Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emilka ze Srebrnego Nowiu. Ekskluzywna edycja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Emilka ze Srebrnego Nowiu. Ekskluzywna edycja - ebook

Opowiada historię kilkunastoletniej dziewczynki, która po śmierci ojca musi zamieszkać u nieznanych krewnych w tytułowym Srebrnym Nowiu. Trudno jest jej odnaleźć się w nowym otoczeniu, przywyknąć do nieznanych tradycji i zwyczajów, a także znaleźć wspólny język z surową i apodyktyczną ciotka Elżbietą. Swoje przeżycia opisuje w listach, pisanych do zmarłego ojca, które przechowuje na strychu. Dzięki wrażliwości i bujnej wyobraźni zyskuje przyjaciół, przywiązuje się do swoich opiekunów, a Srebrny Nów zaczyna uważać za swój prawdziwy dom.

Szczera i wzruszająca powieść, zawierająca najwięcej wątków autobiograficznych ze wszystkich utworów autorki.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-676-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. DOMEK W WĄWO­ZIE

ROZ­DZIAŁ I

Domek w wąwo­zie

Domek w wąwo­zie był poło­żony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili miesz­kańcy Boru Majo­wego. Wąwóz ten sta­no­wiła poro­sła trawą dolinka; domek wyglą­dał na tym tle, jakby nie był dzie­łem rąk ludz­kich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, bru­natny grzyb. Pro­wa­dziła do niego wąska, zaro­śnięta zie­le­nią ścieżka, ukryta przed ludz­kim okiem przez zwarty sze­reg mło­dych krze­wów. Nie było stam­tąd widać żad­nego innego domo­stwa, cho­ciaż mia­steczko poło­żone było na wzgó­rzu.

– Helena Gre­ene mówiła, że jest to naj­bar­dziej samotne miej­sce na świe­cie i zapew­niała, że nie pozo­sta­łaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.

Emilka nie wie­działa, że jest przed­mio­tem współ­czu­cia; nie wie­działa rów­nież, co zna­czy samot­ność. Ona miała towa­rzy­stwa pod dostat­kiem: ojciec, Kicia, Nie­zno­śnik; Kró­lowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wynio­sły, a wszyst­kie te zaprzy­jaź­nione z nią dzieci-krzewy!

Nie zapo­mi­najmy też o „pro­myku”. Ni­gdy nie wie­działa, kiedy on zabły­śnie, a cią­gła moż­li­wość napeł­niała ją rado­ścią wycze­ki­wa­nia.

Emilka wymknęła się o zmierz­chu na prze­chadzkę. Było chłodno. Przez całe życie pamię­tać będzie ową prze­chadzkę, może dla­tego, że opro­mie­niona była jakimś feerycz­nym pięk­nem, a może dla­tego, że po raz pierw­szy owego tygo­dnia roz­bły­snął „pro­myk”, ale naj­praw­do­po­dob­niej dla­tego, że zda­rzyło się to, co się zda­rzyło, gdy wró­ciła z tej wła­śnie prze­chadzki.

Był to posępny dzień pierw­szej połowy maja; chmury usta­wicz­nie gro­ziły desz­czem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spę­dził cały dzień na szez­longu w salo­niku. Dużo kasz­lał, roz­ma­wiał nie­wiele. Dla Emilki było to rze­czą nie­zwy­kłą. Tego dnia leżał prze­waż­nie z rękami pod­ło­żo­nymi pod głowę, a jego wiel­kie, pod­krą­żone oczy utkwione były z sen­nym wyra­zem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmu­rzone niebo, któ­rego skra­wek widoczny był pomię­dzy gałę­ziami sosen rosną­cych przed gan­kiem. Sosny te nazy­wano Ada­mem i Ewą, gdyż Emilka zauwa­żyła nie­gdyś wybitne podo­bień­stwo mię­dzy ich sto­sun­kiem do trze­ciego drzewa, małej jabłoni, a pozy­cją Adama i Ewy wobec drzewa wia­do­mo­ści dobrego i złego, odma­lo­waną na sta­ro­świec­kim obrazku w książce Heleny Gre­ene. Drzewo wia­do­mo­ści dobrego i złego wyglą­dało zupeł­nie tak samo jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stro­nach, sztywni, jakby zasty­gli, zupeł­nie tak jak te dwie sosny.

Emilka zasta­na­wiała się, o czym ojciec myśli, ale ni­gdy nie nudziła go pyta­niami, gdy kaszel się wzma­gał. Pra­gnęła tylko mieć kogoś do roz­mowy. Tego dnia Helena Gre­ene też nie była uspo­so­biona do poga­wędki. Wciąż zrzę­dziła, a to zna­czyło, że Helena była czymś stra­piona. Poprzed­niego wie­czora też zrzę­dziła po odej­ściu dok­tora, który szep­tał coś do niej w kuchni; zrzę­dziła, poda­jąc Emilce przed spa­niem kola­cyjkę, zło­żoną z chleba i z syropu cukro­wego. Emilka nie lubiła chleba z syro­pem, ale jadła i piła, aby nie ura­zić Heleny. Helena nie­czę­sto pozwa­lała jej jeść przed spa­niem; skoro to uczy­niła, to widocz­nie odczu­wała potrzebę oka­za­nia jej szcze­gól­nych wzglę­dów.

Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzę­dze­nia minie do wie­czora. Zwy­kle tak bywało. Ale dzi­siaj i to zawio­dło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towa­rzy­stwo. Nie zna­czy to, że kiedy indziej była ona ide­alną towa­rzyszką. Douglas Starr powie­dział razu pew­nego w przy­stę­pie unie­sie­nia, że Helena Gre­ene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ile­kroć Emilka patrzyła na Helenę, przy­cho­dziło jej na myśl to okre­śle­nie, które wyda­wało jej się ude­rza­jąco trafne.

Tak więc przez całe popo­łu­dnie bujała się Emilka na fotelu na bie­gu­nach, czy­ta­jąc _Podróż Piel­grzyma_. Emilka ogrom­nie lubiła _Podróż Piel­grzyma_. Nie­jed­no­krot­nie prze­cha­dzała się po cia­snym wąwo­zie z Kry­sty­nem i z Kry­styną, ale bez porów­na­nia bar­dziej podo­bały jej się przy­gody Kry­styna, niż przy­gody Kry­styny. Bo przede wszyst­kim tak tłoczno było wiecz­nie dokoła Kry­styny! Nie wywie­rała ona ani w czę­ści tego uroku, jakim była opro­mie­niona samotna, nie­ustra­szona postać, sta­wia­jąca czoło wszyst­kim cie­niom Ponu­rej Doliny i spo­tka­nemu tam Apol­li­nowi. Ciem­no­ści i widma są niczym, kiedy czło­wiek jest w towa­rzy­stwie. Ale być samą, och, Emilka wzdry­gała się na tę myśl!

Gdy Helena oznaj­miła, że już podała kola­cję, Douglas Starr pole­cił Emilce przejść do jadalni.

– Ja nie będę dzi­siaj jadł. Będę leżał tutaj i odpo­czy­wał. A kiedy wró­cisz z kola­cji, poroz­ma­wiamy poważ­nie.

Uśmiech­nął się swym daw­nym, pięk­nym uśmie­chem, peł­nym uczu­cia, słod­kim, jak mówiła w swych myślach Emilka. Zja­dła szybko kola­cję, uszczę­śli­wiona, jak­kol­wiek posi­łek nie był dobry. Chleb był zeschły, jajka nie­do­go­to­wane, ale jakimś cudow­nym zrzą­dze­niem losu pozwo­lono jej mieć przy boku Kicię i Nie­zno­śnika: sie­dzieli przy niej, jedno po lewej, dru­gie po pra­wej ręce, a Helena zrzę­dziła tylko wtedy, kiedy Emilka kar­miła ich oboje, rzu­ca­jąc im kawałki chleba z masłem.

Kicia miała taki zabawny spo­sób sia­da­nia na tyl­nych łap­kach i chwy­ta­nia chleba przed­nimi łap­kami, a Nie­zno­śnik tak umiał trą­cać nogę Emilki nie­mal ludz­kim doty­kiem, gdy zbyt długo dawała mu cze­kać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulu­bie­nicą. Była to ładna, sza­ro­oka kotka o wiel­kich, heba­no­wo­czar­nych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka piesz­czoszka! Nie­zno­śnik zawsze był chudy. Żadna ilość jedze­nia nie zdo­łała ni­gdy pokryć wysta­ją­cych żeber. Emilka lubiła go, ale ni­gdy nie przy­szło jej na myśl pogła­skać go lub pokle­pać, dla­tego wła­śnie, że był taki chudy. A jed­nak miał on pewną rasową pięk­ność, która prze­ma­wiała do Emilki. Był to sza­ro­biały kot, miej­scami bar­dzo biały, o bar­dzo gład­kiej sier­ści, o wydłu­żo­nym pyszczku, dłu­gich uszach i bar­dzo zie­lo­nych oczach; nie­bez­pieczny bojow­nik, który w mgnie­niu oka poskra­miał obce koty! Rzu­cał się nawet na duże psy i wyga­niał je bez par­donu.

Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wycho­wała, jak mawiała z dumą. Otrzy­mała je w pre­zen­cie od swego nauczy­ciela ze szkółki nie­dziel­nej, gdy były malut­kimi kocię­tami.

– Żywy pre­zent jest czymś szcze­gól­nie miłym – zwie­rzyła się Emilka Hele­nie – bo z bie­giem czasu staje się coraz mil­szy.

Ale mar­twiła ją bez­dziet­ność tej pary.

– Nie wiem, dla­czego Kicia nie ma małych kociąt – skar­żyła się Hele­nie. – O ile wiem, więk­szość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wie­dzą, co z nimi robić.

Po kola­cji Emilka wró­ciła do salo­niku: ojciec usnął. Bar­dzo ją to ucie­szyło: wie­działa, że nie­wiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę roz­cza­ro­wana, ponie­waż nie będą mieli owej „poważ­nej roz­mowy”. „Poważne” roz­mowy z ojcem były zawsze czymś roz­kosz­nym! Ale naj­le­piej będzie na razie pójść na prze­chadzkę, na taką cudną, samotną prze­chadzkę o wio­sen­nym zmierz­chu. Od tak dawna nie była już na prze­chadzce.

– Włóż kap­tu­rek i bacz, abyś wró­ciła do domu natych­miast, gdyby zaczął padać deszcz – upo­mi­nała Helena. – Ty nie możesz mok­nąć na zim­nie, tak jak inne kozy w twoim wieku.

– Dla­czego ja nie mogę?! – spy­tała Emilka z obu­rze­niem. Dla­czego ona ma być pozba­wiona przy­wi­leju „mok­nię­cia na zim­nie”, skoro inne dzieci mokną bez­kar­nie? To nie jest w porządku.

Ale Helena tylko tak zrzę­dzi. Emilka z kolei mru­czy sama do sie­bie dla wła­snej satys­fak­cji: „Jesteś nudną starą zrzędą bez cie­nia rozumu!” Wcho­dzi po scho­dach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kap­tur i płaszcz. Wcho­dzi po kap­turek opie­szale, bo ogrom­nie lubi bie­gać z gołą głową. Wkłada wypło­wiały kap­turek na swe kru­cze war­ko­cze i uśmie­cha się przy­jaź­nie do swego odbi­cia w małym zwier­cia­dle. Uśmiech rodzi się w kąci­kach jej ust i powoli roz­lewa się po całej twa­rzyczce, sub­telny, miękki, prze­śliczny, jak myśli nie­raz Douglas Starr. Jest to uśmiech jej zmar­łej matki, ten czar, który chwy­cił go za serce i przy­kuł od pierw­szego wej­rze­nia do Julii Mur­ray. Na pozór jest to jedyne dzie­dzic­two fizyczne Emilki po matce. Z wszyst­kich innych cech, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Star­rów: ma ich wiel­kie, zło­to­szare oczy, ocie­nione dłu­gimi rzę­sami i czar­nymi brwiami, ich wyso­kie, białe czoło (zbyt wyso­kie, aby mogła być pięk­no­ścią), ich deli­katny owal, ich bla­dość, ich ner­wowe usta i maleń­kie uszy, wska­zu­jące na jej pokre­wień­stwo z rodem Dobrych Wró­żek.

– Idę na prze­chadzkę z Kró­lową Wichrów, kocha­nie – rze­cze Emilka. – Chcia­ła­bym móc cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kie­dy­kol­wiek poza mury tego pokoju? Wąt­pię. Dzi­siej­szego wie­czora wyj­dzie Kró­lowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spo­wita, owiana przej­rzy­stymi, jedwab­nymi sza­tami barwy sza­rej; ma skrzy­dła, podob­nie jak nie­to­perz, ale przez jej skrzy­dła widać świat dokoła, ma oczy błysz­czące jak gwiazdy, prze­świ­tu­jące poprzez jej dłu­gie, roz­pusz­czone włosy. Ona umie fru­wać, ale dzi­siaj pój­dzie się przejść ze mną w pole. Ona jest moją wielką przy­ja­ciółką. Kró­lowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skoń­czy­łam sześć lat. Jeste­śmy sta­rymi, sta­rymi przy­ja­ciół­kami, ale nie tak daw­nymi jak ja i ty, mała Emilko-w-Zwier­cia­dle. My jeste­śmy przy­ja­ciół­kami od nie­pa­mięt­nych cza­sów, prawda?

Emilka-spoza-Zwier­cia­dła posyła dło­nią poca­łu­nek Emilce-w-Zwier­cia­dle i znika.

Kró­lowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, koły­sząc trawą rosnącą pod oknem salo­niku, potrzą­sa­jąc roz­ło­ży­stymi gałę­ziami Adama i Ewy, szep­cząc coś na ucho krze­wom, łając Wynio­sły Świerk.

Emilka od tak dawna nie była na prze­chadzce, że wręcz sza­leje z rado­ści. Zima była burz­liwa, spa­dło tyle śniegu, że nie wolno było wycho­dzić z domu. Kwie­cień był mie­sią­cem dżdżu i wia­tru. Tak więc w ten wie­czór majowy czuła się jak wię­zień wypusz­czony na wol­ność. Dokąd pójść? Czy w stronę mia­steczka, czy na prze­łaj przez pola? Emilka wybrała to dru­gie.

Szła w kie­runku zeschłych świer­ków, na skraj roz­le­głego, stro­mego pastwi­ska. Tam było ustro­nie, wycza­ro­wane przez magiczne moce. Tam dozna­wała nie­zna­nych nikomu roz­ko­szy, pełni rado­ści ze swego pier­wo­ródz­twa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole, nie zazdro­ściłby jej by­naj­mniej. Była drobna, blada, bied­nie odziana: chwi­lami drżała z zimna w swym lek­kim żakie­ciku; a jed­nak nie­jedna kró­lowa odda­łaby chęt­nie koronę za jej wizje, za jej cudne marze­nia. Bru­natne, zdep­tane trawy pod jej sto­pami były aksa­mi­tem. Stary, pogięty skar­ło­wa­ciały świerk, pod któ­rym odpo­częła przez chwilę, patrząc w niebo, był mar­mu­rową kolumną w pałacu bogów. Odle­głe, mgli­sto rysu­jące się pagórki były for­tami strze­gą­cymi cudow­nego grobu. A towa­rzy­szyły jej w tej wędrówce wszyst­kie Dobre Wróżki oko­licy, bo tutaj wie­rzyła w dobre duchy, w owe cza­ro­dziejki w bia­łych sza­tach i lśnią­cych klej­no­tach, w ów zie­lony ludek traw, elfy miesz­ka­jące w mło­dych świer­kach, w duchy wichru i dzi­kiej paproci. Tu wszystko mogło się zda­rzyć, wszystko mogło stać się prawdą.

A ta polanka wśród igla­stych drzew była takim uro­czym zakąt­kiem, gdzie można było bawić się w cho­wa­nego z Kró­lową Wichrów. Ona była tutaj tak bar­dzo rze­czy­wi­sta: byle tylko sko­czyć dość żwawo i ukryć się w porę za pniem drzewa – w tym rzecz, że ni­gdy nie można zdą­żyć! – a ujrzysz ją, tak jak ją czu­jesz i sły­szysz. Bo ona jest, oto jest powiew jej szat, nie! To śmiech jej sły­chać na wierz­chołku naj­wyż­szych drzew i znów roz­po­czyna się polo­wa­nie, aż wresz­cie, nagle… zdaje się, że Kró­lowa Wichrów ode­szła. Wie­czór ską­pany jest w cudow­nej ciszy, gdy wtem roz­ry­wają się na zacho­dzie skłę­bione chmury i uka­zuje się cza­rowny, blady skra­wek nieba, błę­kit­no­zie­lo­nawy, a na nim – srebrny nów.

Emilka stoi i patrzy w górę ze zło­żo­nymi rękami, z czarną główką prze­giętą do tyłu. Musi wró­cić do domu i opi­sać tę chwilę w swym żół­tym zeszy­cie, w któ­rym ostatni zapi­sek brzmi: „Życio­rys Kici”. Cią­żyć jej będzie to piękno, dopóki go nie wypo­wie w opi­sie. A potem prze­czyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierz­chołki drzew na wzgó­rzu odci­nają się na tle błę­kit­no­zie­lo­na­wego stropu jak cie­niutka czarna koronka.

I w tym, na jedną wspa­niałą, prze­cu­downą chwilę, zstą­pił na nią „pro­myk”.

Emilka tak to nazy­wała, cho­ciaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wier­nie jej prze­ży­cia. Ono nie dawało się wyra­zić sło­wami. Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wyda­wał się tro­chę zasko­czony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim wię­cej o tym nie roz­ma­wiała.

Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej się­gała, że była bar­dzo, bar­dzo bli­ską świata cudow­nego piękna. Świat ten był oddzie­lony od niej tylko cienką zasłoną; ona ni­gdy nie mogła uchy­lić tej zasłony ani na chwilę, ale cza­sem… podmuch wia­tru roz­wie­wał ją na jeden błysk i wów­czas Emilka dozna­wała olśnie­nia, była ocza­ro­wana, na prze­ciąg sekundy otwie­rała przed nią swe pokoje kra­ina cudu… jeden błysk tylko…! Sły­szała tony nie­ziem­skiej melo­dii.

Takie chwile zda­rzały się rzadko, mijały szybko, pozo­sta­wia­jąc ją zdy­szaną, upo­joną. Ni­gdy nie mogła ich wskrze­sić na zawo­ła­nie, ni­gdy ich sobie uprzy­tom­nić, ni­gdy zastą­pić wyobraź­nią; ale świa­do­mość cudu towa­rzy­szyła jej przez sze­reg dni. Cud nie pona­wiał się ni­gdy w tej samej postaci. Dzi­siaj stwo­rzyły go te ciemne gałę­zie na odle­głym nie­bie. Przy­no­sił go wiatr nocny na skrzy­dłach dzi­kiej, dono­śnej muzyki, wraz z cie­niem snu­ją­cym się po polu, wraz z bły­ska­wicą zaglą­da­jącą do jej okna pod­czas burzy let­niej, wraz ze śpie­wem: „Święty, mocny, Święty Nie­śmier­telny” roz­brzmie­wa­ją­cym w kościele, wraz z tym bla­skiem ognia, jaki zastała kie­dyś w kuchni, wra­ca­jąc do domu w jesienny wie­czór; wraz z nowym wyra­zem szczę­śli­wie odkry­tym przez nią pod­czas kre­śle­nia „opisu” jakie­goś zja­wi­ska. A ile­kroć ów „pro­myk” odwie­dzał ją Emilka, czuła, że życie jest rze­czą cudną, tajem­ni­czą, nie­znisz­czal­nym pięk­nem.

Rzu­ciła się ku domowi w wąwo­zie. Pilno jej było przy­być do swego pokoju i przy­stą­pić do opisu, zanim obraz, jaki ujrzała, ule­gnie w jej pamięci czę­ścio­wemu zaćmie­niu. Wie­działa na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zda­nie to było już, rzekł­byś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgó­rze zawo­łało mnie, a we mnie coś odpo­wie­działo echem na to woła­nie”.

Zastała Helenę Gre­ene na progu: cze­kała na nią. Emilka tak była prze­peł­niona szczę­ściem, że wszyst­kich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cie­nia rozumu. Objęła obu­rącz kolana Heleny i przy­tu­liła się do nich. Helena patrzyła ze smut­kiem na tę twa­rzyczkę, na któ­rej oży­wie­nie nama­lo­wało ciem­no­ró­żowy rumie­niec i rze­kła, tłu­miąc wes­tchnie­nie:

– Czy wiesz, że twój tatuś będzie jesz­cze żył zale­d­wie tydzień, może dwa tygo­dnie…?ROZ­DZIAŁ II. NOC CZU­WA­NIA

ROZ­DZIAŁ II

Noc czu­wa­nia

Emilka stała bez słowa i wpa­try­wała się w ciemną, ogo­rzałą twarz Heleny; znie­ru­cho­miała, jakby ska­mie­niała. Była ogłu­szona, jak gdyby Helena ude­rzyła ją młot­kiem w głowę. Rumieńce zni­kły z jej twa­rzyczki, źre­nice roz­sze­rzyły się tak, że zni­kły zupeł­nie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchła­nie. Wra­że­nie było tak prze­ra­ża­jąco silne, że nawet Helena Gre­ene poczuła się nie­swojo.

– Mówię ci o tym dla­tego, że według mnie czas naj­wyż­szy, abyś wie­działa – rze­kła. – Pro­si­łam już od sze­regu mie­sięcy tatu­sia, żeby ci to powie­dział, ale on wciąż odkłada i odkłada ter­min tej roz­mowy. Powie­działam mu: „Pan wie, jak ona się przej­muje wszyst­kim, więc jeżeli pan pew­nego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przy­go­to­wana”. A on na to: „Jesz­cze czas, jesz­cze czas, Heleno”. Ale ni­gdy słów­kiem o tym nie wspo­mniał, a kiedy dok­tor oznaj­mił mi wczo­raj, że koniec jest bli­ski, zro­zu­mia­łam, że mnie przy­pada zada­nie poin­for­mo­wa­nia cię o sta­nie ojca i przy­go­to­wa­nia cię na to nie­szczę­ście. Opa­nuj się, dziecko, nie patrz takimi oczami na mnie! Nic złego ci się nie sta­nie, będziesz miała opiekę. Krewni two­jej mamy zajmą się tobą, cho­ciażby ze względu na dumę rodzinną Mur­rayów, jeżeli nie z innych pobu­dek. Nie pozwolą umrzeć albo iść do obcych ludzi dziecku z ich krwi zro­dzo­nemu, nawet jeżeli to jest dziecko ojca przez nich znie­na­wi­dzo­nego. Będziesz miała ogni­sko domowe, lep­sze niż dotych­czas. Nie troszcz się o nic. A co do tatu­sia, to powin­naś się cie­szyć, że on odpocz­nie. On umiera od pię­ciu lat. Tai to przed tobą, ale to istny męczen­nik. Ludzie powia­dają, że serce ma zła­mane od chwili śmierci two­jej mamy: tak nagle to na niego przy­szło… cho­ro­wała tylko trzy dni. Dla­tego chcę, żebyś wie­działa z góry, co ma nastą­pić; przy­naj­mniej nie będziesz zasko­czona, gdy to się sta­nie. Na miłość boską, Emi­lio Byrd Starr, nie stój i nie patrz tak przed sie­bie! W gło­wie mi się mąci! Nie będziesz prze­cież pierw­szym dziec­kiem na świe­cie, które zostaje sie­rotą, ani ostat­nim! Sta­raj się być roz­sądna. I nie nudź tatu­sia tym, co ci powie­działam, pamię­taj! A teraz wejdź do domu, powie­trze jest przej­mu­jące; dam ci coś gorą­cego do wypi­cia, zanim pój­dziesz do łóżka.

Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzy­skała wła­dzę w człon­kach; byłaby krzyk­nęła gło­śno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach unik­nęła ręki Heleny, wycią­gnię­tej po nią poprzez próg. Ucie­kła na ciemne schody.

Helena poki­wała głową i wró­ciła do kuchni.

Ja speł­ni­łam tylko mój obo­wią­zek – roz­my­ślała. On wciąż powta­rza, że „jesz­cze czas”, aż w końcu umrze, a ona zosta­nie tym zasko­czona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni prze­sta­nie się nad tym zasta­na­wiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwo­le­niem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co sły­sza­łam o rodzi­nie Mur­rayów. Im też nie­ła­two przyj­dzie ją prze­ga­dać. Ona odzie­dzi­czyła po nich dumę i pychę i to jej dopo­może znieść ten cios. Powin­nam zawia­do­mić Mur­rayów, że on umiera, ale nie jestem pewna, kiedy to nastąpi. Mało która kobieta byłaby tu wytrzy­mała na moim miej­scu! Wstyd na przy­kład, jak tu się wycho­wuje dziecko: nawet do szkoły nie cho­dzi! Hm, nie­raz mu mówi­łam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzu­ce­nia, to mnie pocie­sza. Chodź tu zaraz, Nie­zno­śniku, ty utra­pie­nie! A gdzież jest Kicia?

Helena nie mogła zna­leźć Kici dla bar­dzo pro­stej przy­czyny: Kicia była na górze z Emilką, która trzy­mała ją mocno przy­tu­loną do sie­bie, sie­dząc po ciemku na brzegu swego łóżeczka. Wśród tej roz­pa­czy, tego opusz­cze­nia pewną pocie­chę sta­no­wiło to mięk­kie futerko i ten okrą­gły aksa­mitny pysz­czek tuż przy jej twa­rzyczce.

Emilka nie pła­kała: patrzyła pro­sto przed sie­bie w ota­cza­jący mrok, sta­rała się spoj­rzeć w oczy temu potwor­nemu nie­szczę­ściu, któ­rego zwia­stu­nem była Helena Gre­ene. Nie wąt­piła, coś jej mówiło, że to prawda. Dla­czego ona nie może umrzeć rów­nież? Ona nie będzie mogła na­dal żyć bez tatu­sia.

– Gdy­bym ja była Bogiem, nie pozwo­li­ła­bym, żeby się zda­rzały takie rze­czy – rze­kła.

Czuła, że to bar­dzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powie­działa jej kie­dyś, że naj­gor­szym prze­stęp­stwem, jakie można popeł­nić, jest nie­za­do­wo­le­nie z Boga. Ale mniej­sza o to! Jeśli będzie bar­dzo nie­grzeczna, to może Bóg ją uka­rze, odbie­ra­jąc jej życie, a wtedy ona i ojciec będą znów razem.

Ale nic się nie zda­rzyło, tylko Kicia uczuła zmę­cze­nie, bo zbyt długo trzy­mana była mocno w obję­ciach Emilki, było jej cia­sno i duszno. Wysu­nęła się i umknęła bez szmeru. Teraz dziew­czynka była zupeł­nie sama z tym okrop­nym bólem, który odczu­wała w całej swej isto­cie, a prze­cież nie był to ból fizyczny. Nie mogła go opa­no­wać. Nie mogła z nim wal­czyć, pisząc o nim w swym żół­tym zeszy­cie. Tam opi­sała swe zmar­twie­nie, gdy odjeż­dżał jej nauczy­ciel ze szkółki nie­dziel­nej; tam się zwie­rzała, gdy szła spać o gło­dzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłą­kana, kiedy baje o jakiejś Kró­lo­wej Wichrów i o „pro­myku”; a ile­kroć się wypi­sała, wszyst­kie te rze­czy prze­sta­wały być bole­sne. Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowo pocie­chy, tak jak wów­czas, kiedy tak strasz­nie opa­rzyła sobie rękę, zry­wa­jąc przez omyłkę pokrzywę. Ojciec trzy­mał ją przez całą noc na kola­nach, opo­wia­dał jej bajeczki i pomógł jej znieść cier­pie­nie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygo­dnie. Emilka dozna­wała wra­że­nia, jak gdyby Helena powie­działa jej o tym przed wielu, wielu laty. A prze­cież nie upły­nęła jesz­cze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Kró­lową Wichrów i wpa­try­wała się, zachwy­cona, w nów księ­ży­cowy na tle błę­kit­no­zie­lo­na­wego nieba.

„Pro­myk” nie zjawi się już ni­gdy, to nie­moż­liwe – myślała.

Ale Emilka odzie­dzi­czyła pewne cechy po swych wytwor­nych sta­rych przod­kach: męstwo, dar zno­sze­nia cier­pień, miło­sier­dzie, moc kocha­nia z głębi serca, umie­jęt­ność rado­wa­nia się, wytrwa­łość. Miała te wszyst­kie cechy i patrzyła na życie rozum­nie swymi sza­rymi oczami. Dar zno­sze­nia cier­pień i wytrwa­łość przy­szły jej teraz z pomocą, pod­trzy­mały w niej ducha. Nie wolno dać poznać ojcu, że Helena miała z nią tę roz­mowę, to by go strasz­nie zmar­twiło. Ona musi to zacho­wać przy sobie i kochać ojca, och! Tak bar­dzo go kochać przez ten krótki czas, który im jesz­cze pozo­stał.

Sły­szała jego kaszel w pokoju na dole; musi już być w łóżku, gdy on wej­dzie na pię­tro. Roze­brała się tak szybko, jak tylko na to pozwa­lały zzięb­nięte palce i wsu­nęła się do łóżeczka sto­ją­cego przy otwar­tym oknie. Głosy wio­sny, głosy nocy prze­ma­wiały do niej zewsząd, nie­wi­dzialne. Kró­lowa Wichrów pogwiz­dy­wała w oddali. Cho­chli­ków nie było sły­chać. Cho­chliki miesz­kają tylko w kró­le­stwie Szczę­ścia. Nie mając duszy, nie mogą prze­kro­czyć progu kró­le­stwa Smutku.

Leżała tak, zzięb­nięta, bez łez, bez czu­cia. Ojciec wszedł do pokoju. Jak wolno szedł, jak bar­dzo powoli zdej­mo­wał ubra­nie! Jak to się stało, że ona dotych­czas ni­gdy nie zwró­ciła uwagi na te objawy? Ale nie kasz­lał wcale. Och, żeby Helena mogła się mylić, a może się myli…? Dzika nadzieja zerwała się w zbo­la­łym ser­duszku. Wes­tchnęła.

Douglas Starr pod­szedł do jej łóżeczka. Czuła jego uko­chaną obec­ność. Usiadł na krze­śle przy niej w swym sta­rym czer­wo­nym szla­froku. Och, jakże ona go kochała! Na całym świe­cie nie ma dru­giego takiego ojca jak on, ni­gdy takiego nie było, tak peł­nego czu­ło­ści, tak wyro­zu­mia­łego, tak cudow­nego! Zawsze byli oboje parą kole­gów; tak się wza­jem­nie kochali! Nie! To być nie może, żeby oni mieli się roz­stać.

– Maleńka, śpisz?

– Nie – szep­nęła Emilka.

– A jesteś senna, moje kocha­nie?

– Nie… nie… nie jestem senna.

Douglas Starr wziął ją za rękę i trzy­mał mocno w swych dło­niach.

– W takim razie poroz­ma­wiamy, maleń­stwo. Ja też nie mogę spać. Muszę ci coś powie­dzieć.

– O, ja wiem, wiem już! – wybuch­nęła Emilka. – Och, ojcze, wiem już o tym! Helena mi powie­działa.

Douglas Starr sie­dział przez chwilę w mil­cze­niu. Po czym rzekł pół­gło­sem:

– Stara głu­pia… głu­pia gruba baba… – Jakby tusza Heleny była oko­licz­no­ścią jesz­cze bar­dziej obcią­ża­jącą z tytułu jej głu­poty. Znowu, po raz ostatni, wstą­piła w Emilkę nadzieja. Może to wszystko było straszną pomyłką, jed­nym wię­cej rysem głu­poty Heleny.

– To nie­prawda, czy tak, ojcze? – szep­nęła.

– Emilko, dziecko – odrzekł ojciec – ja nie mogę wziąć cię za rękę, nie mam siły… ale wstań i usiądź mi na kola­nach, tak po daw­nemu.

Emilka wyśli­zgnęła się z łóżeczka i wsko­czyła ojcu na kolana. On otu­lił ją swoim szla­fro­kiem i trzy­mał ją mocno w obję­ciu, twarz miał pochy­loną ku niej.

– Dro­gie dzie­ciątko moje, uko­chana Emilko, to jest prawda – rzekł. – Mia­łem zamiar sam ci to powie­dzieć dziś wie­czo­rem. A teraz ta stara idiotka Helena oznaj­miła ci to, zapewne w bru­talny spo­sób, i okrop­nie tobą wstrzą­snęła. Ona ma kurzy mózg, a uczu­cio­wość kro­wią. Niech sza­kale zdep­czą grób jej babki! Ja nie był­bym ci zadał bólu, kocha­nie.

Emilka wal­czyła z czymś, co ją dła­wiło.

– Ojcze… ja nie mogę… nie mogę znieść tej myśli… ja tego nie prze­żyję.

– Ow­szem, możesz i musisz się z nią pogo­dzić. Będziesz żyć na­dal, bo masz pewne zada­nie do speł­nie­nia na świe­cie. Ty masz moje zdol­no­ści, a ponadto coś, czego mnie zawsze bra­ko­wało. Ty doko­nasz tego, czego ja nie zdo­ła­łem, Emilko. Ja nie­wiele zdzia­ła­łem dla cie­bie, sło­neczko moje, ale robi­łem, co mogłem. Nauczy­łem cię pew­nych rze­czy, tak mi się wydaje, mimo Heleny Gre­ene. Emilko, czy pamię­tasz twoją matkę?

– Tro­szeczkę… nie­które rysy… jakby cudne urywki sen­nego marze­nia…

– Mia­łaś zale­d­wie cztery lata, gdy ona umarła. Ni­gdy z tobą nie roz­ma­wia­łem o niej, nie mogłem. Ale dzi­siaj powiem ci o niej wszystko. Teraz już nie cier­pię, gdy o niej mówię, zoba­czę ją wkrótce! Nie jesteś do niej podobna, Emilko: tylko gdy się uśmie­chasz, przy­po­mi­nasz ją… Poza tym podobna jesteś zupeł­nie do twej imien­niczki, do mojej matki. Gdy się uro­dzi­łaś, chcia­łem cię ochrzcić imie­niem Julii, imie­niem twej matki. Ale ona nie chciała… Mówiła, że jeżeli będziemy wołać na cie­bie, „Julko”, to nie­ba­wem ja będę ją nazy­wał „matką” dla odróż­nie­nia, a tego ona nie znie­sie. Mówiła, że ciotka jej, Nancy, powie­działa razu pew­nego: „Gdy po raz pierw­szy mąż twój powie do cie­bie: „matko”, romans twego życia będzie skoń­czony”. Nazwa­li­śmy cię więc po mojej matce Emilką; jej panień­skie imię i nazwi­sko brzmiało: Emi­lia Byrd. Twoja matka uwa­żała, że Emi­lia jet to naj­ład­niej­sze z imion, wytworne, śliczne, dźwięczne. Emilko, twoja matka była naj­słod­szą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek Bóg stwo­rzył.

Głos mu zadrżał przy tych sło­wach, Emilka przy­tu­liła się moc­niej do ojca.

– Pozna­łem ją przed dwu­na­stoma laty, kiedy byłem dru­gim redak­to­rem pisma „Enter­pre­ise” w Char­lot­te­town, a ona była w ostat­niej kla­sie na pen­sji. Była wysoka, miała blond włosy i nie­bie­skie oczy. Była tro­chę podobna do ciotki Laury, ale Laura nie była ni­gdy taka ładna. Zwłasz­cza z oczu i z głosu były do sie­bie podobne. Pocho­dziła z rodziny Mur­rayów z Czar­no­wody. Ni­gdy ci nie opo­wia­da­łem o rodzi­nie two­jej matki, Emilko. Oni od paru­set lat sie­dzą w oko­licy Czar­no­wody, są wła­ści­cie­lami farmy Srebrny Nów. Okręt, na któ­rym przy­wę­dro­wał pierw­szy Mur­ray w roku 1790, nazy­wał się „Srebrny Nów”, stąd nazwa farmy.

– Ładna nazwa, nów księ­ży­cowy jest takim ślicz­nym zja­wi­skiem – rze­kła Emilka, któ­rej na chwilę przy­kuło to uwagę.

– Ta farma od tej pory należy do Mur­rayów. Są oni rodziną bar­dzo dumną, duma Mur­rayów jest przy­sło­wiowa w pół­noc­nej czę­ści kraju, Emilko. Hm, mają ponie­kąd prawo być dumni, temu nie da się zaprze­czyć, ale oni posu­wają tę dumę zbyt daleko. Lud nazywa ich tam „rodem wybra­nym”. Roz­mna­żali się szybko, ale z cza­sem roz­pro­szyli się po świe­cie, tak że teraz miesz­kają w Srebr­nym Nowiu tylko dwie twoje ciotki, Elż­bieta i Laura oraz ich kuzyn, Jimmy Mur­ray. One ni­gdy nie były zamężne, nie mogły zna­leźć nikogo, kto by był godny ręki Mur­rayówny, tak przy­naj­mniej mówiono ogól­nie. Twój wuja­szek Oli­ver i wuja­szek Wal­lace miesz­kają w Sum­mer­side, a ciotka Ruth w Shrews­bury; twoja babka cio­teczna Nancy mieszka w Księ­żym Sta­wie.

– Księży Staw to cie­kawa nazwa, nie tak ładna, jak Srebrny Nów lub Czar­no­woda, ale cie­kawa – rze­kła Emilka. Pod wpły­wem cie­pła ojcow­skiego ramie­nia ustą­piło chwi­lowo uczu­cie grozy, po pro­stu prze­sta­wała wie­rzyć w tę okrop­ność.

Douglas Starr owi­nął ją szczel­niej szla­fro­kiem, uca­ło­wał jej ciemną główkę i cią­gnął dalej:

– Elż­bieta i Laura, Wal­lace i Oli­ver oraz Ruth byli dziećmi sta­rego Archi­balda Mur­raya. Matką ich była jego pierw­sza żona. Gdy miał lat 60, oże­nił się po raz drugi z mło­dziutką dziew­czyną, która umarła rów­no­cze­śnie z naro­dzi­nami twej matki. Julia była dwa­dzie­ścia lat młod­sza od swego przy­rod­niego rodzeń­stwa, jak je sama nazy­wała. Była bar­dzo ładna i pełna wdzięku, więc kochali ją wszy­scy i pie­ścili, i byli z niej dumni. Kiedy się zako­chała we mnie, w bied­nym dzien­ni­ka­rzu, nie­ma­ją­cym niczego na świe­cie, prócz pióra i ambi­cji, rodzina uwa­żała to za kata­strofę. Duma rodowa Mur­rayów nie mogła tego prze­bo­leć. Nie jestem zawzięty, ale padły tam słowa, któ­rych nie mogłem ni­gdy zapo­mnieć ani prze­ba­czyć. Twoja matka wyszła za mnie za mąż, Emilko, a tamci ze Srebr­nego Nowiu zerwali z nami. Czy wie­rzysz, że mimo to, ona ni­gdy nie żało­wała, że wyszła za mnie za mąż.

Emilka wycią­gnęła rękę i pokle­pała ojca po wychu­dłym policzku.

– Natu­ral­nie, że nie żało­wała. Natu­ral­nie, wolała cie­bie niż wszyst­kich Mur­rayów z księ­życa i z ziemi.

Ojciec zaśmiał się lekko, w gło­sie jego był odcień triumfu.

– Tak, zdaje się, że ona tak odczu­wała. A byli­śmy tacy szczę­śliwi, ach, Emi­leczko, ni­gdy nie było chyba szczę­śliw­szych ludzi od nas. Ty jesteś dziec­kiem naszego szczę­ścia. Przy­po­mi­nam sobie tę noc, gdy przy­szłaś na świat w Char­lot­te­town. Było to w maju, wiał wiatr zachodni, pędząc srebrne obłoki na księ­życ. Tu i ówdzie błysz­czały gwiazdy. W naszym ogródku, małym jak wszystko to, co posia­da­li­śmy, z wyjąt­kiem naszej miło­ści i naszego szczę­ścia, było ciemno i cicho. Cho­dzi­łem tam i na powrót wśród klom­bów brat­ków, zasa­dzo­nych ręką two­jej matki i modli­łem się. Blady świt zaró­żo­wił się na wscho­dzie, gdy wtem przy­biegł ktoś do mnie z oznaj­mie­niem, że mam córeczkę. Posze­dłem w głąb domu, a matka twoja powi­tała mnie tym słod­kim, cudow­nym uśmie­chem, który tak kocha­łem i rze­kła: „Drogi mój, mamy teraz dzie­cię nasze, to jedno tylko obcho­dzi nas na świe­cie”. Pomyśl, co za szczę­ście!

– Chcia­ła­bym, żeby ludzie mogli pamię­tać wszystko od chwili przyj­ścia na świat – rze­kła Emilka. – To byłoby takie cie­kawe.

– Pozwolę sobie zauwa­żyć, że mie­li­by­śmy cały sze­reg nie­przy­jem­nych wspo­mnień – odrzekł ojciec, śmie­jąc się znowu. – Przy­zwy­cza­ja­nie się do życia nie może być rze­czą przy­jemną, podob­nie jak odzwy­cza­ja­nie się od niego. Ale tobie ist­nie­nie nie wyda­wało się czymś trud­nym, Emi­leczko, przy­naj­mniej nie robi­łaś tego wra­że­nia; byłaś dobrym stwo­rzon­kiem. Prze­ży­li­śmy cztery lata w szczę­ściu, a potem… czy pamię­tasz ten okres, w któ­rym twoja matka umarła?

– Pamię­tam pogrzeb, ojcze, to pamię­tam dokład­nie. Sta­li­śmy pośrodku jakie­goś pokoju, trzy­ma­jąc się za ręce, potem wzią­łeś mnie na rękę, a matka leżała przed nami w dłu­giej, czar­nej trum­nie. Ty pła­ka­łeś, a ja nie mogłam pojąć dla­czego, zasta­na­wia­łam się też, dla­czego mama jest taka biała i nie otwiera oczu. Prze­chy­li­łam się i dotknę­łam jej policzka; taki był zimny. Zadrża­łam. W pokoju ktoś się ode­zwał: „Bie­dac­two małe!”, a ja się prze­ra­zi­łam i ukry­łam twarz na twoim ramie­niu.

– Tak i ja to pamię­tam. Matka twoja umarła nagle, o tym nie będziemy mówili. Wszy­scy Mur­ray­owie przy­byli na pogrzeb. Mur­ray­owie mają pewne tra­dy­cje i tych prze­strze­gają ści­śle. Jedną z nich jest zwy­czaj, że tylko świece mogą się palić w Srebr­nym Nowiu, żadna lampa! A drugą ich nie­wzru­szalną tra­dy­cją jest zasada, że nie­po­ro­zu­mie­nia nie mogą trwać wobec maje­statu śmierci. Przy­byli więc, kiedy umarła; byliby zapewne przy­byli na wieść o jej cho­ro­bie, gdyby byli o niej wie­dzieli, chcę w to wie­rzyć. Zacho­wy­wali się bar­dzo dobrze, doprawdy bez zarzutu. W niczym nie byli wów­czas Mur­ray­ami ze Srebr­nego Nowiu. Ciotka Elż­bieta miała na sobie swoją naj­lep­szą suk­nię z czar­nego atłasu. Nie sprze­ci­wiali się, gdy oznaj­mi­łem, że twoja matka będzie pocho­wana w gro­bie rodzin­nym Star­rów w Char­lot­te­town. Chcieli prze­wieźć ją do grobu Mur­rayów w Czar­no­wo­dzie, ale twój wuj Wal­lace przy­znał, że kobieta powinna nale­żeć do rodziny męża zarówno za życia, jak po śmierci. Potem zaś zapro­po­no­wali, że cie­bie zabiorą i zajmą się twoim wycho­wa­niem „w zastęp­stwie twej matki”. Odmó­wi­łem. Nie chcia­łem cię im oddać… wów­czas. Czy mia­łem słusz­ność, Emilko?

– Tak… tak… tak! – szep­tała Emilka, okry­wa­jąc ojca poca­łun­kami za każ­dym „tak”.

– Powie­dzia­łem Oli­ve­rowi Mur­ray­owi (to on roz­ma­wiał ze mną o tobie), że dopóki żyć będę, nie roz­łą­czę się z moim dziec­kiem. Odrzekł: „Jeże­liby pan kie­dy­kol­wiek zmie­nił zda­nie, niech nas pan zawia­domi”. Ale nie zmie­niłem zda­nia, nawet trzy lata póź­niej, kiedy dok­tor zabro­nił mi pra­co­wać. „Jeżeli pan nie zanie­cha pracy, pożyje pan naj­wy­żej jesz­cze rok” – rzekł – „o ile zaś będzie pan żył spo­koj­nie, prze­waż­nie na świe­żym powie­trzu, to może pan żyć i trzy i cztery lata”. Oka­zał się dobrym pro­ro­kiem. Przy­je­cha­łem tutaj i tu spę­dzi­li­śmy te nasze prze­miłe cztery lata wspól­nego pobytu. Miłe były, prawda, moje naj­droż­sze maleń­stwo?

– O, tak, tak!

– Te lata i to, czego przez ten czas cię nauczy­łem, to jest jedyne dzie­dzic­two, jakie ci pozo­sta­wiam, Emilko. Żyli­śmy z małej renty doży­wot­niej, jaką mi wyzna­czył, umie­ra­jąc, stary wuj, wuj, który umarł, zanim się oże­ni­łem. Mają­tek przej­dzie teraz na wła­sność publiczną, a ten mały domek, w któ­rym miesz­kamy, jest tylko wyna­jęty od wła­ści­ciela. Z punktu widze­nia świa­to­wego jestem chy­bio­nym ist­nie­niem. Ale tobą zaopie­kują się krewni two­jej matki. Tego jestem pewien. Duma Mur­rayów jest tu dosta­teczną gwa­ran­cją, o ile nie wcho­dzi­łyby w grę żadne inne uczu­cia. A nie mogą cię nie kochać. Może powi­nie­nem był posłać po nich przed­tem, może jesz­cze dzi­siaj powi­nie­nem to uczy­nić. Ale ja też mam swoją dumę, rodzina Star­rów też nie jest pozba­wiona tra­dy­cji, a Mur­ray­owie powie­dzieli mi bar­dzo gorz­kie słowa, gdy się żeni­łem z twoją matką. Czy mam dać znać do Srebr­nego Nowiu, żeby przy­je­chali po cie­bie, Emilko?

– Nie! – odrze­kła Emilka nie­mal dziko.

Nie trzeba, żeby kto­kol­wiek wdzie­rał się pomię­dzy ojca a nią pod­czas tych ostat­nich, cen­nych kilku dni. Sama myśl była jej okropna. Dość okropne będzie ich przy­by­cie… po tym. Ale wtedy wszystko już będzie jej obo­jętne.

– A zatem pozo­sta­niemy razem do końca, moja maleńka Emi­leczko. Nie roz­sta­niemy się ani na minutę. A pro­szę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasz­nym. Wszech­świat pełen jest miło­ści, wio­sna powraca stale i jest wszę­dzie, a śmierć jest tylko otwar­ciem i zamknię­ciem drzwi. Z tam­tej strony drzwi też są piękne rze­czy. Tam odnajdę twoją matkę; o nie­jed­nym zwąt­pi­łem, ale o tym nie wąt­pi­łem ni­gdy. Cza­sami oba­wia­łem się, że ona się wznie­sie ponad mój poziom, kro­cząc ścież­kami wiecz­no­ści od tak dawna, że wznie­sie się tak wysoko, iż jej nie dości­gnę. Ale teraz czuję, że ona czeka na mnie. A oboje będziemy cze­kać na cie­bie; nie będzie nam pilno… będziemy spę­dzali czas na bło­gim odpo­czynku, aż się docze­kamy, że i ty połą­czysz się z nami.

– Chcia­ła­bym, żebyś mnie zabrał ze sobą i prze­niósł przez ten próg – szep­nęła Emilka.

– Po pew­nym cza­sie nie będziesz tego pra­gnęła. Musisz się dopiero nauczyć cenić czas. Tobie życie coś da, czuję to. Idź pro­sto przed sie­bie bez obawy, kocha­nie. Idź życiu naprze­ciw. Wiem, że dotych­czas nie odczu­wa­łaś w ten spo­sób, ale zapa­mię­taj na zawsze te moje słowa.

– W tej chwili – rze­kła Emilka, która nie umia­łaby ukryć cze­go­kol­wiek przed ojcem – czuję tylko, że już wcale nie lubię Pana Boga.

Douglas Starr roze­śmiał się; był to śmiech, który Emilka naj­bar­dziej lubiła. Taki kochany śmiech, taki, że aż trzeba tchu zaczerp­nąć z rado­ści, że może ist­nieć taki cudny śmiech. Ramiona ojca objęły ją jesz­cze moc­niej.

– Ow­szem maleńka, kochasz Boga. Nie możesz Go nie kochać. On jest Miło­ścią. Widzisz, nie wolno, ci, rzecz jasna, zamie­niać Go z Bogiem Heleny Gre­ene.

Emilka nie rozu­miała dobrze, co ojciec ma na myśli. Ale natych­miast odczuła uko­je­nie: nie bała się już. Znik­nęła wszelka gorycz, ustą­pił nie­zno­śny ból, uci­ska­jący jej ser­duszko. Dozna­wała wra­że­nia, że jest ze wszyst­kich stron oto­czona miło­ścią, że miłość jest ponad nią i dokoła niej, ona sama tchnęła wielką, nie­wi­dzialną, uskrzy­dloną miło­ścią. Czło­wiek nie może trwo­żyć się lub być gorz­kim tam, gdzie jest miłość, a miłość jest wszę­dzie. Ojciec przej­dzie przez owe drzwi, nie, on tylko uchyli zasłony… ten obraz bar­dziej jej odpo­wia­dał, bo zasłona nie jest czymś tak twar­dym i sztyw­nym jak drzwi: prze­su­nie się w ów świat, któ­rego próbki widy­wała, gdy nawie­dzał ją „pro­myk”. Tam będzie żył wiecz­nie w pięk­nie i zawsze będzie bli­sko niej. Ona zaś wszystko znie­sie, wszyst­kiemu podoła, byle tylko czuła, że ojciec nie jest zbyt daleko, że jest tuż za ową zasłoną.

Douglas Starr trzy­mał ją na kola­nach, dopóki nie usnęła; wów­czas, mimo swego osła­bie­nia, uniósł ją, zło­żył na łóżeczku, opa­tu­lił.

– Ona będzie kochać głę­boko, będzie strasz­nie cier­pieć, zazna wielu pro­mien­nych chwil w nagrodę za ból doznany; podob­nie jak ja. Niech Bóg postąpi z rodziną jej matki tak, jak oni z nią postą­pią – mówił ury­wa­nym szep­tem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: