Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Emilka dojrzewa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emilka dojrzewa - ebook

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Szczera i wzruszająca powieść z wątkami osobistymi autorki. Dalsze losy dorastającej Emilki. Pisanie opowiadań i poezji nadal jest jej pasją, a w swoim pamiętniku celnie ukazuje ludzkie charaktery. Wierzy w siebie i w to, że uda jej się w końcu spełnić marzenia.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-898-9
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I. EMILKA PISZE

Roz­dział I

Emilka pisze

Emi­lia Byrd Starr sie­działa w swym pokoju w Srebr­nym Nowiu w Czar­no­wo­dzie. Był ponury wie­czór lutowy, za oknami sza­lała zadymka. Emilka była szczę­śliwa, tak szczę­śliwa, jak tylko czło­wiek szczę­śli­wym być może. Ciotka Elż­bieta pozwo­liła jej, ze względu na silny mróz, roz­nie­cić ogień w kominku – wyjąt­kowa łaska! Teraz palił się wesoło, migo­cząc czer­wo­no­zło­ta­wymi pło­mie­niami w nie­wiel­kim, schlud­nym poko­iku o wiel­kich oknach, ze sta­ro­mod­nymi meblami; w zamar­z­nięte, zsi­niałe szyby ude­rzały ryt­micz­nie białe płatki śniegu pędzone przez wicher. Pło­mie­nie nada­wały zwier­cia­dłu wiszą­cemu na prze­ciw­le­głej ścia­nie wygląd tajem­ni­czy, pogłę­biały per­spek­tywę z Emilką sie­dzącą na oto­ma­nie przed komin­kiem, przy dwóch dużych, bia­łych świe­cach, jedy­nym oświe­tle­niu dozwo­lo­nym w Srebr­nym Nowiu. Emilka pisała. Na kola­nach trzy­mała nowiutką, opra­wioną w skórę księgę, jedną z tak zwa­nych „ksiąg Jimmy’ego”, którą kuzyn Jimmy poda­ro­wał jej tegoż dnia. Emilka bar­dzo się cie­szyła z tego pre­zentu, bo już zapi­sała wszyst­kie kartki księgi, którą ofia­ro­wał jej kuzyn Jimmy ubie­głej jesieni. Od tygo­dnia odczu­wała pra­gnie­nie pisa­nia, gdyż była pozba­wiona papieru i nie mogła kon­ty­nu­ować swego pamięt­nika.

Pamięt­nik ten stał się głów­nym moty­wem jej mło­dego, buj­nego życia. Zastę­po­wał listy, które wcze­śniej pisy­wała do swego zmar­łego ojca, listy, będące wyra­zem potrzeby „wypi­sa­nia się”, powie­rze­nia komuś swych trosk i utra­pień, gdyż nawet w owym cza­row­nym wieku lat nie­spełna czter­na­stu czło­wiek ma swe tro­ski i utra­pie­nia, zwłasz­cza gdy ów „czło­wiek” żyje pod surową, nie­zmier­nie życz­liwą, lecz nie zawsze czułą opieką ciotki Elż­biety Mur­ray. Cza­sami Emilka czuła, że ów pamięt­nik ratuje ją przed spa­le­niem się we wła­snym ogniu. Gruba księga Jimmy’ego wyda­wała jej się oso­bi­stym przy­ja­cie­lem, naj­pew­niej­szym powier­ni­kiem rze­czy, które doma­gały się koniecz­nie uze­wnętrz­nie­nia, a były zbyt draż­liwe, aby je powie­rzać uszom jakiej­kol­wiek istoty żyją­cej. Ale nie­za­pi­sane księgi lub choćby stro­nice nie były czę­stym zja­wi­skiem w Srebr­nym Nowiu i gdyby nie kuzyn Jimmy, Emilka ni­gdy nie doszłaby do posia­da­nia tych nie­odzow­nych, kocha­nych bia­łych kar­tek. Ciotka Elż­bieta z pew­no­ścią nie dałaby jej księgi pamięt­nikowej. Ciotka Elż­bieta była zda­nia, że Emilka traci za dużo czasu na te „nie­do­rzeczne bazgroły”, a ciotka Laura nie ośmie­li­łaby się postą­pić wbrew woli sio­stry, tym bar­dziej, że i ona sądziła, iż Emilka mogłaby spę­dzić czas poży­tecz­niej, a nawet przy­jem­niej. Ciotka Laura była naj­zac­niej­szą kobietą pod słoń­cem, ale pew­nych rze­czy nie mogła pojąć.

Kuzyn Jimmy zaś nie bał się ciotki Elż­biety, i kiedy mu się zda­wało, według jego obli­czeń, że Emilce jest już potrzebna nowa księga, kupo­wał ją i ofia­ro­wy­wał jej, nie zwa­ża­jąc na gniewne spoj­rze­nia ciotki Elż­biety. Tego dnia wła­śnie poje­chał do Shrews­bury, w tę zawieję śnieżną, tylko po ten spra­wu­nek, bez żad­nego innego powodu. Tak więc Emilka była uszczę­śli­wiona, pisząc przy świe­tle świec i tego sub­tel­nego, przy­ja­znego odbla­sku ognia, gdy jed­no­cze­śnie za oknami wiatr wył i gwiz­dał, wygi­na­jąc gałę­zie sta­rych drzew, śląc płatki śniegu do ulu­bio­nego ogródka Jimmy’ego i pastwiąc się nad Trzema Księż­nicz­kami, jak stale nazy­wała Emilka trzy wyso­kie drzewa w kącie ogrodu.

Lubię taką zadymkę wie­czorną, gdy nie jestem zmu­szona wyjść z domu – pisała Emilka. – Kuzyn Jimmy i ja ukła­da­li­śmy plany na następny sezon letni, a mia­no­wi­cie, co zasa­dzimy w ogródku. Oglą­da­li­śmy ceny w kata­logu; spro­wa­dzimy nasiona astrów czer­wo­nych, ale będziemy pie­lę­gno­wać na­dal te złote astry, które teraz drze­mią pod śnieżną koł­derką. Lubię ukła­dać plany na lato, gdy za oknami sza­leje taka oto zadymka. Doznaję wtedy wra­że­nia, jak gdy­bym odno­siła zwy­cię­stwo nad czymś znacz­nie moc­niej­szym i potęż­niej­szym ode mnie, a to dla­tego tylko, że ja mam mózg, a zawieja jest ślepą siłą, straszną, lecz ślepą. Tego samego doznaję wra­że­nia, gdy tam, za oknem sza­leją żywioły, a ja tutaj sie­dzę, bez­pieczna w moim kąciku, przy moim kocha­nym kominku i śmieję się z nich. A to dzięki temu, że przed stu laty z górą pra-pra-pra­dzia­dek Mur­ray zbu­do­wał ten dom i dobrze go zbu­do­wał. Zasta­na­wiam się, czy za sto lat kto­kol­wiek odnie­sie zwy­cię­stwo nad czym­kol­wiek dla­tego, że ja żyłam kie­dyś na świe­cie, albo dla­tego, że ja umar­łam. Ta myśl jest mi bodź­cem i natchnie­niem.

Wyróż­ni­łam te wyrazy, zanim się opa­mię­ta­łam. Pan Car­pen­ter mówi, że nad­uży­wam wyróż­nień. Powiada, że jest to mania wcze­snej epoki wik­to­riań­skiej i że muszę koniecz­nie odzwy­czaić się od tego. Doszłam do wnio­sku, że istot­nie muszę odzwy­czaić się od tej manii, bo zaj­rzaw­szy do słow­nika widzę, że być mania­kiem nie jest wska­zane, jak­kol­wiek nie jest to jesz­cze tak źle, jak być opę­ta­nym. Znowu pod­kre­ślam! Ale zdaje mi się, że tym razem wyróż­nie­nie jest uza­sad­nione.

Czy­tuję teraz słow­nik codzien­nie po godzi­nie, aż ciotka Elż­bieta przyj­rzała mi się podejrz­li­wie i oświad­czyła, że lepiej, abym cero­wała poń­czo­chy. Nie wie ona, dla­czego nie­do­brze jest szpe­rać godzi­nami w słow­niku, ale zdaje jej się, że to musi być źle, bo ona sama ni­gdy nie odczuwa tej potrzeby. Ja tak lubię czy­tać słow­nik! (Tak, to wyróż­nie­nie jest nie­zbędne, panie Car­pen­ter. Zwy­kłe „lubię” nie odda­łoby moich uczuć!). Słowa są czymś fascy­nu­ją­cym. Teraz przy­ła­pa­łam się w porę na pod­kre­śle­niu (przy pierw­szej syla­bie!) Sam dźwięk nie­któ­rych wyra­zów (na przy­kład: „nawie­dzony”, „mistyczny”) już budzi we mnie „pro­myk”. (O, Boże! Ale ja muszę pod­kre­ślać „pro­myk”. To nie jest zwy­kły pro­myk, to jest naj­bar­dziej nie­zwy­kła i cudowna rzecz w całym moim życiu. Kiedy to się budzi we mnie, mam wra­że­nie, że nagle ściana roz­stę­puje się przede mną i przez te nowe, skąd­inąd nie­wi­dzialne drzwi, zaglą­dam do samego nieba). Znowu wyróż­nie­nie! Och, widzę, że pan Car­pen­ter ma słusz­ność, gdy mnie łaje! Muszę sama dbać o wyru­go­wa­nie tego nawyku.

Dłu­gie wyrazy ni­gdy nie są ładne: „rewin­dy­ko­wać”, „awan­tur­ni­czy”, „mię­dzy­na­ro­dowy”, „kon­sty­tu­cyjny”. Przy­po­mi­nają te ogromne chry­zan­temy, które mi poka­zał kuzyn Jimmy w Char­lot­te­town na wysta­wie kwia­tów. My nie mogli­śmy dopa­trzeć się w nich żad­nej pięk­no­ści, cho­ciaż nie­które osoby uwa­żały je za wyjąt­kowo piękne. Kuzyn Jimmy ma w ogródku kwiaty nor­mal­nej wiel­ko­ści oraz drobne, nie­po­zorne kwiatki, które są sto razy pięk­niej­sze. Ale odstę­puję od tematu, co rów­nież jest moim nie­do­brym zwy­cza­jem, jak słusz­nie mówi pan Car­pen­ter. Mówi on, że muszę (to wyróż­nie­nie jest jego wła­sne!) nauczyć się sku­piać. Sku­piać się, czyli kon­cen­tro­wać uwagę: „kon­cen­tro­wać” jest też dużym, dłu­gim i bar­dzo brzyd­kim wyra­zem.

Spę­dzam mile czas nad słow­ni­kiem, znacz­nie lepiej, niż nad cero­wa­niem poń­czoch. Chcia­ła­bym mieć jedną parę, nie wię­cej jak jedną parę, jedwab­nych poń­czoch. Ilza ma trzy pary! Ojciec poda­ro­wał jej te poń­czochy, bo daje jej wszystko od czasu, gdy ją poko­chał! Ale ciotka Elż­bieta mówi, że jedwabne poń­czochy są nie­mo­ralne. Zasta­na­wiam się, dla­czego; dla­czego poń­czocha może być nie­mo­ralna, a suk­nia z tegoż mate­riału – nie!?

Skoro już mowa o jedwab­nych suk­niach: ciotka Janey Mil­l­burn z Gęsiego Stawu (to nie jest nasza krewna, ale wszy­scy ją tak nazy­wają) ślu­bo­wała, że ni­gdy nie będzie nosić jedwab­nych sukien, dopóki cały świat pogań­ski nie nawróci się na reli­gię chrze­ści­jań­ską. To mi się ogrom­nie podoba. Ja chcia­ła­bym być tak dobra jak ona, ale nie zdo­będę się na to, zanadto lubię jedwab. To takie bogate i błysz­czące. Chcia­ła­bym zawsze mieć jedwab na sobie, a gdy­bym mogła sama sobie kupo­wać suk­nie i miała dosta­teczne środki, zawsze ubie­ra­ła­bym się w jedwa­bie, cho­ciaż przy­pusz­czam, że ile­kroć pomy­śla­ła­bym o kocha­nej ciotce Janey i o nie­naw­ró­co­nych poga­nach, dozna­wa­ła­bym strasz­nych wyrzu­tów sumie­nia. Ale dużo lat jesz­cze upły­nie, zanim będzie mnie stać na jedną jedwabną suk­nię, a tym­cza­sem oddaję co mie­siąc część moich pie­nię­dzy z jajek na misje. (Mam teraz pięć kur, wszyst­kie pocho­dzą od sza­rej kwoczki, którą poda­ro­wał mi Perry na uro­dziny, kiedy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat). Jeżeli będę mogła kupić sobie kie­dy­kol­wiek w życiu jedwabną suk­nię, wiem, jak ona będzie wyglą­dać. Nie będzie czarna ani brą­zowa, ani nie­bie­ska, nie będzie koloru roz­sąd­nego, prak­tycz­nego, takiego, jakie zawsze noszą Mur­ray­ówny ze Srebr­nego Nowiu, o nie! Będzie to suk­nia z mie­nią­cego się jedwa­biu, nie­bie­ska przy pew­nym oświe­tle­niu, srebrna przy innym, taka jak niebo o zmierz­chu oglą­dane przez szyby pokryte szro­nem. Tu i ówdzie zdobna będzie kawał­kami koronki, przy­po­mi­na­ją­cymi te drobne piórka śnieżne ude­rza­jące w moje okno. Tadzio mówi, że nama­luje mnie w tej sukni i nazwie ten por­tret: „Lodo­wata Dziew­czyna”. Ciotka Laura uśmie­cha się i mówi słodko, łaska­wie, w pewien sobie wła­ściwy spo­sób, któ­rego bar­dzo nie lubię, nawet u kocha­nej ciotki Laury:

– Cóż ci przyj­dzie z takiej sukni, Emilko?

Tu nie o poży­tek cho­dzi, ale czu­ła­bym się w niej tak, jak gdy­bym była tylko cząstką samej sie­bie, tą naj­lep­szą cząstką, bez domieszki codzien­no­ści i sza­rzy­zny. Muszę mieć cho­ciaż jedną taką suk­nię w życiu! I do tego jedwabną halkę i jedwabne poń­czo­chy!

Ilza ma teraz jedwabną sukienkę, jasno­czer­woną. Ciotka Elż­bieta mówi, że dok­tor Burn­ley ubiera Ilzę za staro i za bogato jak na dziecko. Ale on chce jej wyna­gro­dzić ten długi czas, kiedy wcale jej nie ubie­rał. (Nie mam na myśli, że Ilza cho­dziła nago, ale mogłaby i tak cho­dzić, gdyby to zale­żało wyłącz­nie od jej ojca). Teraz on robi wszystko, czego Ilza zapra­gnie i ustę­puje jej na każ­dym kroku. Ciotka Elż­bieta powiada, że wyj­dzie jej to na złe, ale zda­rza się, że zazdrosz­czę Ilzie tro­szeczkę. Wiem, że to nie­ład­nie, ale nie mogę nic na to pora­dzić.

Dok­tor Bur­nely pośle Ilzę nie­ba­wem do wyż­szej szkoły w Shrews­bury, ale dopiero póź­niej poje­dzie ona na poważne stu­dia do Mont­re­alu. Dla­tego głów­nie jej zazdrosz­czę, nie z powodu jedwab­nej sukni. Chcia­ła­bym, żeby ciotka Elż­bieta i mnie pozwo­liła poje­chać do Shrews­bury, ale oba­wiam się, że ona ni­gdy się na to nie zgo­dzi. Uważa, że nie może mnie puścić na krok od sie­bie, ponie­waż moja matka ucie­kła. Ale nie powinna się bać o mnie: ja ni­gdy nie ucieknę. Posta­no­wi­łam, że za mąż nie wyjdę. Ja poślu­bię sztukę.

Tadzio chciałby poje­chać do szkoły do Shrews­bury, ale matka mu nie pozwala. Nie dla­tego, iżby się bała, że on uciek­nie, ale dla­tego, że kocha go zanadto, aby się z nim roz­stać. Tadzio chce zostać arty­stą, a pan Car­pen­ter mówi, iż on jest geniu­szem i powi­nien spró­bo­wać szczę­ścia. Ale każdy boi się poroz­ma­wiać z panią Kent. Ona jest drobną kobietą, doprawdy nie wyż­szą ode mnie, a jed­nak wszy­scy się jej boją, mnie nie wyłą­cza­jąc… Strasz­nie się jej boję. Wie­dzia­łam zawsze, że ona mnie nie lubi, już wtedy to wie­dzia­łam, kiedy Ilza i ja zaczę­ły­śmy cho­dzić do nich i bawić się z cho­rym Tadziem. Ale teraz ona mnie nie­na­wi­dzi, jestem tego pewna, a to dla­tego wła­śnie, że Tadzio mnie lubi. Ona nie znosi jego uczuć dla kogo­kol­wiek bądź, prócz niej samej. Nawet o malar­stwo jest zazdro­sna. Tak że nie ma nadziei na jego wyjazd do Shrews­bury. Perry wyjeż­dża. Nie ma gro­sza przy duszy, ale będzie pra­co­wał i prze­brnie. Dla­tego woli poje­chać do Shrews­bury, bo sądzi, że tu w sąsiedz­twie łatwiej mu przyj­dzie zna­leźć pracę, a przy tym życie będzie tań­sze niż gdzie indziej.

– Ta stara bestia ciotka Toma­szowa mało ma pie­nię­dzy – mówi Perry – ale mnie nie da ani gro­sza, o ile… o ile…

Popa­trzył na mnie zna­cząco.

Zaru­mie­ni­łam się, bo nie mogłam nad tym zapa­no­wać, a potem byłam wście­kła na sie­bie samą za ten rumie­niec i na Perry’ego, bo przy­po­mniał mi coś, o czym nie chcia­łam myśleć ani słu­chać… Było to już dawno, gdy jego ciotka Toma­szowa spo­tkała mnie na ścieżce w gaiku Wyso­kiego Jana i prze­ra­ziła śmier­tel­nie pyta­niem, czy zga­dzam się zostać żoną Perry’ego, skoro tylko doro­snę. Zażą­dała ode mnie przy­rze­cze­nia, że za niego wyjdę, a w takim razie ona każe go kształ­cić. Nikomu o tym nie powie­dzia­łam, bo się wsty­dzi­łam. Wyją­tek zro­bi­łam dla Ilzy, która rze­kła:

– Pomy­sły ma stara ciotka Toma­szowa! Zachciewa jej się Mur­ray­ówny dla Perry’ego!

Ale też Ilza bar­dzo jest twarda dla Perry’ego i kłóci się z nim zawzię­cie o byle co, o takie rze­czy, które u mnie tylko wywo­łują uśmiech. Perry nie lubi być prze­ści­gnię­tym przez kogoś w czym­kol­wiek bądź. W zeszłym tygo­dniu byli­śmy wszy­scy na pod­wie­czorku u Amy Morre. Jej wuj opo­wie­dział nam histo­rię o dziw­nym cie­lę­ciu, które miało trzy nogi od uro­dze­nia. Perry ode­zwał się:

– To jesz­cze nic w porów­na­niu z kaczką, którą ja widzia­łem w Nor­we­gii.

(Perry istot­nie był w Nor­we­gii. Gdy był mały, ojciec jego zabie­rał go wszę­dzie z sobą. Ale nie wie­rzę w jego opo­wieść o kaczce. Kła­mał, albo przy­naj­mniej bujał. Drogi panie Car­pen­ter, nie mogę się obejść bez wyróż­nie­nia!)

Kaczka Perry’ego miała cztery nogi, według jego opo­wia­da­nia, dwie wła­ściwe nóżki, które każda kaczka mieć powinna, a dwie wyra­sta­jące z ple­ców. Otóż gdy była zmę­czona prze­chadzką na zwy­kłej parze nóg, kła­dła się na wznak i cho­dziła na dru­giej parze!

Perry opo­wie­dział tę bajkę z wielką powagą. Wszy­scy się śmiali, a wuj Amy rzekł: „Pomy­słowy jesteś Perry”. Ale Ilza była roz­wście­czona i nie chciała z nim roz­ma­wiać w dro­dze powrot­nej. Mówiła, że on robi z sie­bie bła­zna, że „zgrywa się” swymi głu­pimi histo­riami, że „dżen­tel­men” nie uczy­niłby tego ni­gdy, przeni­gdy!

Perry rzekł:

– Ja nie jestem dżen­tel­me­nem, jestem tylko najem­ni­kiem, ale z cza­sem, panno Ilzo, będę wykwint­niej­szym dżen­tel­me­nem niż wszy­scy ci, któ­rych znasz.

– Dżen­tel­me­nem – odrze­kła Ilza nadą­sana – trzeba się uro­dzić. Nie można się nim stać, wiedz o tym!

Ilza pra­wie zupeł­nie prze­stała teraz wymy­ślać i uży­wać prze­zwisk, jak to czy­niła daw­niej, kłó­cąc się ze mną lub z Per­rym, teraz mówi spo­koj­niej, ale nie­raz powie nam coś okrut­nego, strasz­nie cię­tego. To bar­dziej boli, niż owe prze­zwiska, ale ja nie zwa­żam na to pra­wie wcale, a w każ­dym razie nie­długo, bo wiem, że Ilza mnie kocha nie mniej niż ja ją. Perry zaś mówi, że takie wyrazy są żądłem, które tkwi długo w ranie. Nie roz­ma­wiali już ze sobą aż do samego domu, ale naza­jutrz znów Ilza zaczęła mu doku­czać, zarzu­ca­jąc mu nie­gra­ma­tyczny spo­sób mówie­nia oraz nie­wsta­wa­nie z miej­sca, kiedy dama wcho­dzi do pokoju.

– Oczy­wi­ście nie można ocze­ki­wać po tobie takiej zna­jo­mo­ści manier – rze­kła swym naj­ostrzej­szym gło­sem. – Ale pewna jestem, że pan Car­pen­ter zadał sobie dużo trudu, aby cię nauczyć gra­ma­tyki.

Perry nic jej nie odpo­wie­dział, tylko zwró­cił się do mnie.

– Czy zechcesz mi wyty­kać moje błędy? – spy­tał. – Od cie­bie przyjmę uwagi, prze­cież ty będziesz miała ze mną do czy­nie­nia, gdy doro­śniemy, nie Ilza.

Powie­dział to roz­myśl­nie, aby podraż­nić Ilzę, ale roz­gnie­wał raczej mnie, bo było to alu­zją do zaka­za­nego tematu. Prze­sta­ły­śmy więc obie roz­ma­wiać z nim przez dwa dni.

Perry nie jest jedyną osobą w Srebr­nym Nowiu, która doznaje czy­jejś nie­ła­ski. Ja też powie­dzia­łam wczo­raj wie­czo­rem coś głu­piego. Rumie­nię się na samo wspo­mnie­nie… Ciotka Elż­bieta zapro­siła parę osób na kola­cję. Ilza i ja cze­ka­ły­śmy, aż starsi zje­dzą, gdyż nie mogły­śmy się pomie­ścić jed­no­cze­śnie przy stole. Z początku bawi­łam się dobrze, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie, ale kiedy już wszy­scy zaczęli jeść, zale­gło mil­cze­nie i zro­biło się nudno. Sta­nę­łam zatem przy oknie i ukła­da­łam w myśli poemat, patrząc na ogród. Byłam tak pogrą­żona w myślach i w pracy, że zapo­mnia­łam o gościach, aż nagle usły­sza­łam głos ciotki Elż­biety, bar­dzo ostry: „Emilko!” Spoj­rzała przy tym zna­cząco na pana John­sona, tutej­szego nowego pastora. Byłam zmie­szana, chwy­ci­łam co rychlej imbry­czek z her­batą i zawo­ła­łam:

– Panie Fili­żanko, czy mam napeł­nić pań­skiego john­sona?

Roz­legł się szmer, ciotka Elż­bieta miała wyraz bole­snego nie­smaku, ciotka Laura zawsty­dze­nia, ja zaś pra­gnę­łam, aby się zie­mia roz­stą­piła pode mną. Nie spa­łam pół nocy, wciąż roz­my­śla­łam nad tym. Naj­dziw­niej­szy był mój ogromny wstyd z tego powodu, więk­szy, niż gdy­bym naprawdę popeł­niła coś złego. To jest z pew­no­ścią owa „duma Mur­ray­ow­ska” i zdaje mi się, że to jest bar­dzo nie­ładne uczu­cie. Cza­sami wydaje mi się, że ciotka Ruth Dut­ton ma słusz­ność, sądząc mnie tak surowo.

„Nie, ona nie ma racji!”

Ale tra­dy­cją Srebr­nego Nowiu jest, że tutej­sze kobiety powinny być na wyso­ko­ści każ­dej sytu­acji, zawsze uprzejme i pełne god­no­ści. No, a zadać takie pyta­nie nowemu pasto­rowi nie było postęp­kiem uprzej­mym ani god­nym. Pewna jestem, że on nie będzie mógł spoj­rzeć na mnie, żeby sobie nie przy­po­mnieć tego nie­mi­łego zda­rze­nia, a ja zawsze będę się wić i kur­czyć pod jego wzro­kiem.

Ale teraz, kiedy to opi­sa­łam w moim dzien­niczku, czuję się już troszkę lepiej. Nic nie wydaje się takie okropne ani przy­tła­cza­jące – ani takie piękne i takie wiel­kie też nie, nie­stety! – kiedy jest już opi­sane, wypo­wie­dziane sło­wami. Wszelka rzecz jest potężna i ogromna, dopóki się ją tylko odczuwa, albo o niej myśli. Kiedy ją ujmu­jemy w słowa, maleje od razu. I ten wiersz, który wła­śnie uło­ży­łam w chwili zada­wa­nia owego nie­do­rzecz­nego pyta­nia, nie jest ani w poło­wie tak sub­telny, jak mnie­ma­łam, two­rząc go tam, przy oknie:

„Gdzie aksa­mitna stopa mroku sunie cicho”.

To już nie to. Stra­cił na świe­żo­ści. A kiedy tak sta­łam, patrząc w ciemną dal, zda­wało mi się, że widzę mrok sunący przez ogród, wspi­na­jący się na wzgó­rza, jak piękna kobieta w ciem­nej sza­cie wędru­jąca w śnieżną, zimową noc. Oczami jej były gwiazdy i one to natchnęły mnie, zbu­dziły we mnie pro­myk i zapo­mnia­łam o wszyst­kim, co nie było tym pięk­nem, które nale­żało koniecz­nie wyra­zić sło­wami. Kiedy ten wiersz przy­szedł mi na myśl, dozna­łam wra­że­nia, że to nie ja go two­rzę, że to ktoś inny usi­łuje prze­mó­wić do mnie w ten spo­sób, że to ktoś inny pod­su­nął mi go i uczy­nił te wyrazy tak cudow­nymi… A teraz wydają mi się one takie pła­skie, głu­pie, a obraz, który chcia­łam odma­lo­wać, nie jest tak pla­styczny, jak sądzi­łam.

Och, gdy­bym mogła wyra­żać rze­czy i zja­wi­ska tak jak widzę! Pan Car­pen­ter mówi: „Pra­cuj… pra­cuj… sta­raj się… słowa są twoim medium, uczyń z nich two­ich nie­wol­ni­ków, aż będą same wyra­żać za cie­bie to, co chcesz, aby wyra­żały”. To prawda: będę usi­ło­wała dojść do tego, ale mnie się wydaje, że jest jesz­cze coś poza, czy też ponad sło­wami, wszel­kimi sło­wami, wszyst­kimi sło­wami… coś, co stale się wymyka, gdy już, już, mamy na tym rękę poło­żyć, a prze­cież pozo­staje nam w ręku okruch, któ­rego byśmy nie mieli, gdy­by­śmy w ogóle nie się­gnęli po owo „coś”.

Pamię­tam, jak pew­nego razu w zeszłym roku Dean i ja poszli­śmy na Cza­rowną Górę, na jej lesi­ste stoki. Rosną tam pra­wie same świerki, ale jest też kącik wspa­nia­łych, sta­rych sosen. Usie­dli­śmy w cie­niu i Dean czy­tał mi poezje Scotta, po czym spoj­rzał dokoła i rzekł:

– Bogo­wie szep­czą wśród sosen, bogo­wie sta­rej kra­iny pół­noc­nej, bogo­wie sagi wikin­gów. Gwiaz­deczko, czy znasz wier­sze Emer­sona?

I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź przy­to­czył mi te wier­sze, które zapa­mię­ta­łam i poko­cha­łam od tej pory. W tych wier­szach było owo „coś”, które mnie stale się wymyka. Wciąż nad­sta­wiam ucha, żeby je pochwy­cić, ale wiem, że to darem­nie, że nie mam dość ostrego słu­chu… Lecz pewna jestem, że cza­sami sły­szę leciut­kie, słabe, dale­kie echo owego „cze­goś” i odczu­wam wtedy taką roz­kosz, jaka jest nie­mal bólem i roz­pa­czą, gdyż nie będę zdolna prze­tłu­ma­czyć piękna wszech­świata na ludzką mowę, wiem o tym.

Ale szkoda, że byłam taką gęsią bez­po­śred­nio po tym cudow­nym prze­ży­ciu.

Gdy­bym umiała uwi­jać się z gra­cją dokoła osoby pastora i nalać mu her­baty ze srebr­nego imbryczka wła­sno­ści pra-pra­babki Mur­ray­owej, tak jak moja Kró­lowa Mro­ków wlewa ciem­no­ści w białą fili­żankę dolinki czar­no­wodz­kiej, ciotka Elż­bieta byłaby znacz­nie bar­dziej zado­wo­lona ze mnie, niż gdy­bym zdo­łała napi­sać naj­cu­dow­niej­szy poemat na świe­cie.

Kuzyn Jimmy jest taki inny! Zade­kla­mo­wa­łam mu mój poemat owego wie­czora, kiedy skoń­czy­li­śmy prze­glą­da­nie kata­logu. On uważa, że tą są piękne wier­sze. (On nie wie, nie może wie­dzieć, jak dalece to nie odpo­wiada tre­ści, jaką mia­łam w duszy, ukła­da­jąc ten poema­cik). Kuzyn Jimmy sam pisze poezje. Jest nie­kiedy bar­dzo mądry, bo zda­rza się, że bywa ina­czej. Swego czasu ciotka Elż­bieta popchnęła go i wpadł do studni. Po wstrzą­sie mózgu pozo­stały trwałe ślady. Toteż ludzie nazy­wają go głu­pim, a ciotka Ruth śmie mówić, że on nie odróż­nia kota od śmie­tanki! A jed­nak, jeżeli zło­żyć i dodać wszyst­kie jego „klepki mądro­ści”, to nie ma w Czar­no­wo­dzie nikogo, kto by mu dorów­ny­wał rozu­mem. Nikt! Nawet pan Car­pen­ter! Rzecz tylko w tym, że nie można zło­żyć jego „kle­pek mądro­ści” razem, zawsze jest próż­nia pomię­dzy nimi. Ale ja kocham kuzyna Jimmy’ego i ni­gdy się go nie boję, gdy przy­cho­dzą na niego takie dziwne chwile… Poza tym wszy­scy się go boją w takich momen­tach, nawet ciotka Elż­bieta. Perry zawsze mówi, że się nie boi nikogo i niczego, że nie wie, co to jest strach. To jest doprawdy cudowne, być tak odważ­nym! Pra­gnę­ła­bym być rów­nie nie­ustra­szoną. Pan Car­pen­ter mówi, że strach jest rze­czą brzydką, że jest to począ­tek wszyst­kich nie­mal rze­czy nie­do­brych i nie­ład­nych, jakie się zda­rzają na świe­cie.

– Wyrzuć strach z serca – mówi. – Strach jest wyzna­niem sła­bo­ści. To, czego się boisz, jest moc­niej­sze niż ty, w prze­ciw­nym razie nie oba­wia­ła­byś się tego. Pamię­taj radę Emer­sona: czyń zawsze to, czego się boisz.

Ale to jest wska­zówka dosko­na­ło­ści, jak mówi Dean, a ja nie sądzę, abym była zdolna osią­gnąć dosko­na­łość. Jeżeli mam być szczera, to boję się całego sze­regu rze­czy, ale osób tylko dwóch na całym świe­cie: jedną z nich jest pani Kent, a drugą sza­lony pan Mor­ri­son. Strasz­nie się go boję i zdaje mi się, że każdy jest prze­ra­żony jego wido­kiem. Mieszka w Gęsim Sta­wie, ale pra­wie ni­gdy go tam nie ma, błąka się po oko­licy, szu­ka­jąc swej żony. Był żonaty parę tygo­dni zale­d­wie, gdy żona jego umarła i od tej pory nie odzy­skał ni­gdy rów­no­wagi umy­sło­wej. Twier­dzi upar­cie, że tylko zagi­nęła bez wie­ści i że on ją w końcu odnaj­dzie. Jest stary, zgar­biony, ale dla niego ona jest wciąż młoda i piękna, i nie rozu­mie, że rów­nież ona by się zesta­rzała, gdyby żyła.

W zeszłym roku w lecie był tutaj, ale nie chciał wejść do domu, stał na progu kuchni i pytał:

– Czy Aneczka jest tutaj?

Bar­dzo był łagodny tego dnia, ale bywa gwał­towny i dziki. Twier­dzi, że wciąż sły­szy głos woła­ją­cej go Aneczki. Twarz ma pomarsz­czoną, wygląda jak bar­dzo sędziwa małpa. Ale czego naj­bar­dziej w nim nie­na­wi­dzę, to jego pra­wej ręki, całej pokry­tej czer­wo­nymi kro­stami. Za nic na świe­cie nie dotknę­ła­bym tej ręki. Cza­sami śmieje się on tak okrop­nie, że dreszcz mnie prze­szywa. Jedyną istotą, na któ­rej mu zależy i o którą dba, jest czarny pies, który zawsze jest przy jego boku. Powia­dają, że on ni­gdy nikogo nie poprosi o kęs chleba dla sie­bie. O ile mu nic nie dadzą, będzie cho­dził po świe­cie głodny i wycień­czony, ale potrafi żebrać dla swego psa.

Och, strasz­nie się go boję i owego dnia, kiedy tu przy­był, cie­szy­łam się, że nie wszedł do miesz­ka­nia. Ciotka Elż­bieta popa­trzyła za nim, gdy odcho­dził.

– Fair­fax Mor­ri­son był nie­gdyś mądrym, przy­stoj­nym mło­dym czło­wie­kiem, roku­ją­cym naj­pięk­niej­sze nadzieje – rze­kła. – Nie­zba­dane są wyroki boże.

– Dla­tego wła­śnie są takie inte­re­su­jące – rze­kłam.

Ciotka Elż­bieta ścią­gnęła brwi i odparła, abym nie była bez­bożna. To się powta­rza, ile­kroć powiem słówko o Panu Bogu. Nie wiem dla­czego. Nie pozwala Perry’emu i mnie mówić o Nim, cho­ciaż Perry bar­dzo się Nim inte­re­suje i stara się dowie­dzieć o Stwórcy jak naj­wię­cej. Ciotka Elż­bieta posły­szała razu pew­nego, w nie­dzielę, gdy tłu­ma­czy­łam Perry’emu, jak sobie wyobra­żam Boga; oświad­czyła, że to istny skan­dal.

Nie­prawda! Cała rzecz w tym, że ciotka Elż­bieta i ja mamy róż­nych Bogów, ot i wszystko! Każdy ma innego Boga, zdaje mi się. Na przy­kład ciotka Ruth ma Boga, który tylko wymie­rza kary jej nie­przy­ja­cio­łom, wciąż jest zajęty wyda­wa­niem wyro­ków. Jim Cos­grain używa swego Boga do zakli­na­nia się Jego imie­niem. A ciotka Janey Mil­l­brun cho­dzi ską­pana w nie­biań­skim bla­sku i pro­mie­niuje nim – dzięki swemu Bogu.

Wypi­sa­łam się dosta­tecz­nie na dzi­siej­szy wie­czór i teraz idę spać. Wiem, że „dużo słów roz­trwo­ni­łam” w tym dzien­niku. Jest to jedna z wad mego stylu, według pana Car­pen­tera.

– Trwo­nisz słowa, dziecko, sza­fu­jesz nimi zbyt szczo­drze. Musisz się nauczyć oszczęd­no­ści i zwię­zło­ści, koniecz­nie!

On ma słusz­ność, natu­ral­nie, toteż sta­ram się sto­so­wać do jego nauk w moich roz­pra­wach i powiast­kach. Ale w moim dzien­niku, któ­rego nikt nie czyta prócz mnie, któ­rego nikt nie ujrzy, dopóki nie umrę, chcę być sobą i pozwa­lam sobie na to.

Emilka spoj­rzała na świecę: doga­sała. Wie­działa, że dru­giej nie dosta­nie na dzi­siej­szy wie­czór. Ciotka Elż­bieta miała zasady Medów i Per­sów. Emilka odło­żyła dzien­nik, nakryła wyga­sa­jący ogień w kominku, roze­brała się i poło­żyła do łóżka. Zga­siła świecę. Pokój napeł­niał się stop­niowo upior­nym, bia­łym odbla­skiem śniegu, wła­ści­wym nocom, w ciągu któ­rych księ­życ ukryty jest za chmu­rami. W chwili, kiedy Emilka już, już miała usnąć, przy­szła jej do głowy cudowna myśl: pomysł bajecz­nej noweli. Wysu­nęła się spod koł­dry. Zadrżała: w pokoju było bar­dzo zimno. Ale nie można się wyrzec takiego pomy­słu. Emilka wsu­nęła rękę mię­dzy puchowy pier­nat a mate­rac i wydo­była stam­tąd na pół spa­loną świeczkę, ukrytą tam na taką ewen­tu­al­ność wła­śnie.

Rzecz jasna, że nie było to uczciwe. Tak nie postę­pują grzeczne dzieci. Ale ni­gdy nie twier­dzi­łam, że Emilka jest grzecz­nym dziec­kiem. Nie pisze się ksią­żek o grzecz­nych dzie­ciach. Byłyby one tak nudne, że nikt by ich nie czy­tał.

Zapa­liła świecę, wło­żyła poń­czo­chy i cie­płe okry­cie, wyjęła z szafy inną oprawną księgę o bia­łych kar­tach i zaczęła pisać przy tej świeczce, sta­no­wią­cej maleńką oazę świetlną na tle ciem­nego pokoju. Emilka pisała, pisała, z czarną główką pochy­loną nad księgą, godziny upły­wały, inni miesz­kańcy Srebr­nego Nowiu spali snem głę­bo­kim. Emilka kur­czyła się z zimna, była prze­mę­czona; ale nie zda­wała sobie z tego sprawy. Oczy ją paliły, policzki miała zaru­mie­nione, spie­czone, słowa cisnęły się pod jej pióro jak oswo­jona stad­nina. Gdy naresz­cie świeczka zga­sła, Emilka, przy­wo­łana do rze­czy­wi­sto­ści, wes­tchnęła i wzdry­gnęła się. Było jej okrut­nie zimno. Zegar wska­zy­wał godzinę drugą, toteż czuła wiel­kie zmę­cze­nie, ale skoń­czyła swą nowelę, a była to naj­lep­sza, jaką kie­dy­kol­wiek napi­sała. Wsu­nęła się do swego zim­nego łóżka z uczu­ciem zado­wo­le­nia: usnęła momen­tal­nie przy odgło­sach sza­le­ją­cej burzy śnież­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: