Emilka ze Srebrnego Nowiu. Ekskluzywna edycja - ebook
Emilka ze Srebrnego Nowiu. Ekskluzywna edycja - ebook
Opowiada historię kilkunastoletniej dziewczynki, która po śmierci ojca musi zamieszkać u nieznanych krewnych w tytułowym Srebrnym Nowiu. Trudno jest jej odnaleźć się w nowym otoczeniu, przywyknąć do nieznanych tradycji i zwyczajów, a także znaleźć wspólny język z surową i apodyktyczną ciotka Elżbietą. Swoje przeżycia opisuje w listach, pisanych do zmarłego ojca, które przechowuje na strychu. Dzięki wrażliwości i bujnej wyobraźni zyskuje przyjaciół, przywiązuje się do swoich opiekunów, a Srebrny Nów zaczyna uważać za swój prawdziwy dom.
Szczera i wzruszająca powieść, zawierająca najwięcej wątków autobiograficznych ze wszystkich utworów autorki.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-676-3 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Domek w wąwozie
Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy Boru Majowego. Wąwóz ten stanowiła porosła trawą dolinka; domek wyglądał na tym tle, jakby nie był dziełem rąk ludzkich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zarośnięta zielenią ścieżka, ukryta przed ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego innego domostwa, chociaż miasteczko położone było na wzgórzu.
– Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała, że nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.
Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy samotność. Ona miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te zaprzyjaźnione z nią dzieci-krzewy!
Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.
Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę. Było chłodno. Przez całe życie pamiętać będzie ową przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś feerycznym pięknem, a może dlatego, że po raz pierwszy owego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie przechadzki.
Był to posępny dzień pierwszej połowy maja; chmury ustawicznie groziły deszczem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał, rozmawiał niewiele. Dla Emilki było to rzeczą niezwykłą. Tego dnia leżał przeważnie z rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z sennym wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzone niebo, którego skrawek widoczny był pomiędzy gałęziami sosen rosnących przed gankiem. Sosny te nazywano Adamem i Ewą, gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między ich stosunkiem do trzeciego drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec drzewa wiadomości dobrego i złego, odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce Heleny Greene. Drzewo wiadomości dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stronach, sztywni, jakby zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.
Emilka zastanawiała się, o czym ojciec myśli, ale nigdy nie nudziła go pytaniami, gdy kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego dnia Helena Greene też nie była usposobiona do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to znaczyło, że Helena była czymś strapiona. Poprzedniego wieczora też zrzędziła po odejściu doktora, który szeptał coś do niej w kuchni; zrzędziła, podając Emilce przed spaniem kolacyjkę, złożoną z chleba i z syropu cukrowego. Emilka nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny. Helena nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie odczuwała potrzebę okazania jej szczególnych względów.
Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało. Ale dzisiaj i to zawiodło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towarzystwo. Nie znaczy to, że kiedy indziej była ona idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział razu pewnego w przystępie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to określenie, które wydawało jej się uderzająco trafne.
Tak więc przez całe popołudnie bujała się Emilka na fotelu na biegunach, czytając _Podróż Pielgrzyma_. Emilka ogromnie lubiła _Podróż Pielgrzyma_. Niejednokrotnie przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną, ale bez porównania bardziej podobały jej się przygody Krystyna, niż przygody Krystyny. Bo przede wszystkim tak tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie wywierała ona ani w części tego uroku, jakim była opromieniona samotna, nieustraszona postać, stawiająca czoło wszystkim cieniom Ponurej Doliny i spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek jest w towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdrygała się na tę myśl!
Gdy Helena oznajmiła, że już podała kolację, Douglas Starr polecił Emilce przejść do jadalni.
– Ja nie będę dzisiaj jadł. Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji, porozmawiamy poważnie.
Uśmiechnął się swym dawnym, pięknym uśmiechem, pełnym uczucia, słodkim, jak mówiła w swych myślach Emilka. Zjadła szybko kolację, uszczęśliwiona, jakkolwiek posiłek nie był dobry. Chleb był zeschły, jajka niedogotowane, ale jakimś cudownym zrządzeniem losu pozwolono jej mieć przy boku Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej, drugie po prawej ręce, a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje, rzucając im kawałki chleba z masłem.
Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba przednimi łapkami, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim dotykiem, gdy zbyt długo dawała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulubienicą. Była to ładna, szarooka kotka o wielkich, hebanowoczarnych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka pieszczoszka! Nieznośnik zawsze był chudy. Żadna ilość jedzenia nie zdołała nigdy pokryć wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak miał on pewną rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szarobiały kot, miejscami bardzo biały, o bardzo gładkiej sierści, o wydłużonym pyszczku, długich uszach i bardzo zielonych oczach; niebezpieczny bojownik, który w mgnieniu oka poskramiał obce koty! Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.
Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą. Otrzymała je w prezencie od swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były malutkimi kociętami.
– Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym – zwierzyła się Emilka Helenie – bo z biegiem czasu staje się coraz milszy.
Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.
– Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt – skarżyła się Helenie. – O ile wiem, większość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.
Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że niewiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą mieli owej „poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudną, samotną przechadzkę o wiosennym zmierzchu. Od tak dawna nie była już na przechadzce.
– Włóż kapturek i bacz, abyś wróciła do domu natychmiast, gdyby zaczął padać deszcz – upominała Helena. – Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.
– Dlaczego ja nie mogę?! – spytała Emilka z oburzeniem. Dlaczego ona ma być pozbawiona przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie jest w porządku.
Ale Helena tylko tak zrzędzi. Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej satysfakcji: „Jesteś nudną starą zrzędą bez cienia rozumu!” Wchodzi po schodach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kaptur i płaszcz. Wchodzi po kapturek opieszale, bo ogromnie lubi biegać z gołą głową. Wkłada wypłowiały kapturek na swe krucze warkocze i uśmiecha się przyjaźnie do swego odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i powoli rozlewa się po całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz Douglas Starr. Jest to uśmiech jej zmarłej matki, ten czar, który chwycił go za serce i przykuł od pierwszego wejrzenia do Julii Murray. Na pozór jest to jedyne dziedzictwo fizyczne Emilki po matce. Z wszystkich innych cech, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma ich wielkie, złotoszare oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie, białe czoło (zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych Wróżek.
– Idę na przechadzkę z Królową Wichrów, kochanie – rzecze Emilka. – Chciałabym móc cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego wieczora wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spowita, owiana przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak nietoperz, ale przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak gwiazdy, prześwitujące poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Ona umie fruwać, ale dzisiaj pójdzie się przejść ze mną w pole. Ona jest moją wielką przyjaciółką. Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skończyłam sześć lat. Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi jak ja i ty, mała Emilko-w-Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów, prawda?
Emilka-spoza-Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce-w-Zwierciadle i znika.
Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą rosnącą pod oknem saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho krzewom, łając Wyniosły Świerk.
Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima była burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie wolno było wychodzić z domu. Kwiecień był miesiącem dżdżu i wiatru. Tak więc w ten wieczór majowy czuła się jak więzień wypuszczony na wolność. Dokąd pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola? Emilka wybrała to drugie.
Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam było ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu rozkoszy, pełni radości ze swego pierworództwa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole, nie zazdrościłby jej bynajmniej. Była drobna, blada, biednie odziana: chwilami drżała z zimna w swym lekkim żakieciku; a jednak niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej wizje, za jej cudne marzenia. Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem. Stary, pogięty skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto rysujące się pagórki były fortami strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie Dobre Wróżki okolicy, bo tutaj wierzyła w dobre duchy, w owe czarodziejki w białych szatach i lśniących klejnotach, w ów zielony ludek traw, elfy mieszkające w młodych świerkach, w duchy wichru i dzikiej paproci. Tu wszystko mogło się zdarzyć, wszystko mogło stać się prawdą.
A ta polanka wśród iglastych drzew była takim uroczym zakątkiem, gdzie można było bawić się w chowanego z Królową Wichrów. Ona była tutaj tak bardzo rzeczywista: byle tylko skoczyć dość żwawo i ukryć się w porę za pniem drzewa – w tym rzecz, że nigdy nie można zdążyć! – a ujrzysz ją, tak jak ją czujesz i słyszysz. Bo ona jest, oto jest powiew jej szat, nie! To śmiech jej słychać na wierzchołku najwyższych drzew i znów rozpoczyna się polowanie, aż wreszcie, nagle… zdaje się, że Królowa Wichrów odeszła. Wieczór skąpany jest w cudownej ciszy, gdy wtem rozrywają się na zachodzie skłębione chmury i ukazuje się czarowny, blady skrawek nieba, błękitnozielonawy, a na nim – srebrny nów.
Emilka stoi i patrzy w górę ze złożonymi rękami, z czarną główką przegiętą do tyłu. Musi wrócić do domu i opisać tę chwilę w swym żółtym zeszycie, w którym ostatni zapisek brzmi: „Życiorys Kici”. Ciążyć jej będzie to piękno, dopóki go nie wypowie w opisie. A potem przeczyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierzchołki drzew na wzgórzu odcinają się na tle błękitnozielonawego stropu jak cieniutka czarna koronka.
I w tym, na jedną wspaniałą, przecudowną chwilę, zstąpił na nią „promyk”.
Emilka tak to nazywała, chociaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wiernie jej przeżycia. Ono nie dawało się wyrazić słowami. Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wydawał się trochę zaskoczony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim więcej o tym nie rozmawiała.
Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej sięgała, że była bardzo, bardzo bliską świata cudownego piękna. Świat ten był oddzielony od niej tylko cienką zasłoną; ona nigdy nie mogła uchylić tej zasłony ani na chwilę, ale czasem… podmuch wiatru rozwiewał ją na jeden błysk i wówczas Emilka doznawała olśnienia, była oczarowana, na przeciąg sekundy otwierała przed nią swe pokoje kraina cudu… jeden błysk tylko…! Słyszała tony nieziemskiej melodii.
Takie chwile zdarzały się rzadko, mijały szybko, pozostawiając ją zdyszaną, upojoną. Nigdy nie mogła ich wskrzesić na zawołanie, nigdy ich sobie uprzytomnić, nigdy zastąpić wyobraźnią; ale świadomość cudu towarzyszyła jej przez szereg dni. Cud nie ponawiał się nigdy w tej samej postaci. Dzisiaj stworzyły go te ciemne gałęzie na odległym niebie. Przynosił go wiatr nocny na skrzydłach dzikiej, donośnej muzyki, wraz z cieniem snującym się po polu, wraz z błyskawicą zaglądającą do jej okna podczas burzy letniej, wraz ze śpiewem: „Święty, mocny, Święty Nieśmiertelny” rozbrzmiewającym w kościele, wraz z tym blaskiem ognia, jaki zastała kiedyś w kuchni, wracając do domu w jesienny wieczór; wraz z nowym wyrazem szczęśliwie odkrytym przez nią podczas kreślenia „opisu” jakiegoś zjawiska. A ilekroć ów „promyk” odwiedzał ją Emilka, czuła, że życie jest rzeczą cudną, tajemniczą, niezniszczalnym pięknem.
Rzuciła się ku domowi w wąwozie. Pilno jej było przybyć do swego pokoju i przystąpić do opisu, zanim obraz, jaki ujrzała, ulegnie w jej pamięci częściowemu zaćmieniu. Wiedziała na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zdanie to było już, rzekłbyś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgórze zawołało mnie, a we mnie coś odpowiedziało echem na to wołanie”.
Zastała Helenę Greene na progu: czekała na nią. Emilka tak była przepełniona szczęściem, że wszystkich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cienia rozumu. Objęła oburącz kolana Heleny i przytuliła się do nich. Helena patrzyła ze smutkiem na tę twarzyczkę, na której ożywienie namalowało ciemnoróżowy rumieniec i rzekła, tłumiąc westchnienie:
– Czy wiesz, że twój tatuś będzie jeszcze żył zaledwie tydzień, może dwa tygodnie…?ROZDZIAŁ II. NOC CZUWANIA
ROZDZIAŁ II
Noc czuwania
Emilka stała bez słowa i wpatrywała się w ciemną, ogorzałą twarz Heleny; znieruchomiała, jakby skamieniała. Była ogłuszona, jak gdyby Helena uderzyła ją młotkiem w głowę. Rumieńce znikły z jej twarzyczki, źrenice rozszerzyły się tak, że znikły zupełnie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchłanie. Wrażenie było tak przerażająco silne, że nawet Helena Greene poczuła się nieswojo.
– Mówię ci o tym dlatego, że według mnie czas najwyższy, abyś wiedziała – rzekła. – Prosiłam już od szeregu miesięcy tatusia, żeby ci to powiedział, ale on wciąż odkłada i odkłada termin tej rozmowy. Powiedziałam mu: „Pan wie, jak ona się przejmuje wszystkim, więc jeżeli pan pewnego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przygotowana”. A on na to: „Jeszcze czas, jeszcze czas, Heleno”. Ale nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, a kiedy doktor oznajmił mi wczoraj, że koniec jest bliski, zrozumiałam, że mnie przypada zadanie poinformowania cię o stanie ojca i przygotowania cię na to nieszczęście. Opanuj się, dziecko, nie patrz takimi oczami na mnie! Nic złego ci się nie stanie, będziesz miała opiekę. Krewni twojej mamy zajmą się tobą, chociażby ze względu na dumę rodzinną Murrayów, jeżeli nie z innych pobudek. Nie pozwolą umrzeć albo iść do obcych ludzi dziecku z ich krwi zrodzonemu, nawet jeżeli to jest dziecko ojca przez nich znienawidzonego. Będziesz miała ognisko domowe, lepsze niż dotychczas. Nie troszcz się o nic. A co do tatusia, to powinnaś się cieszyć, że on odpocznie. On umiera od pięciu lat. Tai to przed tobą, ale to istny męczennik. Ludzie powiadają, że serce ma złamane od chwili śmierci twojej mamy: tak nagle to na niego przyszło… chorowała tylko trzy dni. Dlatego chcę, żebyś wiedziała z góry, co ma nastąpić; przynajmniej nie będziesz zaskoczona, gdy to się stanie. Na miłość boską, Emilio Byrd Starr, nie stój i nie patrz tak przed siebie! W głowie mi się mąci! Nie będziesz przecież pierwszym dzieckiem na świecie, które zostaje sierotą, ani ostatnim! Staraj się być rozsądna. I nie nudź tatusia tym, co ci powiedziałam, pamiętaj! A teraz wejdź do domu, powietrze jest przejmujące; dam ci coś gorącego do wypicia, zanim pójdziesz do łóżka.
Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzyskała władzę w członkach; byłaby krzyknęła głośno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach uniknęła ręki Heleny, wyciągniętej po nią poprzez próg. Uciekła na ciemne schody.
Helena pokiwała głową i wróciła do kuchni.
Ja spełniłam tylko mój obowiązek – rozmyślała. On wciąż powtarza, że „jeszcze czas”, aż w końcu umrze, a ona zostanie tym zaskoczona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni przestanie się nad tym zastanawiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwoleniem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co słyszałam o rodzinie Murrayów. Im też niełatwo przyjdzie ją przegadać. Ona odziedziczyła po nich dumę i pychę i to jej dopomoże znieść ten cios. Powinnam zawiadomić Murrayów, że on umiera, ale nie jestem pewna, kiedy to nastąpi. Mało która kobieta byłaby tu wytrzymała na moim miejscu! Wstyd na przykład, jak tu się wychowuje dziecko: nawet do szkoły nie chodzi! Hm, nieraz mu mówiłam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza. Chodź tu zaraz, Nieznośniku, ty utrapienie! A gdzież jest Kicia?
Helena nie mogła znaleźć Kici dla bardzo prostej przyczyny: Kicia była na górze z Emilką, która trzymała ją mocno przytuloną do siebie, siedząc po ciemku na brzegu swego łóżeczka. Wśród tej rozpaczy, tego opuszczenia pewną pociechę stanowiło to miękkie futerko i ten okrągły aksamitny pyszczek tuż przy jej twarzyczce.
Emilka nie płakała: patrzyła prosto przed siebie w otaczający mrok, starała się spojrzeć w oczy temu potwornemu nieszczęściu, którego zwiastunem była Helena Greene. Nie wątpiła, coś jej mówiło, że to prawda. Dlaczego ona nie może umrzeć również? Ona nie będzie mogła nadal żyć bez tatusia.
– Gdybym ja była Bogiem, nie pozwoliłabym, żeby się zdarzały takie rzeczy – rzekła.
Czuła, że to bardzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powiedziała jej kiedyś, że najgorszym przestępstwem, jakie można popełnić, jest niezadowolenie z Boga. Ale mniejsza o to! Jeśli będzie bardzo niegrzeczna, to może Bóg ją ukarze, odbierając jej życie, a wtedy ona i ojciec będą znów razem.
Ale nic się nie zdarzyło, tylko Kicia uczuła zmęczenie, bo zbyt długo trzymana była mocno w objęciach Emilki, było jej ciasno i duszno. Wysunęła się i umknęła bez szmeru. Teraz dziewczynka była zupełnie sama z tym okropnym bólem, który odczuwała w całej swej istocie, a przecież nie był to ból fizyczny. Nie mogła go opanować. Nie mogła z nim walczyć, pisząc o nim w swym żółtym zeszycie. Tam opisała swe zmartwienie, gdy odjeżdżał jej nauczyciel ze szkółki niedzielnej; tam się zwierzała, gdy szła spać o głodzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłąkana, kiedy baje o jakiejś Królowej Wichrów i o „promyku”; a ilekroć się wypisała, wszystkie te rzeczy przestawały być bolesne. Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowo pociechy, tak jak wówczas, kiedy tak strasznie oparzyła sobie rękę, zrywając przez omyłkę pokrzywę. Ojciec trzymał ją przez całą noc na kolanach, opowiadał jej bajeczki i pomógł jej znieść cierpienie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygodnie. Emilka doznawała wrażenia, jak gdyby Helena powiedziała jej o tym przed wielu, wielu laty. A przecież nie upłynęła jeszcze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Królową Wichrów i wpatrywała się, zachwycona, w nów księżycowy na tle błękitnozielonawego nieba.
„Promyk” nie zjawi się już nigdy, to niemożliwe – myślała.
Ale Emilka odziedziczyła pewne cechy po swych wytwornych starych przodkach: męstwo, dar znoszenia cierpień, miłosierdzie, moc kochania z głębi serca, umiejętność radowania się, wytrwałość. Miała te wszystkie cechy i patrzyła na życie rozumnie swymi szarymi oczami. Dar znoszenia cierpień i wytrwałość przyszły jej teraz z pomocą, podtrzymały w niej ducha. Nie wolno dać poznać ojcu, że Helena miała z nią tę rozmowę, to by go strasznie zmartwiło. Ona musi to zachować przy sobie i kochać ojca, och! Tak bardzo go kochać przez ten krótki czas, który im jeszcze pozostał.
Słyszała jego kaszel w pokoju na dole; musi już być w łóżku, gdy on wejdzie na piętro. Rozebrała się tak szybko, jak tylko na to pozwalały zziębnięte palce i wsunęła się do łóżeczka stojącego przy otwartym oknie. Głosy wiosny, głosy nocy przemawiały do niej zewsząd, niewidzialne. Królowa Wichrów pogwizdywała w oddali. Chochlików nie było słychać. Chochliki mieszkają tylko w królestwie Szczęścia. Nie mając duszy, nie mogą przekroczyć progu królestwa Smutku.
Leżała tak, zziębnięta, bez łez, bez czucia. Ojciec wszedł do pokoju. Jak wolno szedł, jak bardzo powoli zdejmował ubranie! Jak to się stało, że ona dotychczas nigdy nie zwróciła uwagi na te objawy? Ale nie kaszlał wcale. Och, żeby Helena mogła się mylić, a może się myli…? Dzika nadzieja zerwała się w zbolałym serduszku. Westchnęła.
Douglas Starr podszedł do jej łóżeczka. Czuła jego ukochaną obecność. Usiadł na krześle przy niej w swym starym czerwonym szlafroku. Och, jakże ona go kochała! Na całym świecie nie ma drugiego takiego ojca jak on, nigdy takiego nie było, tak pełnego czułości, tak wyrozumiałego, tak cudownego! Zawsze byli oboje parą kolegów; tak się wzajemnie kochali! Nie! To być nie może, żeby oni mieli się rozstać.
– Maleńka, śpisz?
– Nie – szepnęła Emilka.
– A jesteś senna, moje kochanie?
– Nie… nie… nie jestem senna.
Douglas Starr wziął ją za rękę i trzymał mocno w swych dłoniach.
– W takim razie porozmawiamy, maleństwo. Ja też nie mogę spać. Muszę ci coś powiedzieć.
– O, ja wiem, wiem już! – wybuchnęła Emilka. – Och, ojcze, wiem już o tym! Helena mi powiedziała.
Douglas Starr siedział przez chwilę w milczeniu. Po czym rzekł półgłosem:
– Stara głupia… głupia gruba baba… – Jakby tusza Heleny była okolicznością jeszcze bardziej obciążającą z tytułu jej głupoty. Znowu, po raz ostatni, wstąpiła w Emilkę nadzieja. Może to wszystko było straszną pomyłką, jednym więcej rysem głupoty Heleny.
– To nieprawda, czy tak, ojcze? – szepnęła.
– Emilko, dziecko – odrzekł ojciec – ja nie mogę wziąć cię za rękę, nie mam siły… ale wstań i usiądź mi na kolanach, tak po dawnemu.
Emilka wyślizgnęła się z łóżeczka i wskoczyła ojcu na kolana. On otulił ją swoim szlafrokiem i trzymał ją mocno w objęciu, twarz miał pochyloną ku niej.
– Drogie dzieciątko moje, ukochana Emilko, to jest prawda – rzekł. – Miałem zamiar sam ci to powiedzieć dziś wieczorem. A teraz ta stara idiotka Helena oznajmiła ci to, zapewne w brutalny sposób, i okropnie tobą wstrząsnęła. Ona ma kurzy mózg, a uczuciowość krowią. Niech szakale zdepczą grób jej babki! Ja nie byłbym ci zadał bólu, kochanie.
Emilka walczyła z czymś, co ją dławiło.
– Ojcze… ja nie mogę… nie mogę znieść tej myśli… ja tego nie przeżyję.
– Owszem, możesz i musisz się z nią pogodzić. Będziesz żyć nadal, bo masz pewne zadanie do spełnienia na świecie. Ty masz moje zdolności, a ponadto coś, czego mnie zawsze brakowało. Ty dokonasz tego, czego ja nie zdołałem, Emilko. Ja niewiele zdziałałem dla ciebie, słoneczko moje, ale robiłem, co mogłem. Nauczyłem cię pewnych rzeczy, tak mi się wydaje, mimo Heleny Greene. Emilko, czy pamiętasz twoją matkę?
– Troszeczkę… niektóre rysy… jakby cudne urywki sennego marzenia…
– Miałaś zaledwie cztery lata, gdy ona umarła. Nigdy z tobą nie rozmawiałem o niej, nie mogłem. Ale dzisiaj powiem ci o niej wszystko. Teraz już nie cierpię, gdy o niej mówię, zobaczę ją wkrótce! Nie jesteś do niej podobna, Emilko: tylko gdy się uśmiechasz, przypominasz ją… Poza tym podobna jesteś zupełnie do twej imienniczki, do mojej matki. Gdy się urodziłaś, chciałem cię ochrzcić imieniem Julii, imieniem twej matki. Ale ona nie chciała… Mówiła, że jeżeli będziemy wołać na ciebie, „Julko”, to niebawem ja będę ją nazywał „matką” dla odróżnienia, a tego ona nie zniesie. Mówiła, że ciotka jej, Nancy, powiedziała razu pewnego: „Gdy po raz pierwszy mąż twój powie do ciebie: „matko”, romans twego życia będzie skończony”. Nazwaliśmy cię więc po mojej matce Emilką; jej panieńskie imię i nazwisko brzmiało: Emilia Byrd. Twoja matka uważała, że Emilia jet to najładniejsze z imion, wytworne, śliczne, dźwięczne. Emilko, twoja matka była najsłodszą kobietą, jaką kiedykolwiek Bóg stworzył.
Głos mu zadrżał przy tych słowach, Emilka przytuliła się mocniej do ojca.
– Poznałem ją przed dwunastoma laty, kiedy byłem drugim redaktorem pisma „Enterpreise” w Charlottetown, a ona była w ostatniej klasie na pensji. Była wysoka, miała blond włosy i niebieskie oczy. Była trochę podobna do ciotki Laury, ale Laura nie była nigdy taka ładna. Zwłaszcza z oczu i z głosu były do siebie podobne. Pochodziła z rodziny Murrayów z Czarnowody. Nigdy ci nie opowiadałem o rodzinie twojej matki, Emilko. Oni od paruset lat siedzą w okolicy Czarnowody, są właścicielami farmy Srebrny Nów. Okręt, na którym przywędrował pierwszy Murray w roku 1790, nazywał się „Srebrny Nów”, stąd nazwa farmy.
– Ładna nazwa, nów księżycowy jest takim ślicznym zjawiskiem – rzekła Emilka, której na chwilę przykuło to uwagę.
– Ta farma od tej pory należy do Murrayów. Są oni rodziną bardzo dumną, duma Murrayów jest przysłowiowa w północnej części kraju, Emilko. Hm, mają poniekąd prawo być dumni, temu nie da się zaprzeczyć, ale oni posuwają tę dumę zbyt daleko. Lud nazywa ich tam „rodem wybranym”. Rozmnażali się szybko, ale z czasem rozproszyli się po świecie, tak że teraz mieszkają w Srebrnym Nowiu tylko dwie twoje ciotki, Elżbieta i Laura oraz ich kuzyn, Jimmy Murray. One nigdy nie były zamężne, nie mogły znaleźć nikogo, kto by był godny ręki Murrayówny, tak przynajmniej mówiono ogólnie. Twój wujaszek Oliver i wujaszek Wallace mieszkają w Summerside, a ciotka Ruth w Shrewsbury; twoja babka cioteczna Nancy mieszka w Księżym Stawie.
– Księży Staw to ciekawa nazwa, nie tak ładna, jak Srebrny Nów lub Czarnowoda, ale ciekawa – rzekła Emilka. Pod wpływem ciepła ojcowskiego ramienia ustąpiło chwilowo uczucie grozy, po prostu przestawała wierzyć w tę okropność.
Douglas Starr owinął ją szczelniej szlafrokiem, ucałował jej ciemną główkę i ciągnął dalej:
– Elżbieta i Laura, Wallace i Oliver oraz Ruth byli dziećmi starego Archibalda Murraya. Matką ich była jego pierwsza żona. Gdy miał lat 60, ożenił się po raz drugi z młodziutką dziewczyną, która umarła równocześnie z narodzinami twej matki. Julia była dwadzieścia lat młodsza od swego przyrodniego rodzeństwa, jak je sama nazywała. Była bardzo ładna i pełna wdzięku, więc kochali ją wszyscy i pieścili, i byli z niej dumni. Kiedy się zakochała we mnie, w biednym dziennikarzu, niemającym niczego na świecie, prócz pióra i ambicji, rodzina uważała to za katastrofę. Duma rodowa Murrayów nie mogła tego przeboleć. Nie jestem zawzięty, ale padły tam słowa, których nie mogłem nigdy zapomnieć ani przebaczyć. Twoja matka wyszła za mnie za mąż, Emilko, a tamci ze Srebrnego Nowiu zerwali z nami. Czy wierzysz, że mimo to, ona nigdy nie żałowała, że wyszła za mnie za mąż.
Emilka wyciągnęła rękę i poklepała ojca po wychudłym policzku.
– Naturalnie, że nie żałowała. Naturalnie, wolała ciebie niż wszystkich Murrayów z księżyca i z ziemi.
Ojciec zaśmiał się lekko, w głosie jego był odcień triumfu.
– Tak, zdaje się, że ona tak odczuwała. A byliśmy tacy szczęśliwi, ach, Emileczko, nigdy nie było chyba szczęśliwszych ludzi od nas. Ty jesteś dzieckiem naszego szczęścia. Przypominam sobie tę noc, gdy przyszłaś na świat w Charlottetown. Było to w maju, wiał wiatr zachodni, pędząc srebrne obłoki na księżyc. Tu i ówdzie błyszczały gwiazdy. W naszym ogródku, małym jak wszystko to, co posiadaliśmy, z wyjątkiem naszej miłości i naszego szczęścia, było ciemno i cicho. Chodziłem tam i na powrót wśród klombów bratków, zasadzonych ręką twojej matki i modliłem się. Blady świt zaróżowił się na wschodzie, gdy wtem przybiegł ktoś do mnie z oznajmieniem, że mam córeczkę. Poszedłem w głąb domu, a matka twoja powitała mnie tym słodkim, cudownym uśmiechem, który tak kochałem i rzekła: „Drogi mój, mamy teraz dziecię nasze, to jedno tylko obchodzi nas na świecie”. Pomyśl, co za szczęście!
– Chciałabym, żeby ludzie mogli pamiętać wszystko od chwili przyjścia na świat – rzekła Emilka. – To byłoby takie ciekawe.
– Pozwolę sobie zauważyć, że mielibyśmy cały szereg nieprzyjemnych wspomnień – odrzekł ojciec, śmiejąc się znowu. – Przyzwyczajanie się do życia nie może być rzeczą przyjemną, podobnie jak odzwyczajanie się od niego. Ale tobie istnienie nie wydawało się czymś trudnym, Emileczko, przynajmniej nie robiłaś tego wrażenia; byłaś dobrym stworzonkiem. Przeżyliśmy cztery lata w szczęściu, a potem… czy pamiętasz ten okres, w którym twoja matka umarła?
– Pamiętam pogrzeb, ojcze, to pamiętam dokładnie. Staliśmy pośrodku jakiegoś pokoju, trzymając się za ręce, potem wziąłeś mnie na rękę, a matka leżała przed nami w długiej, czarnej trumnie. Ty płakałeś, a ja nie mogłam pojąć dlaczego, zastanawiałam się też, dlaczego mama jest taka biała i nie otwiera oczu. Przechyliłam się i dotknęłam jej policzka; taki był zimny. Zadrżałam. W pokoju ktoś się odezwał: „Biedactwo małe!”, a ja się przeraziłam i ukryłam twarz na twoim ramieniu.
– Tak i ja to pamiętam. Matka twoja umarła nagle, o tym nie będziemy mówili. Wszyscy Murrayowie przybyli na pogrzeb. Murrayowie mają pewne tradycje i tych przestrzegają ściśle. Jedną z nich jest zwyczaj, że tylko świece mogą się palić w Srebrnym Nowiu, żadna lampa! A drugą ich niewzruszalną tradycją jest zasada, że nieporozumienia nie mogą trwać wobec majestatu śmierci. Przybyli więc, kiedy umarła; byliby zapewne przybyli na wieść o jej chorobie, gdyby byli o niej wiedzieli, chcę w to wierzyć. Zachowywali się bardzo dobrze, doprawdy bez zarzutu. W niczym nie byli wówczas Murrayami ze Srebrnego Nowiu. Ciotka Elżbieta miała na sobie swoją najlepszą suknię z czarnego atłasu. Nie sprzeciwiali się, gdy oznajmiłem, że twoja matka będzie pochowana w grobie rodzinnym Starrów w Charlottetown. Chcieli przewieźć ją do grobu Murrayów w Czarnowodzie, ale twój wuj Wallace przyznał, że kobieta powinna należeć do rodziny męża zarówno za życia, jak po śmierci. Potem zaś zaproponowali, że ciebie zabiorą i zajmą się twoim wychowaniem „w zastępstwie twej matki”. Odmówiłem. Nie chciałem cię im oddać… wówczas. Czy miałem słuszność, Emilko?
– Tak… tak… tak! – szeptała Emilka, okrywając ojca pocałunkami za każdym „tak”.
– Powiedziałem Oliverowi Murrayowi (to on rozmawiał ze mną o tobie), że dopóki żyć będę, nie rozłączę się z moim dzieckiem. Odrzekł: „Jeżeliby pan kiedykolwiek zmienił zdanie, niech nas pan zawiadomi”. Ale nie zmieniłem zdania, nawet trzy lata później, kiedy doktor zabronił mi pracować. „Jeżeli pan nie zaniecha pracy, pożyje pan najwyżej jeszcze rok” – rzekł – „o ile zaś będzie pan żył spokojnie, przeważnie na świeżym powietrzu, to może pan żyć i trzy i cztery lata”. Okazał się dobrym prorokiem. Przyjechałem tutaj i tu spędziliśmy te nasze przemiłe cztery lata wspólnego pobytu. Miłe były, prawda, moje najdroższe maleństwo?
– O, tak, tak!
– Te lata i to, czego przez ten czas cię nauczyłem, to jest jedyne dziedzictwo, jakie ci pozostawiam, Emilko. Żyliśmy z małej renty dożywotniej, jaką mi wyznaczył, umierając, stary wuj, wuj, który umarł, zanim się ożeniłem. Majątek przejdzie teraz na własność publiczną, a ten mały domek, w którym mieszkamy, jest tylko wynajęty od właściciela. Z punktu widzenia światowego jestem chybionym istnieniem. Ale tobą zaopiekują się krewni twojej matki. Tego jestem pewien. Duma Murrayów jest tu dostateczną gwarancją, o ile nie wchodziłyby w grę żadne inne uczucia. A nie mogą cię nie kochać. Może powinienem był posłać po nich przedtem, może jeszcze dzisiaj powinienem to uczynić. Ale ja też mam swoją dumę, rodzina Starrów też nie jest pozbawiona tradycji, a Murrayowie powiedzieli mi bardzo gorzkie słowa, gdy się żeniłem z twoją matką. Czy mam dać znać do Srebrnego Nowiu, żeby przyjechali po ciebie, Emilko?
– Nie! – odrzekła Emilka niemal dziko.
Nie trzeba, żeby ktokolwiek wdzierał się pomiędzy ojca a nią podczas tych ostatnich, cennych kilku dni. Sama myśl była jej okropna. Dość okropne będzie ich przybycie… po tym. Ale wtedy wszystko już będzie jej obojętne.
– A zatem pozostaniemy razem do końca, moja maleńka Emileczko. Nie rozstaniemy się ani na minutę. A proszę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasznym. Wszechświat pełen jest miłości, wiosna powraca stale i jest wszędzie, a śmierć jest tylko otwarciem i zamknięciem drzwi. Z tamtej strony drzwi też są piękne rzeczy. Tam odnajdę twoją matkę; o niejednym zwątpiłem, ale o tym nie wątpiłem nigdy. Czasami obawiałem się, że ona się wzniesie ponad mój poziom, krocząc ścieżkami wieczności od tak dawna, że wzniesie się tak wysoko, iż jej nie doścignę. Ale teraz czuję, że ona czeka na mnie. A oboje będziemy czekać na ciebie; nie będzie nam pilno… będziemy spędzali czas na błogim odpoczynku, aż się doczekamy, że i ty połączysz się z nami.
– Chciałabym, żebyś mnie zabrał ze sobą i przeniósł przez ten próg – szepnęła Emilka.
– Po pewnym czasie nie będziesz tego pragnęła. Musisz się dopiero nauczyć cenić czas. Tobie życie coś da, czuję to. Idź prosto przed siebie bez obawy, kochanie. Idź życiu naprzeciw. Wiem, że dotychczas nie odczuwałaś w ten sposób, ale zapamiętaj na zawsze te moje słowa.
– W tej chwili – rzekła Emilka, która nie umiałaby ukryć czegokolwiek przed ojcem – czuję tylko, że już wcale nie lubię Pana Boga.
Douglas Starr roześmiał się; był to śmiech, który Emilka najbardziej lubiła. Taki kochany śmiech, taki, że aż trzeba tchu zaczerpnąć z radości, że może istnieć taki cudny śmiech. Ramiona ojca objęły ją jeszcze mocniej.
– Owszem maleńka, kochasz Boga. Nie możesz Go nie kochać. On jest Miłością. Widzisz, nie wolno, ci, rzecz jasna, zamieniać Go z Bogiem Heleny Greene.
Emilka nie rozumiała dobrze, co ojciec ma na myśli. Ale natychmiast odczuła ukojenie: nie bała się już. Zniknęła wszelka gorycz, ustąpił nieznośny ból, uciskający jej serduszko. Doznawała wrażenia, że jest ze wszystkich stron otoczona miłością, że miłość jest ponad nią i dokoła niej, ona sama tchnęła wielką, niewidzialną, uskrzydloną miłością. Człowiek nie może trwożyć się lub być gorzkim tam, gdzie jest miłość, a miłość jest wszędzie. Ojciec przejdzie przez owe drzwi, nie, on tylko uchyli zasłony… ten obraz bardziej jej odpowiadał, bo zasłona nie jest czymś tak twardym i sztywnym jak drzwi: przesunie się w ów świat, którego próbki widywała, gdy nawiedzał ją „promyk”. Tam będzie żył wiecznie w pięknie i zawsze będzie blisko niej. Ona zaś wszystko zniesie, wszystkiemu podoła, byle tylko czuła, że ojciec nie jest zbyt daleko, że jest tuż za ową zasłoną.
Douglas Starr trzymał ją na kolanach, dopóki nie usnęła; wówczas, mimo swego osłabienia, uniósł ją, złożył na łóżeczku, opatulił.
– Ona będzie kochać głęboko, będzie strasznie cierpieć, zazna wielu promiennych chwil w nagrodę za ból doznany; podobnie jak ja. Niech Bóg postąpi z rodziną jej matki tak, jak oni z nią postąpią – mówił urywanym szeptem.