będę nu­dził czy­tel­ni­ków mo­ich opi­sa­niem dru­gie­go ich spo­tka­nia. Do­syć po­wie­dzieć, że już dwu­na­sta wy­bi­ła, a jesz­cze mało co wy­bra­li, że na­zwi­sko, ko­lor ma­te­ryi i jej roz­ma­ite ga­tun­ki po­da­wa­ły cią­gle przed­mio­ty do mó­wie­nia to o tem, to o owem, do dłu­gie­go na­ra­dza­nia się, a za­tem do pa­trze­nia so­bie w oczy, do do­ty­ka­nia ręką ręki, do prze­lot­ne­go, mi­mo­wol­ne­go ści­śnie­nia pa­lusz­ka, po któ­rem całe cia­ło za­drża­ło i twarz ob­le­wa­ła się ru­mień­cem. Gdy się przy­szło roz­stać, po­ka­za­ło się, że z dłu­gie­go re­ge­stru spra­wun­ków da­nych panu Ro­ma­no­wi, le­d­wie dwa czy trzy ar­ty­ku­ły zo­sta­ły za­spo­ko­jo­ne; że za­tem ko­niecz­ność wy­ma­ga­ła, aby na­za­jutrz o tej­że po­rze, pan­na Ka­ta­rzy­na przy­szła do Sztu­me­ra, gdzie­by resz­tę do­ku­pić moż­na.

Ta­kim-to spo­so­bem, mimo świę­to­ści pierw­sze­go po­sta­no­wie­nia, mimo wy­rzu­tów, któ­re so­bie czy­ni­ła po pierw­szem wi­dze­niu się, mimo łez, któ­re ta­jem­nie wy­le­wa­ła po dru­giem, wi­dy­wa­li się co dzień przez dni pięć, cho­dzi­li po roz­ma­itych ma­ga­zy­nach, i ku­piw­szy tu i owdzie co­kol­wiek, po go­dzin dwie lub trzy prze­pę­dza­li z sobą na roz­mo­wie peł­nej cza­rów, peł­nej roz­ko­szy, peł­nej słod­kich na­dziei. Wi­dzie­li oni obo­je, jak im było do­brze ra­zem, jak miło i pręd­ko pły­nie czas, lecą go­dzi­ny; a jed­nak pe­wien ro­dzaj nie­śmia­ło­ści, zro­dzo­ny przez sza­cu­nek, jaki po­wziął dla do­brej, pięk­nej i ro­zum­nej pa­nien­ki, trzy­mał na wo­dzy ję­zyk pana Ro­ma­na. Sto razy miał już na ustach: – ko­cham cię szcze­rze, ser­decz­nie – a prze­cież nie wy­mó­wił tego sło­wa. I ona go nie cze­ka­ła, nie pra­gnę­ła na­wet, prze­czu­wa­jąc, że tak jest nie­za­wod­nie; wie­dząc, że gdy­by to sło­wo wy­mó­wił, mu­sia­ła­by tak­że od­po­wie­dzieć tak, lub nie, i wów­czas, kto wie, czy­by się nie roz­bi­ło jej szczę­ście obec­ne o ten próg pew­no­ści, za któ­ry prze­stą­piw­szy, idzie ko­bie­ta albo do oł­ta­rza, albo do hań­by. Dziś jej szczę­ście było pół praw­dą, pół ma­rze­niem; dziś ona jesz­cze bu­ja­ła w kra­inie po­etycz­nej, gdzie jej wol­no było wy­obra­żać się jego pa­nią, jego żoną, jego kró­lo­wą; gdy­by wy­rze­kła: tak, zstą­pi­ła­by na zie­mię i mo­że­by zo­sta­ła tyl­ko jego nie­wol­ni­cą.

W wi­gi­lią, wy­jaz­du, pan Ro­man, że­gna­jąc się z nią na Śto-Jer­skiej uli­cy, wziął jej rękę i rzekł drżą­cym gło­sem:

– Pan­no Ka­ta­rzy­no! ja ju­tro mu­szę już je­chać. Czy przyj­dziesz pani o dzie­sią­tej do ogro­du Kra­siń­skich?

– Ju­tro pan je­dziesz? – od­po­wie­dzia­ła, nie co­fa­jąc rącz­ki, i po chwi­li do­da­ła: –do­brze, przyj­dę – i prze­ślicz­ne jej oczy za­bły­snę­ły jak­by łzą, w któ­rej zła­mał się pro­mień słoń­ca i błę­kit ich pod­niósł. Pan Ro­man spo­strzegł jej wzru­sze­nie i był­by jej do nóg upadł, lecz nie mógł tego zro­bić, gdyż dużo prze­cho­dzi­ło ży­dów, któ­rzy ich po­trą­ca­li.

Wła­śnie po tej ostat­niej prze­chadz­ce w ogro­dzie, gdy się już na dłu­go roz­sta­wa­li, rzekł pan Ro­man:

– Czy nie otrzy­mam od pani nic, na pa­miąt­kę tych kil­ku dni szczę­śli­wych? Może nie­pręd­ko tu będę, bo mam wiel­ką po­dróż przed sobą.

– Pan je­dziesz w wiel­ką po­dróż? – od­po­wie­dzia­ła, pa­trząc nań z ża­lem i mi­ło­ścią – weź pan tę ksią­żecz­kę. Od kil­ku lat cią­gle się na niej mo­dlę. Tam na każ­dej li­te­rze spo­czy­wa­ły tyle razy moje oczy, ona tyle wes­tchnień mo­ich sły­sza­ła, tam nie na jed­nej kar­cie znaj­dziesz pan śla­dy i łez mo­ich. Może panu przy­nie­sie spo­kój, bez­pie­czeń­stwo w dro­dze, i kie­dy nie­kie­dy wspo­mnie­nie o mnie.

Wziął pan Ro­man z roz­rzew­nie­niem dro­gi ten po­da­ru­nek, przy­ci­snął jej rękę do ust, i po­szli ku bra­mie, gdzie stał już jego po­wóz, go­to­wy do dro­gi.

– Po­zwól mi pani – rzekł jesz­cze pan Ro­man – od­pro­wa­dzić się do domu.

– Od­pro­wadź mnie pan tyl­ko do ko­ścio­ła na Lesz­nie. Tam już pój­dę sama.

Chcąc nie chcąc, mu­siał się zgo­dzić i po­szli z wol­na tro­to­arem, roz­ma­wia­jąc jesz­cze, że­gna­jąc się, wi­dząc to we wza­jem­nem spoj­rze­niu, sły­sząc w gło­sie, że się ko­cha­ją, ale nie czy­niąc fo­bie żad­nych oświad­czeń, żad­nych przy­rze­czeń.

Gdy się zbli­ży­li do owych dwóch że­bra­czek, od któ­rych się opo­wia­da­nie to za­czy­na, jed­na z nich, wy­cią­ga­jąc rękę i prze­ry­wa­jąc li­ta­nią, rze­kła:

– Ła­ska­wi pań­stwo! na ka­wa­łek chle­ba! Zli­tuj się pa­nien­ko nad sta­rą sie­ro­ta… – i ode­braw­szy jał­muż­nę, do­da­ła: – Je­steś mło­da i pięk­na, bę­dziesz szczę­śli­wa!

– Opatrz bied­ną że­bracz­kę, moja pa­nien­ko! – rze­kła dru­ga, prze­staw­szy mó­wić Zdro­waś Ma­rya, i zno­wu po ode­bra­niu jał­muż­ny do­da­ła: – Ale strzeż się! strzeż się! boś mło­da i pięk­na.

– Cze­mu ją stra­szysz, sta­ra? – ode­zwa­ła się pierw­sza – czy nie wi­dzisz, że aż po­bla­dła?

– Bo i ja by­łam taka, jak ona – od­po­wie­dzia­ła dru­ga. – I mnie ostrze­ga­li, alem nie słu­cha­ła. A te­raz wi­dzisz, czem je­stem.

Drże­nie ja­kieś mi­mo­wol­ne ogar­nę­ło pan­nę Ka­ta­rzy­nę. Rze­czy­wi­ście moc­no po­bla­dła, ko­la­na ugi­na­ły się pod nią, i gdy­by jej był pan Ro­man ręki nie po­dał, by­ła­by nie wstą­pi­ła na scho­dy. Gdy we­szła do ko­ścio­ła, upa­dła na twarz przed pierw­szym oł­ta­rzem, łzy pu­ści­ły się z jej oczu, a sło­wa że­bracz­ki brzmia­ły w jej uszach i okrop­ny jej ob­raz snuł się przed my­ślą za­trwo­żo­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: